Królewscy synowie/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
I.


Bolko przemieszkiwał najczęściéj we Wrocławiu z Magnusem razem. Godzili się z sobą dobrze, bo wojewoda człek wojenny, rycerskiego ducha, serca otwartego, rad był zawczasu królewicza przeciwko Sieciechowi, nieprzyjacielowi swojemu usposobić i uzbroić. — Młody pan coraz bardziej za serce go chwytał.
Rzadki dzień królewicz cały na zamku przepędził, najczęściéj jechał w lasy, albo z drużyną swą zabawiał się w polu, wprawiając ludzi i konie. — Z nim dobrze było wszystkim i jemu z niemi.
Szlązcy panowie i władyki ciągnęli po kolei na gród, aby młodego królewicza poznać, wieźli mu podarki, towarzyszyli w wycieczkach, każdego przyjmował serdecznie i odchodzili w nim rozmiłowani.
Nie przyszedł nikt doń z próżnemi rękami, ale i nie odszedł nieobdarzony. Tylko nic mu innego nie można było dać, chyba psa osobliwego, sokoła unoszonego dobrze, konia coby inne wyścigał, lub mieczyk co żelazo łupał. Za każdy taki dar stokroć się ze skarbca wywdzięczał.
Na miłości u ludzi nie zbywało mu, choć często gorący bywał i wybuchnął, gdy mu co nie po myśli poszło. Umiał to jednak nagrodzić, a gniew u niego nie trwał długo.
Wojsław, ochmistrz królewicza, który ostatniemi czasy nie na wiele się już przydał Bolkowi, bo ten mu się wymykał na swobodę, zachorzawszy w Płocku, do Wrocławia za nim podążyć nie mógł. Być może, iż z Magnusem obcować nie bardzo życzył, a namiestnik widząc w nim powinowatego Sieciecha, nie dowierzał mu, i nie lubił go.
Jednego dnia, gdy słota się zawzięła uparta, a na łowy i gonitwę wybrać się nie było sposobu, i Bolko od okna do okna chodził narzekając, wpadł ulubieniec pański Pruszynka i zawołał.
— Stary Strzegoń z pułkiem tu przyciągnął, nie wiem z czyjego rozkazania. Czeka na miłość waszą prosząc, aby się mógł pokłonić!
Bolko widział go kędyś dawniéj, ale znał mało, rad mu był i odezwał się.
— Dawaj go tu, na słotę i Strzegoń dobry!
Pruszynka wprowadził zaraz starego wojaka, którego siwe włosy Bolkowi dawne czasy przypomniały, a o tych rozmawiać lubił.
— Dawno już musicie we zbroi chodzić? — zapytał.
— Ze Szczodrym w Kijowie byłem zamłodu — odpowiedział Strzegoń.
— Toście dla mnie gościem miłym, — rzekł Bolko, — o królu tym i o jego wojnach powiedzieć coś będziecie mi mogli — nieprawdaż, że Bolko sławnym był bohaterem? Wy coście go znali i chodzili z nim, wiele o nim wiedzieć musicie.
Zapalczywym był, prawda — ale serca złego nie miał?
Tak się poczęła znajomość i rozmowa ze Strzegoniem, którego młody pan zaraz posadził na ławie, miodu dlań przynieść kazał i gościnnie zabierał się przyjmować.
Co się Strzegoniowi stało, sam on może dobrze nie wiedział, poruszyło się w nim coś, krew oblała mu twarz. Głos świeży i wesoły młode czasy mu przypomniał, a Bolko ten owego zuchwałego wojaka, którego on kochał — zmięszał się stary. Gdyby był mógł szedłby precz, sromał się w duszy tego, z czém przybywał.
Przyjęcie królewicza było serdeczne i ujmujące; umiał poszanować starego, napierać mu się zaczął powieści, jak to tam było na Węgrzech, jak na Rusi, jak po powrocie z Kijowa, i jak ów mężny król stawszy się zabójcą, zginął marnie.
Strzegoń, jak wszyscy starzy, gdy się rozgadał, mówił chętnie i dużo, nie łatwo go było poruszyć, ale gdy raz serdeczna nuta się ozwała prawił co pamiętał, jakby sam dla siebie.
I teraz też powoli się dał wyciągnąć na opowiadanie, a począwszy je, mówił o bitwach, w których się bili tak dzielnie, o męztwie króla, które równego nie miało, o zwycięztwach i o klęskach późniejszych, gdy bohaterstwo szał zastąpił.
— Takim jak on, chciałbym być! — wołał Bolko — ale posłusznym kościołowi, bo bez Boga my nie możemy nic, a do Boga bez niego nie ma drogi.
Przy pierwszém tém spotkaniu, które dłużéj trwało niż się oba spodziewali, Bolko przystał do Strzegonia, polubił go i nie dał mu gdzieindziéj mieszkać jak przy sobie.
Stary dopiąwszy celu odrazu, chodził i rad i zafrasowany, niepewien co daléj robić.
Królewiczowi takiego właśnie człowieka wytrawnego potrzeba było do boku, brał go więc z sobą do izby, schodziła się drużyna, stawała młodzież kołem, dawano staremu jeść i pić, co zapragnął, byle mówił a rozpowiadał jak to dawniéj bywało, jak starzy wojowali.
Zrazu zacinał się Strzegoń, patrzał, wahał, potém gdy się z tą młodzieżą zżył, poznał ją, pokochał, opowiadał żwawo, ochotnie, zapalał się nierzadko i miecza dobywając ukazywał, jak ten tamtego płatnął, jak się ów obraniał i t. p. Więc śmiechy, wykrzyki, a radość wielka panowały, podarki się sypały i Bolko na chwilę się z nim rozstać nie mógł.
Strzegoń nie dosyć, iż sam bywał ze Szczodrym po Rusi i na Węgrzech, ale od starych co z Chrobrym wojowali nasłuchał się dawnych o wojnie powieści, o zbrojach jakie nosili, o wszelakim sposobie potykania się w polu, dobywania miast i obronie, o fortelach wojennych, o tém jak się narody zbroiły i zkąd broń swą dostawały, a jaka im najlepiéj służyła.
Przechodziły całe dnie na tych gawędach, a że Bolko w zamknięciu i zadusze nie lubił siedzieć, skoro pozwoliła pogoda, zabierał starego z sobą w las, często nawet, co mu najmilszém było, noc spędzali w chruścianym namiocie u ogniska.
Po kilku dniach Strzegoń dopiąwszy jak najszczęśliwiéj tego z czém tu przybył, a uczyniwszy więcéj niż się spodziewał, stał się markotnym wielce. Im Bolko dlań był milszym i serdeczniejszym, tém stary żołnierz posępniejszym się stawał. Poczynał go nawet unikać. Bolko mocno na tém czując, tém mocniéj nań nalegał, sowiciéj go obdarzał i ująć się sobie starał.
W miarę, jak się to przedłużało, niespokojniejszym coraz Strzegoń się stawał. Młodzieńcza ufność, dobroć, otwartość Bolka za serce go brała, patrzał na ten kwiat śliczny, ledwie rozkwitły, a pomyślawszy, iż go na śmierć ma wydać, gryzł się w sumieniu, żal go porywał wielki. Nigdy wprzódy nie miał zręczności zbliżyć się do królewicza, znał tylko Sieciecha, który wielką nad nim miał siłę, nie wahał się dlań uczynić ofiarę: teraz — przemówiło serce, brakło mu odwagi, by spełnić do czego się zobowiązał. — Podstęp ten, do którego użyty był za narzędzie inaczéj mu się przedstawiał. Przełamali z sobą chléb, nieraz obozowali pospołu, sypiali pod namiotem jednym, zbliżyły się dłonie, żołnierz poczynał być w niezgodzie z sobą samym — co tu począć? przemyślał nocami — lub jednego albo drugiego zdradzić muszę!
Człek był prosty, sobie samemu nie ufał, nie wiedział, czy się miał księdzu spowiadać, czy wróżki poradzić. Poganina jeszcze w nim było dużo, bo od młodu na wojnach, o religii myśleć ani się jéj uczyć nie miał czasu. Z innemi razem na pół-pogany obawiał się księży, jak czarowników. Napełniali oni w owych czasach trwogą lud pospolity; ztąd pozostała w obyczajach u gminu zła wróżba, gdy się księdza spotkało w drodze — miano ich za potężnych, cudami władnących guślarzy nowego Boga.
Strzegoń też potroszę tego był przekonania wraz z innemi w wojsku. Śpiewał pieśni, mszy słuchał pobożnie, ale obcowania z duchownemi unikał. Wróżbita znowu ani guślarza pod ręką nie było, do większych miast się nie ważyli, bo duchowieństwo pilne na nich miało oko. Biedził się Strzegoń wielce. Jednego dnia gdy z królewiczem u Magnusa gościli, oznajmiono proboszcza z kościółka Panny Maryi, ojca Tyburcego. Staruszek to był, polak, krakowianin rodem, który za wielkiego mędrca nie pragnął uchodzić, rad z ludźmi obcował, wesół był i więcéj pocieszał, niż straszył. Tém różnił się właśnie od innych, co więcéj grozili niż pocieszali.
Śmiała mu się poczciwa twarz pomarszczona, nią już samą ludzi ku sobie pociągał i ujmował.
Duchowieństwo, zwłaszcza obce, Włochy i Francuzy, których naówczas pełno było w Polsce, krzywo nań patrzali i lekko go ważyli, wyrzucając mu, że nazbyt był pobłażającym — lecz, że O. Tyburcy dla siebie surowym był, pobożnym i wielce świątobliwym, przebaczano w końcu zbytnią jego łagodność — biskup go szanował, lubił i bronił.
O. Tyburcy zszedł tak biesiadujących, że Strzegoń ujść nie mógł; Bolko wielce pobożny, poszedł go w rękę pocałować i przysiadł się zaraz do niego. Stary żołnierz trzymał się zdala.
Rozpoczęła się rozmowa, proboszcz jak był zawsze pogodnéj myśli, tak i teraz żartobliwie począł zagadywać, rozpytywać i opowiadać. Takiego duchownego Strzegoń jako żyw, nie widział jeszcze, poczuł, że go coś ku niemu ciągnęło, a obawa czarów znikła zupełnie.
Mówiono o dawnych czasach, Strzegoń i Ojciec Tyburcy oba je dobrze pamiętali. Od słowa do słowa, ożywił się stary wojak, przemówił, rozśmiali się do siebie i przystali ku sobie łatwo. O. Tyburcy go rozpytywać począł o rodzinę, znaleźli się wspólni znajomi, ksiądz był choć do rany przyłożyć.
Nazajutrz rano Strzegoń poszedł, ot tak, sam nie wiedząc dlaczego, na mszę świętą do Panny Maryi, a po mszy zajrzał do zakrystyi.
Zobaczywszy go staruszek, poznał i pozdrowił pobożnie, a potém pochwalił, że o kościele pamiętał.
— Mój ojcze, odparł Strzegoń zakłopotany, naprawdę nie ma mnie chwalić za co, bo ja nie dla mszy świętéj do kościoła przyszedłem, ale za interesem do was. Chcę się was poradzić — w rzeczy bardzo ważnéj i tajnéj.
Wyszli więc nazad z zakrystyi do kościołka i ksiądz, nie biorąc go do konfesjonału, usiadł z nim na ławie. W kościele nie było nikogo, lampa się tylko paliła przed ołtarzem i w oknach ptactwo przysiadając szczebiotało.
— Ojcze mój, odezwał się Strzegoń, którego strach jakiś ogarnął w chwili, gdy się już miał zwierzyć — zaufać wam mogę, — wszakże mnie nie wydacie?
— Dziecko moje — odpowiedział ojciec Tyburcy, choć żołnierz musisz przecie wiedzieć o tém, iż przysięgamy na to, że kto nam co powierzy, tego nie odpowiemy nikomu, choćby na mękach życie dać przyszło. — Mów, nie lękaj się, utonie to jak w studni.
Westchnął Strzegoń i włosy potargał siwe.
— Sprawa taka — rzekł — nie tajno nikomu, że Sieciech królestwa pragnie — nie od dziś dnia. Na drodze mu stoją dzieci królewskie — szczególniéj Bolko, na którego zasadzkę przygotowano pod pozorem wyprawy na Czechy, aby go zgładzić. Ja tu przybyłem nie po co innego, tylko żeby się z królewiczem poznać i podrużyć, a wciągnąć go tam, gdzie ma życie dać.
Posłano mnie, poszedłem. Tu przybywszy, gdym Bolka poznał, miły panie — za serce mnie wziął, nie mam siły dać go na zabicie. Co począć? zdradzić muszę albo jednego lub drugiego!
Ojciec Tyburcy słuchał spokojnie, nie poruszył się na to straszne wyznanie.
— Powiedzcież wy mnie — odezwał się łagodnie — jak się wam zda? czy lepiéj zdradzić szatana, który na zabójstwo godzi, czy Pana Boga, co miłość nakazuje, nawet dla wrogów? Królewicz ci nic nie uczynił, chyba dobro, panem twym ze krwi jest, a Sieciech takim poddanym i sługą jako wszyscy. Jak ci się zda? mów sam?
— Alem słowo dał? — odparł Strzegoń.
— A cóż warte słowo dane na złe? choćby nawet i przysięga, że się popełni grzech? — rzekł ksiądz. — W takim razie krzywoprzysięztwo jest cnotą, a wierność słowu zbrodnią. Pomyśl jeno, czy ten, który sięga po berło i koronę przez krew, może być błogosławionym i z sobą królestwu przynieść błogosławieństwo?
— A! no! — westchnął Strzegoń — jest jeszcze droga jedna. Jam stary, pokłonię się i pójdę precz, nie chcąc zdradzić ani jednego ni drugiego.
— Tak — rzekł ojciec Tyburcy — tylko naówczas przyjdzie w miejsce wasze inny, mniéj sumienny i litościwy człek i zrobi to, co wy mieliście uczynić. Bolko więc zginie — nie żal ci go?
— A! miły ojcze — przerwał Strzegoń żywo, ręce składając. — Serdeczne to paniątko! — żeby miało ginąć marnie — pomyśleć strach! — jam ze śmiercią oswojony, napatrzyłem się padających trupów jak liści w jesieni — a no — żeby ten kwiat korony królewskiéj padł!
— Nie daj Boże, aby się to nieszczęście stało! — odezwał się o. Tyburcy.
— Cóż mam czynić? co? — zapytał żołnierz.
Jęli namyślać się oba; ksiądz się na ołtarz zapatrzył, jakby z niego chciał czerpać natchnienie — potém rzekł:
— Wprost poufnie Bolkowi powiedzcie wszystko, wyznajcie mu szczérze z czém was posłano.
— Wstyd mi! — zamruczał stary — nie chcę aby wiedział, że ja się tego podjąłem. Lubi mnie, gotówby znienawidzieć.
— Chcesz ażebym ja o tém oznajmił? — Zapytał o. Tyburcy.
— A gdy was spytają zkąd to wiecie? — podchwycił Strzegoń.
— Ja nie potrzebuję mówić zkąd to wiem, — rzekł proboszcz. — Możemy uczynić lepiéj jeszcze, pójdę z tém do biskupa. Biskup, który dawniéj dosyć Sieciechowi sprzyjał, dziś wraz z Magnusem z Bolkiem trzyma i kocha go. Pasterz sam ostrzedz może, a zkąd o tém wié, nikt go mówić nie znagli.
Namyślał się jeszcze Strzegoń.
— Niechże tak będzie — rzekł schylając się do ręki księdza — uczyńcie to skoro, bo czasu do stracenia niema.
Rozmowa wśród ciszy kościelnéj prowadzona kończyła się, gdy ojciec Tyburcy ujął starego żołnierza za ramionami, uścisnął i całować go począł.
— Poczciwy mój stary — zawołał. — Nie odejdziesz niewynagrodzonym... za to coś uczynił. Bóg ci odpuści grzechy twoje, ja ci daję rozgrzeszenie! — Doznasz błogosławieństwa, będziesz miał szczęście na ziemi i w królestwie Bożém!
To mówiąc przeżegnał go nad pochyloną głową krzyż kreśląc, pobłogosławił i ocierając łzy wywiódł go do zakrystyi, zkąd Strzegoń wymknął się ostrożnie, przez nikogo niepostrzeżony, a powróciwszy na zamek musiał dla niepoznaki skłamać, że do płatnerza chodził, bo mu u zbroi dwa nity puściły i kawał żelaza obwisło.
Bolko tego dnia konie najeżdżał rano, w lesie było jakoś do łowów niezdarno, wiatr dął gwałtowny.
Z południa, co się rzadko trafiało, ujrzano orszak biskupi, który się ku zamkowi kierował. Jak tylko o nim znać dano, wyszedł natychmiast Magnus na spotkanie.
Biskup zamknął się z nim na osobności i naradzał długo. — Powiedział mu o zasadzce na życie królewicza. Namiestnik zafrasował się wielce, ale oznajmienia o niéj na siebie brać nie chciał, boby go posądzano, że przez nieprzyjaźń dla Sieciecha potwarz nań rzuca. Okazało się, że Magnus coś już przewidywał i domyślał się pono.
Posłano dworskiego po królewicza na łąkę, który konie porzuciwszy z drużyną, sam wczwał przygnał na zamek.
Wszyscy co go spotykali po drodze pędzącego na rumaku, jakby zrosłego z nim, z włosy na wiatr puszczonemi, z twarzą pałającą, z wesołym wzrokiem, jasném czołem, stawali napatrzeć się i nacieszyć młodym rycerzem.
Wpadł z koniem prawie na przedsienie, osadził go, skoczył i bieżał do wojewody.
Magnus wychodził na spotkanie.
— Miłościwy panie, rzekł — są ważne sprawy. Przybył z niemi biskup, pomówić trzeba — chodźcie.
Właśnie tych słów domawiał Magnus, gdy na podwórce wjechało trzech ludzi, Bolko poznał w nich dwu ojcowskich dworzan i starszego nad niemi, któremu król ufał najwięcéj. Zamiast więc iść do biskupa, musieli czekać, aby się dowiedzieć, z czém oni przybywali.
Besior komornik królewski, zsiadłszy z konia przyszedł do kolan się skłonić Bolkowi.
Jak wszyscy prawie co Władysława otaczali, przekupionym był przez Sieciecha i służył mu wiernie. Człek był roztropny, chytry, przebiegły i ostrożny. — Wprowadzono go do pierwszéj izby, a królewicz począł pytać z czém był posłany.
Dobył naprzód Besior pierścień królewski na znak żeby mu wiara była dana, a potém mówić począł:
— Król pan nasz ma pewną wiadomość, iż od granicy Czeskiéj gotuje się napaść wielka, którą koniecznie uprzedzić potrzeba. Posyła więc miłości waszéj, pułki swe na pomoc i rozkazuje natychmiast iść w lasy na rubieże. Do boku miłości waszéj, naznaczeni są co najdzielniejsi rycerze, Halka, Strzegoń, Zabój, Żelazny.
Począł wyliczać wszystkich...
Magnus słuchał i bladł z gniewu. Zapytano czyby miał co jeszcze do oznajmienia — dodał, że jak tylko zjadą pułko-wódzcy, natychmiast z niemi na granicę spieszyć potrzeba. Oni zaś wiedzieć będą, gdzie i jak prowadzić mają królewicza.
Uradował się Bolko niezmiernie i omal nie uściskał Besiora, Magnus zmilczał, wziął go zaraz z sobą aby ugościć po podróży i nakarmić, a zdawszy na ręce ochmistrza, sam z oczekującym Bolkiem udał się do biskupa.
— Wyraźny cud jest Boży — zawołał Magnus wchodząc — łaska Opatrzności ocalić nas chciała i to królestwo.
Obrócił się do królewicza, który szedł po pasterskie błogosławieństwo.
— Posłuchajcie naprzód, miłościwy panie, z czém tu do nas przybył ojciec nasz przewielebny, a poznacie jako Bóg wielki czuwa nad wami!
Biskup natychmiast począł patrząc na królewicza, który spoważniał.
— Przybyłem do was z przestrogą — rzekł. — Uknuta jest zdrada wielka, króla słabego, niedomyślającego się jéj, wmięszano w nią — Sieciech wojewoda wymyślił od Czech niebezpieczeństwo jakieś, postanowił na granicę wyprawę. Chce was miłościwy królewiczu wysłać na nią z temi, którzy są wyznaczeni, aby cię życia pozbawili — Strzegoń, Halka, Strzepa, Żelazny, nasadzeni są, aby odwiódłszy w lasy zgładzili cię.
Bolko pobladł raczéj z gniewu niż obawy.
— Dzięki niech będą Bogu — zawołał, — iż zdradę odsłonił. My téż sami teraz wiedząc o niéj, myśleć o sobie musiemy — pułki wszystkie są Sieciechowe, dowódzcy jego — potrafiemyż się im obronić? Magnusa Szlązaków i mojéj wiernéj drużyny mało jest?
— Na grodzie się zamkniemy w ostatku — odparł Magnus, — otwarcie oni nie wystąpią. Dobrze jest w lesie mordować nocą, ale jawną zdradę popełnić, nie wiem czy się ważą!
— Wojewoda, jeśli siły swe obliczył — zawołał Bolko — i na to jest gotów — nie widzę innéj rady, jak natychmiast słać do Zbigniewa, niech w skok w pomoc nam przybywa ze swemi. Dzisiaj mnie, jutro jemu, moja sprawa, jego sprawą. Poczyna Sieciech odemnie, na nim skończy.
— Rozumna rada! — przemówił biskup, — jeżeli Zbigniew usłuchać zechce zawołania.
— Poprzysiągł mi sojusz i braterstwo — zawołał królewicz.
Magnus, do którego się zwrócono, milczał, ale nie przeczył.
— A! — odezwał się nagle Bolko — wierzę wszystkiemu co mówicie, cudownie się to sprawdza — lecz — Strzegoń! — Strzegoń, którego pomawiają o zdradę, Strzegoń aby być miał nasadzony na mnie, temu nie mogę dać wiary! nie — krzyknął — ślijcie po niego, panie wojewodo...
Biskup, sędziwy człek, widząc, że się tak gorączkowo brano do sprawy, począł wołać, jak jego wiekowi przystało.
— Nie kwapcie się! — na Boga! z rozmysłem! powoli!
Przestroga ta próżną była, Bolko gdy raz za zwierzem się zapędził lub wziął co do serca, żadna go siła powstrzymać nie mogła.
— Ślijcie po Strzegonia! zawołał błagająco — dlaczego z tém zwłóczyć mamy?
Posłano jednego z czeladzi.
Magnus tymczasem, strwożony także, natychmiast ludzi zaufanych pchnął, aby około bram wzmocniono straże, oddziału żadnego wojska nie wpuszczano, choćby się jako królewskie oznajmywało, a dniem i nocą czuwano pilno.
Rozkazy te rzuciły postrach na gród cały, choć nie wiedziano, jaka ich była przyczyna.
Wkrótce inni posłańce wyprawieni zostali do władyków i ziemian, aby pospiesznie na gród przybywali. W jednéj godzinie, spokojne przedtém miasto poruszyło się trwogą, któréj pobudki wymyślano najdziwaczniejsze, prawdziwéj nie mogąc odgadnąć. — Mówiono o napadzie Czechów, o zdradzie jakiejś — o niemieckim najeździe.
Po zamku biegali ludzie, dosiadano koni, pędzono stada z paszy, wołano, otrębywano, co było załogi pędzono do wrót i na wały.
Strzegonia, jakby w ziemię wpadł, długo wyszukać nikt nie mógł. Szperano za nim po kątach, po ciemnych zakamarkach, aż ktoś przypadkiem znalazł w szopie na sianie, z głową pokrytą, jakby spał, choć, jako żywo, oka nie zmrużył.
Zawołany, nie mógł odmówić — poszedł. W drodze idąc przez podwórce, napotkał Besiora, dowiedział się od niego z czém przybył, i zmiarkował, że stanowcza nadchodziła godzina.
Wlókł się do królewicza jak na ścięcie. — Magnus, który nań czekał, poprowadził go do izby — przed biskupa i Bolka.
Na widok osiwiałego wojaka, królewicz, w którym wszystko wrzało, a słowa w sobie nigdy nie mógł strzymać ni ważyć — zawołał:
— Strzegoń! słuchaj! — Przyszły tu wieści straszne, ohydne, oskarżenie niegodziwe. Ciebie, starego mojego druha, ciebie z innymi obwiniają, żeś ty mnie chciał wydać na stracenie, żeś ty był z Halką, Strzepą i Zabojem wyznaczony na to. Nie wierzę! — mów!
Wszyscy oczy weń mieli wlepione. Strzegoń blady stał milcząc, ręką wodził po twarzy i brodzie, wzdychał, podnieść wzroku nie śmiejąc.
— Strzegoń! mów! — powtórzył Bolko. Ze Strzegoniem działo się, co bywa czasem ze strzałą, która na cięciwie uwięźnie i nie może wyrwać się długo, aż nagle struną popchnięta świsnęła i leci.
Milczał uparcie, milczał, potém głowę podniósł i krzyknął w głos:
— Tak! — prawda! — posłano mnie, abym królewicza prowadził na zasadzkę, ulitowałem się i sam życie dam, a tego nie uczynię — nie!
Nie! — nigdy!
Bolko zarumieniony, z radości na szyję mu się rzucił.
— Stary, poczciwy druhu! — niech ci Bóg płaci! — jam ci ufał!
Biskup począł téż wychwalać uczynek chrześciański, a Magnus, przystąpiwszy starego po ramieniu uderzył, wołając.
— Na cóż nam innych świadków i lepszego przekonania nad to zeznanie! Ten stanie za innych!
Przybity, znękany, zawstydzony stał Strzegoń wodząc ciągle ręką drżącą po głowie siwéj.
— Pułki inne Sieciechowe już tu ciągną! — Radź — co czynić?
— Bramy zamkniecie — odparł Strzegoń, niech za miastem obozują.
— A wasi? — spytał Magnus.
— Ja i moi zostaniemy z wami — krótko odparł stary do kolan się kłaniając królewiczowi.
Moi setnicy pewni, w ludziach można wybór zrobić...
Nasze namioty za miastem jak były, zostać mogą.
Widząc jak się tu rzeczy składały, biskup mógł już odjechać spokojnie, wstał więc błogosławiąc i wyprowadzany przez królewicza, Magnusa i wszystkich co na zamku się znaleźli, aż za wrota — odjechał do domu.
Zabrano się natychmiast do Zbigniewa posyłać, choć nie wszyscy i jemu ufali. Bolko, jak sam słowo rycerskie miał za święte, tak pewien był pomocy brata. Ważyła ona wiele, gdyż sile téj zaufać było można, a na Krakowian, Sandomierzan i najlepsze pułki, długo będące pod rozkazami wojewody, nikt rachować nie mógł. Owszem z pewnością wiedziano, iż one pójdą gdzie on rozkaże, i uczynią co im podszepnie.
Szlązacy, którzy już byli do Bolka przystali, na wieść, iż mu zagrażało niebezpieczeństwo, wnet od następnego dnia począwszy, z czém kto miał, małemi i większemi pocztami, poczęli się ściągać z okolicy do Wrocławia.
Na zamku ścisk był przez całe dnie jak na targowicy we święto, przybywali ludzie coraz nowi, a każdemu przyjeżdżającemu opowiadać musiano co się stało.
Oburzenie i lament na Sieciecha powstał powszechny. — Odgrażano się nań, śmierć mu zapowiadając.
Gdy Szlązacy w znacznéj się liczbie zgromadzili, Magnus ich zwołał do téj saméj izby, w któréj niegdy Zbigniewa im stawił. Stanął przed niemi Bolko, którego gniew każda chwila pomnażała; rozdrażniony i pełen zapału.
Na widok młodego pana, poczęto wołać i okrzykiwać, witając pokłonami, rękami i czapkami.
Magnus przemówił naprzód nie wielą słowy. Wstał potém królewicz sam i odezwał się głosem wzruszonym.
— Zlitujcie się, ziemianie, niedoli mojéj, przyjdźcie mi w pomoc i obronę, Sieciecha zdrada nie od dziś uknuta, grozi wybuchem. Jednał złotem przyjaciół, opłacał zbójców, godził na życie moje, chcąc posiąść panowanie. Dowodów dosyć jest na to, a i ten coś znaczy, że Wojsław, który mnie nie opuszczał nigdy, który czuwał nademną, chorym się stał, aby mi nie towarzyszyć, bo pewnie jako pokrewny Sieciecha, wiedział, że tu na życie moje godzą.
Zeznają ci, co nasadzeni byli, iż im zabić mnie zlecono.
Ledwie mówić dano królewiczowi, taką zgrozą przejęła wszystkich zdrada jawna wojewody — i ziemianie wołać poczęli:
— Nie damy wam nic uczynić! nie damy! Włos wam z głowy nie spadnie! Bezpiecznym jesteś między nami. Sieciecha nie chcemy, ani jego panowania.
Pójdziemy z tobą, staniemy przy tobie!
Bolko widząc, że nie sam jest i mnogich ma przyjaciół, odzyskał całą swą odwagę i rycerskiego ducha.
Zaczęto się gwarno i głośno naradzać wykrzykując, otoczyli go ziemianie prosząc, aby był dobréj myśli i na nich polegał...
Magnus opowiedział, że wysłano do Zbigniewa o posiłki, na które czekać było potrzeba, a gdyby nadeszły, wprost przeciw wojewodzie iść...
Wszyscy się godzili na to, że dłużéj znosić panowania zdrajcy nad sobą, Bolko nie mógł, choćby on króla słabego miał za sobą.
Tak dzień zszedł na gwarnych naradach i oświadczeniach miłości dla młodego pana.
Tymczasem zamek zaczęto przysposabiać do obrony, gdyż nikt zaręczyć nie mógł, że Sieciechowe pułki oblegać go nie zechcą.
Namiestnik kazał coprędzéj ściągać żywność i ludzi. Znaczniejsza część ziemian, którzy z pocztami przybyli, pozostała na zamku do domów nie powracając.
Na nich można było polegać.
Oczekiwano na Zbigniewa, gdy zamiast niego, w kilka dni popłoch się stał, oznajmiono o przybyciu Wojsława, ochmistrza królewicza, który z oddziałem swoim u bram się stawił.
Przykazanie już było, aby nie wpuszczano nikogo. Dano znać Magnusowi.
Bolko, który od dzieciństwa do Wojsława był nawykł i ufał mu, choć go wiedział blizkim Sieciecha powinowatym — w zdradę jego wierzyć nie chciał. Byłby się wyrwał doń i pewnie go do miasta wprowadził, ale namiestnik ruszyć mu się nie dał i do wrót pojechał coprędzéj.
Wojsławowy orszak nie był zbyt liczny. Na czele jego stał otyły ów wódz, który się wolno obracał, mówił powoli, chodził ociężale, ale bił się mężnie i krzepko. Widać było po nim, iż zamknięte wrota, na które zmuszony był patrzeć oczekując tak długo, już go niecierpliwiły. Magnus nie otwarłszy nawet furty, wyszedł na wyżki nad bramę i ztamtąd go pozdrowił.
— Panie wojewodo? — zawołał Wojsław, co się to u was dzieje? Dlaczego nie puszczają mnie do królewicza?
— Nie wiecie! — odparł Magnus kręcąc wąsa — czyż wam to jeszcze mówić potrzeba?
— Nie wiem! — na Boga się klnę, że nie wiem! — odparł ochmistrz.
— Więc muszę powiedzieć — odezwał się Magnus, — Sieciechowym jesteście powinowatym, a Sieciech zdrajcą jest. Wpuścić was nie możemy.
Wojsław głowę podniósł i usta rozwarł szeroko:
— Sieciechów krewny jestem, — rzekł — alem nie zdrajca! o żadnéj zdradzie nie wiem! królewicz jest moim wychowańcem, tam miłym mi jak i wam! czyście poszaleli?
— Nie, owszem rozumuśmy nabyli — odparł Magnus. — Ruszajcie do swéj krwi, do swoich, my was tu mieć nie chcemy.
Wojsław słuchał, a jako człek powolny, choć się tam w nim niewiadomo co działo, stał na pozór zimny, hamując się. Po chwili znowu głowę podniósł.
— Klnę się wam, że zdrady w sercu nie mam — rzekł — o niczém nie wiem. Sieciecha dawno nie widziałem. Chcecie li — niewinność moją, jak obyczaj chce, ze sześcią świadkami uroczyście poprzysięgnę w kościele! zdrajcą nikomu nie byłem, a zadanego mi nie daruję!
Magnus głową potrząsał.
— Kum wasz, krew wasza Sieciech, przysięgał królowi wiarę i rodowi jego, a przecie na dziecko pańskie godzi, czego mamy dowody. Przysiężecie i wy i sześciu waszych, aby tylko na zamek wnijść i ludzi nam przekupywać a warcholić. Nie będzie z tego nic, ani was, ni waszéj przysięgi nie chcę. Jedźcie z Bogiem.
Na wały około wrót, dowiedziawszy się o Wojsławie, nagromadziło się ludu mnóstwo, poczęli tedy wołać z tłumu — precz! precz! od bram zdala... Ze zdrajcami precz!
Słysząc wrzawę tę i widząc, że drudzy się już do kusz i łuków zabierają, jakby strzelać chcieli, Wojsław nie spiesząc, konia w milczeniu zawrócił i od bram odjechał, ale niedaleko w dolinie położył się obozem ze swemi.





II.



Gdy posłany od Bolka, dniem i nocą goniąc, co koń zmógł, przybieżał do Gniezna rano, zastał właśnie królewicza Zbigniewa na modlitwie w kościele, bo życie się wiodło rozmaicie, ale o panu Bogu i świętych nie zapominano. Ex-kleryk tém bardziéj do kościoła uczęszczał, iż z arcybiskupem Marcinem chciał być dobrze, potrzebując go i skarbiąc sobie łaskę jego.
Właśnie msza poranna arcybiskupia ku końcowi się miała, gdy Marko Sobiejucha przybiegł do kościoła, niosąc do ucha pańskiego owo poselstwo pilne. Staruszek O. Marcin żegnał już krzyżem przytomnych, a rzuciwszy okiem na królewicza spostrzegł jak mu Marko coś w ucho szeptał, jak Zbigniew poruszony żachnął się w tył i natychmiast precz z kościoła chciał bieżeć.
Kleryka, który do mszy mu służył wysłał arcybiskup do Zbigniewa, aby odchodzącego wstrzymał i do zakrystyi go przywiódł. Miał jakieś przeczucie świątobliwy kapłan iż ważnego coś zajść musiało.
Zbigniew się zawrócił.
Ojciec Marcin zaledwie dokończywszy modlitwy, pośpieszył z pytaniem.
— Co się stało?
Nie mógł zataić Zbigniew i oświadczył że brat pilno go wzywa w pomoc przeciw Sieciechowi.
— Stało się to co się zdawna gotowało! — rzekł wzdychając arcybiskup.
Spojrzał nań pytająco królewicz.
— Nie zwłóczcie a w pomoc mu pospieszajcie, — dodał O. Marcin — nieprzyjaciel to wasz wspólny i królestwa waszego. Jedź, ciągnij, i niech Bóg błogosławi.
Zbigniew stał wahając się.
— Ojcze przewielebny — rzekł — mamli się przez to ojcu narazić? — Brat mi nie nazbyt sprzyja, po co mu pomagać? — sprawa nie moja...
— Sprawa twoja — rzekł żywiej arcybiskup, — wspólna wasza. Masz iść, póki czas. Inaczéj na ciebie kolej przyjdzie i nie będzie cię bronić komu... Ludzi zbierz, a pospieszajcie! — Niech Bóg szczęści dobréj sprawie.
Staruszek podniósł rękę drżącą i pobłogosławił nią Zbigniewa, który stał ciągle.
— Ojciec wasz, biedny pobożny król nasz już sobą nie włada, już przed sobą nie widzi nic, uwolnicie go z więzów występując przeciw wojewodzie. Dawno czułem w nim zdrajcę.
Z temi słowy odszedł Zbigniew poruszony i obrachowujący co miał czynić. W dworcu już nań czekano. Greta stała we drzwiach wabiąc go ku sobie, Marko ścigał go i zabiegał, patrzali mu oboje w oczy, chcąc z nich wyczytać co myśli.
W progu Sobiejucha się odezwał:
— A! miłościwy panie nasz! — szczęście się wam śmieje! — Królewicz Bolko przyciśnięty pomocy żąda, szalonyby był ktoby mu ją dał. Gdy nieprzyjaciel tonie, głupi rękę wyciąga!
Królewicz popatrzał nań tylko, gdy Greta w sieniach już nań następowała. Niemka zmieniła się tu w dobrym bycie i próżnowaniu, królując i czyniąc co chciała po swéj myśli. O piękność swą mniéj była dbałą, wiedząc że Zbigniewa zawsze przy sobie utrzymać potrafi. Roztyła się, postarzała, a choć świeciło jeszcze na twarzy trochę wdzięku, resztka młodości, więcéj w nich było bezwstydu niż uroku. Poczynała sobie z królewiczem śmiało, bo inaczéj brał górę i tylko zuchwalstwem wygrywała. Wbiegła za nim do izby i gdy siadł zmęczony, uderzyła go po ramieniu, wołając.
— A co! przyszła pora! — Nie ruszajcież się! Niech ginie Bolko, wam przyjdzie całe królestwo! — niech ginie zuchwały dzieciak! — niech ginie!
Powtarzała nogą bijąc i rękami.
Zbigniew siedział pogrążony, jakby nie słyszał i nie słuchał.
Wkońcu go to coraz głośniejsze szczebiotanie zniecierpliwiło, odwrócił się zmarszczony i rzekł ostro:
— E! ty sroko niemiecka! — a do kądzieli i do krosien! — Co ci do tego co ja mam poczynać!
Niemka oburzyła się, jak ukropem oblana skoczyła, oczy się jéj rozszérzyły, udała śmiech, chcąc nim pokryć złość.
— Cóż? źle radzę! — krzyknęła, czy mi już mówić nie wolno?
W tém stojący na czatach Marko się przybliżył.
— Wasza miłość pewnie, sami wiecie najlepiéj co czynić, nikt tu z nas rozumu takiego nie ma, aby śmiał radzić — Toć to zresztą rzecz jak na dłoni jasna, że tego ratować co jutro wygnać może — byłoby szaleństwem. Bolkowi się panowania chciało nad miarę, niechaj ginie... Waszéj miłości dostanie się całe królestwo...
Zbigniew był pogrążony, namowy te i kuszenia, obiły się o niego nie poruszając wcale. Obrócił się do Sobiejuchy:
— Ludzi kazać zwołać ile ich jest! — do koni! żywo. Dwór, drużyna, pułki, kto żyw, niech się zbierają, w pochód przed wieczorem!
Słyszysz! — niech w rogi uderzą!
Marko stał uszom niedowierzając.
— Słyszysz! — powtórzył zapalczywie królewicz. Słyszysz co mówiłem! — zwoływać ludzi! w pochód!
Greta dawała znaki Markowi, aby ją z nim samą zostawił, Sobiejucha nie ustępował.
Po chwili rzekł pokornie:
— Ja uszom nie wierzę, — wasza miłość nie możecie tam iść, — po co my tam? Nie będzie czasu zebrać pułków wszystkich, a z tą garścią, która tu jest, co pomożemy! — Czekać aż się wszyscy ściągną, będzie zapóźno.
Królewicz się namarszczył.
— Tyś tu księciem i wodzem czy ja? — wybuchnął idąc ku niemu groźnie.
Uląkł się Sobiejucha, ale stał, gdy śmiała dziewczyna za połę sukni pochwyciwszy Zbigniewa pociągnęła go mruczącego jeszcze do drugiej izby, tu dlań stół był zastawiony, bo przede mszą nie jadł królewicz.
Posadziła go za stół, polewkę mu z wina podsunęła, mięso z misą odkryła, chleb poczęła krajać. Zbigniew siadł milczący, lecz do jedzenia mało okazywał ochoty, patrzał oczyma osłupiałemi na stół i nieruchomy dumał. Greta niespokojnemi oczyma go ścigała, udawała łagodną, zmuszała się do uśmiechu.
— Jedzcie no, jedzcie! — poczęła, — człowiek póki głodny, nie ma do niczego siły, potém pomyślicie! Czas na to jest. Jedzcie i pijcie, na zdrowie wam. Dobrze wam u siebie w domu, spokojnie, jest dla wszystkich dostatek — a tu wywołują i ciągną na biedę! — Cudzéj sprawy bronić!
Rada była wywołać słowo, Zbigniew uparcie milczał — rzucił potém nóż, który już był wziął w rękę, z siedzenia się zerwał i poszedł ku oknu.
Właśnie podworcem szedł jeden z sotników, tak spokojnym krokiem powolnym jakby się nic nie stało na świecie. Zobaczywszy go książe krzyknął:
— Psubraty! — Co jedziesz na żółwiu! — a za ci niewiadomo rozkazanie! — Wszyscy ludzie do koni, kto żyw! — Ruszaj, biegnij, wołaj! W rogi niech trąbią, aby konie z paszy wracały. Idź.
Sotnik stał zdumiony.
— Na koń siadaj, leć na podzamcze, do obozu, po szopach! — ludzie na koń!.. — A nu!
Powtórzony rozkaz usłyszawszy, sotnik się zerwał i kopnął co prędzéj ku szopom. W tém we drzwi wszedł Marko czerwony z gniewu.
— Miłościwy królewiczu! — zawołał, do nóg waszych się kładnę! — nie czyńcie tego! — nie godzi się wam iść! Sami przeciwko sobie idziecie? — To nie może być!
Greta milczała.
Zbigniew, który złym będąc aż do wściekłości szalał, kłaniającego się nogą potrącił.
— Idź na wskroś ziemi! — trutniu! — krzyknął co ty mnie, mnie będziesz uczył rozumu!
Sobiejucha, choć spodlony, tą zniewagą uczynioną przy niewieście uczuł się dotknięty.
— Jam przecież nie człek niewolny, aby mnie nogami kopano! — zawołał.
— Sługa mój jesteś! w największym gniewie wrzasnął Zbigniew — do ciemnicy z nim!!
Zbladła Greta stała ręce złożywszy, Marko jak zdrętwiały nie poznawał pana — milczał.
Po chwilce gdy się jąkając chciał coś odezwać, Zbigniew milczeć mu nakazał.
— Precz mi z oczów! — Hurki wołać — rzekł miotając się.
Hurko był oprawcą i stróżem przy ciemnicy.
Na hałas w izbie poczęli się zbiegać komornicy. Zbigniew im wskazał Marka.
— Do kuny go wsadzić! — do ciemnicy, do kłody — wołał książe — Hurko do mnie!
Nim Marko miał czas słowo przemówić, komornicy, którym był dojadł, pana widząc rozgniewanego, pochwycili go, i opierającego się, na rękach niemal precz wynieśli.
W miejsce Sobiejuchy zawołany tysiącznik, człek prosty a posłuszny ślepo, który służył tylko aby żyć i zarabiać wojną na łupach a czasu pokoju na ludziach, których wodził — dostał rozkaz zbierać co żyło i w gotowości być przed wieczorem.
Dopiero rozporządziwszy tak Zbigniew spojrzał na stół, na kubek i misy i siadł do śniadania. Greta, widząc go tak zapalonym, odzywać się nie śmiała. Wiedziała że burzę trzeba przeczekać i zajść z innéj strony. Podsunęła mu dzbanek z winem, nalała kubek... Królewicz począł gwałtownie spiesząc jadło chwytać i szybko popijać. Pilno mu było. Greta czekała i patrzała na pozór spokojna.
Dopiero gdy mu się lice zarumieniło od napoju, odezwała się płaczliwie.
— A! a! trzeba mi pana z którym tak dobrze było — tracić!! Kto wie co będzie z téj wyprawy! Drżę myśląc. Ludzi mało macie. Posłaniec mówił że przeciwko wojewodzie was wołają, a Sieciech ma tysiące! — O mój Boże miły! byle mi pana mojego nie zabili, nie ranili. Co ja pocznę, nieszczęśliwa sierota! — co ja pocznę!
Zasłoniła twarz chustą i fartuchem, bo płakać jéj było potrzeba.
Spojrzał Zbigniew, który miał już czas poznać ją lepiéj i ramionami strząsnął pogardliwie.
— Ej ty! — zawołał — nie myśl że mnie odurzysz albo nastraszysz! — Idź lepiéj, suknie i odzież gotuj dla mnie, pilnuj niech sakwy wiążą!
Greta ciągle płacząca, zbliżyła się z twarzą na pół zakrytą.
— A! wam — przebąknęła, — wam się zdaje, że na Sieciecha iść, choćby we dwu na jednego, mało znaczy! Wojewodzie wy nie uczynicie nic! Z nim wam albo razem iść, albo od niego ginąć. On tu pan.
— A tego właśnie ja nie chcę żeby on tu był panem! — zawołał Zbigniew.
Greta nieśmiało rączkę mu położyła na ramieniu, poczynając go głaskać i podpieszczać.
— Po cóż wam samym iść! — szepnęła, poślijcie z lichem, gdy chcecie, Król się na was rozsierdzi, Sieciech mścić się będzie.
Milczał Zbigniew i te niewieście fortele nie pomagały.
Na podwórcach tętnieć zaczynało. Odzywały się rogi, nawoływali się ludzie, pędzono konie z bliższych łąk, biegli żołnierze znosząc zbroję i wlokąc oszczepy. Dowódzcy krzyczeli, ruch coraz większy się zrywał. Greta nie wiedziała już co daléj poczynać.
— Wy Bolkowi wierzycie — rzekła w końcu. Któż to wiedzieć może czy to nie zasadzka, nie zdrada? — Może na was zastawione sidła?
— Magnus jest z nim, — nie może to być — odparł Zbigniew.
— O! Magnus, — gniewnie poczęła niemka — taki dobry jak Bolko, jak oni wszyscy. Wy sobie sami kamień do szyi przywiązujecie! — Mówiła długo jeszcze, ale książe zdawał się jéj nie słuchać.
Zjadłszy, wyjrzał oknem na komorników — zawołał i wyszedł z izby, zostawując ją zaperzoną, nieprzytomną prawie z bezsilnego gniewu. Za wychodzącym podniosła dwie pięści zaciśnięte, zakręciła się i do swéj izby pobiegła.
Nie było już sposobu powstrzymać go. Marko siedział w ciemnicy, Gretę przepędzono, w podwórcach ludzie się gromadzili, nowe oddziały z okolicznych gródków przybywały, ale w tak prędkim czasie nad kilkaset głów zebrać nie było podobna.
Najgorzéj na swej wierności Sieciechowi wyszedł Sobiejucha, któremu pozostać zamkniętemu na cały czas niebytności pańskiéj, nie korzystać z wyprawy, stracić zaskarbioną łaskę tak niespodzianie, było klęską straszną.
Jednego ze stróżów wysłał do Zbigniewa, prosząc pokornie o uwolnienie, ofiarując się iść gdzie mu każą, — a książe rozśmiał się złośliwie i przykazał tylko z ciemnicy do izby przeprowadzić, a w niéj go trzymać do powrotu o chlebie i wodzie, aby się pana szanować nauczył. Nie pomogły ponawiane błagania i prośby innych sług, królewicz śmiał się szydersko, czyniło mu to rozrywkę, że mógł nieco uzuchwalonego poskromić.
Przy pożegnaniu Greta się za nim także wstawiać próbowała, Zbigniew się jéj w oczy popatrzył i rzekł przez zęby.
— Młodszego sobie znajdziesz!
Tem ją do milczenia zmusił.
Ku wieczorowi pan, dwór i oddziały były w gotowości, drużyna przybrana cudacko, Zbigniew pierwszy raz występujący rycersko i z wielką ochotą. Nie omieszkał nakazać aby wyciągając z zamku w rogi dęto i śpiewano.
Szedł królewicz nie kryjąc się z tém, że wyprawa była mu po myśli. Obalenie wojewody Sieciecha, znaczyło dlań wiele, nie obawiał się nikogo prócz niego. Znał jego rozum, przewagę nad królem, siłę w kraju; wolał ażeby mu pozostał młody Bolko, którego się chytrością i podstępem pozbyć spodziewał. Dlatego chętnie usłuchał arcybiskupa, nie dał się powstrzymać nikomu i wyjechawszy z Gniezna, kazał iść na wprost lasami, dopókiby konie spoczynku nie potrzebowały.
Przewodnicy spędzeni z osad, wiedli na Wrocław z największym pośpiechem.
Tu przygotowania wojenne nie ustawały; Szlązacy, część Krakowian Sieciechowi i rodowi jego przeciwnych, ściągali się zbrojni do zamku. Ludzi zbierano zkąd tylko wziąć ich było można — pułki Strzegonia, zmieniwszy starszyznę w części przeciągnięto dla królewicza, Magnus czynny słał na wszystkie strony, pomagał biskup, a z nim i duchowieństwo całe, bez którego nicby się uczynić nie dało. Gród starano się na wszelki wypadek umocnić.
Wysłani szpiegowie na granicę, potwierdzili to, że u Czechów nikt się nie myślał nawet na Polskę sposobić.
Gdy Zbigniew po przyspieszonym pochodzie stanął pod zamkiem z ludźmi swemi, Magnus i Bolko gotowi byli nietylko się bronić w miejscu, ale wyruszyć przeciwko Sieciechowi, nie czekając na niego.
Dochodziły wieści z Płocka, że wielki wojewoda rąk téż nie opuszczał i zabrawszy chorego króla, pościągawszy wojsko ile go mógł znaleźć, szedł już na spotkanie królewiczów, bo mu oznajmiono że i Zbigniew pojechał się z Bolkiem połączyć.
Nie było czasu do stracenia, Magnus oblężenia w mieście rad był uniknąć.
Dwaj bracia powitali się w bramie, jakby najczulsza miłość ich łączyła.
Ze strony Bolka uczucie było szczére, wdzięcznym się czuł bratu za to, że w pomoc mu przybywał. Rzucił się na szyję Zbigniewowi i ująwszy się za ręce, przeprowadzani przez tłum Szlązaków, wśród okrzyków szli na zamek.
Znowu w téj wielkiéj izbie, pamiętnéj Zbigniewowi, po pierwszém wyjściu z klasztoru, powtórzyła się tłumna i wrzawliwa narada z panami Wrocławiany i Szlązakami, ze starszyzną wojskową, ze wszystkiemi co przeciw Sieciechowi iść się gotowali.
Bolko dał głos starszemu, który łatwiejszą i obfitszą miał wymowę, a umiał to okazać że nie przeciwko ojcu oręż podnosili, lecz w obronie króla, na wspólnego wroga.
Okrzyknęli wszyscy:
— Idźcie! my z wami! — dosyć panowania wielkiego wojewody! — precz ze zdrajcą!
Wprost z izby, Zbigniewa zdawszy na ręce Magnusa, Bolko pośpieszył do swoich oddziałów do drużyny, sposobiąc się ze zwykłą gorącością na tą wyprawę, w któréj widział tylko upragnioną wojnę.
Pomimo że wszystko zdawało się gotowém, z największym przysposabiając się pośpiechem, Bolko nim Zbigniewa doczekał, nim zebrał ludzi, tygodnie upłynęły. Chociaż nie szybko naówczas przez wielkie obszary puste i lasy wieści przechodziły po kraju, po chatach, osadach, miastach, wszędzie już wiedziano o tém, iż synowie oba z wojskami się przeciwko ojcu przysposabiali.
Przyjaciele Sieciecha obwoływali — dzieci się podniosły przeciwko rodzicowi własnemu.
Nieprzyjaźni wojewodzie głosili że chciał syna królewskiego zgubić i zabójców nań nasadził.
Brali jedni stronę Sieciecha, drudzy królewiczów. Duchowieństwo różnie było usposobione, ale znaczniejsza część otwarcie lub tajemnie szła za arcybiskupem, przeciwko wojewodzie.
Dnia jednego wreszcie, gdy już coraz bliżéj o nadciągającym Sieciechu słychać było, pułki połączone Bolka i Zbigniewa ruszyły z Wrocławia, przy wielkiem zbiegowisku ludu, z Magnusem razem ku Żarnowcowi, dokąd i królewskie siły zmierzać miały.
Gdy już wyciągać przyszło a miasto opuszczać, Bolko pobożniejszy, z konia przed kościołem zsiadł aby od kapłana wziąć błogosławieństwo. Zbigniew jechał tak obojętny jakby na wilki się wybrał lub na dzikich Pomorców — w duszy młodszego dziecka, kochającego ojca, rodził się niepokój, azali nie było ciężkim grzechem, z orężem występować przeciwko niemu.
W ostatniéj godzinie myśl ta gryzła go mocno. Gdy Ojciec Tyburcy wyszedł na próg ze święconą wodą i krzyżem, aby im pobłogosławić, Bolko przypadł doń tak poruszony, że staremu łza się zakręciła w oku.
— Ojcze! — odezwał się — błogosławcie, ale proście Boga aby się ta wojna nieszczęsna bez krwi rozlewu skończyła. Ojca naszego, króla ujął zdrajca i przeciwko nam prowadzi! Idziemy, zmuszeni jesteśmy iść przeciw rodzicowi własnemu.
— Starcowi łez, sobie zgryzot oszczędźcie — odezwał się O. Tyburcy. — Jeżeli zgoda możliwa, jednajcie się.
Niech Bóg prowadzi i błogosławi a da pokój i zgodę między pany chrześciańskiemi.
Z temi wyrazy pocieszającemi Bolko siadł na koń, wojska już przodem wyciągały milczące. Zbigniew jechał wesół, szyderski, choć dokoła miał zasępione czoła i ludzi niespokojnych a frasobliwych.
Z jednéj strony dzieci, z drugiéj król, Ojciec, z obu wojsko jednéj ziemi, bracia i powinowaci. Każdemu na myśli było, iż własną krew przelewać będzie. Przeklinano człowieka, który ten rozdział uczynił i nieszczęścia był przyczyną.
Im daléj wojska się posuwały ku Żarnowcowi, tém w Bolku rósł niepokój. Z drogi już chciał przodem do króla słać, ale nikt się na to poselstwo nie ofiarował. Znane w wielu razach Sieciecha okrucieństwo odstraszało, przewrotność jego o skutku wątpić kazała.
Już byli o półtora dnia drogi od Wrocławia, gdy nie znajdując nikogo coby do króla chciał jechać, Bolko, z Magnusem się naradziwszy, wyprawił do Wrocławia nazad, aby O. Tyburcego uproszono i przywieziono go. A że drogi po długich deszczach rozkisłe były, zatrzymano się spocząć i obozowano, pókiby staruszek nie przybył.
Duchownemu przystawało najlepiéj być pośrednikiem do układów.
Zbigniew nie wiedział o niczém, gdyż zgody żadnéj nie pragnął. Powtarzał ciągle jedno, że Sieciecha precz wygnać trzeba, albo mu głowę wziąć, iż śmiał stawać między ojcem a dziećmi.
Wielu zapalczywych mu wtórowało, o królu zresztą, jakby go na świecie nie było, nikt nie myślał, wiedziano, że narzędziem stał się posłuszném.
Drugiego dnia wezwany staruszek przybył do obozu, Magnus go niemal po niewoli zabrać polecił, jechał więc mniéj wesół, niż zwykle...
Dopiéro gdy go z konia zsadzano, Zbigniew zobaczył księdza i pytał:
— Cóż to tu ten stary klecha ma robić i po co on nam potrzebny!
— Potrzebny jest, — rzekł Bolko, aby się swoja krew nie lała. Poślemy go do króla ojca, niech Sieciecha od siebie odegna precz, a wojny nie będzie.
Zbigniew pomyślał i zamruczał szydersko:
— Król tego nie uczyni, bez swojego kochanka się nie obejdzie. Wojna musi być, na gardło mu nasiąść trzeba, inaczéj spokoju nie będziemy mieć nigdy.
Nie chciał się z nim sprzeczać, ani Magnus, ni brat, swoje czynili.
Wysłani za językiem donieśli tego dnia, że król i wojsko Sieciechowe pod Żarnowiec się już ściągało.
— Pójdziemy i my ku nim — rzekł Zbigniew.
— A niżeli pójdziemy my — odparł Bolko, — niech Ojciec Tyburcy jedzie ze słowem pokoju, niech powie, że nie na ojca ani na króla godzimy, ale na zdrajcę, który pokój mąci i gubić nas chce.
Niech Sieciecha oddali.
Nie sprzeciwiał się Zbigniew, ale na stronie wyszydzał te próby.
— Próbujcie — mówił, — ja nie przystanę na nic, dopóki wojewoda na téj ziemi choć jedną stopą stać będzie.
Z małym, skromnym orszakiem, danym mu dla bezpieczeństwa, wyjechał Ojciec Tyburcy przodem ku Żarnowcowi. Obóz téż ruszywszy się po spoczynku, wolniejszym pochodem za nim się posuwał.
Choć lud to był rycerski, ochotny do boju, posłuszny, widzieli wszyscy że ociągając się i nie sporo szedł na tę wojnę. Począwszy od Bolka do ostatniego z ciurów, nikomu ona miłą nie była, a wielu straszną się wydawała i bezbożną. Każdy to w pamięci miał, że gdyby przyszło do walki stanąłby przeciw druhom, z któremi nieraz pił, jadł i legał po obozach, — myślał każdy, że ręka mu zadrży i opadnie, gdy ją na jednego ze swoich podniesie. Ani śpiewów, ani okrzyków, ani raźnego ducha nie było — posępnie się wlokło wojsko, wzdychali ludzie, wielu przeklinało.
Można było przewidywać że wielu rzuci oszczepy, gdy je przyjdzie broczyć we krwi własnéj, jednego Sieciecha, gdyby się im w ręce dostał, niktby pewnie nie żywił i nie miał nad nim litości.
Rachowano, że ojciec Tyburcy powróci nim do Żarnowca dociągną. Tak się téż stało. Drugiego dnia ujrzeli zmęczonego i obmokłego staruszka, którego obok na koniu jadący pacholik podtrzymywać musiał, a inny mu konia za uzdę prowadził, bo nim sam O. Tyburcy nie mógł kierować. Zaledwie się pokazał zdala, poskoczyli ku niemu Bolko, Zbigniew i Magnus. Zdjęto go z konia i posadzono pod drzewem aby odpoczął; obstąpiła starszyzna.
— Cóż król? — co Sieciech? — Jak poselstwo przyjęto? — zarzucono pytaniami.
— Król? — król płacze, — odpowiedział staruszek, — nie mówi nic, ręce łamie — Sieciech za nim stoi, Sieciech za niego odpowiada, Sieciech tam jeden jest, reszta nie waży nic.
Sprawiłem poselstwo. Król sam nierychło mi dał podyktowaną sobie odpowiedź, że oszczerstwo żywe jest co o wojewody zdradzie i przeniewierstwie ludzie głoszą, że bez niego on żyć ani być nie może, nie chce, że go nie porzuci, ani się go wyrzecze.
Usłyszawszy tą odpowiedź zamilkli wszyscy. Nie było więc ratunku, wojna się stawała nieuniknioną. Załamywali ręce pocichu wodze i żołnierze. Ociągać się nie było już powodu, Magnus dodawał serca.
— Cofać się nam zapóźno — rzekł — trzeba ginąć lub na swém postawić. Sieciech nam nie przebaczy nigdy.
Dano hasło do ciągnienia, wojska ruszyły znowu takim pochodem żałobnym jak szły wprzódy. Już i Pilica była blizko, a gdy z lasów pierwsze się oddziały wysunęły, a zamek okazał nad wielkim stawem usadowiony, wodami oblany, Bolko wskazał u brzegów rozłożone szeroko namioty białe, stada koni, ogniska i chorągwie powiewające nad niemi. Królewski obóz w niewielkiéj znajdował się odległości, tak, że uciszywszy się, głosy i gwary od niego dochodzące posłyszeć było można.
Magnus w odległości takiéj, aby się z sobą ludzie stykać nie mogli i zdrady nie knowali, wojsku pod lasem położyć się kazał. Stanęły dwa zastępy oko w oko przeciwko sobie.
Królewski obóz miał zamek, staw i groble, o które się opierał, królewicze jeno las poza sobą, z którego się wydobyli. W milczeniu poczęto się rozkładać na równinie, a namioty tak rozwinięto, aby Sieciechowi zdać się mogło, iż wojsko liczniejsze było niż w istocie mieli.
Słońce zachodziło, gdy Szlązacy i Krakowianie położyli się i ogniska rozpalać zaczęto. W drodze wyraźne milczenie i smutek, tu się jeszcze stały bardziéj uderzającemi; ludzie pocichu legli na ziemi spoczywać, jakby z niéj wstać nie mieli.
Bolko nawet zapał wojenny utracił, Magnus siedział ponury, Zbigniew za wszystkich poruszał się, szydził i odgrażał.
Już się ku nocy brało, gdy spostrzeżono ludzi kilku od Żarnowca groblą jadących na koniach, którzy gałęźmi zielonemi wiewali nad sobą i w róg przed niemi trąbiono.
Magnus i Bolko, którzy konie zawsze mieli gotowe, skoczyli na nie i wybiegli przeciwko poselstwu temu. Na kilkadziesiąt kroków przybliżywszy się, poznali O. Lamberta z kilką komornikami królewskiemi, jadącego ku nim powoli. Stanęli na łące, a Bolko z konia zsiadł, aby księdza pozdrowić.
Kapelan królewski z twarzą jechał tak bolesną i zachmurzoną, iż zrazu słowa dobyć z niego nie było można. Poselstwo mu to ciężyło, rozwarł ręce szeroko i zawołał.
— Upamiętajcie się! Co czynicie! Azali dzieciom przeciwko ojcu iść się godzi.
Nie dając Bolkowi słowa odpowiedzieć, Magnus wojewoda podchwycił śpiesznie.
— Nie przeciwko królowi, ani przeciw ojcu idziemy, ale przeciw Sieciechowi! Nie złożym oręża aż pójdzie precz ten, który królewską władzę sobie przywłaszczył i na życie królewskich dzieci godził.
— Oszczerstwo jest! — zawołał z oburzeniem O. Lambert.
Magnus wnet zwrócił się powołując ku sobie opodal stojącego Strzegonia, którego zobaczył szczęściem w chwili, gdy mu był najpotrzebniejszy.
Rozmowa się przerwała, aż stary nadbiegł konno i na zawołanie się stawił.
— Mów — odezwał się Magnus — świadcz o prawdzie. Nie nakazano ci, nie zapłacono ciebie i innych, abyście królewicza na zasadzkę prowadzili.
— Tak jest — począł stary w piersi się bijąc — tak jest, Boże mi dopomóż, gotówem to poprzysiądz w kościele. Oprócz mnie niech wezwani zostaną do przysięgi i na sąd Boży Halka, Strzepa i Zabój Żelazny. Nie chcę gubić duszy, prawdę powiem, choćbym cierpieć za nią miał!
O. Lambert spójrzał przerażony, spuścił głowę i zamilkł.
Zbliżył się ku niemu Bolko.
— Ojcze mój — rzekł — znacie mnie zdawna, że ojca miłuję a życie zań dać byłbym gotowy. Nie przeciwko ojcu idę, ale dla wyzwolenia go z rąk złego człowieka. Sieciecha niech odegna precz, z nim zgody nie ma! Zdrajcą jest!
O. Lambert długo wyrazu nie mógł znaleść na odpowiedź, aż się cicho odezwał:
— Stójcież obozem jak stoicie, nie ruszajcie się, niech się krew nie leje napróżno. Jadę do króla...
— Cóż to pomoże? — przerwał Magnus. — Sieciech ze swych szpon na chwilę go nie wypuszcza. Nie uczynicie nic!
— Mnie to zostawcie — rzekł Lambert — nie podnoście oręża, póki jest najmniejsza nadzieja. Kto pierwszy krew przeleje bratobójstwa winien będzie.
— Stać więc mamy a czekać aż nas wojewoda otoczyć każe, wypatrzywszy miejsce i czas, naskoczy i wyrzeże? — zapytał gniewnie Magnus.
— Król tego nie dopuści — przerwał Lambert. — Czekajcie azali mnie i innym duchownym zgody się wymodlić nie uda.
— Weźcie z sobą O. Tyburcego — dodał Bolko — ten jest świadom wszystkiego i pomoże wam, a gdy się co stanie, wiadomość nam przyniesie.
Posłano po starego. Dwaj duchowni wkrótce razem się oddalili, do Żarnowca wracając.
W obozie czaty postawiono, surowo zakazując, aby u wodopoju w Pilicy, u stawu na łąkach, gdzieby się kolwiek przyszło spotkać z królewskiemi, nikt ani zaczepiać, ani wdawać z niemi się nie śmiał.
Magnus białe koły pozatykać kazał daleko, poza które przechodzić nikomu nie było wolno.
Z drugiéj téż strony nie kwapiono się do napaści, i tam panowała cisza. Noc padła na dwa obozy, w których tylko rozrzucone gdzieniegdzie ognie błyskały; noc, w czasie któréj ze starszyzny nikt, oprócz Zbigniewa, niebardzo się troszczącego o wojnę, nie zasnął.
Bolko, Magnus, półkowódzcy, starszyzna poprzypadała, ledwie hełmy pozrzucawszy, na ziemię, aby każdéj chwili gotową być ruszyć, jeżeli by ich w nocy napadnięto.
W zamku także świeciło przez noc całą, czaty chodziły z obu stron, okrzyki ich tylko słychać było, rżenie koni na pastwiskach i obozowych psów szczekanie, których każde wojsko, wiele za sobą prowadziło.
Długa jak wiek, czarna, posępna, smutna noc przeszła nareszcie, na brzask się zabierało, patrzano w stronę zamku, ani O. Tyburcy ani Lambert nie przybywali.
Rozwidniało, zarumienił się wschód, ukazało słońce, konie poić prowadzono i jadło warzyć dla ludzi, rozbudzili się wszyscy, a na grobli ciągle jeszcze pusto było i pusto — nikogo.


III.


Gdy się dzień wielki zrobił, Magnus wojsko objeżdżać począł, Bolko drużynę swą zbierał. Jawną zdawało się być rzeczą, iż się już zgoda nie sklei i gotować się trzeba było do walki. Starszyzna na łąkę przed obóz wybieżawszy, stała przypatrując się królewskim, licząc ich, poznając pułki, które gdzie stały i czekała.
Ojciec Tyburcy przynajmniéj co chwila wrócić był powinien, a i on się nie pokazywał.
W milczeniu ponastawiano kociołki, aby żołnierza podkarmić zawczasu, dzielono chleby; cisza i smutek, jak wczora, panowała w obozie.
Słońce się już było podniosło dobrze, gdy na haci przez moczary idącéj, ujrzano jezdnych. Bolko poznawszy O. Tyburcego po czapce, siadł na koń i ku niemu się puścił czwałem. Miał jeszcze jakąś nadzieję, że król ulituje się i przelewu krwi nie dopuści. Zdala zobaczywszy królewicza staruszek ręce podniósł do góry i zdawał się dobrego coś zwiastować.
Na głos przybieżawszy, Bolko posłyszał wołanie.
— Sieciech z częścią wojsk uszedł na zamek swój do Sieciechowa, nie ma go! Król czeka na was! przebaczyć gotów wszystko!
Tuż i Magnus, choć ciężki, dopędzał Bolka, obawiając się, aby bez niego młody pan, jak zwykle, nie uniósł się zbytnią serdecznością.
Usłyszawszy co ksiądz zwiastował, krzyknął wojewoda zdala.
— Z wojewodą więc rozbrat na wieki?
— Jużci go nie ma! do dnia odciągnął z obozu! — rzekł Tyburcy — opłakał go król. Co najrychléj spieszcie się panu pokłonić!
Chociaż bardzo się było można obawiać zdrady, ręczyło słowo kapłańskie za prawdę. Bolkowi dosyć tego było, natychmiast po Zbigniewa słał i po panów szlązkich a starszyznę, żeby do niego przybywała.
Na wieść o oddaleniu Sieciecha radość wielka wybuchła w obozie całym. Wołać zaczęto i wykrzykiwać. — Nie ma wojewody! musiał iść precz!
Zbiegli się starsi rozpytywać jak i kiedy uszedł Sieciech, i jak się to stać mogło.
O. Tyburcy opowiadał, że nocą widząc króla zachwianego, obawiając się, aby przy zgodzie z dziećmi nie ujęto go, Sieciech sam się zażądał oddalić, ze swemi wiernemi puszczając się nagle ku Wiśle i Sieciechowu.
Nie byłby pewnie ustąpił, gdyby duchowieństwo nie stanęło przeciw niemu i nie starało się króla nakłonić do zgody.
Co rychléj poczęli się gromadzić starsi z wojska, których Magnus prowadził. Bolko odżył, śmiała mu się twarz rozradowana. Zbigniew, który wprzódy niemal wesół był, teraz pochmurniał i mruczał gniewnie, ale się cofać sam jeden nie mógł.
Siadła zaraz na koń starszyzna, a na jéj czele królewicze oba z Magnusem. Dzień piękny i jasny przyświecał szczęśliwéj zgodzie.
Nie dojeżdżając do zamku, Bolko stanął i zawołał swojego Pruszynkę.
— Nie godzi się nam — zawołał — stawać przed ojcem z bronią, którąśmy przeciwko niemu podnieść byli zmuszeni, rozbrójmy się.
Zbigniew zakrzyknął z początku i słuchać o tém nie chciał, dopiero gdy młodszego zobaczył, przykład mu dającego z siebie, miecz odpiął i oddał słudze, przykazując go nieść za sobą.
Tak się milcząco ku zamkowi zbliżali. Ludu przy królu, oprócz dworu, nie pozostało wiele, znaczniejszą część wojska i to najlepszego Sieciech uprowadził z sobą.
Na zameczku lichym dość i ledwie ogrodzonym, który tylko głębokie ze cztérech stron przekopy broniły, cisza panowała straszna. Część dworu Władysława w podwórcu stojącą widać było. Zsiedli z koni królewicze, Magnus, starszyzna i pieszo się udali ku panu.
Do izby królewskiéj synów naprzód samych puszczono.
Smutny widok oczy ich uderzył, gdy drzwi się otwarły przed niemi. Król chory leżał na lichém dosyć posłaniu na ziemi, blady, dysząc ciężko, zmieniony dziwnie, bo zwykle dobrotliwy i powolny, zdał się być gniewnym i z bólu prawie nieprzytomnym.
Drgnął usłyszawszy otwierające się drzwi, podniósł głowę i zobaczywszy synów, opuścił ją na posłanie zamykając powieki, jakby na nich patrzeć nie chciał. Twarz, którą Bolko znał tak dobrze uśmiechającą mu się zawsze z wyrazem czułości i dobroci, była jakby przestraszona i napiętnowana cierpieniem. Blade ręce wystające z pod kożucha, którym był okryty rzucały się i drgały konwulsyjnie.
Bolek pierwszy przypadł do nóg ojcowskich, nie ujął go jak zawsze, nie uścisnął, zbył obojętném milczeniem bezwładném. Surowiéj jeszcze popatrzał na Zbigniewa. Oba poczęli się korzyć przed ojcem, a starszy rzekł.
— Ojcze miłościwy, nie obwiniaj nas, żalu nie miej, mamy świadki jawne, które poprzysięgną, że zdrada knowaną była. Sieciech na królestwo twe godził, dlatego nam życie chciał odebrać.
Napróżno czekali odpowiedzi, potrząsnął tylko głową milcząc król.
Dopiero gdy przez okno zobaczył cisnących się panów szlązkich i Krakowian, których Magnus z sobą prowadził, jakby się ich uląkł, bełkotać coś począł. Ponieważ ci co na króla czekali w ciasnéj izbie pomieścićby się byli nie mogli, król skinął na komorników, aby mu rękę podali i z synami razem wystąpił do przedsienia, zgarbiony, z głową zwieszoną, jakby zawstydzon był i upokorzony.
Na widok tego schorzałego starca drżącego, wszyscy odkryli głowy, a Magnus się przybliżył ku niemu.
Rozpoczął mowę do króla, w któréj gdy zdrady, uciski, przekupstwa i tyranię wojewody opowiadał, otaczający przerywać, wołać, pokrzykiwać jęli ze wszech stron. Króla przeraziło to widocznie, pobladł, powiódł oczyma i co podniósł głowę, to ją spuszczać musiał, jakby przestraszony tém hukaniem i głosami.
Słowa z niego dobyć nie mógł nikt. Synom nie dawał przebaczenia, panom przyzwolenia na nic; oczyma osowiałemi wodził po zgromadzeniu, na wszystko przystając, nie pożądając nic. Zacięte usta, brew namarszczona, czoło sfałdowane okazywały, że dusza się jeszcze nie uspokoiła, że uległ sile, lecz przekonań swoich nie zmienił.
Napróżno Bolko i Magnus odzywali się doń kilkakrotnie, wywołując choćby słowo — milczał.
Bolko go całował po rękach, cofał mu dłonie i chował je przed nim, na zapytania nalegające, głową obojętnie potrząsał... Usta mu się poruszały czasem, głos z nich nie wychodził.
Wrzawa i mowa Magnusa nieprzerywana, trwająca w podwórcu czas dosyć długi, znużyły w końcu króla tak, iż się już ledwie na nogach mógł utrzymać, komornicy zaprowadzili go do łoża, albo raczéj na rękach zanieśli.
Tymczasem oba wojska pod zamkiem się połączyły, starszyzna zeszła obradując co daléj czynić przystało.
Magnus pierwszy rzekł.
— Zdrajca pociągnął do Sieciechowa, tak twierdzą wszyscy, dopóki on na téj ziemi, pokoju w niéj nie będzie. Ścigać go musimy i iść za nim, póki nie wyżeniem precz.
Zgodnie zaczęto wołać. — Do Sieciechowa! na Sieciechów!
Wołanie to tak było głośne, iż się obiło o uszy króla, przy którym był O. Lambert.
— Czego oni chcą? co to za krzyki? Sieciechów? co oni mówią? — odezwał się niespokojny.
— Na Sieciechów ciągnąć pono wybierają się, aby go oblegać — odparł kapelan.
Zadumał się król mocno, ale nie powiedział więcéj nic. Był znów jakby bezmyślny i bezwładny. Sam pozostawszy albo sobie modlitwy czytać kazał, albo głowę zanurzywszy w dłonie siedział milczący, i łzy mu się toczyły po twarzy.
Bolko, którego tak kochał dawniéj, uścisku u niego nie mógł wyprosić, spoglądał nań ukradkiem, ale dawne objawy czułości ojcowskiéj nie powracały.
Tak samo jak wprzódy rozkazywał mu Sieciech, teraz Magnus, synowie i starszyzna czyniła co chciała.
Cały ten dzień zszedł na przygotowaniach do wyprawy na Sieciechów, która postanowioną została. Oznajmiono królowi, iż nazajutrz rano ciągnąć potrzeba; nie sprzeciwił się, szepnął tylko O. Lambertowi, aby o świcie ze mszą był gotowy.
Do dnia połączone siły ruszyły naprzód z pod Żarnowca, króla wsadzono na konia, a dwór cały, O. Lambert, Magnus, synowie kołem go otoczyli. Dnia tego i następnych nie zmieniło się prawie w królu to milczenie i zanurzenie w sobie.
Dopiero gdy Wisła się ukazała, a za nią na przeciwnym brzegu mury Opactwa Sieciechowskiego i zamku, król drgnął żywiéj, poruszył się, otaczający go ujrzeli jakby promyk jaśniejszy na twarzy jego.
Od ludzi pochwyconych na pastwiskach dowiedziano się zawczasu, iż wojewoda z całą siłą swą do zamku swego się schronił, a wojska do obrony miał podostatkiem.
Bolko znów już czuł tylko i widział przed sobą to, co najwięcéj mu było upodobaném — wojnę; dla walki zapomniał o wszystkiém, biegał po szeregach i pierwszy z drużyną swą, wyprzedzając innych, poskoczył ku brzegowi rzeki, która od zamku dzieliła, aby przeprawę i bród opatrzeć.
Zamek silnie był opasany wałami, tynami, przekopy, Wisła tuż pod nim płynęła szeroka i do przebycia niełatwa. Brodów, dawniéj pozatykanych, teraz trzeba było szukać dla przeprawy, a czółen ani promu po téj stronie nie było. Poniżéj i powyżéj zamczyska musiano ludzi słać, aby próbowali, gdzie najmniejsza była głębina.
Przeprawiwszy się wreszcie zamek niełatwo zdobyć było, oblegać go musiano. Wojewoda ostrożny we wszelki zapas opatrzył gniazdo swoje, które długo bronić się mogło. Na wałach widać było lud mnogi, zbrojnych rycerzy, a między niemi i czarne suknie benedyktynów.
Nim coś postanowiono o przeprawie, obozem z téj strony Wisły położyć się musiano, obrawszy miejsce suche i nieco wznioślejsze dla rozbicia namiotów. Cieszyli się wszyscy, że król tego dnia gdy się go najsmutniejszym widzieć lękali, do siebie przychodzić poczynał. Nie był już tak w sobie pogrążonym i milczącym.
Przodem wysłana czeladź królewska u samego niemal brzegu Wisły namioty pańskie rozbiła. Nie zdało się to dobrém Magnusowi dla chłodu od rzeki i wilgoci, chciał je kazać cofnąć nieco na suchszy pagórek opodal, ale przybywający Władysław ręką dał znać, iż chce tu pozostać.
Przypisano to znużeniu i chęci prędszego spoczynku, a że poraz pierwszy niemal wolę jakąś objawił, poszanowano ją.
Mrok już padał, gdy się oddziały rozkładać poczęły, Bolko i Magnus, wyręczając w tém o nic się nietroszczącego Zbigniewa, posłali natychmiast ludzi brodów szukać, drzewo sposobić, tratwy zbijać, aby nazajutrz począć przez rzekę przeprawę.
Bolko późno już wśliznął się do ojcowskiego namiotu i uradował się wielce, znalazłszy go nie siedzącym i zadumanym, jak tych dni ciągle bywało, lecz przechadzającym się z twarzą rozjaśnioną. Zobaczywszy syna stanął król, drgnął i jak pochwycony na uczynku, spuściwszy oczy powlókł się na swe siedzenie.
Słowa już z niego dobyć nie było podobna. Widząc zaś, że Bolko zabiera się dłużéj przy nim pozostać, po chwili król wskazał mu przez otwór namiotu niebo czarne, gdyż noc się stała ciemną bardzo i zamruczał.
— Noc, noc, dajcie mi spocząć! Potrzebuję odpoczynku.
Zimną rękę ojcowską ucałowawszy, cofnął się Bolko.
Namiot dla niego opodal trochę od królewskiego rozbito. Zbigniew ze swemi stał téż w téj stronie. Ludzie pomęczeni wszyscy spiesznym pochodem, wcześnie się na spoczynek zabierali.
Zrzucił Bolko zbroję i ciężką odzież, drużynę spać odprawił, sam też wesoło zabrał się na posłanie oczekujące nań, nakazawszy Pruszynce, który u wnijścia sypiał, aby go zbudził jak na brzask, o świcie.
Cisza coraz większa objęła wkrótce obóz cały; w Sieciechowie też światła gasnąć poczynały na zamku; jedno tylko jakieś czerwonawe na górnéj połaci, niby lampa u obrazu płonęło jasno.
Czarna noc, wilgotna, chmurna, o krok prawie nic widzieć nie dozwalała. Po znużeniu twardym snem usnęli wszyscy.
Krzyk i wrzawa zbudziły Bolka nagle. Pruszynka się porwał, schwycił królewicz, wprost biegnąc do zbroi i miecza, bo sądził, że Sieciechowi żołnierze na czółnach się podkradli i na obóz napadają. W tém Magnus wpadł w opończy jednéj, z głową nienakrytą, zdyszany.
— Król! — krzyknął — król!
Nie mógł wymówić więcéj, zatamowanym, głuchym głosem powtarzał.
— Król!
Struchlał ze strachu Bolko, porwał się biedz, wstrzymał go Magnus.
— Króla nie ma! Król uszedł do Sieciechowa!!
Wiadomość ta była tak niespodziana i dziwna, że Bolko jéj wierzyć nie chciał, jak stał wybiegł ku królewskiemu namiotowi.
Widok był straszny, resztę ludzi królewskich, którzy pozostali, jęczących, klękających, wypraszających się, wiązano i bito.
Namiot dokoła oblegała starszyzna wściekła z gniewu, obrywając z niego płótna, krzycząc i odgrażając się. Napróżno komornicy króla zaklinali się, iż o ucieczce nic nie wiedzieli, słuchać ich, wierzyć im nie chciano. Zbigniew chwyciwszy się pół nagi ze swego legowiska, latał gniewny, odgrażając się i jątrząc drugich jeszcze.
Całe wojsko biegło po konie, jakby nieprzyjaciel zagrażał, ludzie wdziewali zbroje, szykowano się, trąbiono, potracili głowy wszyscy.
W tém jeden z czeladzi króla, zagrożony mękami, bo go już na ogień brać chciano, pokląkłszy opowiadać zaczął, jak się to stało.
Władysław już musiał mieć umowę jakąś przez tajemnego posłańca z Sieciechem uczynioną; gdy się wszyscy rozeszli, nie chciał dać z siebie sukni zdejmować, ludzi poodprawiał i trzech tylko zaufanych przy sobie zostawił. Pacholę, które spało u opłotków namiotów, widziało potém przelękłe, jak od zamku cicho podpłynęło czółno i u brzegu stanęło. Król wysunął się z namiotu i samoczwart pospieszył co prędzéj ku łodzi, która z nim natychmiast odbiła. Chłopiec krzyknąć nie śmiał z obawy, aby go trzéj ludzie przy królu będący nie zamordowali.
Zdrętwiał Bolko z żalu po biednym ojcu, inni na króla jako na zdrajcę ciskali pioruny. Niewypowiedziany zamęt w całym obozie, poruszył wszystkich. — Co poczynać! — Wojna zaledwie ukołysana i zażegnana groziła znowu.
Nim z tego krzyku, nieładu i przekleństwa przyszło do rady i rozmysłu, południe już na niebie było. Magnus najprzytomniejszy, zawczasu człeka pewnego i zręcznego przez rzekę posłał do Sieciechowa, aby dostał na podzamczu języka. Widziano, że co wczora tłumy stały na wałach zamkowych, dziś prawie tam pusto było. Kilku mnichów, niewiast kilka i z prosta odzianych ludzi pokazywało się kiedy niekiedy z poza ostrokołów.
Wojsko znikło.
W parę godzin dano znać, iż król i Sieciech z siłami niezbyt wielkiemi, jakie koło siebie mieli ruszyli, ciągnąc po nad Wisłą, jak się zdawało ku Płockowi.
Potwierdził to człek przybyły z językiem, który na podzamczu słyszał, że w Płocku bronić się zamierzano i trzymać.
Opadły ręce Bolkowi. Zbigniew przeklinał, obwiniając brata, Magnusa i wszystkich, że się królowi wymknąć dali.
Stary namiestnik wrocławski, choć ciężki i powolny na oko, jeden przytomności i odwagi nie stracił.
Na łące około pustego i na pół zburzonego namiotu króla zebrano radę. Ci co już pokoju się spodziewali rychłego i powrotu do domów, zachodzili się z gniewu na Sieciecha i na króla.
Gdy do rady przyszło, każdy ze starszyzny co innego mówił, a kończył na tém, że zbiegli zdrady są winni. Sieciech na śmierć zasłużył. Łajano więcéj niż obradowano, aż wojewoda milczenie nakazawszy, rzekł.
— Nie ma tu co poczynać, tylko tak kończyć jak się zawzięło zrazu. Wojna to wojna. Król nas zdradził, my się bronić musiemy; niech królewicze dzielnice swe zajeżdżają i grody biorą w swą moc. Bolko krakowskie i sandomierskie, ja Wrocławia mu ustrzegę, książe Zbigniew niech spieszy na zamki swoje zajmować, aby Sieciechowi nie wpadły w ręce. Co zostanie nam ludzi, z tém wszyscy na Płock.
— Na Płock! — poczęli wołać za nim — do Płocka!
— Sieciech ma swoich ludzi wszędzie, grody trzeba ubiedz, bo je pobierze...
Sprzeciwili się jedni, drudzy potakiwali, jedni chcieli zaraz z królewiczami ciągnąć do Płocka, drudzy grody zabierać. Magnus niemal za ramiona chwytając i siłą przemagając obałamuconych wrzawą i postrachem, potrafił ponaznaczać, gdzie któremu ruszać i co robić było trzeba.
— Na Płock! Do Płocka — grzmiało po obozie. — Na Sieciecha!
Z tego poswaru utrapionego Bolko późno się wyrwał do swoich. Stali dwunastu jego druhów przy namiocie tak posępni, jak on, czekając rozkazów; królewicz, którego odeszła ochota i wesołość, zwlókł się milczący i siadł na pniaku, jakby wszelką stracił nadzieję w tym zamęcie.
Patrzała nań drużyna smutna, aż się jéj serce ściskało. Żal było królewicza. Naradzali się długo około namiotu, i wysłali dwu z między siebie, Pruszynę i Sambora, którzy weszli, stanęli naprzeciw Bolka i czekali aż ich zobaczy.
Spojrzał Bolko na ulubieńca.
— Miłościwy królewiczu — odezwał się Pruszyna — co wam jest? Jeszczeż ostatnia zguba na nas nie przyszła? Co tak biadacie?
— Ojca mi żal! — odparł królewicz. — Wojna mnie ta niepoczciwa nie cieszy. Rycerska rzecz iść na zbójów, gdy nam granice szarpią, ale z sobą się borykać i nękać — psia sprawa. Na Boga miłego aby temu raz koniec był.
— Stoją wszyscy przy was! Idziemy na Płock, skończy się rychło! — dodał Sambor.
— Skończy się krwią i wojną ze swemi — krzyknął wstając Bolko. — Przeklęty niech będzie człek, co nam to nieszczęście sprowadził, a struł życie!
U wnijścia namiotu stał już chwilę Zbigniew i słuchał.
— Dalibyście pokój narzekaniu — odezwał się. — Oczyścimy z chwastu rolę, toć jawny zysk. Król, panie odpuść, sobą nie włada, stał się dzieckiem. Sieciech szubienicy wart, porządek uczyniemy, niechaj się krew toczy, aby raz pozbyć się złego. Nie ma co stękać, tak lepiéj, panami będziemy.
Spojrzał nań Bolko, stał Zbigniew tak obojętny jak zawsze i śmiał się krzywo.
— Hej! — mówił przedrwiewając — stary niedołega do kochanka swojego aż po nocy się wykradł! Zapłaci nam za tę zdradę.
Zerwał się Bolko gniewny i przypadł do niego groźno.
— Na króla mi ani słowa! Ojca szanuj! Słyszysz!
Zbigniew zamilkł przelękły, oczy mu tylko zapałały złością, znikł z przed namiotu.
Bolko dając Magnusowi i innym rozporządzać jak chcieli, nie mięszał się do niczego, z miłości dla ojca pozostał obojętnym i za wojewodą szedł posłuszny, gdzie wskazano.
Nazajutrz dodnia część sił ruszyła na krakowskie grody, reszta znaczniejsza posuwała się wślad za Sieciechem i królem, przeciwnym brzegiem Wisły.
Zbigniew też posłał rozkazy do Gniezna, Poznania i mazowieckich grodów, aby je na jego imię zajęto i obsadzono, lecz tu nadzieja była mała, Sieciech je wprzódy ubiedz zdążył.
Jesień sprzyjała dosyć wyprawie. Magnus dowodzący główną siłą, ciągnąc za sobą Bolka, który szedł z nim posłuszny ale bezwolny, pośpieszał ku Płockowi. Krótkie nocy dawano na spoczynek, stając późno na noclegi, budząc przed brzaskiem do pochodu. Obawiano się, by Sieciech znacznie ich wyprzedziwszy, nie wzmocnił się zbytnio na płockim zamku i Mazurów więcéj nie ściągnął ku sobie.
Gdy pod Płock przywlokły się oddziały, wojsko tak było znużone pochodem, tyle go jeszcze z gorszemi końmi podbitych i bezsilnych zostało na tyłach, iż strach brał, aby Sieciech wyrozumiawszy słabość, nie napadł a nie rozproszył.
W Płocku nie myślano o tém jednak, tu także ludzi brakło na wojnę domową. Zbiegało wielu zniechęconych, szemrano; króla niewola i uległość zniechęcała starszyznę, równie jak rosnąca srogość i ucisk Sieciecha. Wojewoda ratował się jednych płacąc, drugim grożąc.
Jesień jakby czekała na to tylko, gdy się wojska królewiczów pod Płock dostaną, słotną i zimną być poczęła. Niebo się chmurami oblokło, wiatr wionął mroźny.
Magnus, który wszystkiém kierował, widząc jak się mnogo ludu na zamek zbierało, jak rozpaczliwa gotowała obrona — czuł, że zdobycie go łatwém nie będzie. Było to ostatnie wojewody schronienie; nie miał nic do stracenia już, tu ginąć musiał lub pożyć nieprzyjaciela.
Dzień i noc obwarowywano gród, sypano wały, bito tyny, gotowano kłody, kamienie, pociski wszelkie dla odpierania oblegających.
Stojąc we drzwiach swojego namiotu Bolko na Płock spoglądał i w duszy mu było smutno, jakby znów dziecięciem się stał. Snem wydawało mu się to życie teraźniejsze, wojna z ojcem, obleganie gniazda, w którém się wychował, które kochał, bój z temi, do których się przywiązał i żal mu ich było. Dzwonek odzywający się na kościołku do łez go niemal poruszał; poznawał zdala ludzi, odgadywał co się tam działo, ojciec mu stawał przed oczyma z twarzą smutną, załzawioną, z usty co go przeklinały może.
Wszystko do wojny odbierało ochotę i siłę. Siedział po całych dniach otoczony drużyną, na zamczysko patrzał i skarżył się na los swój opłakany.
Ledwie się też obóz rozkładać zaczynał, gdy drugiego dnia o mroku zjawił się chłopak co był przy dworze, a Bolkowi sokoły nosił. Zostawiony w Płocku, gdy ujrzał namioty a poczuł w nich królewicza swego blizko, nie wytrzymał i uszedł do niego. Mulczyk na małém dziurawém czółenku, bez wiosła, kawałkiem polana robiąc, Wisłę przepłynął, aby się dostać do dawnego pana.
Gdy się zjawił obmokły a szczęśliwy i śmiejąc się padł do nóg Bolkowi, obstąpili go wszyscy wołając.
— Mulczyk! Tyś to? Zkąd? jak?
A Mulczyk za nogi królewicza ściskał i śmiał się z wielkiego szczęścia mówić nie mogąc.
Chłopię było niepoczesne, brudne, i jakby do zwijania się w kłębek przywykłe tak przygarbione, ale roztropne i rozgarnione. Dowiedziawszy się o tym zbiegu, pościągali się zaraz i starsi, aby jakiego takiego języka dostać — co na zamku słychać.
Mulczyk potroszę widział, słuchał potroszę, ale rozpowiadał po swojemu, słowa mu się w gębie urywały.
— Na zamku! a! na zamku — wołał ręce składając to do góry podnosząc — aj! strach wielki, bieda! Królowa gniewa się i łaje, ludzi pędzą. Król płacze, a pan wojewoda się zbiesił, ludzi wnet gotów wieszać i ścinać, byle mu się kto przeciwił.
— Dużo ludzi ma? — pytał Magnus.
— A! a któż ich tam policzy! — odparł Mulczyk — kto ich policzy to mrowie!
— Więcéj niż u nas? obejrzyjno się, pomędruj, jak ci się zda? — rzekł Magnus.
Chłopak, który obóz przebiegł, potrząsał głową.
— Kto to może wiedzieć? — rzekł — mnie się zdaje, że mniéj. Po zamkach dużo rozesłali, potroszę na każdy.
Ten i ów rzucał pytania jeszcze, Bolko badał o ojca. Mulczyk czasem starszych wyręczając u króla ogień podpalał, i podłogi posypywał kosaćcem, mógł więc coś zobaczyć.
— Król pan nasz! ledwie żywy — rzekł chłopak. — Żal bierze patrząc na niego, to się modli, to płacze. Pana wojewodę cięgle trzyma przy sobie, ledwie odejdzie na chwilę, ślą za nim zaraz, aby go na krok nie odstępował. Gdy dali znać, że królewicze ciągną, poszedł do okna pan, o ściany się opierając, patrzał, drżał, zalewał się łzami, a Sieciech łajał i wyklinał. Królowa czasem przyjdzie, stanie i woła na jego miłość a krzyczy, aż stary sobie oczy zasłania i płacze jeszcze gorzéj. O! bieda, wielka bieda na zamku!
Z opowiadań Mulczyka to najjaśniéj się okazywało, iż na zamku zbyt przeważającéj siły nie miano, rozsypawszy ją dla utrzymania się przy grodach i należących do nich opolach.
Nabrano otuchy. Zamek miano nazajutrz zacząć osaczać dokoła, aby go choć nierychło, bodaj głodem do poddania się przymusić. Spodziewano się z nim i Sieciecha wziąć, a na głowę jego nastawali wszyscy.
— Póki on żyw, u nas pokoju nie będzie — wołano — niech głowę da!
Deszcz lał przez noc całą, nadedniem dopiero rozjaśniać się zaczęło, ale rozkisłe drogi, wezbrana rzeka nie dawała jeszcze nic przedsiębrać; posłano zbierać łodzie górą rzeki i dołem, promy pochowane łapać, tratwy zbijać, przeprawę sposobić. Brodu dla wielkiéj wody znaleść nie było można.
Z zamku widzieć też mogli jak się tu czynnie krzątano, bo Magnus z lasów drzewo ściągać kazał ogromne, aby do bicia ostrokołów i bram sposobić tarany i baby.
Łatwiéj tu było dla wielu wynaleść co potrzebowano, bo okolica była lepiéj im znajoma, niektórzy najmniejszą dróżynę, mieliznę, bród, starą hać i w lasach każdą ścieżkę wiedzieli. Zamku też słabe strony znali dobrze.
Zbliżało się nazajutrz południe, gdy na rzece duża łódź się pokazała. Pobiegli wszyscy ku brzegowi, gdzie i ludzi z kuszami zwołano, ale szła nie strzegąc się wprost na stojących i Bolko pierwszy poznał, iż biskup Filip w niéj siedział. Tak było w istocie, jechał z ojcem Lambertem i kapelanem swoim ku obozowi i namiotom królewiczów.
W miejscu, gdzie przybić było najłatwiéj, czekano na nich, Bolko na przedzie stał niecierpliwy. Biskup po obozie okiem ciekawém rzucał, twarz okazując spokojną. Podano mu ręce na ląd i królewicz przypadł z powitaniem.
— Ojcze mój — zawołał — zaprawdę, gdyśmy się żegnali, mógłże z nas kto spodziać się że tak się jak dziś spotkamy, gdyby nieprzyjaciele!!
Biskup Filip, niegdyś Sieciechowi dosyć powolny, teraz był przeszedł do jego przeciwników, za arcybiskupem.
— Wszystkiego się było można spodziewać — rzekł cicho — od ludzi co dla własnéj korzyści krajem wichrzyć gotowi. Byli tacy co to zapowiadali.
Przybywałem do was — dodał — z przestrogą, abyście nic nie poczynali zbyt spiesznie. Nie godzi się przelać i kropli krwi, gdy ją można oszczędzić.
— A jak? — zapytał Magnus.
— Radzę wam, poślijcie do arcybiskupa Marcina do Gniezna, niechaj przybywa. Król w sumieniu swém niespokojny, powaga Pasterza wielka, posłucha go. Ojciec to naszego kościoła, stanę ja przy nim, duchowieństwo całe pójdzie za nami; potrafimy zapobiedz wojnie bezbożnéj.
— Niech nam tylko zdrajcę wydadzą, wojny nie będzie! — odezwał się Magnus.
Starszyzna, która się już ściągnęła, obstąpiła wojewodę i słuchała, poczęła zaraz za nim powtarzać.
— Niechaj go nam wydadzą.
— Powiesić go! — wołali drudzy.
Biskup milczał zwiesiwszy głowę.
— Nie zemsty szukać trzeba — rzekł wreszcie — ale pokoju. Chrystus kazał przebaczać.
— Jemu gdy się dziś życie daruje, on jutro pocznie swoje! — wołano.
— Po co mu życie odbierać, dość siłę wziąć — rzekł biskup.
Bolko się nie odzywał. Zbigniew, który stał za nim, mruknął.
— Póki dysze taki zwierz niebezpieczny, przyczai się, ducha zaprze a potém ukąsi.
— Jeszcze go w ręku nie macie — odezwał się biskup — a już się oń targujecie. Niedźwiedź w lesie, nie sprzedawajcie skóry.
A obejrzawszy się wkoło po przytomnych dokończył.
— Po tom tu przybył, abyście arcybiskupa wezwali w pomoc. Królewicz Zbigniew jechać po niego może.
— Gniezno, mówią, Sieciechowi zajęli, ja tam nie mogę iść — odparł Zbigniew. — Ślijcie wasza przewielebność od siebie.
— O zajęciu Gniezna nie wiem — rzekł biskup. — Nie poczynajcie wojny, ja do arcybiskupa sam wyśle jednego z duchownych. — I powtórzył. — Nie poczynajcie wojny.
— Z wojowaniem spieszyć nie będziemy — odpowiedział Magnus — ale osaczać musiemy, bo się posiłki ściągać mogą.
Stali jeszcze chwilę u brzegu, aż wojewoda do namiotów na spoczynek prosić zaczął, i pociągnęła gromada cała za biskupem...
Tu gdy usiedli znowu się tażsama powtórzyła rozmowa i tosamo upominanie. Królewicze, jak im przystało na uboczu się trzymali. Magnus za nich i za wszystkich mówił, iż z Sieciechem skończyć chcą i gotowi na największe ofiary, byle się go pozbyli.
Zaledwie dotknął téj strony drażliwéj, gdy za nim wkoło krzyczeć znowu zaczęli wszyscy niemal.
— Na sosnę z nim!
— Na pień z nim, pod topór...
— Niech ginie!
Ledwie się nierychło rozkołysane namiętności uspokoiły.
Mógł biskup poznać co w obozie myślano i czego żądano.
Nawzajem z tego co mówił O. Filip widać było, iż zamek płocki w żywność zaopatrzony był dostatnio, a król dla ocalenia ulubieńca do ostatka bronić się był gotowym. O wydaniu go po dobréj woli mowy nawet być nie mogło. Magnus zaś i starszyzna o przebaczeniu i wypuszczeniu na wolność słuchać nie chcieli.
— Jak się to skończy, co Bóg da, jaka jego wola, ani wy, ani ja — rzekł biskup — nie zgadniecie. W mocy Najwyższego wszystko. To tylko pewna, że gdy wy tu wojujecie, a granice stoją otworem, Pomorcy już około Santoka się gromadzą i na zamek godzą. Wiedzą oni co się u nas dzieje i że dla nich pora sposobna.
Wstrząsnął się Bolko.
— Dajcie mi ludzi — wykrzyknął — niech tu sobie wojuje kto chce, mnie puśćcie na rubieże! Nie spodziewają się nas, uderzę i pobiję pogan!
Oczy mu się iskrzyły...
— Moje miejsce tam nie tu! — zawołał gorąco — ludzi mi dajcie.
Magnus się oparł.
— Ludzi nie mamy tylu, aby się niemi dzielić było można. Z zamku na osłabłych lada wycieczkę zrobią i wszystko przepadnie. Na Pomorców czas będzie, wtargnąli, pomścimy się srodze...
Bolkowi twarz się zachmurzyła, usiadł po swoich spoglądając. Sieciecha teraz więcéj niż kiedy nienawidził jeszcze za to, iż Pomorcom dał wtargnąć i grozić granicom.
Zwolna gorące w początkach rozprawy, słowy kapłańskiemi łagodzone przeszły w spokojniejsze utyskiwanie nad nieszczęściem ogólném. Postanowiono natychmiast dwu duchownych do Gniezna wyprawić błagając, aby stary Pasterz na pomoc przybywał.
Magnus, choć niechętnie przyrzekał ze swéj strony, iż boju nie rozpocznie i starcia unikać każe, byle go nie napastowano. Warował tylko, iż posiłków żadnych na zamek nie wpuści.
Ojciec Lambert, który biskupowi towarzyszył, słuchał rozmów, ale się wcale do nich nie mięszał. Trwały one do wieczora, poczém O. Filip przeprowadzany uroczyście do swéj łodzi, pobłogosławiwszy starszyznę i królewiczów, nazad do Płocka powrócił.
W Bolka wstąpiła nadzieja, iż do zgody przyjść może, Zbigniew nie był od tego także, bo wojna mu nie smakowała, stał jednak uparcie z najzagorzalszemi domagając się Sieciechowéj zguby.
Magnus nic nie mówiąc, na następny dzień poniżéj zamku przeprawę gotował tajemną, aby posiłkom przeciąć drogi.





IV.


Dni kilka upłynęło, z jednéj strony sposobiono się ciągle do obrony, z drugiéj do oblegania i szturmu. Magnus się troszczył tylko o to, co uczyni, jeźli się rokowania i zwłoki przedłużą, a mrozy i zima nadejdzie.
W obozie wojnę, na dworcu biskupim duchowieństwo zgodę i układy gotowało. Wieść o tém, co zaszło i posły przez O. Filipa rozesłane do Gniezna, Krakowa, Kruszwicy, zgromadziły znaczny zastęp prałatów do Płocka. Na czele ich stał nieprzyjazny Sieciechowi arcybiskup Marcin, zastosowujący się doń Lambert krakowski i Paulin Ciołek kruszwicki. Pospiesznie podążyli na zawołanie wszyscy, bo i sprawie kościoła zawichrzenie to szkodliwém było.
Na zamku królowa i wojewoda gotowi byli bronić się do ostatka, słać do obozu królewiczów, aby starszyznę przeciągnąć na swoją stronę, użyć wszelkich środków, by się przy władzy utrzymać. Spiskowano tu, nocami wyprawiano ludzi poprzebieranych, czynność była gorączkowa, zapamiętałość coraz większa; tymczasem na dworcu biskupim zebrani duchowni zgorszeni, zatrwożeni, przez O. Marcina podbudzani mocno, postanowili niedopuścić walki.
Przed ich potęgą korzyło się ostatecznie wszystko.
Arcybiskup Marcin zaledwie zsiadłszy z konia, głośno zapowiedział, że między ojcem a dziećmi dla jednego ambitnego człowieka boju nie dozwoli, kościelną władzą zagrozi i powstrzyma go.
Gdy na zamku Sieciech i królowa dowiedzieli się o przybyciu biskupów, wojewoda uląkł się i zwątpił o sobie, arcybiskupa obawiał się najbardziéj.
Nie dając czasu o. Marcinowi do widzenia się z królem, wojewoda natychmiast z pocztem pojechał sam na dworzec biskupi.
Właśnie na radę około arcypasterza gromadzili się duchowni, gdy ujrzano nadbiegającego wojewodę.
Zdaleka palcem nań wskazując, zmarszczony starzec zawołał:
— Ten ci to jest, przez którego zgorszenie i nieszczęście na nas przychodzi.
Gdy w progu Sieciech się ukazał, trzéj pasterze siedzieli już milczący, otaczając w pośrodku nich, zajmującego pierwsze miejsce arcybiskupa. Twarz jego zwykle łagodna, teraz była gniewną, surową, straszną. Samo milczenie, którém na pozdrowienie odpowiedział, groźném było i pełném znaczenia.
— Ojcze najprzewielebniejszy — zawołał dumnie Sieciech — choć nie powołany staję tu, jakby na sąd wasz dobrowolnie. Obwiniają mnie wszyscy wrogowie moi, chcę abyście sądzili między mną a nimi.
— I sądzić musimy a będziemy — zawołał arcybiskup uroczyście — sądzić będziemy nie ludzkim sądem, ale Bożym.
Tak — naszą rzeczą jest nie dopuścić zgorszenia. Wy wojewodo, jesteście kamieniem obrażenia, wy słabym królem władniecie, wy królową, wy przekupionemi ludźmi.
Sieciech stojąc zarumieniony, zlekka uśmiechać się probował szydersko.
— Tak — rzekł — teraz tu nie ma winowajcy jeno ja, nie ma zbrodniarza, tylko ten — wskazał na siebie — ten jest zbójca, łupieżca, zdrajca, cudzołożnik. Lecz posłuchajcież obwinionego, bo sąd i rozbójników słuchać winien.
— Gdy nie są pochwyceni na uczynku! — odparł arcybiskup.
Oczyma surowemi mierzyli się duchowni. Zachęcając do wytrwania w tém usposobieniu.
— Cóż możecie mieć na obronę waszą? — dodał starzec.
— Ja? króla mam, króla i jego słabość — zawołał Sieciech. — Gdyby nie ja, rozpadłoby się królestwo to na kawały, zajechaliby je nieprzyjaciele, Pomorcy by krzyże powywracali, Czesi znowu łupili kościoły. Gdy nie było władzy i dłoni musiałem panować ja, aby bezkrólewie nie nastało. Nie na króla, nie na królewiczów, nie na mnie patrzcie, którzy wszyscy śmiertelni jesteśmy, ale na państwo to i losy jego.
Arcybiskup i towarzysze jego milczeli długo, począł w końcu ojciec Marcin pomyślawszy.
— Nie o państwo to ani o ziemie szło wam wojewodo, ale o własną sprawę. Chcieliście korony dla siebie. Mąciliście wodę, aby łatwiéj w niéj łowić. Znamy was nie od dziś dnia. Nie będzie was kosztowało nic przez krew dojść do panowania. Aliści władza świecka w tém królestwie, jako w innych pod naszą jest, pod Bożą, my stoimy jako kapłani na straży sprawiedliwości.
Papież korony rozdaje i z tronów strąca, my wiążemy i rozwiązujemy Piotrową mocą, myśmy sędziami, my nie dopuścimy, aby się srom dział panu, a dzieciom krzywda.
Myślicie się opierać? Stawajcież jako Masław z pogany i po pogańsku, bo po chrześciańsku nie możecie.
Ustąpić musicie z królestwa tego, a my pokój uczynimy.
Wojewoda ostatnie wyrazy posłyszawszy zbladł i zachwiał się.
— Ja mam więc za wszystkich winy odprawiać pokutę? — rzekł.
— Bo wy zgrzeszyliście najwięcéj — dodał arcybiskup.
Sieciech spojrzał na biskupa Filipa, który mu groźném odpowiedział wejrzeniem, potém na Lamberta, który oczy miał spuszczane i milczał, patrząc na otwartą księgą, na Paulina w ostatku, a ten się nie odzywał i z założonemi na piersiach rękami ku stropowi poglądał.
— Ustąpić musicie — powtórzył arcybiskup — za granice Królestwa tego, którescie zaburzyć pragnęli — zgoda i pokój nastaną, gdy wy odejdziecie. Wojny nie dopuścimy, klątwą w ostatku zagrożę królowi, klątwę cisnę na was...
Wojewoda nie mówił nic, oczy mu zachodziły krwią, która ze zbladłych warg ustępowała.
— Idźcie! — dorzucił o. Marcin. — dopóki możemy ocalić wam życie. Idźcie!
— Gdybym chciał — odezwał się niewyraźnie Sieciech — król odejść mi od siebie nie da. Król się nie obejdzie bezemnie, ufa mi. Wié, że nawet własnym dzieciom wierzyć nie może, że tylko ja mu byłem wiernym. Ja!
— Tak! — odpowiedział arcybiskup — król w rękach waszych jest jako ciasto, które urabiacie na taki placek, jaki wam do smaku! Wiemy o tém. Mnie królewska moc nie zastrasza, pomazańcem Bożym on nie jest, korony nie miał, panował z przyzwolenia naszego i ziemian, gdy cofniemy je my i oni, ustanie moc jego.
Wojewoda, któremu wyrazów na obronę zdało się braknąć, stał przybity.
Dano mu chwilę namysłu, o. Marcin mierzył go oczyma.
— Wy, ojcze przewielebny — odezwał się — nie od dziś dnia jesteście mi nieprzyjacielem.
— Tak, bom ja was poznał zawczasu — mówił starzec — bom patrzał na sprawy wasze i w sercu czytał. Ujęliście sobie sromotnie królowę, niewiastę nieopatrzną i płochą, króla ujarzmiliście, Zbigniewa chcieliście się pozbyć klasztorem i więzieniem, Bolka zabójstwem.
— Potwarz jest! — wybuchnął Sieciech.
— Ci, którym płaciłeś za to, świadczą przeciw tobie — przerwał arcybiskup.
Idźcie, sprawa wasza osądzona. Myślcie, aby ustąpić dopóki czas.
Starzec ręką wskazał na drzwi, ale wojewoda stał nieporuszony.
— Takli ma być — przebąknął — ani król ani ja nie ustąpiemy, wojny się nie ulękniemy. Będzie wojna!
— Ja nie dopuszczę wojny! — powstając, krzyknął arcybiskup — ja, com od was obu silniejszy Chrystusowém ramieniem, świętokradzkiego tego krwi przelewu nie dozwolę. Rzucę między wojska laskę moją, krzyż Pański, na który nikt się nastąpić nie waży! Nie wyzywajcie téj potęgi, od któréj zginął królewski brat, pomnijcie na los jego...
Wojewoda spuścił głowę, jak złamany tą groźbą.
— Ojcze — odezwał się głosem słabym — nie ojcowskie, nie pasterskie są to słowa.
— Bo nie synowskie, nie owieczek posłusznych są czyny wasze — wołał arcybiskup.
— Jam dla wiary chrześciańskiéj pracował, klasztory uposażałem, krzewiłem ją, rozprzestrzeniałem — rzekł Sieciech. — Władzy pragnąłem tylko dlatego, abym pogaństwa resztę mógł wytępić. Kościół...
— Kościół i bez was stać będzie! — odparł, unosząc się starzec. — Nie troskajcie się wy o Chrystusa, a korzcie się przed mściwą ręką Jego.
Nic skażonego nie wnijdzie do królestwa Bożego i was za sługę nie potrzebujemy, chyba w pokutniczéj szacie.
Wojewoda jeszcze się z wyjściem ociągał, gdy ojciec Lambert wzrok skierowawszy ku niemu, wskazał mu oczyma, aby izbę opuścił.
Starzec zarumieniony był i gniewny. Słowa nie mówiąc, ustąpił wojewoda.
Po wyjściu jego milczenie panowało długą chwilę, aż biskup Filip się odezwał:
— Kto wié, czy nas teraz do króla dopuści wojewoda?
Arcybiskup wstał żywo.
— Mnie? — zapytał — śmiałby?
Od dworca do zamku nie było daleko, mała przestrzeń je dzieliła.
— Idziemy natychmiast do króla — dodał o. Marcin.
Przywołano kapelana i kleryków, arcybiskup wdział suknie swe uroczyste; krzyż wzięty z kościoła krucyferowi rozkazując nieść przed sobą. Duchowieństwo i prałaci towarzyszyć mieli i poprzedzać pasterza.
Biskup Filip w dzwon kościelny rozkazał uderzyć.
Arcybiskup nie dał się powstrzymać na chwilę, natychmiast ustawił się orszak duchowieństwa przyodzianego w komże z krucyferem na czele; biskupi otoczyli o. Marcina, nieustraszony starzec skinął, aby szli ku zamkowi.
Zdala już musiano widzieć ten pochód uroczysty. Dziedziniec około dworca królewskiego pełen był ludzi, wojskowych koni, dowódzców, żołnierzy. Sieciech nie miał czasu wydać rozkazów, a gdyby nawet był zalecił niedopuszczać arcybiskupa, próżnémby to było, bo poprzedzanemu krzyżem idącemu w ubiorze pontyfikalnym, nikt w świecie nie byłby śmiał drogi zapierać.
Rozstępowali się coprędzéj wojskowi, niektórzy na kolana padali, inni cisnęli się do rąk biskupów, całując je i dopraszając się błogosławieństwa. Sędziwy pasterz doszedł tak do drzwi dworca bez najmniejszéj przeszkody.
Tu komornicy, dworscy, czeladź, wszystko co nad miarę pobożnego króla otaczało, rozstąpiło się posłusznie, nikt nie śmiał wątpić nawet, iż król przyjąć musi duchowieństwo, dla którego przystęp doń zawsze był wolny.
Otwarto szeroko podwoje izby, w któréj siedział Władysław; starzec ze swém otoczeniem całém ukazał mu się niespodzianie. Na widok jego król zmięszany podniósł się naprzód z siedzenia ruchem gwałtownym i upadł na nie wpół omdlały.
Wojewoda tylko co był wszedł do niego, nie mając jeszcze czasu na rozmowę, gdy duchowni we drzwiach się zjawili.
Arcybiskup z towarzyszami swymi, resztę prałatów zostawując w przedsieniach, śmiałym krokiem zbliżył się do króla.
— Miłościwy panie — odezwał się surowo, spoglądając na wojewodę — przychodzimy do ciebie samego i pragniemy rozmowy bez świadków.
Oczyma przelękłemi, jak litości prosząc, król Władysław mierzył arcybiskupa, a razem za rękę pochwycił Sieciecha, dając znak, że nie chce, by się oddalał.
— Ojcze, ja bez niego nie mogę nic, proszę was!
— A my z nim i przy nim nic nie możemy — odezwał się o. Marcin surowo. — Dziecię z matką będąc, piastunki nie potrzebuje. Kościół jest matką waszą miłościwy królu.
Wojewoda stał jeszcze, gdy arcybiskup dodał łagodniéj:
— Błagam was panie, oporu kościołowi nie stawcie, władzy jego nie sprzeciwiajcie się, bo dobra waszego chce i pokój przynosi z sobą.
Bądźcie pamiętni na los brata waszego.
Strwożony król tém przypomnieniem załamał ręce, puściwszy dłoń wojewody, pochylił się zdając tracić przytomność. Potém wzrokiem nieśmiałym Sieciechowi wskazał, ażeby ustąpił. Wojewoda cofnąć się nareszcie był zmuszony i postąpił kilka kroków, gdy majestatycznie, dumnie, z gniewem na twarzy weszła królowa Judyta. Widać w niéj było ową siostrę cesarską, ufającą w brata potęgę.
Wstrzymała się niedaleko od progu.
— Król a małżonek mój — poczęła — chorym jest na ciele i umyśle. Dlaczego przewielebność wasza o sprawach państwa z nim mówić chcecie, gdy ma namiestnika i zastępcę!
Arcybiskup wcale nie zmięszany zapytaniem — odpowiedział z przyciskiem.
— Dlatego miłościwa pani, że namiestnik ten nie króla zastępuje, ale sam nim chce być. Wasza miłość zechcecie nam bez przeszkody dozwolić mówić z panem naszym, potrzeba jest tego wielka.
Twarz królowéj oblała się rumieńcem.
— Wy tu ojcze przewielebny nie najwyżsi jesteście — zawołała — Rzym nad nami i wami jest, a biskup rzymski papież. Ja poślę do papieża, do cesarza.
— Ślijcie miłość wasza do kogo się podoba — rzekł spokojnie arcybiskup — ja téż słać będę. My w królestwie tém cesarzowi nie podlegamy, chociaż go szanujemy, poddani jesteśmy Rzymowi i ojcu naszemu jednemu tylko. Z rąk jego odebrałem instytucyę i paliusz, Boga tylko i jego znam nad sobą.
Zagniewana królowa chciała mówić jeszcze, gdy przerażony coraz bardziéj król rękami gwałtownie poruszając, dał znak, by ona i Sieciech odeszli.
Zmierzywszy złośliwemi oczyma duchownych, Judyta razem z wojewodą znikła za zasłoną.
Arcybiskup zwolna i łagodnie przybliżył się do króla, a widząc go drżącym i aż do omdlenia prawie strwożonym — rzekł doń:
— Niech się uspokoi dusza wasza, miłościwy panie, niech błogosławieństwo Boga pokoju, zgody i miłości zstąpi na nią, w Imie Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
Król przeżegnał się z pośpiechem.
— Gałąź oliwną niesiemy ci, miłościwy królu — mówił daléj arcybiskup — nie wojnę. Sieciech was kusi do niecnéj walki z dziećmi własnemi i poddanymi, my jéj nie dopuścimy w imie kościoła.
Król nie odpowiadał nic, brak mu było doradzcy, patrzał dokoła, jak gdyby Sieciecha szukał.
— Nie sądźcie miłościwy panie — ciągnął daléj arcybiskup — ażebyście po sobie mieli siłę; wojewoda mami was tém, jako mamił i oszukiwał w rzeczach innych. Tyle macie ludu, ile on go złotem kupić zdołał. Ludzie się brzydzą bratobójstwem Kaina i rzucą broń przy pierwszém spotkaniu. Sromotnie pobiją was dzieci, a ten sam wojewoda, którego ocalić pragniecie, zginie w walce albo gorzéj — od oprawcy.
Król jęknął.
— Tak, Sieciecha i zdrady jego wyrzec się trzeba — mówił starzec. — Błagam was o to w imie kościoła, Matki naszéj! Nie zgodzicie się li, ja krzyż mój rzucę między szeregi, aby depcąc świętokradzko wizerunek Zbawiciela musiały iść na siebie, tak, jak ewangelię depcąc pójdą zabijać braci.
Na królu mowa arcybiskupa uczyniła wrażenie wielkie, płakać począł, pochylił się do rąk starca i całując je, wołał.
— Ojcze moj! — ojcze — nie nastawajcie na Sieciecha, proszę za nim, ja bez niego żyć nie mogę.
— Grzechem jest obcego człowieka przekładać nad krew, nad dzieci własne — rzekł arcybiskup. — W grzechu śmiertelnym jesteście, nikt was nie rozgrzeszy. Nie chcecie li gubić duszy, wyrzeknijcie się tego szatana, który was uwikłał w sieci swoje.
W tém biskup Filip łagodniejszym głosem się odezwał.
— Królu a panie, ulitujcie się tysiącom ludzi którzy zginą za sprawę niegodnego! — Wyrzeczcie się go!
Powtórzył to za nim O. Paulin.
Wszyscy obstąpili króla, który w niepewności największéj bełkotał coś niewyraźnie i zdawał rozpaczać, niewiedząc jak się ratować.
— Zdacie mnie na łaskę synów wyrodnych — rzekł — a którzy śmierci méj dla panowania pragną.
— Nie dzieci ale Sieciech panowania pożąda a śmierci Waszéj życzy — rzekł arcybiskup.
— Oddalcie panie, wojewodę — nalegał Filip — niech dla jednego człowieka nie ginie królestwo.
To mówiąc biskupi ujęli ręce króla wystygłe i drżące.
— Uczyńcie jako prosimy, uczyńcie. Kościół radzi, kościół nakazuje, — mówił O. Marcin — Nie usłuchacie, kościół matka wasza, siągnie po miecz i po tę siłę jaką ma, aby nie dopuścić zgorszenia i zguby!!
Groźby te powtarzające się ciągle, złamały wreszcie króla. Sam zostawiony sobie, strwożony w sumieniu, przestał się opierać, ugiął głowę, zdawał godzić na wszystko.
— Ocalcie mu życie! — począł błagająco — wrogowie na nie nastają. Jeśli ja go opuszczę zamordują mściwi.
— Niech uchodzi z życiem, byle szedł precz z królestwa tego, odezwał się arcybiskup.
Król głowę osłonił rękami.
— Dajcie mi czas! — miejcie litość — nie naglijcie! Nie chcecie śmierci mej!
O. Marcin ustąpił nieco, niepodobna było nad nieszczęśliwym panem nie mieć politowania.
— Dzień i dwa weźmijcie do rozmysłu, — rzekł powolnie — lecz nie ustąpię ztąd dopóki państwu pokoju nie ubezpieczę, a dzieci skruszonych do nóg waszych nie przyprowadzę.
Dalsza rozmowa niemożliwą już była, siły chorego wyczerpały się, O. Marcin błogosławił go.
— Bóg niech będzie z wami, — rzekł. — Pomnijcie, miłościwy królu, że w rękach waszych są losy królestwa tego i że przelana krew spadnie na sumienie wasze... Niech Bóg odwróci, niech Bóg oświeci, niech Bóg doda siły!
— Amen! — dodali towarzysze arcybiskupa.
Wzruszony król chciał do drzwi odprowadzać duchownych, lecz sił mu brakło; podniósł się z siedzenia i padł na nie z niemocy wielkiej. Zimny pot czoło mu oblewał.
Duchowieństwo ustępowało gdy królowa weszła znowu Sieciecha wiodąc za sobą. Zmieniona jéj twarz stała w płomieniach gniewu; niemoc królewska nie obudzała w niéj litości ale niechęć i pogardę. Zbliżyła się do omdlałego na poły i wskazując go odezwała głośno do wojewody.
— Co czynić z takim człowiekiem, który żadnéj nie ma siły, chwieje się i pada, słucha każdego, lęka się wszystkich, rozum i wolę postradawszy — poświęci was, mnie, dzieci trwodze jednéj, da się prowadzić gdzie go te klechy powiodą. Na skargę na nich do Rzymu słać trzeba.
Król słysząc to nie odpowiadał, wyciągnął ręką szukając dłoni Sieciecha i pochwyciwszy ją szeptać mu coś żywo począł na ucho.
Spostrzegłszy to Judyta ruszyła ramionami i wolnym krokiem nazad się ku drzwiom zwróciła.
Sieciech pozostał sam z królem. Przez cały wieczór niemal, trwały jakieś między nim a Władysławem narady tajemne. Po kilkakroć wojewoda do królowéj odchodził i natychmiast nazad go powoływano.
Nadeszła wreszcie godzina wieczornych modlitw i jak zwykle, powołano kapelana królewskiego, aby je z krolem odmawiał.
Nim przystąpił do nich, O. Lambert, który arcybiskupowi posłusznym być musiał, wezwał króla, ażeby oczyścił swe sumienie przypomnieniem grzechów, i roztrząsnął w sobie azali przeciwko Bogu i władzy kościoła a tym co ją sprawiali nie czuł się winnym.
Milczącemu Władysławowi powtórzył kapelan że najwyższy pasterz, brat tego, który zasiadał na Rzymskiéj stolicy; wezwał go do uczynienia zgody i spytał jak spełnił to żądanie? Nalegał na posłuszeństwo, zbawienie czyniąc od niego zawisłém.
Król nie opierał się już, do wszelkich ofiar oświadczył gotowość, otrzymał błogosławieństwo i modlitwy się rozpoczęły. Wojewodę musiał poświęcić. Jakkolwiek przywiązany doń duszy swéj zań oddać nie mógł.
Nazajutrz rano jak świt obudziwszy się, król rozkazał przywołać znowu Sieciecha i sam na sam pozostał z nim długo. Wojewoda od wczoraj zmieniony i posępny, zdawał się sam widzieć konieczność ustąpienia dla ocalenia życia.
O wszystkiém co na dworcu się działo wiedział arcybiskup. Z jego ręki czuwał tu posłuszny O. Lambert, grożąc interdyktem i klątwą.
Z zamku widać było machiny oblężnicze, które w obozie Magnus kazał przygotowywać, ściągające się oddziały, zbijane promy i łodzie, które lada chwilę przeprawę przez rzekę zapowiadały.
Wojewoda myśleć już musiał tylko jak wczas uchodzić, aby nie być pochwyconym. Co chwila donoszono mu iż z pułków jego gromadami ludzie przechodzili do obozu za Wisłę, inni zagrożeni przez duchownych po lasach się rozpraszali.
Na pozostałych téż coraz mniéj rachować było można, tak wpływ księży onieśmielał ich i ochotę do walki odbierał.
Rosła trwoga na zamku, któréj nikt oprzéć się nie mógł.
Ostatnie króla wysiłki wstawiania się za Sieciechem, którego chciał przy sobie, bodaj bez władzy żadnéj zatrzymać, nie powiodły się. Odpowiadano od arcybiskupa, że w takim razie za życie wojewody ręczyć nikt nie mógł, tak nań nieprzyjaciele byli zażarci.
Przez cały ten dzień naprzemiany rozpacz, narzekania, nadzieje pozyskania sobie duchownych darami i obietnicami nadań nowych, ofiarami które odrzucano: zwątpienie wreszcie i trwoga panowały na dworze. Po kilkakroć uproszony O. Lambert od króla i wojewody chodził i wracał do arcybiskupa, nic otrzymać nie mogąc nad to co zapowiedziano — wygnanie.
Gdy upłynął czas dany do namysłu królowi, trzeciego dnia arcybiskup z towarzyszami znowu się udał na zamek, aby usłyszeć odpowiedź stanowczą.
Wojewoda po raz pierwszy sam stracił męztwo, nadzieję i wiarę w to ażeby się mógł dłużéj utrzymać. Kościół stawał przeciwko niemu, a król z nim walczyć nie mógł.
W izbach królowéj lament był i narzekanie a groźby. Sieciech tu przesiadywał teraz, bo do Władysława przystęp nawet mu tamowano. Judyta jedna przyszłości się wyrzec nie chciała i starała pocieszać skazanego, który zupełnie zwątpiwszy o sobie, siedział złamany i przybity a pół martwy.
— Ustąpić im dziś potrzeba! — mówiła królowa, lecz nie koniec na tém! Niech robią co chcą, poślę do Rzymu skarżyć, będę słała do cesarza o pomoc, niech przyjdzie i zawojuje ten kraj a zagarnie. Wy uchodźcie abyście się przechować mogli do czasu. Do Niemiec wam potrzeba, tam was przyjmą i schronią.
Wojewoda, mający przez żonę stosunki na Rusi, tam się spodziewał znaleść skuteczniejszą pomoc, — odparł że na Rusi woli przebywać.
— Chrońcie się gdzie chcecie — odparła królowa, — ale nie oddalajcie się od granicy aby być pogotowiu. Ja nie zaśpię a królowi téż pokoju nie dam, aż się to wszystko odmieni... Stary arcybiskup nie pożyje, następca inny być musi, przyślą go z Niemiec lub Rzymu... Wy powrócicie, wy musicie powrócić — dziś trzeba najdroższe ratować życie.
O tém téż tylko myślał Sieciech i o zemście którą gotował... Zmniejszony dwór sposobił się w drogę do Sieciechowa, zkąd uchodzić musiał na Ruś, nie widząc się w kraju bezpiecznym. Co godzina zmniejszał się orszak skazanego na wygnanie.
W obozie za Wisłą wiedziano tegoż dnia, że król musiał się zgodzić na opuszczenie Sieciecha, a gdy uroczyste dał na to, wobec świadków, słowo arcybiskupowi, padł zemdlały, tak że go na łoże przeniósłszy, ledwie słudzy mogli do życia przywrócić.
O. Lambert, który jak wielu duchownych naówczas potroszę lekarzem był, pozostał przy chorym, niosąc mu razem religijną pociechę.
O wygnaniu wojewody w chwili piorunem po obu obozach wieść się rozeszła, wszędzie ją przyjmowano okrzykiem radośnym.
Wojsko, starszyzna, duchowni, lud, dla którego wojna była najstraszniejszą klęską, ciesząc się powtarzał, iż Sieciecha już niema!
Gdy wojewoda wyszedł z komnat chcąc sobie zapewnić orszak liczniejszy do granicy dla bezpieczeństwa; wszystkich znalazł już świadomych wypadku.
Pierwszego Halkę spotkał w podwórcu.
— Pójdziecie ze mną, odezwał się do niego — na czas ustąpić muszę za granicę.
Halka stał zafrasowany.
— Miłościwy panie, — odrzekł mrucząc — bierzcie kogo innego, ja nie mogę. Rodzinę liczną mam, stary jestem, a gdybym raz wyszedł, wrócićby mi było trudno.
Pokłonił się i wysunął spiesznie.
Powołany Strzepa, który zdala stał, przywlókł się zwolna z głową spuszczoną.
— Wybierajcie się ze mną! — rzekł do niego.
— Ja? z wami? — odpowiedział pokręcając głową Strzepa. — Rozważcie no, czy z tém dobrze będzie? a kogóż tu zaufanego zostawicie, aby waszego mienia i sprawy strzegł? Nie tylem ja wam indziéj, jak tu potrzebnym. Pozostać muszę nie dla siebie, a dla was.
Sieciech nań spojrzał z pogardą.
— I wy więc coście mi winni wszystko opuścić mnie chcecie?
— Opuścić? — podchwycił szwagier — ja? ale ja właśnie dla was zostanę w miejscu na straży.
Nie widzicież, iż tego potrzeba?
— Zostańcie! — odparł oburzony wojewoda tyłem się do niego zwracając — nie potrzebuję was.
— Zabój nietutejszy, nie osiedział się jeszcze, może łacniéj wędrować — dodał Strzepa — czemu jego nie przybierzecie?
Sieciech w istocie zwrócił się do Zaboja, który coś około ludzi swych i rynsztunku przysposabiał.
— Jedziecie ze mną, Zabój — rzekł spozierając na niego.
— Ja? odwracając się odparł Czech — albo już nie macie kogo z sobą zabierać, abym ja miał wszystko opuszczać, ledwie się osiedliwszy. Dom nieskończony, — trzebieże pod osady ledwie począłem! Szalonybym był z miejsca się ruszać!
Dumny Sieciech, przed którym niedawno płaszczyło się wszystko, nie miał teraz tylko czeladź i niewolnych ludzi przy sobie.
Co się w duszy nagle upadłego człowieka dziać musiało — któż wypowie?
Jedni drugich ostrzegali, aby się nikt nie ważył iść z nim i na niepewne puszczać losy, bo mu wszystkie posiadłości i ziemię zabrać miano i wywołanym być miał na wieki.
Przechodzącego przez podwórza omijano zdaleka, niektórzy kryli się przed nim do przedsieni i po szopach, aby gwałtem nie pociągnął ich z sobą.
Wojewoda chciał raz jeszcze do króla iść. Komornicy, którym arcybiskup i duchowni surowe wydali rozkazy, stanęli u drzwi nie dopuszczając wnijścia. Zażądał, aby ktoś od niego z poselstwem udał się do pana, nie znalazł człowieka coby się go podjął.
Niektórzy ze śmielszych dworzan króla, dobrali tę chwilę, aby mu przypomnieć jak się dawniéj z niemi obchodził i wyrzucać mu na oczy prześladowanie, które cierpieli od niego.
Odegnany ode drzwi, ujść musiał z niczém. Pozostawała mu jedna królowa, która wyrzekając, płacząc i przeklinając, swojemi ludźmi, Niemcami i Węgrami otoczyła go dla bezpieczeństwa.
Ze szczupłą garstką czeladzi Sieciech puścić się nawet nie śmiał do granicy i wahał się co pocznie, gdy ze dworu Judyty dano znać o posłuchu, że spisek był uczyniony, i jeśliby pozostał dłużéj, miano go wydać w ręce Magnusa. Królowa sama zaklinała i nagliła do odjazdu. Nadchodził wieczór, nie było chwili do stracenia, wojewoda w komnacie królowéj wdziawszy opończę szarą i czapkę prostą, pobiegł do koni swych i ludzi.
Kilkudziesięciu ledwie zastał w miejscu, bo wszyscy wygnaniem zastraszeni, kryli się i uchodzili. — Przed nocą trzeba było zamek opuścić. Jeden gościniec ku lasom pozostał jeszcze wolnym, i tym o zmroku musiał Sieciech pospieszać na zamek swój, nimby do Sieciechowa nadeszła wiadomość o jego upadku, aby żonę, dziecię i skarby ocalić.
Zaledwie wyjechał za bramy, niepoznany szczęściem, gdy arcybiskup Marcin wysłał kapelana swego do Zbigniewa, aby zwiastował pokój, przebaczenie i wygnanie wieczne Sieciecha, którego król wyrzec się musiał.
Zarazem panowania się Władysław zrzekał dobrowolnie, zostawując sobie tylko Płock i kilka grodów na Mazowszu. Z płaczem prosił O. Marcina o spokój, aby za grzechy mógł Boga przebłagać i reszty dni dożyć w ciszy, nie jako król, ale jako człek znękany, który umrzeć pragnie w zgodzie z sumieniem.
Późno w noc już przeprawiwszy się czółnem za Wisłę, kapelan arcybiskupi dostał się do obozu i namiotu Magnusa. — Czekano tam niecierpliwiąc się już wiadomości z Płocka, gdyż Zbigniew i część starszyzny nagliła o rozpoczęcie oblężenia, aby raz dobić się do końca.
Od łodzi już na widok posłańca biegły tłumy przeprowadzając go, ciekawe co przynosił.
Magnus wstał badając oczyma w trwodze, aby nowéj zwłoki nie żądał. Lecz z twarzy wypogodzonéj księdza domyśleć się było można, iż z dobrą przychodził nowiną.
Zaledwie usta otworzył, gromada, która biegła z nim, zasłyszawszy — pokój, — rozpierzchła się po namiotach. Krzyki odzywały się zewsząd radośne, ochocze, wesołe, ludzie z dalszych stanowisk porzuciwszy kotły, ognie, konie, lecieli aby się dowiedzieć i odnieść swoim wieść dobrą.
Wołano: — mir! mir!
— Boże zmiłuj się nad nami! — Bogu chwała!
O Sieciechu rozpowiadano różnie, jedni że uszedł z pomocą królowéj, drudzy że był w ciemnicy, zkąd go na stracenie jutro wydać miano.
Bolko i Zbigniew razem prawie znaleźli się u namiotu wojewody w chwili, gdy posłaniec kończył już zdawać sprawę.
— Sieciech oddalony! Sieciech na wygnanie skazany — król pokój przyrzekł — wołano do królewiczów.
Rzucił się Zbigniew.
— Gdzie ten zdrajca?
— Dozwolono mu iść na wygnanie — odpowiedział ksiądz.
Magnus i starszy królewicz zakrzyknęli oburzeni, iż się go puszczać nie godziło, gnać i imać było potrzeba, zabić lub oślepić, aby uszedłszy na Ruś nie naprowadził nieprzyjaciela.
Gdy jedni radowali się niepomiernie z jakiéj takiéj zgody, drudzy zaraz na koń się chcieli sposobić, w pogoń iść, obławy sprawić na Sieciecha, wołając, że póki on żyw, pokój niepewny.
Tymczasem ciemna noc nadeszła i pogoń tę wstrzymała, a nazajutrz gnać już było napróżno.
Noc cała spłynęła w radości wielkiéj, ochocie i śpiewach, co było czółen, promów i tratew chwycili wnet ludzie do Płocka płynąć, aby coprędzéj swoich zobaczyć. Z zamku téż od króla spieszyli niektórzy do królewiczów i Magnusa, a co było młodzieży do Bolka. Ten radował się tylko tém, że ojca zobaczy znowu i rękę jego ucałuje. O niego dowiadywał się u wszystkich, nad nim bolał i rad był pospieszyć ku niemu.
Zarazem Pomorcy, którzy się o Santok kusili, niepokojem go nabawiali; chciał biedz bronić granicy.
— Jutro do króla, — wołał do swoich, — a gdy o niego będziemy spokojni, pojutrze kto żyw z moich, na Santok, na pogany!
Młodzież wtórowała mu ochotnie powtarzając:
— Na pogan! na Pomorce!
Zbigniew stał obojętny i słuchał.
— Mnie — rzekł — pilniéj do Gniezna, aby precz wymieść tych, co mi tam gospodarowali, ład zaprowadzić i spocząć po tych utrapieniach.
Wojna ta a raczéj włóczęga, spanie pod namiotami, żołnierskie jadło, słoty, zimna, niewygody srodze Zbigniewowi dokuczyły. Niczém były benedyktyńskie posty i twarda pościel w klasztornéj celi — obok głodu w pochodzie, śnie na trawie przemokłéj, niepokoju dniem i nocą, z dodatkiem konia, który nogi rozłamywał i zbroi co ramiona ciężarem swym dusiła.
— Na Pomorców naprzód pójdziemy! — rzekł do niego Bolko.
— Nie ja — odezwał się Zbigniew — ja pod dach na spoczynek — wy! jak wola — mnie się siły wyczerpały.
Drużyna Bolkowa odwróciła się od niego, poszedł się pocieszać z Zahoniem do swojego namiotu.





V.


Lat kilka upłynęło od wygnania Sieciecha, który z Rusi ruszyć się, ani przedsiębrać nic nie mógł.
W zamku płockim na kilka dni przed wniebowzięciem Panny Maryi wielkie czyniono przygotowania. Ściągały się zewsząd wozy, jechały gromadki zbrojne, gościńcami płynął lud gwarząc a niewidać było niepokoju ani postrachu, jaki zwykł wojnę poprzedzać i zwiastować niebezpieczeństwo.
Owszem ludzie się radować zdawali, około grodu śmiechy i śpiewy słychać było.
Stary Strzegoń, który dowódzcą był królewskiéj załogi na grodzie, siedział pod izbą swoją, w tylnych zabudowaniach dworca królewskiego. W podwórcach krzątano się wszędzie, umiatano drogi, oczyszczano kąty, ustawiano brzózki zielone przywiezione z lasu, pancernicy pod szopami zbroje czyścili i odzież odświętną otrzepywali.
W ruchu tym, swobodnym, wesołym, ożywiającym ludność zamkową czuć było byt dobry i pokój, jakiego tu dawniéj nie widziano. Śmiechy się rozlegały raźne, tylko bliżéj zabudowań w których król Władysław przebywał, sprawiano się ciszéj, bo służba pańska stojąca w progu pilnowała, by wrzawy nie wszczynano.
Człowiek, który z postawy na wojaka wyglądał, konia w miejskiéj zostawiwszy gospodzie, powoli posuwał się ku zamkowi. Nie młody już był, włos miał na wpół z siwym zmięszany, brodę téż pasami po bokach siwą. Szedł i pilno się rozglądał jakby tu obcym był, choć dobrze znał drogi i ścieżki i nie pytał o nic nikogo. — Ludzi kręciło się dosyć, więc nie zwracano nań uwagi, nikt go téż nie zaczepiał, jakby ci co go mijali, nie znali go wcale. Ten i ów spojrzał na przechodnia i obojętnie się mu przypatrzywszy, do swéj roboty powracał.
Przychodzień wsunąwszy się na zamek, pobłądziwszy po dziedzińcach, siedzącego na kłodzie pancernika, który zbroję wycierał, zapytał o Strzegonia, gdzieby go podtenczas szukać było potrzeba. Żołnierz zaledwie podniósłszy głowę wskazał w stronę izby, na któréj progu właśnie spoczywał stary, piwa kubek na w pół wypróżniony mając przy sobie.
Dzień letni już się miał ku wieczorowi, a że skwarny był, napój się przydał dla ochłody.
Zdala zoczywszy Strzegonia przybyły stanął nieco, obejrzał się dokoła, a widząc wszystkich zajętych, przybliżył się ku niemu. Ten téż już mu się pilno przypatrywał czas jakiś, jakby go poznawał, a pewnym nie był czy się nie myli.
Gdy przychodzień też podszedł, stanął i uśmiechnął się — Strzegoń aż się zerwał, aby mu bliżéj zajrzeć w oczy.
— Czy mnie stary wzrok nie myli? zawołał.
— A nie — jam jest — ja — dziwnie się uśmiechając i wkoło oglądając rzekł przybyły.
— A cóż wy tu porabiacie? lat tyle widać was nie było? Ludzie prawili żeście na Ruś poszli z Sieciechem?
— Na Ruś? hm! mało to ludzi na Ruś i bez Sieciecha ciągnie — a ztamtąd tak samo wrócić można jak pójść! — począł przybysz...
— Cóż was tu przyniosło? pytał Strzegoń.
— Ot tak, z ciekawości może się przywlokłem — rzekł podróżny oglądając się bacznie — a nielepiéjby do izby na rozmowę?
Strzegoń się odrobinę zawahał.
— W izbie bo skwar i much tyle, że wyżyć trudno, pójdziemy gdzie w chłód do szopy.
— Idźmy i w chłód, jak wola — zgodził się przybysz.
Tak we dwu pociągnęli niedaleko, w otwarte wrota odryny, gdzie świeżego siana właśnie nabito aż pod dach, że ledwie z przodu miejsca trochę było, aby się na niém położyć.
Patrzyli na siebie dawni znajomi napatrzyć się nie mogąc.
Tyś utył ale postarzał — rzekł podróżny.
— A tyś schudł i podupadł trochę — odpowiedział Strzegoń.
— Co za dziw włócząc się między obcemi! — westchnął pierwszy.
— Wróciliście do nas? — pytał dowódzca.
Podróżny głową potrząsnął, nachylił się do ucha Strzegoniowi i począł.
— Myśmy się z Sieciechem niedaleko od granicy odbili — a uwierzycie, że choć siedzim blisko, nie wiemy prawie co się u was dzieje, jakby mur nas przedzielał. Sieciech zawsze powracać ma nadzieję. — Powiem wam prawdę, posłał mnie abym mu przyniósł języka.
Strzegoń strząsnął się cały, spojrzał z ukosa, głową poruszył.
— A cóżeście za języka dostali? — rzekł sucho.
— Jeszcze żadnego, bom i pytać się lękał, — mówił podróżny. — Myślałem, że tu znajdę niepokój, zwady i biedę, a no dotąd nie widzę.
— Bo ich nie ma — rzekł Strzegoń.
— Cóż robicie?
— Potroszę wojujemy, a czasem się spoczywa — odezwał się dowódca.
— A król?
— Król? stare panisko! w kożuch zawinięte tylko żywe, dogorywa modląc się Bogu.
— A któż mu Sieciechuje?
— Nikt chyba.
— Któż u was rządzi? — badał ciągle przybyły.
— Królewicze po grodach, wojewodowie po ziemiach — mówił Strzegoń cedząc słowa niechętnie.
— Bracia z sobą w zgodzie?
Strzegoń na to pytanie głową pokiwał — musiał przybysz czekać na odpowiedź.
— Bolko czasu nie ma sporzyć, to rycerz prawy, ten dnia nie usiedzi. Zbigniew gnuśny i tchórz, boi się go, knuje pocichu, wystąpić nie śmie, kretowiny nam po gościńcach sypie, czasem kto na nich utknie, i nogę roztrąci.
Toć przecie wiedzieć musicie.
— Zkąd wiedzieć! — rzekł przybysz. — Tyleśmy o was znali, że gdy Sieciech na was Połowców nasadził, posłał na pewne ręcząc, że łupu nabiorą i popłochu naczynią — toście wy ich natłukli i spędzili!
— Któżby tego dokazał, jeśli nie nasz młody pan, Bolko — odezwał się dumnie Strzegoń. — Mnie się zda, że gdyby na nas djabły wyszły z piekieł, tenby i ich zwyciężył.
Obydwa na wspomnienie to przypadkowe nieczystéj siły przeżegnali się trwożliwie.
— Hej! hej! i bez Sieciecha żyjecie, jakby go już na świecie nie było — dodał przybysz.
— Ani pamięci już u nas o nim — zakończył Strzegoń.
— A król?
— Bolał dużo i przeboleć musiał — mówił dowódzca. — Długo nawet Bolka odpychał, teraz znowu go miłuje jak oko w głowie, któżby mógł inaczej?
Podróżny skrzywił się słuchając.
— Przecie i Zbigniew nie wiele gorszy! — wtrącił.
— O! o! — przerwał Strzegoń — za się! kleryk czasem zrywa się do mieczyka, a no mu się z nim nieszczęści. Co go wyjmie, to schować musi nie umoczywszy chyba w wodę. — Radby on, żeby się zań ludzie bili, sam woli Niemki gładzić po twarzy. Język ma mocny a pięść słabą.
Począł się śmiać Strzegoń stary.
— A cóż powiecie? — dodał poważniejąc — nie dałbym zajęczéj skórki za to, że ten słaby klecha naszego mocnego pana zwycięży, — Bolko nieopatrzny gorączka, co w sercu ma to na języku. Tamten rozumny, co w głowie ma, nie powie nikomu, językiem mota, aby w błąd wprowadził. Przyjdzie do ojca szepcze mu na brata, spotka się z bratem, podżega na ojca.
Podróżny słuchając radować się zdawał.
— Bolko, złoty pan! — ciągnął Strzegoń, — ale chłopię szalone. Jemu tylko w lesie a w polu, pod namiotami dobrze i wesoło, klerykowi w chacie u ogniska.
Dwu ich jest jednego ojca, a do siebie niepodobni wcale.
— A królowa Judyta? — zapytał przybysz.
— E! e! — syknął Strzegoń — co mi tam w babskie mięszać się sprawy! Jak poczynała niegdy tak i dzisiaj. Niemców młodych kręci się koło niéj siła, baba w skoki chodzi, śmiechami żyje i zestarzeć nie chce... Siedzi w niéj licho.
— A po wojewodzie nie zatęskniła? dodał przybyły.
— Nie wiem. Pewnie dwa albo i trzy dni musiało jéj być markotno — mówił dowódzca. — Co miała za jednym z tęsknoty umierać, kiedy ich dziesięciu mieć może na to miejsce?
— Przecie stara — mruknął obcy.
— Pomarszczona i straszna — dodał Strzegoń — a czém się garnek napoił zamłodu, tém skorupy jego cuchną.
Milczeli jakiś czas, przybyły wyciągał siano z pod siebie i gryzł je, jakby ze złości.
— Dziw a dziw! — wykrzyknął wreszcie — panem tu był! żyć bez niego nie mogli. Nie stało go, i śladu po nim niema!
— Pamięć bo została, ale niedobra — odezwał się Strzegoń.
I trochę spoczęli znowu.
— Co tu u was tak wygląda świątecznie! zapytał podróżny.
— Niby niewiecie, że święto za dni pare przypada! rzekł Strzegoń. A no, mało tego, uroczystość będzie znaczna, bo król stary Bolkowi i jego drużynie rycerskie pasy ma dawać.
— I Zbigniewowi téż? — zapytał podróżny.
— Po co mu drugi, kiedy już jeden dostał sobie — odezwał się Strzegoń. Choć nie bardzo wojował, ale zawczasu rycerstwo to wyprosił u czeskiego króla. Pysznił się niem Bolkowi na złość, gdy ten krew przelewając pasa nosić nie śmiał.
— Kiedyż owo pasowanie?
— W samo święto! — rzekł dowódzca.
Mówili jeszcze z sobą, gdy na dziedzińcu Strzegoń posłyszał wołanie i na sianie zostawiwszy towarzysza, rzucił się z odryny dowiedzieć co się stało.
Na koniu pianą i potem okrytym, leciał ku szopom młody, ciężką zbroją okryty cały, chłopak, w którym wysłaniec Sieciecha, Bolka poznał.
Lat kilka uczyniły go dorosłym, silnym mężem, a więcéj nad lata ciągły trud wojenny go ukrzepił.
Choć złém okiem patrzał nań posłaniec, nie mógł się oprzeć wrażeniu, jakie piękność, męztwo i siła wywierają. Puszek młodzieńczy okrywał twarz ogorzałą, zdrowiem kwitnącą, wśród któréj bystrych oczów dwoje jak dwa czarne świeciło dyamenty. Widać było prawie, jak pod tą czerstwą skórą, krew żywo płynęła. Pańska i rycerska postawa budziła poszanowanie — królewskie dziecko znać w nim było zdala; dowódzcę nawykłego rozkazywać i niczém się nie dać ustraszyć.
Strzegoń spotkał się z nim wśród podwórca — Bolko właśnie konia osadzał i zeskoczył z niego.
— Stary mój! — krzyknął głosem doniosłym a drżącym — ludzi! ludzi!! Do koni! co jest najlepszego! kto żyw, dziś, zaraz ze mną!
— Cóż się stało? miłościwy panie? — podchwycił kłaniając się Strzegoń.
— A! psia gromada ujada nad granicą! — wołał Bolko. — Zwąchały wilki wściekłe, że my tu świętować mamy — Pomorcy znowu Santok oblegają!
Strzegoń stał pomięszany nie wiedząc, jak spełnić rozkazy.
— Miłościwy panie, święto wielkie tuż przed nami! Uroczystość wasza! Sproszone duchowieństwo, władycy, wojewodowie, król póki żyw chce was przepasać!
— Słuchaj! — krzyknął królewicz — czasu jest dosyć! natychmiast na nich, sprawim się hyżo, zbójów przegnamy i wrócim żywi i zdrowi po pasy! Znam się ja z tą hałastrą, która pierzcha byle jéj siąść na karki! Strzegoń! stary! na rany Boże! na całą noc w pochód — kto żyje! Trąbić na ludzi — dodał rozgorączkowując się — nim księżyc wnijdzie, na całą noc ruszamy.
W chwili poruszyło się wszystko na zamku, bo w rogi uderzono... Chory król posłyszawszy to hasło wojenne, uląkł się i komornika wysłał z pytaniem — co się stało.
Bolko biegł z nim do ojca zdyszany. Władysław siedział w swém krześle otoczony czeladzią z usty otwartemi i wargą obwisłą, która się teraz rzadko zamykała; oczy miał wlepione we drzwi czekając wylękły na syna.
Wyciągnął doń ręce...
— Wojna? napaść? — zawołał.
— Santok oblegają te pogańskie syny, ta tłuszcza zbójecka! — począł Bolko — iść muszę!!
Król się zmarszczył.
— A uroczystość nasza? a sproszeni goście?
Rozśmiał się królewicz.
— Będą godowali tu, aż powrócę — zawołał, pierwsza rzecz na pas zarobić — wolę Santok od pasa. Gdybym ja tu rycerzem został, a oni mi zamek ubiegli, gotówbym się na tym pasie obwiesić!
Mówiąc to, rękę ojca całował, który go do piersi przycisnął.
— O! ty! ty! rycerzu mój! — odezwał się pieszczotliwie — pociecho moja! Ilekroć ty idziesz odemnie, strwożone serce idzie za tobą. — Tyś mi jedyny, ty nie dasz spustoszeć téj ziemi a sławie naszéj zaginąć — odżywisz ją!
Zapłakał król, ale z radości.
— Ojcze miły — rzekł ściskając go Bolko, — gości strzymajcie, niech poczekają mało, aż powrócę. Przyniosę na mieczu pogańską krew, blizny może — z niemi do pasa przystąpić miléj mi będzie.
Posmutniał stary, — tak ci odemnie pilno! — szepnął.
— Pilno, miłościwy ojcze! — rzekł Bolko. — Ta tłuszcza tam stoi i naciska, załoga słaba, ludzi mało... Na noc całą lecę z mojemi, któż wie? do dnia może na karkach im siedzieć będę.
Wiedział stary król, że wstrzymywać go byłoby napróżno, westchnął całując, i raz jeszcze spojrzał nań, a twarz mu się radością rozśmiała.
Dawnych żalów śladu nie było ni w sercu ojca ni syna, odkupił je Bolko miłością wielką i troskliwością o starego rodzica, którego jak piastunka sam jeden doglądał, bo królowa wcale oń nie dbała.
Jeszcze byli na rozmowie, gdy w dziedzińcu niezmierna wrzawa, rogów piskliwe granie, krzyki i śpiewy niesforne rozlegające się nagle, zwiastowały przybycie Zbigniewa.
Król mimowolnie przerażony drżeć zaczął, obłąkanemi powiódł oczyma i uspokoić się nie mógł, choć mu oznajmywano, że królewicz syn jechał z tym szumem rozpustnym.
Znano go z tych wjazdów, których zwyczaju pozbyć się nie chciał, choć go o nie strofowano. Otaczał się ludźmi, którzy posłuszni mu w każdéj osadzie, do każdego gródka się zbliżając, swawolę tę powtarzali.
Dziwacznie wyglądał orszak starszego królewicza, który sobie dzikich a rozpasanych ludzi dobierał, a stroił ich osobliwie, w szaty jaskrawe, czuby i pasy, obwieszając konie i ludzi dzwonkami i trzęsidły. Miłe mu było, co najgłośniéj brzęczało. Na prostym gminie wrzawa ta pańskiéj czeladzi czyniła wrażenie, stawali na drogach patrzeć nań zdumieni, przypadali i kłaniali się nisko, oglądali długo. Lecz gdy obok téj drużyny niesfornéj a swawolnéj, stanęła Bolkowa rycersko piękna a skinieniu posłuszna, widział każdy dwu panów różnicę.
Bolko wielce ciekawy obyczaju rycerskiego na zachodzie, pilnował między swemi porządku o jakim z Francyi i Niemiec zasłyszał. Były to właśnie te czasy, w których się instytucja rycerstwa, możnaby powiedzieć zakon rycerski, co taki wpływ wywarł na złagodzenie obyczajów, rozwijał i kształcił. Wszystko co szlachetniéj czuło, co miało pragnienie wyjścia z dzikości, garnęło się do praw i zwyczajów rycerskich, które i w boju i wśród największych zawichrzeń ubezpieczały słabych, obowiązywały do szanowania miejsc, osób, niewiast i istot bezbronnych.
Kościół téż widział w rycerstwie, które stawało w jego obronie, domagało się od niego błogosławieństwa, dzielny środek do poskromienia wyuzdanych namiętności.
Do tego nowego porządku, który szlachetnym celem i poetycznym wdziękiem do dusz przemawiał, garnęli się ludzie najlepsi, dusze rycerskie, serca poczciwe.
Było ono znamieniem ówczesném postępu, i wszystko co pragnęło podnieść się do jakiegoś ideału szło pod rycerskie chorągwie.
Na dworze Władysława Hermana razem z przybyciem siostry cesarskiéj poczęły się krzewić pojęcia rycerstwa, których już Kazimierz przyniósł z sobą nasienie.
Bolko był jednym z tych młodych wojowników, dla których urok niezmierny miało wszystko, co się wiązało z nowym obyczajem.
Zbigniew, choć już dawniéj przez króla czeskiego pasowany był i należał do tego wielkiego bractwa rozszerzającego się po całym Zachodzie — lekce sobie ważył i swój pas i przywiązane doń obowiązki. Nie lubił nic takiego, coby go wiązało i wymagało posłuszeństwa. Drużyna téż jego wcale na pacholęta i rycerzy nie wyglądała, choć strojem niby rada była za nich uchodzić.
W Bolkowéj drużynie ducha rycerskiego szczepił sam wódz, aż do drobnostek w nim rozmiłowany. — Zbigniew wyśmiewał go z tego, mówiąc że owo niemieckie rycerstwo dla Polan nie przystało, którzy inne mieli nawyknienia.
I teraz na ojcowski jadąc zamek po swojemu wystąpił królewicz z owym piskiem i wrzawą, a okrzykami wedle starodawnego dzikiego obyczaju, z rogami, które więcéj hałasu czyniły, niż do gędźby były podobne.
Wybiegł Bolko w podwórce dając znaki rękami, aby się ta czereda uciszyła wołając, że król chory.
— Zawsze chory, — odparł z konia Zbigniew — przecież królewiczom na zamek, jak złodziejom pocichu wkradać się nie przystało!
Zsiadł z konia starszy, podali sobie ręce witając się chłodno, Zbigniew przybrał wyraz szyderski i dumny.
— Cóż, młody rycerzu! — odezwał się — gotujesz się, słyszę, do pasa, pilno ci być musi go dostać.
— Nie prędzéj, aż na niego zarobię, — odparł z równą dumą Bolko, — właśnie się zręczność nadarza, bo Pomorcy Santok oblegają. Za godzinę ruszam. Chcesz ze mną? Rad będę.
Zbigniew się zadumał.
— Jam się na wyprawę nie przysposobił rzekł, ludzi mam garść małą, na niewieleby się przydali. Patrzeć zaś na twe bohaterskie dzieła nie potrzebuję, bo wiem, żeś mężny i nieustraszony. Zostanę przy ojcu.
— Więc nawet ochota cię nie bierze samemu poharcować z niemi? wtrącił Bolko z rodzajem politowania.
Starszy zmięszany nieco oczy spuścił bełkocąc.
— Nie wziąłem z sobą ludzi wojennych tylko dwór, nie mam z kim iść. Zbroi téż nie wiozłem z sobą.
— Znajdzie się i u mnie — rzekł Bolko.
Zbigniewa to nastawanie niecierpliwiło.
— Ja przy ojcu będę, nie godzi się go samym porzucać, aby się o obu nas niepokoił — począł chmurno.
— Sam nie będzie, królowa jest! — mówił Bolko.
— Nie wybrałem się na wyprawę! rzekł Zbigniew.
— I ochoty nie masz do niéj! wtrącił Bolko śmiejąc się.
— Takiéj jak ty, nie miałem nigdy — zawołał starszy z gniewem tłumionym. — Na Pomorców ty jesteś stworzony, oni cię szanują.
Słyszałem — dodał — że gdyśmy ostatni raz byli oba razem przeciwko nim, dzicz się ze mnie wyśmiewała, zowiąc klerykiem... Tak twoi ludzie opowiadali, pocóż ci kleryk do pomocy?
Rzekłszy to Zbigniew nie patrząc już na brata, posunął się ku dworcowi królewskiemu uroczyście ciągnąc z drużyną, która nań oczekiwała. Władysław już wrzawą zawiadomiony o przybyciu, przyjął syna kwaśno i zimno. Nie pierwszy to raz hałaśliwość podobną wyrzucał Zbigniewowi, który jéj wyrzec się nie chciał. Nie czynił mu teraz wyrzutów, ale milczeniem dał poznać złą wolę i Zbigniew niewiele troszczący się o nią, powitawszy ojca, wyszedł natychmiast zająć dla siebie przeznaczone izby.
Bolko już się do pochodu sposobił.
Ludzie oczom prawie nie chcieli wierzyć widząc go w przededniu wielkiéj uroczystości, wyrywającego się na niebezpieczną wyprawę.
Mrok padał i skwar dzienny znacznie się zmniejszył, gdy młode pacholę w zbroi już, przy mieczu, w całym rynsztunku przyszło ojca pożegnać i wziąć błogosławieństwo jego na drogę.
Nie śmiał wstrzymywać go ojciec, uścisnął i szepnął.
— Wracaj cały i zdrów, szczęśliwie a prędko! niepokojem srogim mrzeć będę za tobą.
Starzy komornicy pańscy, wszyscy miłośnicy wielcy królewicza wyszli w przedsienie aż gromadnie patrzeć, jak wyciągać będzie. Blask zachodniéj łuny oświecał ten pochód rycerski. Część wojska już bramami wyciągnęła w pole, gdzie się szykowała. Bolko miał z sobą dwunastu swych w jednakich zbrojach i hełmach. Ci stali czekając nań. Jeden z nich wiózł chorągiew, na któréj widać było wyszytego jeźdzca na koniu z podniesionym mieczem w ręku.
Zatrąbiono — królewicz wdział hełm, przeżegnał się i dosiadłszy konia otoczony drużyną, ruszył z twarzą rozpromienioną — szczęśliwy!
Po wyjeździe jego zamek zdawał się pustym, brakło mu tego życia, które z sobą przynosił. Z nim téż najdzielniejsza młodzież zniknęła. Lecz w téjże godzinie prawie sproszone duchowieństwo, władycy, ziemianie przybywać zaczęli.
Wielu starszych wiodła ciekawość, bo choć wszyscy znali i wiedzieli czém był pas rycerski, obrzędów uroczystych przy wkładaniu go mało kto z nich był świadkiem. Obchód podobny ledwie na cesarskim i królewskich dworach na Zachodzie wchodził w użycie z właściwemi mu obrzędami. Tłumaczono różnie tę dostojność, jaką chciał król nadać młodszemu synowi, a wielu mniéj świadomych widziało w niéj jakby zdanie władzy i naznaczenie następstwa po sobie.
Nie słyszało wielu, iż Zbigniew był pasowanym przez Czecha, a w wywyższeniu Bolka miłość ojca i pierwszeństwo nadane mu widzieć chciano.
Zrana w wigilję Wniebowzięcia zamek już był pełen, izby gośćmi nabite. Arcybiskup Marcin siedział z królem razem, przychodzili przed nich wojewodowie, starostowie, żupani, władycy, ziemianie z pokłonami ręce ich całując, jedni po drugich wprowadzani, ustępując sobie miejsca i przechodząc ztąd do izb w których stoły przez cały dzień nakryte dla nich były.
Zbigniew korzystał ze zjazdu, a nieobecności brata, aby do starszyzny się zbliżyć i starać się ją jednać sobie. Nie garnęli się do niego.
Z ludźmi obejść się nie umiał i gdy dobrym chciał być nawet, stawał się uprzykrzonym, obrażał szyderstwy od których się wstrzymać nie mógł.
Ze śmiechem na ustach niby wesołym, z dumą i lekceważeniem przystępował do ziemian, którzy go milczeniem przyjmowali, a gdy odszedł oddychali swobodniéj.
Niezręcznie téż przedrwiwał przed niemi z ojca i brata, tak, że nie jeden słuchać nie chcąc go, wysuwał się i uchodził.
Ani on ani dwór jego, który w Płocku tak się rozgaszczał jak w przyszłéj swéj stolicy — nie mieli tu przyjaciół. Wiedziano z Gniezna co się tam działo, że od królewiczowskiego rozpasanego dworu nikt spokoju nie miał, że tam nic i nikogo nie szanowano, a gdy na skargę szli pokrzywdzeni, Zbigniew ich zbywał śmiechami i groźbą.
Bolko inaczéj obchodził się z ubogiemi i biednemi, a choć gniewny był czasem i prędki, nigdy się na bezbronnych nie porywał i słabych nękać nie dopuszczał.
W nim był prawdziwy duch tego rycerstwa szlachetnego, które we Francyi się krzewiło i społeczeństwu oświeceńszemu prawa dawało.
Dzień cały po wyruszeniu Bolka, wieści o nim nie było. Nazajutrz następowało Wniebowzięcie Panny Maryi na tę uroczystość wyznaczone. — Królewicza oczekiwano niecierpliwie. Król, choć chory, kazał się nieść na nabożeństwo do kościoła katedralnego, gdzie arcybiskup z towarzyszami celebrował.
Brakło mu syna, a myśl, że on tam dnia tego świątecznego bić się musi i nie ma spoczynku, smutkiem mu oblekała twarz pomarszczona. Zbigniew z tego niepokoju ojcowskiego szydził, jeśli nie słowy to szyderskim wyrazem — który go nigdy nie opuszczał.
Odprawiono nabożeństwo poranne, nastąpiło wieczorne, Bolka jak nie było tak nie było, nakoniec i noc zapadła — słychu żadnego nie miano o nim od granicy.
Niepokojąc się król wysłać kazał jednego z najsprawniejszych ludzi swych, aby się starał dostać języka. Goniec miał już wyruszać pod noc, gdy za bramami zahuczało, jakby wicher się zrywał, Bolko biegł w kilkadziesiąt koni, z drużyną swą i czeladzią, pierwszy na zamek wracając.
Wszyscy wybiegli przeciw niemu z pochodniami, z radością, wołaniem głośném, tak że i Zbigniew musiał wyjść przeciwko brata, choć z gotowém szyderstwem na ustach.
Powracający Bolko miał na sobie ślady zwycięzkiego boju, który stoczył odpychając Pomorców od Santoka; jechał z hełmem porąbanym i pogiętym, w zbroi potłuczonéj, na któréj ciężkie razy widać było, na koniu jak on sam poranionym i pobitym. U siodła żelazne rękawice wisiały pogruchotane, oszczep pokrwawiony i nadłamany sterczał, miecza pochwy całe krwią były zbroczone, płaszcz i kaftan miał podziurawiony. Dość było spojrzeć nań aby widzieć że sam brał udział w najgorętszéj walce i musiał z niéj wyjść zwycięzko.
Ci co się znali na rycerskiéj sprawie, zobaczywszy go, wyczytali na nim wypisaną całą historją walki, podnosili ręce z podziwem i uwielbieniem, obwołując młodego pana. Zbigniew patrzał nań z gniewem, mając mu za złe że przybył nie przyodziawszy się, chwalić temi jawnemi dowodami swojego męztwa.
Gdy wszedł tak do ojca, znowu powstały okrzyki na widok zbroi, hełmu i miecza. Król wstał aby go uściskać i do piersi przycisnął. Duchowni z poszanowaniem patrzali, wracał jakby z wojny krzyżowej.
— Bóg niech wam błogosławi, — zawołał arcybiskup Marcin, i niech da abyście tego męztwa zawsze na obronę wiary i kościoła używali.
Niemal cała ludność zamkowa zbiegła się do Bolkowéj drużyny, która jak on poznaczona była krwawo, ale śmiała się szczęśliwa ze zwycięztwa.
I oni mieli pogięte zbroje, pocięte ręce i nogi krew na mieczach, krew na twarzach, a wielką dumę i radość w sercach.
— Co, my! — wołali uniesieni — patrzajcie na królewicza, ten nad wszystkich był dzielnym!
Większa część wojska pozostała przy odsieczonym Santoku, Bolko sam tylko z drużyną przybieżał wskok, aby nim się panowie duchowni rozjadą otrzymać dobrze wysłużony pas rycerski.
Nie było już jednak podobna dnia tego rozpoczynać przygotowań do obrzędu, bo i królewicz i towarzysze jego śmiertelnie strudzeni potrzebowali odetchnąć, przysposobić się, nimby spowiedź poprzedzającą uroczystość odbyć mogli.
Stanęło téż na tém aby dopiéro dnia następnego rozpoczęły się ceremonie, które ściśle zachować chciano tak jak się gdzieindziéj odprawiały. Oprócz królewicza drużyna jego zasłużyła równie na zaszczyt, o który on się dla niéj domagał.
Wieczór zszedł na opowiadaniach o wyprawie.
Pomorcy, którzy szpiegów mieli wszędzie, bo im lud do świątyń ich pogańskich uczęszczający potajemnie o wszystkiem donosił, śledzili pilno każdy ruch królewicza. Zawczasu dowiedzieli się o mającym nastąpić zjeździe w Płocku i zdało im się że potrafią ubiedz ten gród tak dla nich groźny, naprzeciw którego już raz byli twierdzę zbudowali, aby go ciągle trzymać na oku.
Twierdzę tę ledwie wystawioną Bolko dobył i zburzył.
Gdy królewicz niespodzianie nadbiegł z odsieczą, nikt z oblegających, którzy zajadle tłukli bramy i zrozpaczoną naciskali załogę, ani przewidzieć mógł posiłków z téj strony,
Dosyć było prawie samego ukazania się Bolka, którego postawę, głos, chorągiew, konie i ludzi znali Pomorcy, aby rzucić popłoch na nich.
Nie o obleganiu już myśleli, ale o ocaleniu się, gdyż w tej saméj chwili z zamku ośmielona załoga, uczyniła wycieczkę, i wzięci zostali z obu stron, tak że mało co ich wyrąbać się i ujść mogło.
Przyparto ich do rzeki część, tak że ci tylko co lepsze konie mieli przepłynąć ją zdołali i życie unieśli. W rozpaczliwym tym boju, gdy Bolko jak prosty żołnierz walczył, wściekle napadli nań poganie, nastając na jego życie, miał jednak głos i miecz młodego królewicza tę potęgę, że trwogę siał, któréj się nic nie oparło. Pierzchnęła resztka dziczy, Santok na długo od nowéj napaści był ubezpieczony.
Zbigniew obojętnie słuchał opowiadania.
— Ha, — rzekł do Bolka w końcu — Santok obroniony i obeszło się bez guzów na moich plecach, bez sińców i bez ran! — Tém ci lepiej. Sławy rycerskiéj, choćbym jéj żądny był, nie dojdę nigdy takiéj jaką wy sobie pozyskaliście, miłościwy bracie. Zawsze mnie klerykiem nazywać będą, choćbym i guzów dostał — po cóż mi one?





VI.



Na dworze króla Władysława był już zdawna Michno z Zadora, wielce Bolkowi ulubiony, ciekawy mąż, którego losy różne i własna wola po świecie szerokim nosiły długo tak iż znaczniejszą część życia przebył na dworach królów Francji i cesarzów niemieckich.
Rodzinę miał w Krakowskiém; siostry tam za mąż powychodziły, on sam, gdy po długiéj włóczędze zestarzały, siwy, potłuczony, okulały, wrócił kości złożyć na własnéj ziemi, musiał swéj mowy się uczyć na nowo, bo jéj był prawie całkiem zapomniał.
Majętności były zdawna rozchwycone, schronienia nie miał gotowego, przyszedł więc na dwór pański; a choć rękę już miał niezdatną do boju, bo go włoch jakiś szpetnie porąbał, że mu kości wychodziły, choć jedną nogą powłóczył, przydał się bardzo...
Bolko mu, młody naówczas, szczególniéj rad był, i przyjąwszy sobie za mistrza i nauczyciela, używał go do kierowania rycerskiemi sprawy i nauki porządku ich, któréj nadzwyczaj był żądny.
Michno dobrze rzecz znał, długo patrzał na to jak na zachodzie odbywały się turnieje, gonitwy zapasy, sądy Boże i wszystko co do rycerstwa należało. Na każde zapytanie odpowiedź miał pewną i przykłady.
Wiedział on jak się tam dobijano rycerskiego zaszczytu, jakie doń idąc przechodzono stopnie, z jakiemi obrzędy pasowano na rycerzy pacholęta; umiał wedle wszelkich prawideł urządzić gonitwę, turniej, walkę na tępe, a gdyby dwór był miał niewiasty tak wprawne do prowadzenia na paskach panów swych miłych, jak gdzieindziéj, Michno by był chętnie tu, na wzór francuskich miłosne dwory wystroił. Tego jednak surowszy obyczaj, dawne wspomnienia, skromność niewiast, nie dawała zaprowadzić. Ani myślano o tém. Bolko tylko pragnął koniecznie aby drużyna jego zupełnie po zachodniemu była uzbrojona, zarządzona, wyuczona i w karności wielkiéj utrzymana. Michno tego pilnował...
Wielką powagę w tych rzeczach miał stary, nabywszy doświadczeniem świadomości ich, nałóg sobie uczyniwszy z ładu surowego, pilnował nielitościwie wszystkiego co się do spraw rycerskich odnosiło.
Całemi nieraz wieczorami Bolko opowiadać mu kazał, słuchał go, uczył się, zapamiętać starał, obdarzał, a gdy wielkie, bohaterskie, bajeczne niemal czyny odwagi i siły, postępki mężne opisywał, z przesadą wielką i ozdobami krasomówskiemi, Bolko rwał się uniesiony, aby je naśladować! — Wzdychał on zawsze za wyprawą do ziemi Świętéj, trzymano go tém tylko że pogany, nieprzyjacioły krzyża pod bokiem miał, więc się ich szukać za morzami nie godziło, póki by osie gniazdo wytępiono nie zostało.
Po raz może pierwszy w Polsce pasowanie na rycerzy, tak uroczyście się odbywać miało. Michno niem kierował w kościele i na zamku, bo obrzęd ten na wpół religijny, pod okiem i opieką duchowieństwa dopełnić się musiał.
Strzegł kościół tego, aby w życiu ludzkiem żadna czynność ważniejsza bez jego błogosławieństwa i uczestnictwa się nie obchodziła.
Następującego dnia Bolko z dwunastu towarzyszami swojemi szli naprzód na nabożeństwo, odziani skromnie jak pokutnicy, a przy mszy świętéj wszyscy spowiedź odbywali. Nie godziło się dnia tego żadnéj zażywać rozrywki, ni wspólnie z innémi biesiadować. Stół mieli osobny, jadło skromne i niewytworne. Dzień upłynął na skupieniu ducha i nabożeństwie.
Wysłuchawszy nieszporów wszyscy pozostali w kościele, gdzie przed wystawionym w ołtarzu wielkim Sakramentem i płonącéj lampie, noc całą przebyli na czuwaniu i modlitwach.
Bolko i towarzysze jego, jednako odziani, suknie mieli z prostego sukna grubego, bez ozdób żadnych, nakształt sutany, którą duchowni nosili.
Jak tylko rozedniało, wyszedł biskup Filip ze mszą świętą, po któréj przystąpili wszyscy do stołu pańskiego.
Szli potém do przygotowanéj łaźni, w któréj wyparzywszy się i obmywszy, zmienili odzież, biorąc bogatszą, krojem świeckim zrobioną, krótką i bramowaną.
Zwyczaj, którego Michno pilnował, wymagał aby po łaźni położyć się do łóżka i w niem przyjmować odwiedziny przybywających z powinszowaniami.
Oprzeć się chciał temu przymusowemu spoczynkowi Bolko, lecz stary choć na chwilę go ledz przymusił, aby się obyczajowi zadosyć stało. Wpuszczono ciekawych i przynoszących życzenia na których nie zbywało — przybył i Zbigniew raczéj by bratu dokuczyć, niż by mu się pokłonić.
— E! e! — zawołał od progu — mnie w Pradze mój ojciec a król tak nie męczył, nie wydziwiał z wymyślnemi obrzędy. Poszliśmy do kościoła, uderzył mnie mieczem po ramieniu trzy razy i tyle było wszystkiego.
Sztuki te wasze śmiechu są tylko warte.
Michno się mocno obraził.
— Miłościwy panie, — rzekł gniewnie. — Wolno było Czeskiemu królowi postąpić sobie z wami jak mu się żywnie podobało, my prawa strzeżemy, bo u nas rycerstwo nie na żarty.
— A mojeż to czém było! — podchwycił obrażony Zbigniew.
Michno ramionami ruszył.
— Albo ja tam wiem! — odparł.
U nas mówią, z pieśni słowa nie wyrzucić.
Wyszedł starszy królewicz pomruczawszy. Gdy się odwiedziny te skończyły, Michno, Strzegoń i Leliwa Neńko, stary wojak téż przystąpili do odziewania królewicza, wedle obyczaju.
Podał mu pierwszy gzło u szyi i pięści złotem wyszywane, białe jak śnieg, bo szatę niewinności oznaczające, przyozdobioną cnotami. Drugi przyniósł koszulę z drutu żelaznego jak siatkę dzianą misternie i plecioną. Ta oznaczała jakby włosiennicę rycerską, godło trudu, bolu i wstrzemięźliwości.
Na ono drugie gzło żelazne, wdziewano mu kaftan łosiowy, który pierwsze okrywał, tak jak człowiek cnotę swą i boleść winien przed oczyma bliźnich osłaniać skromnie. Na kaftanie poczęto opinać zbroję, całe ciało osłaniać mającą, aż do rękawic i nagolenników.
Na nią Strzegoń narzucił mu płaszcz na ramiona rycerski, szczęściem z lekkiéj tkaniny, gdyż skwar sierpniowy, na potłuczonem świeżo ciele, sińcami po boju okrytém, ledwie ciężar ten cały dawał udźwignąć.
Tak samo przyodziani zostali towarzysze Bolkowi wszyscy, dla których on gzła, zbroje i miecze jednakie zawczasu przysposobił.
Przybrani wszyscy młodzi, pacholęta jeszcze uroczyście szli do kościoła, gdyż król chciał aby pasowanie, ani w izbie, ani w podwórcu, ale w katedrze się odbyło.
Na wielkim ołtarzu złożone były miecze z pasami, które sędziwy arcybiskup pobłogosławił.
Gdy orszak królewiczowski ruszył ze dworca, podwórza, wały, okna, pełne były ciekawego ludu, okrzykującego młodego pana i klaskającego w dłonie radośnie.
W uroczystym pochodzie szli wszyscy do tumu, starszyzna, kumy za niemi.
Króla już tu wprzódy zaniesiono i posadzono na węzgłowiu pod baldachymem. Duchowieństwo licznie zgromadzone chór, ławy i prezbyterjum zapełniało. Lud tłoczył się do kościoła.
Szedł naprzód królewicz przed ołtarz wielki, a tu, odprawiwszy modlitwę krótką, do ojca, przed którym składać miał przysięgę.
Jedna dla wszystkich rycerska klątwa brzmiała, jako krwią, życiem, mieniem, nie szczędząc ich rycerz miał bronić wiary świętéj i kościoła, walczyć z pogany, osłaniać sieroty i wdowy, stawać w obronie wszelkiemu uciśnionemu.
Po złożeniu przysięgi dopiéro, przystąpili do królewicza Strzegoń i Michno, aby mu złocone przypiąć ostrogi.
Z ołtarza klerycy wziąwszy pobłogosławione miecze, z których każdy zawieszony był na bogato sadzonym pasie złocistym, a pochwę miał sianą w drobne krzyżyki złote; nieśli je przed króla.
Ukląkł Bolko u kolan ojcowskich, a Władysław trzykroć mieczem uderzywszy go po ramieniu, drżącemi rękami przypasał mu rycerskie znamię.
Uderzenia jak przy bierzmowaniu, oznaczać miały, iż rycerz znosić był powinien cierpliwie ciosy i razy — za wiarę i za prawdę. Wstał Bolko cały radością promieniejący, dziękując ojcu, a że król sił dosyć nie miał, aby wszystkim towarzyszom jego pasy nakładać, wyręczała go starszyzna dopełniając obrzędu.
Na dany znak odezwały się przed kościołem rogi, trąby i co było gędźby, uderzono we dzwony, ale okrzyki tłumów zagłuszyły wszystko. Lud cały w podwórzach stojący nowych rycerzy witał. Było to widowisko dlań nowe, po którém obiecywały się otwarte stoły i beczki, co radość większą jeszcze czyniło.
Bolka téż kochali wszyscy i cieszyli się tém, co w ich oczach miało większe znaczenie, niż król i starszyzna mu przypisywała.
Na Zbigniewa mało kto patrzał, ukryć więc mógł gniew, jakim pałał, zazdrość i pragnienie zemsty. Zazdrościł młodszemu wszystkiego: oznak miłości powszechnéj, męztwa, serca ojca, sławy i rycerskiego pasa, choć i on dziś włożył swój kosztowny i lśniący, ażeby się nim pochlubić.
Nikt ani na niego ni na ten strój nie spoglądał...
Zaledwie uciszyło się nieco w kościele, gdy z presbyterjum, gdzie stali kapłani, z pośrodka ich dał się słyszeć głos, który wszystkich zdumiał.
— Książe panie, Władysławie pobożny. Pocieszył dziś Bóg królestwo Twe, podeszłe lata twoje, chorobę twą, a ziemię tę przez nowego pokrzepił rycerza.
Błogosławiony żywot, który wydał na świat syna takiego! — Dotychczas Polska nękana była przez nieprzyjaciół, ten młodzian ją do dawnéj przywróci potęgi [1].
Zdumieli się wszyscy temu głosowi proroczemu, który wyszedł jakby mimowolnie natchniony z ust mnicha stojącego za biskupami. Mnich ten, mówiono, Gallem był, a przybywszy przed laty kilką do téj ziemi, nieznane na Zachodzie dzieje jéj spisywał. Człek był duży, opasły, twarzy szerokiéj, rumianéj, wesołéj, ust i warg wydatnych, oczu wypukłych, śmiałego wejrzenia.
Gdy się nań wszystkie zaczęły zwracać oczy, głowę pochylił pokłon czyniąc biskupom, otarł pot rzęsisty z czoła i cofnął się nieco za kleryków, aby nań nie patrzano.
Zajadłe spojrzenie rzucił nań zdala Zbigniew, a gdy drudzy szli już na zamek do uczty i stołów, on wyrwał się z kościoła i zszedł na stronę jakby z innemi razem iść nie chciał.
Marko Sobiejucha wypuszczony dawno z kuny za wstawieniem się Grety i znowu do dawnych łask przypuszczony, zdala stał, patrzał i czytał w twarzy znanéj swojego pana, gniewy i grozę. Gdy Zbigniew wyszedł, pośpieszył i on za nim na wały, gdzie kilka drzew trochę cienia dawało.
Chociaż i tu tłumu ciżba była wielka, na prostych ludzi wiele baczyć nie potrzebowali.
Zbigniew ujrzawszy go, choć chciał mówić, długo z gniewu który go dusił, słowa nie mógł wydobyć.
— Gorąco straszne, miłościwy panie, — rzekł Sobiejucha, — czyby nie zrzucić tego żelaziwa i ciężkiéj odzieży. Wszak już po wszystkiem i strój ten niepotrzebny?
Zbigniew nie odpowiadał, pot mu się lał z czoła, lecz nie ze znużenia, ani ze skwaru, — ze złości.
— Wyrządzili na umyślnie tryumfy te dla gołowąsa — krzyknął wybuchając, aby mnie upokorzyć! — Tak, nieinaczéj jest. Chciał król okazać, że on mu najmilejszym, że jemu po nim następstwo naznaczone, że ja z łaski tylko ochłap ziemi dostanę.
— O! — uśmiechnął się cicho podszeptując Marko, który swego pana znał. — O! niezawsze pięści wygrywają, często i głowa! Póki to bydło nadmorskie walić trzeba po łbach aby w cudze zboże nie lazło, dobry Bolko; jak przyjdzie co mądrze czynić, nie stanie rozumu, chyba go pożyczy, wiem ja u kogo!
— Gdybym się nie zdragał w ten dzień ojcu czynić bolu — zawołał Zbigniew, — jechałbym ztąd jednéj chwili precz! — Nasadzili tego opasłego mnicha żeby mu na głos panowanie prorokował i królowanie nademną!
O mnie słowa nie rzekł, jakby mnie na świecie nie było!
Marko coraz już głośniéj wykrzykującego powstrzymał.
— Cyt, miłościwy panie — cyt! aby ludzie nie pochwycili. Niechaj się to wyburzy. Gniewu pokazywać nie trzeba, jak miecza z pochew dobywać, dopóki się nim nie uderzy! — Zawczasu się wydać szkoda! — Niechaj sobie myślą, że śpiemy...
Zbigniew popatrzał nań, pomyślał trochę i gniew począł hamować.
— Dobrześ rzekł — odparł cicho, — gniew zdrajcą jest. Będę ostrożnym, niech go nie widzą.
Choć pragnął stłumić oburzenie, nie podołał jednak Zbigniew, i ledwie się nieco poskromiwszy, rzucił się z żalem i skargą iść do arcybiskupa Marcina, który jeszcze był w dworcu biskupim przy kościele.
Nie mówiąc o tém nic Markowi, który jak cień wlókł się za nim, pospieszył Zbigniew do starego opiekuna swego.
Właśnie był O. Marcin, zdjąwszy uroczyste szaty, przyszedł nieco w izbie odpocząć, gdy królewicz wpadł doń z twarzą zaognioną i gniewną. Spojrzał nań zdziwiony kapłan.
— Dziecko moje — coć jest? — zapytał.
— Ojcze mój! — nie czujecież wy obrazy méj, upokorzenia mojego! — wybuchnął wchodzący. Jam dziś nogami stratowany i zgnieciony, sponiewierany jestem, zepchnięto mnie precz, w błoto, zszarzano! — Młodszy brat górą, nawet w kościele, pod bokiem waszym prorokują mu bohaterstwo i panowanie! — Czémże ja? Sługą i podnóżkiem?.
Arcybiskup chłodno za rękę go ujął.
— Uspokój się — rzekł łagodnie. — Mnichowi, który się bez wiadomości starszych wyrwał z tym głosem, a który obcym jest i kraju nieświadomym, naganić kazałem tę samowolą.
Zawróciła mu głowę okazała uroczystość, czuł się, jak powiada, natchnionym. Spiritus flat ubi vult.
— Natchniony! — rozśmiał się złośliwie Zbigniew. — Tak oni powiadać będą na swe uniewinnienie, w rzeczy inaczéj być musi. Mnicha nasadzono, opłacono go, aby ludziom zwiastował, że Bolko jeden tu godzien być królem i panem, że bohaterem jest! Chciano mnie upokorzyć i poniżyć!
— Dziecko moje! upamiętaj się — przerwał starzec. — Niechaj cię zazdrość nie obłąkiwa, niech ci serca nie psuje. Dwu was jest równych u ojca i w téj ziemi, a kto więcéj uczyni i zasłuży, ten pierwszym będzie.
— Tak! z goryczą podchwycił Zbigniew. On od kolebki się nosi z mieczem, mnie rzucono za klauzurę, związano ręce, uczono pacierzy nie wojny. Cóżem winien, że mnie ten młokos wyścignie! Ja paść muszę!
Arcybiskup podniósł rękę i przeżegnał go.
Pax tibi! pax! — powtórzył kilka razy. — Spowiadaj się z tego coś uczuł i co rzekłeś, bo niesprawiedliwie obwiniasz ludzi, którzy złéj woli nie mają.
Uspokojony cokolwiek wyszedł wreszcie królewicz od arcybiskupa, gdy tuż w progu spotkał oczekującego nań Marka.
— Wasza miłość naradzasz się z księżmi, a tu co innego jest do roboty — rzekł, nalegając. — Chodźmy do ludzi. Mazurów tu dużo, trzeba ich sobie jednać, bo i tych Bolko i jego młokosy pobałamucą. Przecie to kiedyś oni do dzielnicy waszéj należeć będą.
Królewicz nie odpowiedział nic, szedł pogrążony w sobie i ciągle jeszcze gniewny. Nim doszli do dworca stanął, kopiąc nogą ziemię.
— Sieciech słuszność miał — odezwał się — gdy chciał zgładzić tego młokosa. On tu wszystko chce posiąść. Jemu mało Krakowa, Sandomierza, Wrocławia, jutro pożąda Płocka i Mazowsza, a daléj Poznania i Gniezna!
Zgubić go trzeba! zgubić!!
Zawołał to tak głośno, że Marko przestraszony za suknię go pochwycił.
— Miłościwy królewiczu — rzekł żywo. — Słyszałem to, nie wiem już gdzie i kiedy u Niemców czy Czechów, że kto słowami zabija, językiem morduje, ten miecz ma tępy. Język najstraszniejszym ręki nieprzyjacielem. Nie mówcie nic, a czyńcie co chcecie. Zgładzimy go, albo on się sam zgładzi, a no o tém, cicho. Mówił mi stary Strzegoń, że gdy wczoraj w łaźni się mył, strach był nań spojrzeć, tak cały siny od pobicia. Kiedyś zbroja nie dotrzyma.
Poszli więc za radą Marka ku stołom. Króla nie było, spoczywał czy spał znużony i osłabły, królowa téż ze swoim dworem jadła w izbie osobnéj. Przy stołach podczaszowie, komornicy, wojewodowie gospodarzyli. Wrzawa i radość były niezmierne.
Bolko ze swymi dwunastu nowo-pasowanymi rycerzami, osobno na podwyższeniu jadł, jakby mu już miejsce wyższe nad innymi należało. Zbigniew wprost poszedł do niego, i choć siedzenia dlań przygotowanego nie było, kazał je sobie obok Bolka postawić. Przybył tu już z twarzą nie tak zaognioną, został na niéj tylko ów wyraz szyderski, który jéj był zwykłym. Popatrzał na wesołego brata i rozparłszy się szeroko przy nim, kubek sobie przysunął.
— Pięknie wam ten mnich prorokował! — wyrwało mu się wkrótce. — Kapelan to wasz czy służka?
— Nie znam go wcale — odparł Bolko — i nie rad byłem, że tak nieopatrznie wystąpił. Brzemieniem jest przepowiednię taką nosić na sobie...
I wnet postarał się odwrócić rozmowę.
— Cieszy mnie — odezwał się — iż wszystko składnie szło. Winienem to staremu Michnie. Ani na cesarskim dworze piękniejby być nie mogło. Królowa nawet, co na nas jak wilki dzikie patrzy z pogardą, dziś się, słyszę, zdumiewała rycerstwu naszemu!
— A! Michno wasz! człek wielki! — odpowiedział Zbigniew, śmiejąc się — on ci to jest pewnie, co dla ozdoby obrzędu i mnicha nie zapomniał z proroctwem postawić!
Bolko udał, że nie słyszy i wtrącił natychmiast:
— Zobaczycie, co Michno mój umié. Gdy powietrze ochłodnie, gotuje stary turniéj, gonitwę na sposób tych, które się co lat kilka na cesarskim odbywają dworze. Trudno się nam mierzyć z nimi, bo tylu rycerzy jeszcze nie mamy, co oni nad Renem, w Bawaryi, Szwabów i Franków. Na pierwszym takim turnieju, stary nasz Mieszko stawał we trzydzieści dwa hełmy, odtąd my nie chodzimy na nie, bo do cesarstwa nie należemy, choć Czesi na nie jeżdżą do Augsburga, Merseburga i Trewiru. Musimy sobie sami wyprawiać turnieje, tak, jak tam Szwaby, Bawary, Franki, Renanie, mybyśmy Krakowian, Mazurów, Szlązaków, Gnieznań stawić mogli — a no jeszcze ich mało!!
Westchnął Bolko, Zbigniew śmiał się.
— Mierzyć się myślisz z cesarzem! — rzekł — Strzeż się byś ludzi nie śmieszył.
— I na turnieju i w polu bym gotów z nim się mierzyć! — odparł Bolko. — A wy — dodał — chcecieli téż stanąć z nami do gonitwy?
— Ja? Nie miałem Michny, coby mnie téj sprawy uczył — rzekł Zbigniew złośliwie. — Gdzieżeście widzieli, aby klerycy do turniejów się brali? a to wszystkim wiadomo, że mnie inaczéj jak klerykiem nie zwiecie.
— Nie ja — odpowiedział Bolko — ja cię zowię bratem.
— Bratem! bratem! — podchwycił Zbigniew cicho. — Dziś to jakoś tak wyglądało, jakbyś mi panem chciał być.
Bolko popatrzał nań.
— Ja?? — spytał.
Starszy odpowiedział mu wzrokiem, którym gniew się zdradzał.
— Hej! hej! mnich to rozumny — przecedził przez zęby — ale i kleryk nie tak głupi, aby się nie poznał, co weń godzi.
Wyrwało mu się to mimowoli prawie, i nim Bolko miał czas odpowiedzieć, Zbigniew dopiwszy kubka, wstał, idąc pomiędzy ludzi, a potém do niewieściego dworu królowéj, z którym rad przestawał.
Wkrótce potém Bolko ze swymi wyszedł także, gotując się do turnieju zapowiedzianego. Choć Michno stary pragnął bardzo uczynić go prawdziwym turniejem na sposób zachodni, i czasu i miejsca i ludzi po temu nie miał, bo się na gonitwę nie przygotowano, a mało kto do niéj miał wprawę.
Zamiast więc zwykłych dwunastu sztuk turniejowych i zapasów, w miejscu sznurami obwiedzioném mieli tylko towarzysze Bolkowi i on sam z nimi, występować w całych zbrojach z włóczniami tępemi. Nie było ani listów zapowiednich, ani wójta turniejowego innego nad Michnę, ani wystawiania hełmów i tarczy, ani tego obrzędu, jaki był zwykł wielkim towarzyszyć turniejom.
I tak wszakże nowością było to widowisko dla wszystkich niemal, bo go dawniéj na dworze nie sprawiano. Biegali i probowali się ludzie rycerscy często, wobec mnogiego tłumu, jeszcze za Bolka Wielkiego, ale wedle ochoty swéj i woli, nie bacząc wielce ani na włócznie, ani na zbroje, ani na niebezpieczeństwo, i nieraz w takiéj zabawie, gdy się zaciekli, jeden drugiego na śmierć przebijał.
Gdy naznaczony czas gonienia nadszedł, wyniesiono i króla do przedsienia, królowa téż raczyła wyjść z niewiastami, nie żeby starsze panie do rozdawania nagród naznaczyła, lecz żeby się przypatrzéć. Śmiała się, ramionami ruszając i utrzymywała, że w Augsburgu i Halli saskiéj, kędy turniejów była świadkiem, inaczéj one wyglądały.
Nie było téż tu ani tak wspaniale, ni tak gromadnie. Pole między sznurami ujęte, dosyć szczupłe, starczyło ledwie na dwie pary.
Wyjechał naprzód Bolko w całéj zbroi, z tarczą i włócznią, na koniu kropierzem okrytym, a przeciwko niemu jeden z drużyny, bo innego nie znalazł, coby się z nim chciał mierzyć.
Pobiegli na się, tknął włócznią swą Bolka Leliwa, ale się ośliznęła, sam zaś silnie pchnięty w środek zbroi, z konia się zwalił.
Poczém Bolko już więcéj nie chciał się probować z nikim, aby nie sądzono, że go własna drużyna oszczędza, a obcych nie było. Między sobą z różném szczęściem ucierali się młodzi pasowani dnia tego rycerze, przy oklaskach i okrzykach ogromnych. Padali i dźwigali się, kruszyli kopije, szermowali mieczami, aż wesoło na nich patrzéć było.
Królowa przypomniawszy sobie obyczaj, wystąpiła niespodzianie z podarkami, które cztéry najpiękniejsze panie z jéj orszaku rozdawać miały, ale Bolko nagrody odmówił.
Wszystko się powiodło dobrze, tylko zwykły po gonitwach taniec wieczorny, nie poszedł, jak był powinien. Młodzież trochę swawolna zmięszała go, a nadchodzący deszcz i burza gwałtowna, zapędziły wszystkich pod dach, do izb, gdzie się już każdy jako chciał zabawiał i weselił.
Król téż wcześnie zniknął i zamknął się u siebie.
Wieczorem, gdy burza przeciągnęła, powietrze ochłódło, z izb znowu na podwórze się powynosili rozweseleni goście. Zbierały się gromadki, witali znajomi, bratali ci co dawniéj się nie znali, ochoczo i wesoło gwarzono i podśpiewywano. Bolko ze swymi siedział osobno przy Michnie, który o lepszych rozpowiadał turniejach i o piękniejszych paniach, jakie widywał na nich.
Posłuszny radzie Marka Zbigniew po Mazurach chodził, zaczepiając ich i usiłując dobrém słowem a wielkiemi obietnicami jednać ich sobie.
Nie wiele jednak ufając królewiczowi, Marko Sobiejucha, który teraz podkomorzego i ochmistrza urząd spokojniejszy wziął na siebie, sam Mazurów zaczepiał, karmił, poił i dwuznacznemi słowy probował, a zyskiwać się starał...
Na zręczności mu nie zbywało. Gdziekolwiek kilku pochwycił, natychmiast rozmowę na pana swojego naprowadzał, kłamstwy się posługując.
— O! — mówił poufnie dobrodusznym Mazurom — królewicza naszego Zbigniewa tak znać trzeba, jak ja go od maleńkiego znam dziecka. Wielki to mąż do rządzenia stworzony. Nie ujmuję młodszemu królewiczowi, wojak z niego dobry, ale rozumu tego nie ma co starszy! A co warta szabla bez głowy!
Niechno doczekamy panowania jego, zrobi on z Płocka stolicę państwa i Mazurom da pierwszeństwo...
Bodaj żyły Mazury, rozumu i męztwa niema nigdzie, tylko u nich!
Kłaniali mu się Mazurowie do kolan, a Marko prawił.
— O! o! mąż rozumu téż wielkiego Zbigniew królewicz, dlatego arcybiskup Marcin, ojciec nasz duchowny kocha go jak syna, a drudzy nienawidzą.
Uczył się on na księdza, to dosyć powiedzieć. Wszystko umié, zna wszystko, mądry pan, dobrotliwy pan, mężny pan.
Słuchali go milczący ziemianie, niektórzy oglądając się ku Zbigniewowi, aby téż zobaczyć, czy mu tak jasno z oczów patrzało, jak głoszono.
Rozpytywano o życie; Marko opisywał, że był pan pobożny wielce, dobroczynny niezmiernie, gościnny i sprawiedliwy. Nie kosztowało go nic poprzysięgać na to. Sławił nawet męztwo jego okazane pod Kruszwicą, choć tam nic widzieć nie mógł zawczasu uszedłszy z placu.
Tak się tu powoli sposobiła i przygotowywała przyszłość, a Sobiejucha, gdyby najmniejszą oznakę po temu schwycił, chętnieby był począł spiskować i zmawiać się przeciw królowi i Bolkowi. Ludzie mu się wydali bojaźliwi nadto i ostrożni.
— Król pan nasz miłościwy — zagadywał do nich — tylko że już dysze. Nie wiele mu należy, a jak oczy zamknie — o! pogotowiu nam być wszystkim potrzeba.
Oglądał się czy kto nie mrugnie; Mazurowie popijali i oczy w piwie topili.
— Szkodaby Płocka — mówił daléj — gdyby młodszy górę wziął. Zaraz się wszystko do Krakowa poniesie, a nasz gród opustoszeje. Jeden Zbigniew co to gniazdo kocha i szanuje.
Głowami potrząsali słuchający, ale ani ze słówkiem nie wyrwał się żaden.
— Zbigniew sto razy to powtarzał, że na Mazurach pośrodku państwa chce mieć stolicę — toć serce kraju.
Marko okiem mrugając dodał:
— Dzielnice dwie mogą się kiedyś w jedną połączyć!!
Ręką wskazywał wprawo i lewo, na północ, południe, wschód i zachod.
Trafiał dosyć dobrze w ową miłość, jaką każda ziemia miała ku sobie, więcéj ją niż państwo kochając. Właśnie się to czuć teraz dawało przy słabszych rządach Władysława, iż każda część, powiat niemal i gród czuł się odrębnym i chciał nim pozostać. Szlązk sobie, Kraków sobie, Mazury, Gniezno upierały się przy osobnym rządzie i bycie. Nieufnie spoglądano na tych, co przodować i skupiać chcieli.
W to bijąc, mógł Marko pozyskać sobie ziemian tutejszych, obiecując, że oni innym rozkazywać będą.
Gdy Zbigniew i Marko myśleli już o jutrze, gromadka Bolesławowa zabawiała się jeszcze turniejem, zagadywano o Pomorcach, o łowach na dzikiego zwierza. Jeden opowiadał jako szczęśliwie zmógł tura, jak żubra osadził, jak z niedźwiedziem się borykał, jak łosia pędził; drugi jak jelenie ścigał ze psy i sokoły swe nosił.
Rycerstwo młode nie marzyło o władzy, o panowaniu, ani o kupowaniu sobie ludzi.
Bolko potrzebował tylko swobody, aby mógł, gdzie niebezpieczeństwo się okaże, biedz a potykać się i dokazywać cudów rycerskich.
Tu rozpowiadano wyprawę ową przeciwko Połowcom (przez Sieciecha nasłanym) i o pogromie ich w odwrocie, gdy już łupami obciążeni spoczywali.
O wielkim wojewodzie, który niedawno panował tu wszystkim, nikt teraz ani wspomniał.
Niepostrzeżony jego wysłaniec wsunął się pomiędzy goszczących, nasłuchiwał, wyzywał nawet przypomnieniem Palatyna, ludzie się go niezdawali rozumieć. Ci co przypadkiem napomknęli o nim, sarkali nań. Co uczynił dobrego zapomniane było, co złego zrobił o tém dłużéj zapamiętano. Nie żałował go nikt, szczególniéj ci, co mu byli wszystko winni.
Tajemny poseł ostrożnie tu i ówdzie szepnął o tém, jak to on państwo chciał w jedno połączyć, aby silném było; zahukano go, bo każdy lękał się, aby ziemia jego drugim nie służyła i słuchać nie była zmuszoną. Przekonać się mógł wyprawiony na zwiady, iż nie miał po co jechać, bo Sieciecha nikt tu nie chciał.
Miał on i do królowéj Judyty poselstwo tajne, a korzystając z powszechnego zamętu, zbliżył się z niém do niéj, właśnie gdy młodemu Niemcowi wesoło się śmiała.
Szepnął jéj coś ostrożnie, sądząc, że bardzo wdzięcznie będzie przyjętym; królowa popatrzała nań zdziwiona wielce, a gdy Niemiec odszedł, zapytała od niechcenia o dawnego ulubieńca. Słuchała roztargniona odpowiedzi.
— Jeśliście od niego przysłani — rzekła — bądźcie ostrożni, nie bawcie tu długo. Gdyby was poznano i schwycono, z ciemnicyby się wydobyć było trudno. Wojewoda wrogów zostawił dużo, a druhów nie ma. Dobrze mu tak jest, gdy więcéj chciał, niżeli mógł.
Królowa miała doń żal srogi, a że oprócz tego poseł był stary i niepoczesny, długo z nim nawet mówić nie chciała. Pierścienia, który na znak przyniósł, oglądać sobie nie życzyła; poszedł więc i skrył się, lękając, aby nie był zdradzonym.
Późno w noc spotkał go Strzegoń w podwórcu, wlokącego się do miasteczka na gospodę.
— Nie mam tu co popasać długo — rzekł mu poseł — bywajcie mi zdrowi; miejsce po nas zarosło, znaku nie zostało... Trzeba na Rusi osiąść i o powrocie nie myśleć.





VII.



Lat dwa upłynęło od owéj pamiętnéj rycerskiéj uroczystości. Pierwszych dni czerwca na zamku płockim w kościele, słychać było przez dzień cały bijące dzwony.
Nie wołały one na zwykłe modlitwy lud pobożny, ani na ucztę weselną, nie śpiewały tryumfu ani dziękczynienia; zwolna, smutnie jęczeć się zdawały, poruszając bez spoczynku.
W podwórcach widać było stojących ludzi z rękami opuszczonemi, z pochylonemi ku ziemi głowami; duchowieństwo w komżach i kapach czarnych ciągnęło z kościoła na dworzec, którego drzwi i okiennice otworem stały. Wewnątrz mnogie światła gorzały.
Na świecie wiosna była wesoła, zieloność młoda, na zamku smutek i trwoga. Zdawano się oczekiwać na coś, wyglądać z obawą, królowéj nawet izby stały zaparte i około nich nie było ludno.
Król umarł.
Dogorywał długo, życiem ciężkiém i tęskném modląc się o śmierć szczęśliwą, płakał nad sobą i niepokoił losem ziem swoich. Żadnego z synów przy nim w godzinie ostatniéj nie było. Bolko na Szlązku we Wrocławiu siedział, Zbigniew w Gnieznie.
W chwili skonu, dopiero obu im znać dano.
Arcybiskup, którego wieść smutna bliżéj zaskoczyła, poprzedził synów i zebrawszy duchowieństwo u zwłok królewskich odprawił za spokój duszy modlitwy.
Pięć dni mijało od śmierci króla, żaden z synów nie przybył jeszcze. Z dnia na dzień czekano na nich z pogrzebem. Sędziwy pasterz gońców za gońcami wysyłał.
Miało się ku wieczorowi, gdy orszak się pod zamkiem ukazał, a po jaskrawych sukniach, kitach i kołpakach, nieładzie, w jakim biegł ku wrotom, łatwo w nim było poznać Zbigniewa. On to był w istocie. Dniem i nocą pędząc bez spoczynku, udało mu się wyprzedzić brata.
Zgraja towarzysząca mu czwałem, z wrzawą wpadła jak do domu na podwórze zamkowe.
Królewicz zsiadł ze spienionego konia, o krok ode drzwi żałobnéj komnaty, z któréj powolny śpiew księży dochodził.
Spoczywały w niéj na marach zwłoki Władysława już przyodziane jak do pogrzebu.
Nieśmiano mu na skronie włożyć téj korony, któréj nie dostał za życia, ale tylko czapkę książęcą. Zamiast berła krzyż trzymał w ręku i tulił go do piersi. Pas rycerski świecił na biodrach, a ramiona osłaniał purpurowy płaszcz bogaty.
Dokoła rzędem stali i siedzieli biskupi, prałaci, kapłani, mnisi czarni, klerycy, pieśń na przemiany zawodząc żałobną.
Zbigniew przede drzwiami stanąwszy, rzucił okiem we wnętrze i zawahał się, co miał czynić z sobą. Skinął na Marka, który mu towarzyszył, przyzywając go ku sobie.
— U drzwi skarbca — odezwał się — straż natychmiast postawić, aby mi się go nikt tknąć nie ważył. Płock i Mazury są moim działem, a co w Płocku jest do mnie należy jednego.
Była to pierwsza myśl syna u zwłok ojcowskich.
Mówiąc to, wahać się nawet zdawał jeszcze, oddali zaraz cześć należną ciału ojcowskiemu, czy pójdzie, gdzie chciwość wołała.
W tém zatętniało głucho, drugi orszak konny wjeżdżał w bramy zamkowe.
Był to Bolko z ludźmi swoimi. Bracia zmierzyli się oczyma, w których łatwo wyczytać było, że niewielką miłością tchnęli ku sobie.
Młodszy z konia zsiadłszy, wprost do izby żałobnéj podążył, ukląkł u stóp katafalku i na mieczu oparty, modląc się, płakać począł.
Zbigniew, zamiast wnijść z nim razem, w podwórcu został, ani mu ojca żal, ani ludzi wstyd było. Nakazywał wszędzie stawić straże i rozporządzał się z nimi, jakby już gród obejmował we władanie.
Do izby, w któréj księża nucili po cichu, przez okna pootwierane wpadał głos jego chrypliwy, nakazujący, gniewny prawie. Głuszył chwilami modlitwy. Zbigniew zapowiadał bratu i wszystkim zawcześnie, że się tu czuje i chce być panem.
Po skończonéj modlitwie i ucałowaniu stóp zmarłego ojca, zwolna wyszedł Bolko w podwórze i załzawioném okiem potoczył dokoła.
Zbigniew stał, jakby na niego oczekiwał. W twarzy jego malowała się niecierpliwość człowieka, który się trwoży i radby co rychléj przebyć grożące mu niebezpieczeństwo.
Patrząc na Bolesława, umyślnie w głos powtórzył wydane rozkazy:
— Straż mi postawić u skarbca, objąć zamek. Aby mi się tu nikt nic tknąć nie ważył i nie śmiał.
Bolko zarumieniony, ręką wskazał na otwarte drzwi izby, w któréj zwłoki ojca złożone były.
— Nie pora nam myśleć o ojcowskich skarbach, ani o tém, co do kogo należeć będzie. Nie zmuszajcie mnie, abym i ja straże stawiał, a o prawa się moje upominał.
— Jakie prawa? — gwałtownie wybuchnął Zbigniew. — Płock jest moją dzielnicą, a co w nim to moje. Starszym jestem i młodszego nie dopuszczę, aby mi przodował.
— Jam syn królewski — odparł Bolko — tyś syn ojca naszego z pierwszego małżeństwa swobodnego, z łaski przypuszczony do równości ze mną. Z łaski!!
Skarby ojcowskie do mnie należą!
Zbigniew zbladły, z oczyma zaiskrzonemi rzucił się na Bolka.
— Ani mi śmiéj tego rzec raz jeszcze! — zakrzyczał. — Pochwycić cię każę i rozbroić, a nie będę w tobie znał brata!
Bolko zmierzył go pogardliwym wzrokiem.
— Ty! mnie! — rozśmiał się — ty! Zapytaj co ciebie czeka, gdy litość i cierpliwość moją wyczerpiesz. Ty przybłędo jakiś!
Zbigniew ręką chwycił za miecz, Bolko uderzył dłonią po rękojeści swojego i krok ku niemu postąpił. Kleryk cofnął się nieco strwożony. Oba drżeli z gniewu i oczyma na siebie pioruny ciskali.
— Zdzisław Belina! — zawołał Bolko — straż mi postawić u drzwi skarbca, a kto będzie śmiał się zbliżyć do nich, wiecie co z nim czynić. Macie miecze u boku.
Ruszyli się natychmiast Bolesławowi, których, choć gromadka była mniejsza, nikt nie śmiał przeciw nim występować. Znano, co mogli.
— Nie ważcie mi się nic tknąć! — zahuczał Zbigniew. — Zamek mój, jam tu panem!
Nie słuchając tego wierna drużyna Bolka, na skinienie jego już się rozchodziła. Wzrok młodszego padł w téj chwili na otwarte drzwi, przez które ojca ciało i twarz zżółkłą widać było. Zawstydził się i ocknął.
— Zbigniewie — rzekł łagodniéj — nie pora przy zwłokach ojca, które na pogrzeb czekają, wyzywać się braciom i waśnić! Niech ciału oddana będzie cześć, rozprawiemy się późniéj z sobą.
— Tak! Byś nim się pogrzeb odbędzie, opanował co należy do mnie — począł starszy. — Ja cię znam!
I znak groźny ręką zrobił Bolko wzruszył ramionami.
— Nie wyzywaj mnie! — zawołał — nie wyzywaj mnie w téj godzinie, gdy ból mój podwaja gniew i wzgardę dla ciebie. Powtarzam ci, nie wyzywaj, byś nie żałował.
— A ja ci mówię — krzyknął starszy — nie śmiéj następować na mnie i na prawa moje. Mam siłę większą od twojéj, zgniotę cię. Ty tu stać nawet nie masz prawa, zamek mój, ziemia moja, wszystko moje — precz!!
Uniósł się Zbigniew, lecz jeszcze słów tych nie dokończył, gdy Bolesław, który miecza nie dobył tylko przez poszanowanie dla zwłok ojca, poskoczył wołając:
— Precz ty ztąd, przybłędo nikczemny! Bezwstydny chciwcze i przechéro!
Natarł tak na Zbigniewa, że ten przelękły cofać się począł i na ludzi swych oglądając, wołał:
— Tu! do mnie! do mnie!
Dwór Zbigniewa nie śmiał się przybliżyć, bo i Bolesława młodzież nadbiegała. Marko z towarzyszami opodal stał, miotał się, ruszał, ale przystąpić nie miał odwagi.
Bolko gnał tak cofającego się brata z usty zacisniętemi, z twarzą wykrzywioną, aż do ściany przyparł.
— Jak ci nie wstyd! — wybuchnął, o krok się zbliżywszy, mierząc go oczyma pełnemi wzgardy — jak ci nie srom tych ludzi, jeżeli się nie wstydzisz sumienia własnego. Nie oddałeś nawet czci zwłokom rodzica, pierwsza myśl twoja łupiez! Nie umiesz nic zdobyć na nieprzyjacielu, a chcesz wyrwać bratu. Ty! ty!
I groził mu ściśniętą ręką.
Zbigniew trząsł się, wołając ciągle na swoich.
— Sam do mnie!
Ludzie onieśmieleni stali, nie poruszając się, patrzali po sobie, nikt pierwszym być nie chciał. Bolesław oczyma go palił i byłby zgniótł, gdyby majestat miejsca tego i godziny, nie osłaniał słabego przeciwnika. Wstrzymywał rękę, która ciągle na miecz spadała.
Wrzawa ta z podwórza doszła wreszcie do izby żałobnéj, arcybiskup strwożony, przeczuwając co się stało, w czarnéj kapie, w mitrze, z laską pasterską w ręku, wychylił się na przedsienie — podsłuchał spór, patrzał na waśń braci! przerażonemu tém, co oczy jego widziały, głosu zabrakło.
Domyślił się, kto był przyczyną gorszącego sporu, ze słów, które podchwycił.
— W imie Boga ukrzyżowanego! — zawołał naostatek — hamujcie się! Upamiętajcie! kto z was wszczął ten spór, królewiczu Zbigniewie!
— Ojcze — odparł głosem drżącym, nie śmiejąc od ściany odstąpić krokiem Zbigniew. Ojcze! jam nie winien! Upominam się o to, co mi należy! Skarby po ojcu są moje! Starszym jestem. Płock jest mojém dziedzictwem.
Nic nie mówił Bolko, patrzał na arcybiskupa.
— Kazałem straże stawić u drzwi! — mówił Zbigniew daléj — bo wiem, że tu będą czyhać na własność moją.
Biskup w ziemię laską uderzył.
— Królewiczu Zbigniewie — odezwał się — wiécie zaprawdę, iż wam sprzyjam. Ratowałem was z więzienia, wolność wam wyprosiłem, przyznanie synem, przebaczenie! Hamujcie się, abym się nie stał sędzią waszym i nieprzyjacielem!
Nie macie słuszności za sobą!
— I wy przeciwko mnie jesteście! — wykrzyknął Zbigniew. — Wy, ojcze!
— Jestem za sprawiedliwością — rzekł arcybiskup surowo. — Porzućcie ten spór bezbożny, idźcie pożegnać ojca, aby mu cześć ostatnia oddana była, a mógł odpocząć w spokoju...
Ręką drżącą nakazująco wskazał na drzwi izby otwarte.
— Byliście świadkami — odezwał się Bolko — że zaledwie przybywszy powinność spełniłem u nóg rodzica.
Zbigniew stał ze spuszczonémi oczyma i gryzł wargi.
— Mnie nawet na modlitwę nie dacie spokoju! — zawołał — nie mógłem wnijść! Drogę mi zaparto.
— Nie pora się tu rozpierać o prawa — przerwał ojciec Marcin — nie pora spór wszczynać. Oto piątą już dobę czekają na was te zwłoki i proszą, abyście je pogrzebać dali.
Idźcie, idźcie!
Ręką ciągle na drzwi wskazywał.
Ruszył się Zbigniew, lecz zwrócił do swoich ludzi.
— Pamiętajcie — rzekł — abyście mi na chwilę drzwi skarbca nie opuszczali. Gdzie podskarbi?
Z tłumu, który ten spór zgromadził, wystąpił stary Zbilut Podkowa i w milczeniu się pokłonił.
— Klucze mi dajcie! — zawołał do niego Zbigniew.
— Nie waż mi się tego czynić! — zagrzmiał głos Bolka.
Arcybiskup załamał ręce. — Była chwila groźnego milczenia. Żaden z braci ustąpić nie chciał.
W tém arcybiskup wystąpił z całą powagą wieku, dostojeństwa i uroczystéj chwili.
— Nim nowego pana dostaną te ziemie — odezwał się — jam opiekun ich i zwierzchnik. Rozkazuję ci Zbilucie, abyś klucze zachował przy sobie, dopóki my, duchowni ojcowie i wykonawcy woli zmarłego króla, sporu nie rozstrzygniemy.
Podskarbi skłonił się i ustąpił natychmiast, aby więcéj pozywanym nie był. Bolko téż oddalił się i kilka słów szepnąwszy swéj drużynie, ani patrząc już na Zbigniewa, posunął się ku izbie, w któréj ciało wystawione było.
Sam jeden pozostawszy ze Zbigniewem ojciec Marcin, ręce podniósł do góry i odezwał się głosem przejętym żałością.
— Nad sobą miejcie litość! Ażali to postępek dziecięcia? Chcecie być synem królewskim, a rodzica uczcić ani opłakać nie umiécie! Ten synem jest tylko, co pobożnym dlań był i posłuszném dziecięciem.
Zgromiony Zbigniew spuścił głowę, lecz widać było, że uległ raczéj z musu niż skruchy. Patrzali nań ludzie zgromadzeni z obawą, a razem i wstrętem jakimś, on sam sromał się postępku swego, ale go się nie kajał. Wolnym krokiem począł iść za starcem ku drzwiom, namyślając się i ociągając, gdy arcybiskup pochwycił go za rękę i niemal siłą poprowadził przed ojcowskie zwłoki.
Nie można już było dłużéj ociągać się z pogrzebem. Ludu tysiące oczekując nań stały pod zamkiem; Mazurów, Polan, Szlązaków, starszyzny, ziemian, urzędników, zebrane tłumy zalegały wszystkie podwórza, przygotowania były uczynione, spieszono więc z ostatniémi obrzędy.
Nim wieczór zapadł, zwłoki złożono w trumnie dębowej i niesiono ją okrytą do kościoła.
Liczne duchowieństwo, dwaj synowie, córki, dwór postępowały za trumną przez komorników w czerni odzianych niesioną, królowej Judyty nie było tylko, o któréj powiadano, iż leżała chora.
Niesiono oznaki władzy, miecz królewski, czapkę książęcą, laskę wodza, tarczę malowaną, broń pańską, wiedziono konia okrytego kapą czarną. Kościół napełnił się pobożnémi i pamiętnémi dobroci pana, który choć słabym był, ani okrutnym, ani bezlitosnym nie okazał się dla nikogo.
Na całą noc, mieniając się, duchowieństwo pozostało przy ciele, nucąc psalmy i odmawiając modlitwy.
Sędziwy arcybiskup Marcin, obawiając się aby Zbigniew i Bolko znowu zwady nie rozpoczęli, pod klątwą zakazał im, aby się nie ważyli rozmowy nawet wszczynać z sobą.
Zbigniew jednak, jak tylko w kościele nabożeństwo się skończyło, pospieszył na zamek ku swoim. Stał tu na czatach, oczekując nań Marko, który zawsze był prawą ręką gnuśnego pana.
— Straże u skarbca? postawiliście? — zapytał pospiesznie książe.
— Podwójne stoją — rzekł Sobiejucha — pana Bolkowa u drzwi samych, a nasze trochę opodal razem ich i wnijścia pilnują.
Zagniewał się pięści podnosząc Zbigniew dlaczego nie dobiegli pierwsi!
— Byłaby się krew polała — odparł Marko, a nas by o to obwiniono. Gdyby choć kropla krwi wytoczyła się czasu pogrzebu, dusza nieboszczyka nie miałaby spokoju i mściłaby się na was.
To mówiąc, głową potrząsał Marko.
— Ta drużyna Bolkowa — dodał — to paskudny lud jest, bo milczkiem kąsa. Nasi zwykli krzyczeć, a z témi wrzawą nic zrobić nie można bez żadnego względu i pamięci od razu po łbach walą.
Z niemi, trudno.
— Naszych przecie daleko więcéj jest — zakrzyczał Zbigniew — zgnietliby tę garść! — Idź mi po mazowieckich ziemianach, przy mnie wszyscy stać powinni. Skarbów tych część jakaś i im się dostanie, gdy mi pomogą utrzymać się przy nich.
Sobiejucha stał zadumany. — Pomimo nadziei poparcia przez Mazurów, walka w téj chwili zdawała mu się niedorzeczy.
— Miłościwy panie — rzekł cicho, osłaniając się ręką, — królewicz Bolko ma tu też swoich druhów, co z nim chadzali na Pomorców. — Ostrożnie się brać potrzeba — wszystko ludzie są tacy, że wnet rąbać się gotowi i nastraszyć się nie dają.
Nasi do bitwy nie bardzo wprawni. A tu w tych kątach i ciasnocie, jakbyśmy się poczęli ścinać, i dla was nie byłoby bezpiecznie, mógłby który naskoczyć znienacka.
Skończyło się na tém, straże wszędzie zostały podwojone. Noc upłynęła spokojnie, ale drużyna Bolkowa i Zbigniewa ani usnęła, ni się rozbrajała; jedni z drugiemi ucierali się na słowa, docinając sobie i swym panom wzajemnie. W powietrzu czuć było walkę.
Ci, którzy na straży nie stali, podzieleni na osobne gromady obozowali w podwórzach, podpatrując się i oczyma mierząc nieufnie.
Jak dzień odezwały się znowu dzwony żałobne. U trumny stał Bolko a opodal od niego Zbigniew, arcybiskup mszę uroczystą odprawiał, a gdy ostatnie pieśni przebrzmiały, zabitą już trumnę, na dany znak spuszczono do otwartego wśród kościoła grobu, nad którym kamienny pomnik miał stanąć.
Choć w ciągu lat ostatnich, chory król prawie zapomniany dogorywał, gdy trumnę spuszczać miano, rozległy się po kościele jęk i płacze dworu, komorników, czeladzi, która starca kochała i litowała się nad nim.
Bolko upadł na trumnę i objął ją rękami zachodząc się od łkania; Zbigniew pozostał nie ruszając się chmurny i blady, jakby ten cały obrzęd nie obchodził go wcale.
Z kościoła wprost na stypę, ów chleb żałobny, który był w obyczaju, szli wszyscy ku zamkowi.
Arcybiskup Marcin, choć znużony wielce i bezsilny, kazał się także prowadzić, chcąc czuwać nad porządkiem i zgodą dopókiby zwaśnionych braci nie przejednał.
Obecność jego hamowała wszystkich, nie śmiano poczynać nic. Bracia tylko osobne zajęli stoły, Bolko ze swemi jak najdaléj od Zbigniewa, który téż otoczyć się kazał drużynie, lękając napaści.
Dokoła arcybiskupa zgromadziła się zwołana przez niego, sędziwsza starszyzna, wojewodowie, starostowie, dostojnicy dworu, ziemianie i władycy. Chciał O. Marcin z ich pomocą spór o dział i władzę zwierzchnią rozstrzygnąć.
Dopóki uczta trwała mówiono pocichu, głosząc tylko pochwały zmarłego, pobożność jego szczególniéj, bo tą się najwięcéj odznaczał. — Nikt téż na nim krwi nie poszukiwał, bo przebaczał chętnie, a karał mało.
Dawszy znak swoim, wstał potém arcybiskup i przeszedł ze starszyzną do téj izby, z któréj wczora zwłoki króla wyniesiono. Tu osobne siedzenie dla arcybiskupa i duchowieństwa było przygotowane; ławy dla starszyzny, dla królewiczów stołki suknem okryte. Oba wiedzieli, iż zawołanemi będą jako przed sąd pod pasterską laskę.
Obok O. Marcina miejsca zajęli Baldwin nowy biskup krakowski, francuz rodem, ciemnego włosa, oblicza więcéj rycerskiego niż kapłańskiego, następca po zmarłym od roku Lambercie, Paulin kruszwicki, Dyonizy poznański, Filip płocki. Za niemi zasiadali wojewodowie, starostowie i różnych imion i dostojności starszyzna, jaka na pogrzéb zjechać mogła. Wśród niéj otyły Magnus wrocławski, jedno z pierwszych miejsc zajmował.
Zaledwie się tu zgromadzili, gdy Zbigniew choć niepowołany jeszcze, pospieszył pierwszy rozogniony i niecierpliwy, aby się nie dać uprzedzić.
Bolko zobaczywszy go wychodzącego, wstał także, wiodąc z sobą dawnego ochmistrza Wojsława, Żelisława Belinę mężnego dowódzcę, Skarbimierza, Pawła i kilku innych mężów rycerskich a poważnych.
Zbigniew zaledwie się ukazał, nie zważając na arcybiskupa, na duchownych, ani starszyznę, do któréj zagajenie sprawy należało, podniósł głos z butą wielką i hałasem, chcąc mówić za sobą.
Nie podobało się to wszystkim, i arcybiskup nawet niechętnie głową potrząsał.
Wśród rozpoczętéj właśnie gwałtownéj mowy, w której się o prawa do Płocka i do skarbów ojcowskich dopominał, wszedł zwolna z powagą rycerską otoczony drużyną swą Bolko i zajął przeciwną izby stronę, mowy bratu nie przerywając.
Zbigniew własnemi wyrazy rozogniał się coraz bardziéj i głośno wykrzykiwał.
— Nie ustąpię, nie dam ztąd ani pruszyny, pokrzywdzić się nie dozwolę. Co na zamkach w Krakowie i Wrocławiu jest, do tego ja nie roszczę prawa, ale co mi należy, nie dam!
Wszystko tu mojem jest!
Gdy to mówił, ślina mu z ust pryskała, język się z gniewu plątał, pięści podnosił, nogą tupał, myśląc może, iż tém zastraszy brata. Bolko zachował się spokojnie. Gdy potok ten wyrazów wylał się cały, pomilczał trochę i ręką uderzył po mieczu, który zabrzęczał.
— Praw moich dowodzić nie potrzebuję, rzekł krótko, — wie cały świat, że jestem synem królowéj, gdy ten oto dzieckiem jest niewiasty, którą ojciec miłował nie poślubiwszy. Wie to cały świat, że go do klasztoru dano, aby ukryć srom urodzenia. Z łaski go król przyjął, na prośby ojca naszego Marcina, z łaski mu dział dano. Ten ci dziś wszystkiego chce, gdy do niczego prawa nie ma!
Dumnie patrzał Bolko.
— Hamuj się miłościwy królewiczu, — podnosząc ku niemu rękę, przerwał arcybiskup. — Ktokolwiek on jest, bratem twym uznał go ojciec, dział mu naznaczył, chciał abyście żyli w zgodzie. Na to przysięgaliście żywemu, dotrzymajcie umarłemu, aby dusza jego spokój miała.
Jęczeć będzie utrapiony na świecie drugim niezgodą waszą.
Chciał król abyście się dzielili państwem, w tém i skarb objął, który do jednego nie należy, ale dwu wspólnym jest!
Baldwin biskup krakowski, który niedobrze jeszcze rozumiał polską mowę, kazał ją sobie tłumaczyć, i dodał po łacinie.
— Sprawiedliwa ze wszech miar jest, aby skarb królewski tak samo jak państwo był podzielony — a któremu ojciec dwie trzecie ziemi przysądził, ten i dwie trzecie skarbca wziąć powinien.
Arcybiskup gnieźnieński zachmurzył się nieco usłyszawszy ten wywód, lecz krakowskiego pasterza poparli wnet Paulin, a nawet Dyonizy. Zbigniew, który łacinę zrozumiał, żachnął się straszliwie za głowę porywając.
— Sprawiedliwém to jest, dodał Bolko, nie żebym ja przez chciwość skarbów więcéj pragnął, ale przeto, że Zbigniew wojny nie zna, nie lubi i nie chodzi na nią. Mnie ludzi zaciągać, mnie kraj obraniać, mnie nieustannie na czatach stać potrzeba.
Potwierdzali biskupi, szmerem potakiwali ziemianie. Zbigniew blady oglądał się wkoło, nikogo za sobą nie mając oprócz arcybiskupa, który choć był za działem połowicznym, sam przeciw wszystkim stawać nie chciał.
— Dzielcie wedle prawa Bożego i sprawiedliwości — dodał Bolko — co wyrzeczecie, ja jako posłuszny syn kościoła, przyjmuję za dobre.
Zbigniew zamilkł, dziki uśmiech twarz mu krzywił.
— Słabym ja dziś tu się widzę, rzekł cicho — a no by drażnić i małego nie przystało, bo pokrzywdzony znaleść może sojuszników i pomoc.
— Pomnijcie słowa ojca — odezwał się Bolko — które zapisane są, że kto z nieprzyjacioły i wrogami wiązać się będzie, temu dział jego i ziemie odjęte być mają.
I, jak miał zwyczaj, po mieczu ręką uderzywszy, stał milczący, a na pozór obojętny.
Skinieniem powołał ku sobie Zbigniewa arcybiskup, który ociągając się postąpił ku niemu. Otoczyli go tu duchowni i poczęli zcicha skłaniać, a zmuszać niemal do zgody i pokoju.
Bolko ze starszyzną rozmawiał swobodnie jakby go ta sprawa cała mniéj obchodziła. Cisnęli się doń z ław powstając niektórzy, przypominali mu, do kolan schylali, uśmiechali radzi, że go widzą i słuchają. Tu już o wojnie zagadywano.
— Niezawiele nas dwu na to państwo, — rzekł do otaczających Bolko, — walczyć mamy z kim. Bodajem nie zgadł, Czechy na nas czyhają, Pomorcy nie śpią, a zemstą dyszą, z cesarstwem też przyjdzie się rozprawiać pewnie, bo Niemcy sobie do hołdu roszczą prawa, któregośmy nie winni — ani Mieszko pierwszy, ani Bolko syn jego nie służyli z ziem zdobytych cesarzom. Szli im w pomoc jako druhowie i panowie chrześciańscy nie jak słudzy.
Wszyscy się głośno ozwali.
— Tak ci jest! tak! wolni byliśmy i będziemy! Swoich panów mamy!
Gdy się tu toczyła rozmowa biskupi naciskali Zbigniewa, który przynaglany opierał się coraz słabiéj, złość biła z jego twarzy, chęć zemsty okrutna — lecz musiał się poskramiać, aby nie pogorszyć swéj sprawy.
Padł tedy wyrok wedle wyrzeczenia Baldwina krakowskiego, Zbigniew z zagryzionemi usty go słuchał. Bolko głowę skłonił.
Arcybiskup z siedzenia się podniósł.
— Nie dosyć na tém — rzekł. — Nicby uczynioném nie było, gdybyście sobie jako bracia rąk nie podali, nie poprzysięgli zgody i miłości.
Zbigniew cofnął się słysząc to.
Arcybiskup zmierzył go wejrzeniem surowém. Potrzeba było znowu namowy, próśb, nacisku duchownych, aby go zmusić do zwrócenia się ku bratu. Ruch ten postrzegłszy Bolko, sam wyszedł przeciw niemu z pogodną twarzą i rękę pierwszy wyciągnął.
Rad nie rad Zbigniew dłoń podać musiał.
— Bracie — rzekł — nie ostoi się ziemia nasza bez zgody, ja tobie, ty mnie pomagać będziesz... Jam człowiek miecza i wojny, pójdę na wrogów za ciebie i za siebie, ty czuwaj w domu i porządku strzeż.
Będę ci wiernym, skoro ty mi nim być zechcesz.
Zamruczał kilka słów niewyraźnych starszy, a widać było, że na nim polegać nie mógł Bolko, rachowano na to, że czas gniewy złagodzi, a siła sama spraw wspólnych zbliży braci.
Nazajutrz rano z obu stron do działu wyznaczeni panowie, weszli do skarbca królewskiego, ze Zbigniewem i Bolesławem razem.
Izba była wielka, ciemna, warowna, cała z muru grubego, z kratami w oknach żelaznemi i drzwi miała podwójne kute, drągami ciężkiemi założone.
Nie były to owe niezmierzone skarby Mieszka i Bolka Wielkiego, ani się nawet ze Szczodrego bogactwy porównać mogły, ale skromne życie króla, wojny szczęśliwe za czasów Sieciecha, dozwoliły zebrać dosyć srébra i złota.
Leżały stosami sztaby grube i bryły, stały mnogie naczynia, misy, dzbany, kubki, blachy ozdobne; wisiały kosztowne szuby i suknie.
W osobnych skrzynkach co droższe ozdoby stroju, łańcuchy, pasy, kolce, pierścienie, złożone były i wysoko w owych czasach cenione wonności i balsamy ze wschodu przywożone.
Wzięto na wagę grzywien kruszce, na liczbę odzieże, opony, sukna w sztukach, jedwabne tkaniny, bisiory, kożuchy i skórki sorokami powiązane.
Pożądliwemi oczyma mierzył to wszystko Zbigniew, gdy Bolko po skrzynkach spojrzawszy, rzekł na jednéj z nich kładąc rękę.
— Przysądzono mi dwoje trzecich bracie — tak li?
Głową potwierdził Zbigniew przeczyć nie mogąc.
— Bierz połowę — odezwał się Bolko, — ale to niech będzie mojem.
W skrzynce leżały proste obręcze złote, korony przyniesione przez Kazimierza, Chrobrego Szczerbiec, i włócznia św. Maurycego, która berłem była.
— Zgoda li? — spytał Bolko.
Zbigniew widział w tém tylko kruszcu wagę i cenę, nie obchodziły go uświęcone pamiątki, wzruszył ramieniem.
— Zgoda! — rzekł obojętnie.
Bolkowi zajaśniały źrenice i Szczerbiec ująwszy jedną, włócznię w drugą rękę, zdjął kołpak obie ze czcią całując.
— Dzielcież, mili panowie jako chcecie — zawołał, — ja mojéj części najdroższą cząstkę zabieram!
To mówiąc, mieczyk przycisnął do piersi i pokłoniwszy się, wolnym krokiem wyszedł ze skarbca, komornikom za sobą rozkazawszy nieść korony.
Gdy się odwrócił od Zbigniewa, ten szyderskim okiem powiódł za nim.
— Połowa moja! — krzyknął radośnie — połowa moja!
Starszyzna potrząsała głowami, widząc w tém złą wróżbę, że przez chciwość królewicz sprzedał koronę i berło.
Szeptał mu coś Marko na ucho, który bardzo pilnie działu doglądał.
— Gdy kraj posiędę — rzekł pogardliwie Zbigniew, koronę mi złotnicy ukują, a arcybiskup ją poświęci. Potrzebniejsze mi złoto i srebro, niż stare żelaztwo.
Nie ustąpił troskliwy o swe mienie Zbigniew, dopóki mu część jego wydzieloną nie została. To co Bolkowi należało, czeladź jego w skrzynie składając, natychmiast wynosiła.
Wieczorem już wiedzieli wszyscy, komu się korony obie, berło i drogi dar Ottona, włócznia, jak relikwia szacowana — dostała, arcybiskup westchnął i szepnął.
— Bądź wola Twoja!





VIII.



Od Szczodrego czasów nie widział Kraków takiego napływu ludu i takiéj wrzawy wesołéj, jaka tu teraz panowała.
Dwa lata już upływały od śmierci Władysława króla. Bracia rozstawszy się w Płocku po pogrzebie, przejednani na pozór, podawszy sobie dłonie, pokój poprzysiągłszy i zgodę, już prawie nie spotykali się z sobą.
Zbigniew siedział na grodach swoich bezczynny a zazdrosny, poglądając zdala na brata.
Płynęło mu życie na strojeniu dworu i na przechwalaniu się przed swojemi, na okazałych występach i gnuśnym spoczynku, w którym roiły się myśli ambitne. Chciano go żenić, lecz że po myśli nie mógł, bo za wysoko patrzał, a dla niepewnego urodzenia sięgnąć nie mógł do książęcych córek, zwlekał z Niemkami czas spędzając, których oprócz Grety kilka młodszych było zawsze na pańskim dworze i w łaskach.
Z większych rodów królewskich nie chciano mu dać córki, z pomniejszych grafskich, których siła w Niemczech była, on brać nie życzył, w Rusi nie smakował, bo wychowaniem na pół Niemiec był. Bezżennym więc pozostał i klerykiem go po staremu przezywano. Pocieszając się mawiał, że gdy korony dostanie, łatwo mu będzie i o królowę.
Postarzała Greta, młodsza Maria z Halli Saskiéj zabawiały go, gdy się znudził Markiem i jemu podobnemi, którzy słuchać i poklaskiwać mieli obowiązek. Zamknięty w Płocku, jak zwierz w jamie, który na pastwę czatuje, Zbigniew ledwie z grodu głowę wychylał. Osłaniał się milczeniem od obcych.
Wiedziano przecie w Krakowie, że do Czech posyłał potajemnie, sam do Borzywoja jeździł i z Pomorcami miał porozumienie.
Na wojnę nie chodził wcale, ludzi swych na nią nawet dawał niechętnie; czyhał na to, ażeby Bolka pobili nieprzyjaciele, naówczas zbierając się nań uderzyć. Tak rachował i swoim pocichu rozpowiadał. Bolkowi zaś szczęściło się na podziw, wychodził z walk zwycięzko, złość, gniew i zazdrość rosły w Zbigniewie.
Panowie duchowni, a szczególniéj Baldwin biskup krakowski, obawiając się, aby młody pan, bezżennym będąc, ciągle z żołnierstwem obcując, przebiegając kraje różne, nie nabrał złych obyczajów (choć pobożność od tego strzegła), ożenić go postanowili.
Niemki Bolko brać nie chciał, aby z nią na dwór nie wprowadzać obcych i nieprzyjaznych ludzi. Czeszki wziąć nie mógł dla blizkiego pokrewieństwa, a niezbyt przyjaznych stosunków, z Rusi więc musiał, choć także blizką krewną zaswatać, aby żony dostać. Rajono mu kijowską Zbisławę, a papież Paschalis II na wstawienie się Baldwina biskupa dał zezwolenie na te śluby.
Cieszyły się wszystkie ziemie, Kraków teraz stolica znowu, dworami ziemian, rycerstwem i gośćmi był przepełniony.
Co chwila nowe poczty i nowi ludzie przybywali. Miasto, podzamcze, zamek, wsie okoliczne pełne ich były.
Starzy patrząc na Bolka, dwu dawnych Bolesławów przypominali, tak wspaniale, obficie i pańsko występował młody królewicz.
Tydzień jeszcze było do wesela, skarbiec ciągle stał otworem; ktokolwiek na dwór przybywał musiał dawnym obyczajem przyjąć suknię bogatą, bławatną, szubę okrytą złotogłowem, naczynie złote lub srebrne, wedle dostojeństwa. Zasłużeńszym nadawał Bolko ziemie i grody; klasztorom pola, stawy, dziesięciny, rybne łowle, lasy, osady. Nie było i jednego człowieka, któryby odszedł z rękami próżnemi.
Na zamku okazały dwór pański, nanowo przybrany i uzbrojony, pachołkowie, czeladź, urzędnicy, wszystko wyglądało rzeźwo, ochocze, wesołe, jakby już królem był książe krakowski.
Wyprawieni przez Bolka z zaprosinami do Płocka ksiądz Hilarion kapelan książęcy ze Skarbimierzem wojewodą, ruszyli zawczasu, aby mieli porę na wesele powrócić, które z uroczystością wielką odbywać się miało.
Żaden z nich nie widział dworu Zbigniewa, a wystawiali go sobie podobnym wspaniałością i powagą do krakowskiego.
Ksiądz Hilarion pobożny, dobroduszny kapłan cichy i spokojny, posłanym był, aby mówił i namawiał jako orator; Skarbimierz bowiem rycerz mężny, ulubiony Bolkowi, dodany dla powagi, wojak i mąż umysłu bystrego, niechętnie i niełatwo się na słowa zdobywał. Mowę miał krótką i nieuczoną. Patrzał za to bystro i oka jego nic nie uszło. Nie szkodziło, żeby się bliżéj rozpatrzył w Płocku, gdyż wieści ztamtąd przychodziły osobliwe, groźne. Rozpowiadano, że Zbigniew zmowy czynił potajemne przeciwko bratu, i właśnie czasu wesela, korzystając z tego, że wszyscy się mieli gromadzić w Krakowie, nasłać miał na kraj Czechów i Pomorców sprzymierzeńców swoich.
Nie wierzono pogłoskom, oburzał się Bolko szlachetny, inni téż nie dawali wiary, lecz ostrożność nie wadziła.
Wypadło tak, że dla uniknienia skwaru, lato bowiem było, dodnia dojeżdżali ku Płockowi wysłani z pocztem dosyć licznym, gdy na gościńcu od grodu wiodącym spostrzegli kilkanaście koni, a między niemi starszynę jakiegoś (co po stroju i zbroi poznać było można). Jadący poczet przeciw sobie zoczywszy, nagle rzucili się w bok na pola i manowce i w zaroślach znikli im z oczów.
Chociaż dzień jeszcze niedosyć był jasny, a gromadka ta szybko uchodziła, bystry wzrok Skarbimierza, który niejeden raz z Pomorcami się ścierał, po kroju odzieży, broni i zbroi poznał nieprzyjaciela.
Pomorcy to byli. Co oni tu, wpośród kraju wrogiego im, pod samym niemal grodem robić mogli, w małéj kupce tak bezpieczni? Zdumiał się Skarbimierz. Nic jednak, nawet ojcu Hilarjonowi o tém co widział nie powiedziawszy, przy sobie to zatrzymał.
Do miasta zbliżając się, gdy już dzień robił się jasny, nikogo więcéj nie spotykali, oprócz trzód, które na pasze pędzono, koni powracających z noclegów i pieszych ludzi idących w pole.
Mizernie, ubogo i nędznie lud Zbigniewa wyglądał; na podzamczu téż co żyło również licho i odarto się ukazywało, a gdy na zamek zjechali i wojsko książęce zobaczyli, niezdarne, opuszczone, samopas chodzące w odzieży brudnéj — poznał Skarbimierz, iż tu życie cale inne być musiało niż w Krakowie.
Gdy się goście ukazali, a oznajmiono o nich, wnet ze wszystkich kątów poczęły się wysuwać postacie różne, jedna od drugiéj dziwniéj wyglądające. Młodzież blada i jakby po nocném pijaństwie niewywczasowana, kobiety z włosami rozpuszczonemi, starzy jacyś nicponie w odzieży łatanéj, dwór i komornicy nieumiejący się pokłonić, a patrzący dziko i dumnie nie jak na sługi przystało.
Ktoś pobiegł zbudzić spiącego jeszcze Marka Sobiejuchę, ochmistrza dworu, który zaledwie opończę narzuciwszy, wywlókł się naprzeciw nim na powitanie.
Królewicz, choć godzina była późna, także spał jeszcze i wylegał się, tymczasem posłom ukazano izby, zapowiadając rychło jadło i napitek, ale z tém nie szło sporo. Ładu nigdzie nie było, krzyki i hałasy, bieganie po dziedzińcach odzywały się niesfornie, dawano rozkazy popierając je klątwami, nie było słuchać komu.
O. Hilarjon nimby pan wstał i posłuchał ich, poszedł na mszę do kościoła, Skarbimierz siadł oknem wyglądać na to znędzniałe teraz i opuszczone zamczysko. Wszystko tu opadało i chyliło się, dachy, ściany, budowle i szopy utrzymane niechlujnie, konie chodziły chude, ludzie bledzi z twarzami podrapanemi. Spierali się jedni z drugiemi i rozkazywali a kłócili — posłuchu i karności nie było.
Na wielkie prośby Zbigniewa, który się chciał uczyć niby rycerskiego rzemiosła, zostawił mu Bolko starego Michnę. Znajomy z nim dawno Skarbimierz, ujrzał go właśnie wychodzącego z komory o kiju, bo noga mu coraz mniéj służyć chciała. Pospieszył do niego. Michno się uradował wielce, lecz wnet do smutnéj twarzy, jaką miał wprzódy, powrócił.
— Bóg z wami! jakże się miewacie? — począł Skarbimierz.
Michno w oczy mu popatrzył, ramiona ścisnął i splunął. Ręką powiódł dokoła, jakby chciał powiedzieć: — Patrz, jako widzisz, tak pisz.
Uśmiechnęli się do siebie.
— Miłościwy mój! — szepnął Michno z cicha — gdybyście to mnie z sobą ztąd zabrali. O! jechałżebym rad jak na stu koniach.
— Nudno wam? stary? — spytał poseł.
— I robić nie ma co — odparł Michno — rycerstwa uczyć, kiedy do niego serca nie mają? Co innego im w głowie! Ładu nie ma.
Urwał Michno, jakby mu się mówić nie chciało. Skarbimierz szepnął, iż na rozmowę wieczoremby się zejść mogli. Teraz prowadzić jéj dłużéj nie byłoby sposobu; zbyt wiele oczu patrzało i uszu słuchało. Pachołków i niewiast, starych i młodych włóczyło się mnóstwo, stawali do rozmów, śmiali się głośno i zdawali się tu panować nie zważając na nikogo.
Tu i owdzie mowa czeska i niemiecka przebrzmiewały między służbą.
Marko téż przyodziawszy się prędko, stawił się, aby posła wybadać z czém przybywał.
— Cóż nam przynosicie? — zapytał.
— Nietrudno to zgadnąć — odparł Skarbimierz — przyjechaliśmy zaprosić księcia na wesele naszego pana. Któż mu ma być drużbą jeżeli nie brat?
Marko się po wyłysiałéj głowie poskrobał.
— Zapewne — odparł — tylko, że nam pan coś nie domaga. Nikt pewnie nie kocha i nie szanuje więcéj nad niego pana Bolesława, nikt się jego szczęściu i męztwu nie dziwi bardziéj! Gdyby mógł!!
— Cóż to za choroba? od kiedy? — spytał poseł.
— Kto może wiedzieć co to jest? — westchnął Sobiejucha. Baby nie rozumieją, my téż. Odprawiają księża msze święte, chodził książe relikwie całować, ocierał o nie głowę. Na piersiach ma ciężar, zmory go po nocach duszą.
Zwlokło się czasu trochę na téj rozmowie. Nierychło dano znać, że królewicz posłów przyjąć jest gotów, a że i O. Hilarjon wrócił z kościoła, szli więc z nim, odziawszy się przystojnie na dwór książęcy.
Tu widok się im przedstawił niespodziany. Zbigniew rad był wystąpić po swojemu, aby okazać potęgę i dostatek; służba więc, która niedawno odarto i boso po dziedzińcach biegała, stała przywdziawszy bławaty, łańcuchy i miecze pozłociste. Napędzono jéj zewsząd, aby liczbę powiększyć, w izbach i sieniach gromady się tłoczyły. Sam Zbigniew odział się w szkarłat i złoto. A że Bolko nosił zawsze na piersiach na złotym łańcuchu blachę z wizerunkiem ojca, on téż ciężki łańcuch wziął na piersi, zawiesiwszy na nim klejnot wysadzany kamieniami, smoka skrzydlatego wyobrażający.
Dwór nie umiał prawda stać jak należało, ani się ruszyć raźnie, ale go było dużo i wystrojonego jaskrawo.
Skarbimierz, który dawno nie widział księcia a słyszał o nim, że był chory, zdziwił się ujrzawszy otylszym niż był i jakby obrzękłym, ciężkim, z oczyma podpuchłemi, bladym, przed czasem postarzałym. Gnuśną naturę czuć w nim było, z poza któréj przebiegłość i chytrość się przebijała. Posłów książe przyjął nadzwyczaj uprzejmie, acz w głosie, wejrzeniu i postawie, nie było téj życzliwości, jaką słowa głosiły.
O. Hilarjon sprawił to z czém go posłano, wypowiedziawszy pięknie i gładko, jak książe Bolko tęskno czekał na brata, chcąc go mieć w uroczystéj chwili przy sobie, by mu jako starszy w rodzie pobłogosławił.
Zbigniew słuchając, bródkę, która mu rzadko rosła, poczesywał ręką białą, a gdy i Skarbimierz potwierdził w krótkich słowach zaproszenie, odezwał się głosem przerywanym.
— Z duszy całéj radbym służyć panu bratu, któremu za pamięć dobrą i miłość dziękuję. Obowiązek to mój, który czuję i spełnić bym pragnął. Nieszczęśliwie się chwila złożyła! Choroba mnie męczy, dla któréj dłuższéj podróży odbywać nie mogę, a i od granicy czuwać muszę. Łzy mi prawie z oczów tryskają, iż odmową odpowiedzieć los mi nakazał; nie będziecie wymagać rzeczy niepodobnéj. Chory jestem.
Mówił to, a w twarzy wyraz miał niecierpliwy i kwasu pełen. Co innego usta, co innego prawiły oczy, któremi posłów i dwór ich poważny mierzył.
— Będziecie tam mieli — ciągnął daléj — gości, powinowatych, książąt i panów podostatkiem. Nie mówiąc już o Rusi, zjawi się może kto i z Pragi! Ja tam niekoniecznie potrzebny, ani może pożądany, zastąpią mnie inni.
Zaciął się nieco i dodał złośliwie.
— Wasza przyszła królowa Zbisława, wedle praw kościelnych, pono królewiczowi bratu bardzo jest blizką?
— Tak jest — odpowiedział O. Hilarion — ale na to mamy osobne rozwiązanie, dozwolenie i błogosławieństwo Ojca naszego papieża rzymskiego.
Uśmiechnął się Zbigniew.
— Toście aż tak daleko szukali zezwolenia? — rzekł. — Któż jeździł po nie?
— Nie posyłano nikogo, biskup Baldwin na piśmie dostał to z Rzymu — rzekł duchowny.
Książe głowę pochylił jakby z poszanowaniem dla stolicy świata chrześcijańskiego.
— Miłość wasza — dodał poseł — pomimo cierpienia zechcesz się nam dać uprosić. Zdrowiu to nie zaszkodzi a miłość braterską ukrzepi i ustali. Pan nasz nad wszystkich gości was oglądać pragnie.
Zbigniew popatrzał trzęsąc głową i śmiejąc się pocichu do siebie.
— I ja téż widzieć go, do piersi braterskiéj przycisnąć gorąco pożądam. Cóż, gdy woli nie staje siły? Na koniu usiedzieć długo nie mogę. W drodze bym gdzieś obległ... Płaczę nad tém, lecz sprzeciwić się woli Bożéj nie śmiem. Znać sam Bóg tego nie życzył sobie. Przez usta wasze prześlę miłościwemu bratu winszowanie moje i wyrazy serdeczne, powiecie mu jak boleję...
I przerwawszy nagle dodał.
— Chciejcie tymczasem odpocząć, a używajcie co Bóg dał dowoli. U mnie tu, ubogiego człeka, który z nieprzyjaciół łupów nie biorę, dostatków takich i bogactw jak w Krakowie nie znajdziecie. Nawykłem do prostego życia, zawczasu go skosztowawszy.
W pokorze téj przebijało się szyderstwo. Wstał zaraz książe i ręką pożegnał posłów, chociaż o. Hilarjon jeszcze się przemawiać sposobił. Odeszli oba smutni, czując że odpowiedź zawczasu była przygotowaną.
Kapelan nie zupełnie jeszcze zrozpaczywszy, poszedł natychmiast do biskupa, ufając w to że przez duchownych wyrobić może by Zbigniew odmienił zdanie i na wesele przybył. Zbyt jawną byłaby zła wola i niechęć, gdyby się odmowa utrzymać miała, pod pozorem choroby, która widocznie zmyśloną została.
Skarbimierz wprost do izby wyznaczonéj udał się, myśląc niezwłocznie gotować się do powrotu. O. Hilarjona tylko prośba na jeden dzień go wstrzymywała.
Nie mając co z dniem robić, powlókł się po starém, znanem sobie zamczysku, którego opuszczenie i zaniedbanie serce mu ściskało.
Szukał Michny aby się z nim rozmówić. Było już z południa. Stary drzémał gdy do niego przyszedł lecz prędko oczy przetarłszy wstał i mieli rozpocząć poufną pogadankę, gdy Michno dał znak Skarbimierzowi, na ściany ukazując, że szczérze i głośno nie było bezpiecznie mówić w tym domu.
— Niemacie co robić, rzekł — ja téż, bo rycerzy tu nie potrzebują takich jak ja. Bawię się czém mogę, pójdziemy nad Wisłę, stoją tam moje więcierze, obejrzym je czy się ryba nie złowiła. Po drodze o starych czasach się pogwarzy. Wziął sak na plecy Michno i tak z góry się spuściwszy nad Wisłę, zaszli we dwu ku brzegowi.
Michno milczał w początku, aż się dobrze od zamku oddalili.
— No cóż! — rzekł żywo, z niczém was odprawili? Juści inaczej nie mogło być. Nasz pan brata cierpieć nie może, rychlejby go na cmentarz powiódł niż do ołtarza. Gładkiemi pewnie słowy odprawił.
— Bardzo — rzekł Skarbimierz.
— Na słowach mu nie zbywa — dodał Michno. A! miły panie. Jakżebym ja rad od słuchania tych pięknych słówek wyrwał się ku wam! Gdyby mnie puścił??
Schylił się do ucha Skarbimierza.
— Słowom jego nie wierzcie! — zdradę knuje.
— Wiecie co o tem? — pytał poseł.
— Nie mówiłbym na wiatr — rzekł Michno. Dla tego że oczy i uszy mam, lękam się iż mnie ztąd wypuścić nie zechce.
— Mówcie co wiecie, na Boga! — począł Skarbimierz.
— Po pijanemu z Marka, który mu służy, dobyć można wszystko, — mówił z cicha Michno. Sobiejucha potajemnie do Pragi jeździł, pewno nie dla jednego pokłonu. Pomorcy tu wczoraj sami dla jakiejś narady zjeżdżali.
— Zdało mi się żem ich ztąd wracających spotkał na drodze rano — rzekł Skarbimierz, ale zobaczywszy obcych, w bok się zaraz rzucili.
— Oni to byli pewnie — potwierdził Michno. Ja nie wielebym wiedział i zobaczył, ale z Marka, gdy mu się gadać chce, nie ciągnąc go dostaję języka. Królewicz przed nim spowiada się ze wszystkiego, a on nie strzyma co wié, gdy się dobrze napije.
Sto razy słyszałem odgróżki i napomknienia że Czechów i Pomorców pewni są, którzy im pomagać mają.
— Na brata, którego łaską żyw jest i bezpieczny? — podchwycił poseł.
Michno się uśmiechnął. — A za cóż brat mocen, sławny i szczęśliwy? — dla czego przoduje i codzień silniejszym się staje! Toć wina nie do przebaczenia. Sam nie może nic, radby i drugiemu nie dał a zgubił go. Przywiązałby mu kamień do szyi, gdyby mógł.
Czasu wesela, wszyscy się zbiorą do Krakowa, kraj będzie stał otworem — azali nie dobra pora?
Skarbimierz strząsnął się z gniewu i oburzenia, po rycersku klątwa mu z ust wybiegła.
— Bodaj zczezł zdrajca!
— Albożeście myśleli że tu co innego zastaniecie? — kończył stary.
Jakim się człowiek urodził takim umiera. Niemacie tu co robić długo, żegnajcie i powracajcie co rychléj, aby się mieć na pogotowiu.
Skarbimierz zadumany szeptał jeszcze.
— A taką nam miłość oświadczał!
— I większa jeszcze okazywać będzie, aby was uśpić — mówił Michno. Znać go potrzeba jakim on jest. Ja nań codziennie patrząc, na wylot go przenikam, choć bystrym nie jestem. — Wężową naturę ma, pełznie nizko i pokornie aby kąsać.
Siedli nad brzegiem aby obszerniéj rozmówić się swobodnie, bo nikogo dokoła nie było, Michno wytrząsając małe rybki z więcierzy do saka, bo połów nie był szczęśliwy, o swém życiu, o dworze, obyczajach i zajęciach Zbigniewa rozpowiadał. Pomorców tu już nie po raz pierwszy widziano, zmowy z niemi przeciw Bolkowi dawno były rozpoczęte, nie wojowali téż ze Zbigniewem i szanowali granice jego, brali i przywozili podarki. Tak samo na dworze pragskim przyjaciół sobie jednał książe potajemnie, czując że bez tych pomocników, brata nie zmoże, a występować jawnie nie śmiejąc.
— Co tylko krakowskiemu panu nieprzyjaznego jest, — mówił Michno, — co mu szczęścia zazdrości, wszystko to do nas zdąża, gromadzi się i naradza. Gdyby dobrego pana łatwo zgubić było, jużby dawno go obalili.
Gdy się wiadomości wyczerpało, a wieczór nadchodził, Michno pożegnawszy starego znajomego, dla niepoznaki, sam saki na plecy wziąwszy powrócił na zamek, inną mu ścieżynę wskazawszy.
Gdy Skarbimierz przyszedł nazad do izby, znalazł tam już jednego z komorników królewicza, który go zapraszał do pana.
Zbigniew chciał z nim mówić sam na sam i przyjął z większą jeszcze uprzejmością niż zrana. Wino już na stole przygotowane było, które i książe popijał i zapraszał gościa na nie, sam mu kubek nalewając.
Ufając w swą zręczność Zbigniew badać go próbował i ciągnął z niego wiadomości, których potrzebował. A że Skarbimierz głośnym już był jako jeden z najdzielniejszych dowódzców, starał się książe obietnicami wielkiemi sobie go pozyskać.
Nie powiodło mu się z nim jednak, na wiele pytań krótkiemi słowy odpowiadał poseł, a gdy przyszło zachęcenie do służby, rzekł, że w krakowskiem ojczycem był, i z ziemi swéj wynosić się nie chciał, choćby mu gdzieindziéj lepiéj być miało.
Dosyć zręcznie zapytywał po tém książe o wojsko jak liczne było, o przymierza z sąsiady, zwłaszcza o Ruś, o Czechów i Niemców, oświadczał się z wielką miłością dla brata i troską o te ziemie, które oba dzierżeli.
Potajemnie i poufnie — dodał że na Pomorców miał oko, posądzając ich iż zdradę knuli.
Ponieważ się bez tego obejść nie mogło, kazał książe podarki ślubne przynieść dla brata i posłowi je wręczył. Pokaźne one były choć nie wiele warte, bo co najlichsze i najlżejsze srébra wybrano, tak kowane misternie aby się na oko ciężkiemi wydawały. Kilka téż sztuk bławatu dodano, który w sklepie długo chowany poblaknął i zleżał się. Dla Skarbimierza łańcuch i kubek, dla o. Hilarjona téż pierścień z okiem szafirowém ofiarował książe, oświadczając życzenie aby się wesele szczęśliwie i spokojnie odbyło.
Powtórzył to kilkakroć z uśmiechem osobliwym i pożegnawszy posła, szedł do izb swoich.
Skarbimierz chwili jednéj nie tracąc chciał co rychléj ruszać w drogę. Konie kazał mieć pogotowiu, tak go nagliło to o czém się tu dowiedział.
Ojciec Hilarjon powrócił od biskupa zafrasowany, gdyż tęż samą tam otrzymał przestrogę i napomnienie aby się czasu wesela na ostrożności mieli.
Nie było już wątpliwości że się tu zdrada potajemnie gotowała zdawna, oczekując tylko pory przyjaznéj.
Michno, który wkrótce potém nadszedł także, szepnął że wyrwać się na teraz z niewoli nie może, aby nie obudzać podejrzenia, ale się spodziewa innego zażyć sposobu dla uwolnienia ze służby książęcéj.
Sobiejucha nie puszczając jeszcze posłów gwałtownie ich do siebie prosił na napitek, czemu odmówić nie mógł Skarbimierz. O. Hilarjon podziękował.
Znalazło się tu kilku starszych komorników, przyszedł Michno i wzajem próbowano się u dzbana wybadywać. Z posła wszakże dobyć co było trudno, a Sobiejucha podchmieliwszy sobie, pierwszy się wygadał.
Chodziły gęsto kubki, rozprawiano o wojnach o dawnych i nowych czasach, o młodych królewiczach. Marko im więcéj pił, tem ochotniéj i weselej wygadywał co mu ślina do ust przyniosła.
— Wiemy my, — mówił, — iż nas ogadują jakobyśmy byli ludzie nie rycerscy i leniwi! — A kto to wie czy nie przyjdzie czas, gdy my rycerzy pobijemy? — Co mi to za sztuka pałką w łeb dać, swojego nadstawiając; nie lepiéj nasłać drugiego żeby guza napytał i nabił.
Śmiał się Sobiejucha, a Skarbimierz mu pomagał, udając że nic nie rozumie. Spróbował jeszcze azali się Zbigniewa przez ulubieńca zyskać nie uda.
— Nim co będzie, — rzekł nim do guzów przyjdzie, wy tu miły panie przodujecie, ucho pańskie macie, powinnibyście tego dokazać aby do nas na to wesele jechał! — Jabym wam za tą przysługę sutą szubę krytą pięknie i srébra kilkadziesiat grzywien móg ofiarować nie licząc pomniejszych podarków. Bolko nasz szczodrym jest.
Sobiejucha głową kręcił.
— Szubę bym wziął, dzbanom srébrnym i grzywnom byłbym z duszy rad, — rzekł — ale tego dokazać nie potrafię, aby mój pan zrobił to czego nie chce.
— Dla czego? — dla czego? — pytał poseł. Czerwony już i mocno napity Marko bełkotał.
— Chcecie prawdy? — Nam bo nie w smak patrzeć jak drudzy miody podbierają a nam się susz zostaje. Komu śpiewają chwałę żołnierze? Bolkowi, kto mężny? — on, kto dobry, kto praw kto wielki! — zawsze on! Naszemu panu od początku wciąż się krzywda dzieje. Odsadzili go, jak kota od misy, od Krakowa, od starszeństwa, popchnęli w kąt na Mazury. I wy chcecie żebyśmy my naszą biedę i wstyd na świat wywlekali, aby na weselu starszy brat szedł, niosąc kraj płaszcza młodszemu?
— Za się, nie! — rzekł Skarbimierz — starszyby pewnie miejsce miał poczesne.
— Hej! hej! — plótł Marko — co o tém rozprawiać! — Jam się włócząc po świecie dużo napatrzył braterskich miłości i nasłuchał o nich. Trudno się całować gdy złość dusi.
— My się nie mamy o co złościć! — odparł Skarbimierz.
— Nie bajajcie! — rozśmiał się Marko. Wzięliście dużo a chce się wam więcéj jeszcze, bodaj i Mazurów i Płocka i Gniezna a Poznania. Bolko by rad na gwałt być Chrobrym! — Znamy was! znamy!
Napiwszy się Marko, niby z wesołości śpiewać począł jakąś pieśń starą o dwu braciach Lechu i Kraku.
Miało to swe znaczenie. Skarbimierz zrozumieć nie chciał.
Nie wiele mówiąc sam, dobył przez ten wieczór poseł więcéj z Marka, niż od innych. Miał taką prostoduszność żołnierską, iż przebiegły Sobiejucha za nierozgarniętego człowieka biorąc go, cale nie wystrzegał.
— Wy miłujecie Bolka — mówił ochmistrz — a ja powiadam że u mego pana służyć najlepsza rzecz. Prawda że rozsierdziwszy się pięścią sięga do gęby nie szanując zębów starych, że i za ucho targnie, gdy mu co dokuczy, — ale za to ja tu jestem panem nad drugiemi i innym mordy rozbijam jak chcę. Pracy takiéj utrapionéj jak u was nie mam. Wylegam się do białego dnia, czeladzią się posługuję sam, bo na wyprawy ani na łowy nie chodziemy... Złote życie! — Ręce podniósł z kubkiem w górę.
— U was jak w klasztorze klauzura i dzwonek, dzień podzielony, spoczynku niema nigdy, służba jak niewola, u nas człowiek brzucha dostanie i dobrze mu.
Pogładził się po piersiach.
Późno w noc przyjęcie u ochmistrza skończyło się śpiewaniem, do którego i małżonkę swą Gretę wezwał Marko, bo dla mienia i łaski pańskiej ożenił się z nią stary Sobiejucha.
Nie było to już piękność dawna, ale niewiasta otyła, blada i ociężała, z wypłowiałemi oczyma. Na prośbę męża zaczęła śpiewać pieśni niemieckie, które nie wszyscy rozumieli, ale wesołe był musiały, bo ona sama i mąż śmieli się z nich mocno.
Zasłyszawszy o weselu Bolka, odezwała się do Skarbimierza z ubolewaniem że książe Zbigniew, także żenić się nie myślał, a z ladajakiemi niewiastami żył nie porządnie: mąż jéj wprędce usta zamknął, nie dając się z tém zbyt rozgadywać, bo była téż po kilku kubkach i nad miarę otwartą.
Korzystając z tego iż wszyscy dobrze byli podchmieleni gdy się rozchodzili, Michno przeprowadził do izby Skarbimierza, szepnąwszy mu przy rozstaniu, że wieczorem nawet nowego gońca do Pragi wysłano.
Niekładnąc się już na spoczynek posłowie dnia tylko doczekawszy, jak na brzask w drogę ruszyli, spieszac z powrotem bardziéj jeszcze, niż do Płocka. Raźniejszą była ta podróż, gdyż im się więcéj ku Krakowu zbliżali, tém w liczniejszéj gromadzie ją odbywali. Łączyły się z niemi mnogie dwory i poczty ziemian, które na wesele także dążyły.
Wszyscy nieśli podarki, a występowali z końmi, ludźmi i przyborem takim, by swemu panu wstydu nie uczynili.
Skarbimierz to z jednemi to z drugiemi kawał drogi razem jadąc, wymijał ich i pospieszał, mając na sercu to o czém się w Płocku dowiedział.
Zazdrość Zbigniewa zrozumiałą była posłowi, gdy wśród panów, których spotykał znalazł wielu i z dzielnicy Mazowieckiej pospieszających z hołdem do Bolka, którego za zwierzchniego pana głos powszechny uznawał. Ze wszystkich ziem, od Poznania, Gniezna, Szląska, zarówno jak z Sandomierskiéj i krakowskiéj, jechali ziemianie.
Na zamek krakowski ledwie się już dobić było można, gdy posłowie wrócili, a do królewicza dostać nie łatwo, gdyż ciągle otoczony, coraz nowo przybywających sam przyjmował. Przygotowania do wspaniałego i uroczystego obrzędu, olbrzymie były, gdyż kilkanaście dni trwać miały uczty, a goście liczyli się na tysiące.
Pora do napaści na dzielnicę Bolkową, w istocie była dobrze wybraną, rycerstwo niemal wszystkie gromadziło się w Krakowie.
Skarbimierz, zaledwie z konia zsiadłszy szedł do komnaty pańskiéj, aby się z nim rozmówić na cztery oczy i z poselstwa zdać sprawę. Choć weselną chwilę zatruć miał wiadomością, jaką przynosił, Skarbimierz taić jéj nie mógł.
Począł więc po prostu swą powieść, co zastał w Płocku, jak był przyjęty, co widział i słyszał, księdza wzywając na świadectwo; Bolko się w początku oburzył wierzyć nie chcąc, wreście niemogąc wątpić o prawdzie, zasmucił się wielce jakby brata utracił.
Zwołano kilku wojewodów na radę, wszyscy zgodnie oświadczyli, że podobne poszlaki i głosy mieli zdawna, a zdrada była pewną.
— Nieprzyjaciół się tak bardzo nie zlękniemy — odezwał się królewicz — człowieka mi żal, którego kochać chciałem, a z nienawidzieć muszę, choć mi jest bratem.
Na zamku nic się na oko nie zmieniło, rada odbyła potajemnie. Postanowiono na niéj siły zgromadzić po lasach, nie wyprowadzając ich na jaw, tak aby nieprzyjaciel sam wpadł w zasadzkę, gdy chciał zastawić sidła.
Umawiano się do późnéj nocy, kogo i gdzie wyprawić, gdzie postawić oddziały. Szlaki któremi zwykle Czesi na Szląsk i krakowskie ciągnęli znane były, drogi, jakiemi Pomorcy mogli wtargnąć również wiedziano, mógł więc Bolko uprzedzić, zwłaszcza że bezpiecznie ciągnąć mieli, nie obawiając się przeszkody żadnéj.
Na zamku śpiewano, rozlegała się gędźba, stoły obsadzone wesołemi biesiednikami nie opustoszały; znaku nikt nie dostrzegł iż między starszyzną radzono, słano i umawiano się przez noc prawie całą.
Bolko to do gości szedł z twarzą wesołą, to do Skarbimierza, Żelisława, Wojsława i Magnusa powracał. Niepostrzeżeni wysuwali się dowódzcy, wychodzili tysiącznicy i sotnicy, co było najdzielniejszego znikało. Nikt tajemnicy słowem ani skinieniem nie zdradził.
Jak to bywa gdy sam pan co duszą wszystkiego jest, milczeć umié, a w sługi karność przelewa; otoczenie królewicza na jego obyczaj i podobieństwo urobione, posłuszne było i tajemnicę zachować umiało. Milczeli wszyscy gdy było potrzeba, szli, wracali, bili się, nie szemrząc, nie skarżąc się i nie okazując nic po sobie.
Bolko, choć w nim zawrzał gniew i oburzenie, bo był prędki wielce i do wybuchów skłonny, gdy pierwszy ogień spłonął, umiał się poskromić, usta zamknąć i oblicze przybrać wesołe.
Niepoznał po nim nikt co miał w sobie. Tak samo czyniła drużyna.
Tydzień cały trwały uczty od rana do nocy, płynęli i odpływali ludzie, skarbiec się wypróżniał na podarki, a dwa silne wojsk oddziały od granic stały już na czatach.
Bolko czekał hasła i znaku, aby od młodéj żony odbiedz i do swojego rycerstwa pospieszyć.
Gdyby był w dzień wesela przybył od granicy goniec że nieprzyjaciel nadciąga, zerwałby się królewicz do miecza i zbroi, lecz gońca od granic nie było.





IX.



Kilka lat upłynęło znowu. Rosnął zamek krakowski, rósł i gród pod Wawelem, z ziemi podnosiły się kościoły ku chwale Bożej, a rósł téż i potężniał Bolko Krzywousty, chwili nie spoczywając.
Jedna ledwie się wojna skończyła, już na drugą w rogi trąbiono; rzekłbyś, że kto nasadzał wrogów i wichrzył umyślnie aby mu nie dać spokoju.
Rad był król, że wojsku jego wojny zgnuśnieć nie dawały, że na wyprawach żołnierzy sobie sposobił, których się nie wstydził wziąć do boku, lecz ilekroć brata wspomniał, chmurzyło mu się czoło.
Wyciągał doń dłoń nieraz, a spotykał martwą rękę, która go odpychała.
Zbigniew siedział zawsze zaczajony w swéj płockiéj jamie.
Posyłano do niego, aby ludzi dał, rozproszeni byli, ciągnąć nie mogli, na czas się stawić nie zdążyli. Słał Bolko żądając tłumaczenia dlaczego wszyscy o zdradę go obwiniają, odpowiadał Zbigniew, że o zdradzie żadnéj nie myślał, potwarz nań rzucano, gdyż był bratu wiernym.
Tymczasem z każdym rokiem mnożyły się poszlaki i dowody zdrady. Bolko sam jeden całego królestwa, swojéj i brata dzielnicy strzedz musiał od jednéj do drugiéj przebiegać granicy, broniąc wnijścia. Gdy mu wreście wojny na rubieżach zabrakło, szedł na Morawy aby wojował, ludziom ani sobie spoczywać i zgnuśnieć nie dając. Znał to, że żołnierz jak miecz w pochwie rdzewieje.
Na Pomorzu nieustannie się burzyło, zaledwie ukarani zrywali się poganie do odwetu.
I teraz go się spodziewano, trzeba było uprzedzić Pomorców i w gnieździe ich przygnębić, ów morski brzeg, o którym marzył Bolesław, zawojować, oczyścić, wrota na świat ściśniętéj ziemi otworzyć.
A z domu ruszyć, wroga zostawując za sobą niebezpieczném było. Zbigniew czyhał na chwilę dogodną. Napróżno starszyzna domagała się pozbycia jawnego zdrajcy i wyrzucenia go z dzielnicy, Bolesław lękał się, aby go nie pomawiano o chciwość władzy. — Czekał.
— Gdy go pochwycę na uczynku i przeniewierstwo jawném się stanie, naówczas ukarzę.
Wyprawa na Pomorze przysposabiała się tajemniczo, Bolko na Szlązku lud zbierał i najmężniejszych swych wodzów miał u boku.
Dość było spojrzeć na nich, ażeby poznać nieustraszonych rycerzy.
Żelisław Belina rękę miał uciętą w boju.
Wojsław czaszkę rozbitą, na któréj szram głęboki pozostał.
Skarbimierz jedno oko stracił w bitwie.
Bolkowych ran i blizn nikt zliczyć nie mógł. Bez ręki, bez oka, z głową przerąbaną wszyscy oni szli znowu w bój ze swym królewiczem na przedzie. Żołnierz prosty za wodzem, nie dbając jak on o życie, rzucał się przebojem na nieprzyjacielskie tłumy.
Pułki zebrane stały już pod Głogowem, gdy na radzie Skarbimierz rzekł do księcia.
— Miłościwy panie! Daremny nasz bój z pogany i przelewana krew. Mamy w domu nieprzyjaciela co tamtym poganom otuchy dodaje i podżega, sam wystąpić nie śmiejąc. Dopóki go żywić będziemy, pokoju nie będzie.
Bolko poruszył ramionami niechętnie.
— Słyszę ja ciągle, że go o to obwiniacie, a uwierzyć mi temu trudno.
Gnuśny jest, zazdrosny może, ale o zdradę posądzać go nie chcę.
— My go wszyscy zdrajcą znamy! odezwali się inni.
— Wziąć go z Płocka i w grodzie którym pod strażą osadzić — odezwał się Wojsław — wówczas i Pomorcy buty pozbędą.
Bolko na to głową potrząsał.
— Uczynimy inaczéj — rzekł — Skarbimierz bywał raz u niego, zna go, niech jedzie jeszcze, powie mu ode mnie, że go cały świat obwinia. Gorzéj, sam on obwinia się uparcie mi pomocy odmawiając. Niech więc raz prawda się okaże. Chce on panować, niech panuje i niech granic broni, — chce trzymać dzielnicę, niech z niéj służy...
Skarbimierz głowę skłonił.
— Poślecie, pojadę — rzekł.
— Jedźcie rychło i powracajcie wczas, dodał książę — pilno mi z Pomorzany skończyć i dotrzéć do morza, które w swéj mocy pogaństwo trzyma.
Tegoż dnia dobrawszy ludzi Skarbimierz wyruszył do Płocka; sam jeden bez towarzysza, w duszy gniewny, bo zdrada, któréj Bolko wierzyć się wzdrygał, jawną dlań była i dla wszystkich.
W podróży tyle tylko spoczynku miał poseł, ile go konie i dwór potrzebowały; a stanąwszy w Płocku o pół dniu, wprost do biskupa nie na dworzec królewski zajechał.
U Zbigniewa téjże godziny wiedziano, że przybył od Bolka wysłany, i nim się Skarbimierz przebrać podążył, przyszedł doń Marko.
Ów sławny niegdyś wojak, teraz już z ciężkością konia mógł dosiąść tak mu brzucha przybyło, ociężał i z rycerza stał się przebiegłym dworakiem.
Nie czyste sumienie strwożyło się przybyciem nowego posłańca, chciano wiedzieć co przynosił, Sobiejucha stawił się z uniżonością wielką. Widoczném było, że chciał naprzód być uwiadomiony, co od Bolesława wiózł do brata.
Na zapytanie, Skarbimierz odparł dumnie.
— Z czém przybyłem, pewnie wam odgadnąć nie będzie trudno. My się za was bijemy, wy tu siedzicie w jamie, iść z nami nie chcecie, ludzi nam nie dajecie. Chcemy raz mieć koniec i wiedzieć, czy wroga mamy czy brata.
Z tém przybyłem.
Marko udał zdziwionego niezmiernie.
— Czyż może być, ażeby już do tego przyszło! — zawołał. — Godziż się abyście wy do nas się tak odzywali. Cóżeśmy zgrzészyli? co my winni! Lud mamy brzydki, który się rozbiega po lasach, ani go nagnać do służby... Niezdarni, leniwi — daliście nam takich poddanych, że niemi orać chyba.
Skarbimierz był gniewny.
— Jak ich wam odbierzemy — rzekł — zrobiemy z nich żołnierzy.
Sobiejucha śmiać się niby począł.
— Ha! ha! żartujecie! odbierać już chcecie! Brat bratu przecie oka nie wykole.
Nagle, wyrzekłszy już to, spojrzał na Skarbimierza, który jednego oka nie miał, i strwożył się, iż mu się głupie słowo wyrwało.
Poseł nie zdał się zważać na nie.
Wyszedł natychmiast, a Marko mu towarzyszył. W dziedzińcu strzymał go, okazujący się przyjacielskim ochmistrz Zbigniewa.
— Miłościwy panie — rzekł cicho — nie przemawiajcie zbyt ostro do naszego pana. — Człek chorowity, zgryźliwy, weźmie do serca. Nie trzeba zgody psować, póki jest.
Nic na to nie odpowiedział przestrzeżony. — We dworze Zbigniew już czekał nań, ale bez większego orszaku i występu, niespokojnym był i o przygotowaniach zapomniał.
Powitał przybywającego nader łaskawie.
— Znowu mnie chorym zastajecie! — odezwał się pokaszlując — dopust Boży na mnie ta słabość!
— Życzymy zdrowia waszéj miłości — począł Skarbimierz — życzymy z serca, bo to uparte choróbsko trwa już zbyt długo, a Pomorcy nam pokoju nie dają.
Nim Zbigniew zaciąwszy usta, przygotował się do odpowiedzi, Skarbimierz nie chcąc przy świadkach mówić więcéj, poprosił go na ustęp, aby sam na sam mógł poselstwo przełożyć.
Weszli do bocznéj komory, Zbigniew usiadł w kącie przyciemnionym, tak aby mu twarzy widać nie było.
— Mówcie, co przynosicie! — odezwał się — czy to tajemnica jaka?
— Nie tajemna to rzecz — począł Skarbimierz — a no nie miła. Posłany przynoszę co mi dano. Skarży się brat waszéj miłości a pan nasz, że szczéremi mu być nie chcecie. Wiemy dowodnie że nań zmawialiście Czechów, że przeciw niemu nasyłacie Pomorców.
Niespodziewając się wyrzutu tak jawnego, porwał się Zbigniew wołając.
— Śmiécie tak mówić do mnie?
— Śmiem mówić to, na co dowody mamy — ciągnął nieustraszony Skarbimierz. — Nie rok nie dwa to trwa, cierpliwi byliśmy. Nie daliście nam ani jednego człowieka na obronę granic. Posyła pan nasz, prosi, obiecujecie, a nigdyście nam nie dotrzymali.
Zapytuje Bolesław i wiedzieć chce, czyście mu bratem i druhem, czy wrogiem?
Gdy to mówił, twarz Zbigniewa mieniła się gniewem, zapalczywością, wściekłością niemal i chytrym spokojem, który chciał okazać. Walczył z sobą, twarz mu siniała, trząsł się cały, wreszcie głosem płaczliwym, jakim dziady żebrzą pod kościołami, odezwał się hamując,
— Boże miłosierny! co za dola moja! jestem znieważony, uciśniony, osądzony, odepchnięty, potępiony. Najmniejszy tu w tych ziemiach nie mam znaczenia ani siły, siedzę na najgorszéj dzielnicy — chorzeję, marnieję, ginę i za moją miłość i wierność — taka nagroda!!
Skarbimierz mu przerwał.
— Miłościwy książę! słów my dosyć słyszeliśmy.
— Tak! — gniewnie krzyknął Zbigniew zmieniając głos — tak! uczynku mi żadnego nie zadacie? — Wiem, że nazywacie mnie zdrajcą? a ja was zowię potwarcami! zdrada! gdzie dowody? pokażcie, gdzie! jaka? To czynię co chcę, jestem u siebie panem.
— Brońcież się sami od nieprzyjaciela, odparł poseł. Dotąd my sami bronić was musimy.
— A kto was prosi o to! — wołał Zbigniew — jam pomocy nie wzywał nigdy.
— Mamy więc dopuścić, aby Pomorce spustoszywszy wasz kraj, poszli nasze spustoszyć? rzekł Skarbimierz.
— A toć nie mnie, ale sami siebie bronicie! śmiejąc się śmiechem złym i groźnym podchwycił książe. Co mi do tego? wdzięczności wam nie winienem.
— Miłościwy panie! — mówił Skarbimierz, — królewicz Bolko panem jest pobożnym, cierpliwym, pokój miłującym.
— A! ja téż! ja téż! wtrącił książe.
— Cierpliwości i miłości w końcu się jednak przebrać może, — dodał Skarbimierz — nie chcecie bronić państwa, ani dawać posiłków, stracić możecie dzielnicę.
Zbigniew pobladł, głos jego znowu stał się żebraczym i płaczliwym.
— Azali ja co winien jestem! — począł ręce łamiąc — nie szanuję ja brata? Życzę mu dobrze, radbym posiłkować, alem ja sam chory i ciężki, a ludzi nie mam. Zazdrośni, podli, nikczemni pomawiają mnie o zdradę! jam wierny, jam nieszczęśliwy!
Skarbimierz spojrzał nań tak wyzywająco, że Zbigniew ton zmienił znowu i spyszniał. Gniew zwyciężał i wychodził na jaw.
— Czego chcecie odemnie? — krzyknął. — Z czémeście tu przyszli? jestem li ja synem króla, bratem Bolesława, równym mu czy nie?
Jeślim równy, odpowiadać mu nie potrzebuję. Czynię co chcę — wyższego nad sobą oprócz Boga i ojca Papieża w Rzymie, nie znam.
Odwrócił się ku ścianie.
— Taką mi dajecie odprawę! zapytał poseł.
— Bo nie wiem czego śmiecie się domagać odemnie! nikomum hołdu nie winien i służby! — rzekł książe.
Mówił to i znowu złagodniał nagle. Twarz ku oknu zwrócił, popatrzał w nie, potém się pochylił ku gościowi z uśmiechem na ustach i wyrazem łagodnym. Zdjął z szyi łańcuch i chciał go włożyć na Skarbimierza, ten się cofnął z pokłonem.
— Teraz podarku od waszéj miłości przyjąć mi się nie godzi — rzekł — wdzięczen zań jestem.
— Cóż się stało? począł, łańcuch na ławę rzucając Zbigniew. — Dlaczego przysłał do mnie Bolko! Kto mnie oskarża? Co mi zadają! Głos coraz był słabszy i łagodniejszy.
— Miłościwy panie, nikt wam, wy sami szkodzicie sobie — odezwał się Skarbimierz. — Stronicie od brata, zapominacie o nim. Domagamy się posiłków, na nas całe brzemię! nie dajecie nam ich. Obiecujecie, a gdy rachujemy na nie, nie przychodzą.
— Jam nie winien! jam nie winien! przerwał książe, — zaprzysięgam niewinność moję. Zdrady w sercu mojém nie ma! kocham brata, a jestem posądzany i czerniony. Jakże się zbliżyć, gdy wiem co mnie tam czeka? Wymówki, podejrzenia, niewiara.
Westchnął ciężko i zasunął się znowu w kąt ciemny, łańcuch zdjęty, powoli wkładając na szyję. Milczał.
— Co każecie mi powiedzieć panu naszemu? spytał poseł.
— Powiedzcie mu, że ja się do żadnéj nie znam winy, chłodno odparł Zbigniew. Boleję nad tém, iż daje wiarę ladajakiéj potwarzy, że mnie posądza. Kocham go, szanuję, wiernym mu jestem i będę.
Skarbimierz nie chcąc dłużéj walki prowadzić na próżne słowa, chciał już pokłoniwszy się odchodzić, gdy książe go wstrzymał.
— Wiem, czém się to dzieje — rzekł — ludziom jestem solą w oku. Siedzę cicho i spokojnie, chcieliby mnie i z tego kąta wymieść precz.
— Któżby tego chciał? i na co? mruknął poseł.
— Nie posądzam brata! inni są, co na mnie żgają — mówił płaczliwie Zbigniew. — Bolko mężny, zacny, szlachetny, ale otoczony złemi i chciwemi...
Mówcie za mną! brońcie mnie! czysty w sumieniu jestem, Bóg świadek!
Książe mówił jąkając się, prędko, niewyraźnie, to się wysuwając z kąta, to chowając weń, powtarzał jedno niespokojny. Raz jeszcze posła chciał w łańcuch przybrać, ale Skarbimierz się cofnął i odszedł.
Wieczorem wezwano go do stołu, ugaszczając hojnie. Marko sam odprowadził na dworzec biskupi, probował badać i odparty został milczeniem. Skarbimierz mówić nie lubił; powtarzał jedno, aby ludzi dali na wyprawę, naznaczyli miejsce, czas i liczbę.
Zdawało się niezmiernie dziwić Sobiejuchę, że się takiéj rzeczy domagano, pobiegł do pana po rozkazy i wrócił krokiem powolnym.
— Co przynosisz? — zapytał poseł.
— Nie to com pragnął! — zawołał Marko. — Bóg widzi, chciało mi się koniecznie wyprosić na wyprawę z wami! Stęskniłem się za wojenką. Zobaczylibyście, że i ze mnie żołnierz niczego! aż mi się serce wyrywa do boju, ale pan nasz nie dopuszcza!!
Jużci on lepiéj wié co może!
Ludzie nasi porozsyłani po grodach, nimbyśmy ich pozbierali, zwołali, uszykowali, a nimby się ta hałastra nauczyła co potrzeba, dużoby czasu upłynęło. Co na to radzić? co? Nie możemy nic dać! nie mamy!
— Ludzi nam tylko dajcie — rzekł Skarbimierz — i konie, choć dzikie, my zrobiemy z nich takich jakich nam potrzeba.
— Pewnie! — przerwał Marko podnosząc ręce — ale zkądże wziąć tych ludzi, zkąd koni? Lud na przednowku, wynędzniały, mizerny, porozłaził się, wymarł... Całe osady pustują. Konie téż niezdrowe, zima była ciężka, chude! skóra i kości! Zkąd co wziąć? jak?
Książe mało nie płacze...
Skarbimierz się odwrócił od niego, Marko plótł ciągle.
— Nikogo to tak nie boli, jak mnie, starego wojaka! Bywało się już po świecie, wie się jak poczynać z pogany, jak z Niemcem, jak z Czechem. Ja ich wszystkich znam. Dusza się rwie, daremnie. Niemcy mnie tak znały dawniéj, że na sam widok pióra u hełmu pierzchały, a Ruś! miły Boże! Pieśni o mnie składali, siekałem ich kupy.
Poseł zawrócił się szydersko ku niemu.
— Chodźcież z nami — rzekł — przyjmiemy starego wojaka.
— Jakże mam biednego pana opuścić? — westchnął Sobiejucha. — Przywiązał się tak do mnie, że gdy pół dnia nie widzi, zaraz gorzéj chory. Nużby mu się z tęsknicy zmarło, na sumieniu bym miał.
Wzdychał i kaszlał stary.
Za nadrą miał przyniesiony ów łańcuch złoty, którym raz jeszcze posła kusić probował, lecz ten rękę odepchnął, mówić nie dając.
Nazajutrz rano Skarbimierz Płock opuścił, gniewny z tego, co tu widział i słyszał, pewny, iż owa miłość braterska i wierność była zdrady pokrywką.
Biskup nie taił, iż Zbigniew na naradach i odgróżkach cały czas trawił.
Przybywszy do Głogowa, nie potrzebował mówić Skarbimierz co przywiózł z sobą.
— Kłamstw się nasłuchałem bezecnych — rzekł. — Ani ludzi, ani koni, ani posiłków żadnych nie dadzą.
Opowiedział wszystko Bolesławowi, zamykając tém znowu, że zdradę raz znieść potrzeba i ze Zbigniewem koniec uczynić.
Zmilczał królewicz, woląc pomstę lub usprawiedliwienie zostawić czasowi.
Na myśli i sercu miał teraz zdobycie Kołobrzegu, tak jak niedawno Białogród pomorski ubiegł i opanował. Pomorcy czujni byli, stawili czaty, pilnowali się od tego, który sam jeden dla nich był strasznym.
Wojna z niemi była niejako wojną świętą. Tu się resztki pogaństwa chroniły, a póki ono tam się gnieździło, pokoju Polska nie miała. Upokorzeni, pobici, uskromieni, jutro się burzyli znowu i powstawali. Zawierali pokój w potrzebie, nazajutrz zrywali go, porę upatrzywszy dogodną.
Teraźniejsza wyprawa cios im miała zadać śmiertelny. Bolesław chciał na nich spaść niespodzianie, jak piorun z obłoków. Pieszych ludzi z tarczami nie brał wcale, ażeby nie zwalniać dla nich pochodu. Cała jazda, najlepsza jaką miał stała pod Głogowem: Szlązacy, Krakowianie, zaciężny lud wszelki, na koniach najsilniejszych, w najpełniejszéj zbroi.
Gdy pułki się zebrały wszystkie, a młode panię wyjechało je obejrzeć, rozradowało się mu serce i wielka otucha w nie wstąpiła. Widok był wspaniały, gdy lud ten wszystek wystąpił ochoczy jednako zbrojny, okrzykami witając miłego wodza swego. Żelaza nie dźwigali nazbyt ciężkiego, ale mieli się czém okryć i z czém potykać. Miecze ostre, oszczepy twarde, małe tarcze kute, hełmy żelazne; u starszyzny i na kropierzach koniom nie zbywało a na piersi blach wielkich mieli dosyć i mieczów zapasnych u siodeł, toporków i maczug żelaznych.
Pobożny pan wziął z sobą kapłanów, którzy codzień dla wojsk mszę świętą w obozie odprawiali, wieziono chorągiew poświęcaną, powiewały i inne pomniejsze przy pułkach, barw rozmaitych z wizerunkami ptaków i zwierząt, w pasy i słupy.
Małoco wozów lekkich wiozło trochę zapasu, namiotów i broni dla odmiany.
Patrząc na to wojsko w ciągnieniu czuć było, że ono zwycięzkiém powróci, tak z oczów wodzów i prostego człeka biła odwaga a wiara, że idzie mocą Bożą nie swoją, za sprawę wiary nie dla łupu.
Żelisław bez ręki, Wojsław z czaszką rozpłataną, Skarbimierz bez oka otaczali bohaterskiego królewicza, który pod chorągwią poświęcaną z krzyżem, jechał dysząc chucią wielką walczenia za wiarę.
W pochodzie zastępy nie swawolne nuciły pieśni, ale niedawno na świat wyszłą z kruchty gnieźnieńskiego kościoła, starą pieśń wojowniczą o Bogarodzicy.
Nie rozlegały się jednak śpiewy głośne, cicho postępowały szeregi przez lasy i pustynie, chcąc ubiedz nieprzyjaciela. Szły wielkiemi bory i ostępami, mijając sioła i grody, bez dróg, manowcami, które przewodnicy wskazywali. Im bardziéj zbliżali się ku granicy, tém kraj pustynniejszym się wydawał.
Nikt się tu mieszkać nie ważył, bo niktby się nie utrzymał cało dla nieustannych pogan napadów. Stały puszcze ciche, dzikie, zapomniane, jak je Bóg stworzył, ledwie tknięte ludzką nogą. Czasem przed wojskiem wyrywał się zwierz spłoszony, przerażony tętnem koni, brzękiem oręży, biegł i z oczów znikał. Naówczas kilku ochotników puszczało się za nim z oszczepami, leciały strzały świszcząc i stłumione odzywały okrzyki. Po chwili wszystko wracało do porządku i wojsko się sunęło daléj.
Na polanie gdzieś w lesie, pod wysokim drzew starych dachem, stawano czasem koniom dać spoczynek. Starszyzna kładła się na trawie, tarczki malowane jezdnych i oszczepy ich w stożki poustawiane świeciły na słońcu, jakby z nich oczy jakieś pobłyskiwały.
Dla królewicza namiotów nie rozbijano, ani mu było potrzeba innéj wygody a strawy nad tę, którą wszyscy mieli. Kawałek mięsa opieczonego przy ognisku, woda ze strumienia, starczyła. Im daléj szli, tém w ściślejszych wojsko postępowało szeregach. Nikomu niewolno było wybiedz naprzód, ani w tyle pozostać, ni w bok się rzucić samopas, ani w róg dawać hasła, ni nawet pieśni zanucić.
Trzeciego dnia gdy tak szli, nad rzeczułką postrzegli ludzi, którzy ryby łowili. Byli to Pomorcy, tych żeby swoim znać nie dali, chwytać musiano i powiązać.
Tu już szlaki, jakiemi dzicz owa na Polskę chadzała gdzieniegdzie widne były. Spotykano opuszczone szałasy, obozowiska stare, ogniska wygasłe noclegów i skielety koni co tam popadały w drodze. Rachowano, że śpiesząc szóstego dnia z Głogowa do Kołobrzegu dociągnąć mieli. Lasy się przerzedzały, polany szersze widać było, spieszyć musiano, aby kto nie podpatrzył i nie uprzedził.
Piąty dzień dobiegał do wieczora, gdy raz ostatni w lesie położono się obozem. W powietrzu woń jakąś czuć było inną, wiało już sąsiedztwem morza z szerokiego świata. Wiatr szedł od wybrzeżów na lądy, przeto i ostrożności mniéj było potrzeba, bo się głos nie rozchodził daleko.
Las rzadki u szerokiéj łąki i stawu wybrany był z rozkazu Bolesława na obozowisko. Wnet po przyciągnieniu na samym wierzchołku piasczystego wzgórza, ołtarz ustawiać poczęto.
Walkę za krzyż Pański, modlitwa o pomoc Bożą poprzedzić miała. Dano ludziom spoczywać do północy, a gdy po gwiazdach poznano, że ranek się zbliżał, ruszyli wszyscy ołtarz otaczając dokoła, na którym O. Hilaryon bezkrwawą składał ofiarę.
Dzień to był Sobotni N. Panny Maryi. Wigilją pościli wszyscy, a przy mszy świętéj Bolesław, starszyzna i z ludu, kto chciał i mógł do stołu Pańskiego przystępowali.
Wśród ciszy lasu klęczące szeregi zbrojne z odkrytemi głowy, które kapłan z hostyą obchodził, zbrojąc na krzyżowy bój — obrazem były wspaniałym. Zaledwie dokończono obrzędu, gdy chorągiew poświęcona podniosła się w górę i cichym głosem ozwał się hymn:

Bogarodzico dziewico.

Zaczęto go nucić stłumionemi głosy, pomnąc na blizkość nieprzyjaciela, ale w uniesieniu pieśń rosła, potężniała, pamięć na niebezpieczeństwo znikła.
Pod tą chorągwią, z tym hymnem, pewném się zdało zwycięztwo. I brzmiała pieśń silniéj coraz, coraz pełniéj i ogromniéj.
Śpiewał królewicz, drużyna, starszyzna, wojsko, a kto pieśni nie znał, wtórował jéj głosem, bo mu ona do serca mówiła, krzepiła je i rozgrzewała.
Razem z pieśnią rósł dzień i światłość. Poczęta o mroku, rozdarła ciemności, chmury się rozpierzchły na niebiosach, lazur ukazał się czysty i jakby modlitwą wywołane słońce, wyszło siejąc ogniem na ziemię.
Wojsko na koniach siedziało, szybko zbierano na wozy sprzęt kościelny, pozostała garstka doskoczyła raźnie wierzchowców. Królewicz jechał przodem, gnał, pędził, bo niecierpliwością gorzał wielką. Skarbimierz, Żelisław, Wojsław hamować musieli, tak się wszystko naprzód rwało.
Z piaszczystego wzgórza widać już było poniżéj gród warowny, wałami otoczony, rzeczką Persantą oblany z téj strony, od któréj iść mieli. Szeroko rozsiadały się budowy jego drewniane i mury wpośrodku gdzieniegdzie się wznoszące; daléj wyglądały u przystani stojące statki z maszty wysokiemi i pozwieszanemi żaglami, a daléj jeszcze świeciło morze płowe, jak drogi kamień mieniące się barwy tęczowemi; złotem dziane, lazurem przetykane, zielenią, szafirem, ametysty i srebrem sadzone. Lekki wietrzyk poruszał fale jego, pędząc ku brzegom, jakby rozłożoną szatę czarowną fałdował, białemi obszywając bramy; ginęły gdzieś na horyzoncie owe przestrzenie niezmierzone, jakby się tam z niebem połączyły uściskiem.
Wojsko stanęło chwilę.
Garść go była na ten gród wielki, obronny, ubezpieczony. Wszystko się tam jeszcze spać zdawało, milczało. W sercu kraju któżby się spodział, przeczuł nieprzyjaciela? Ten tylko co się dostał do Białogrodu, mógł na Kołobrzeg się ważyć.
Na widok przyszłego pola walki przeżegnali się wodzowie. O. Hilaryon podniósł do góry krzyż, chorągwie podrosły wyżéj, konie rżały niecierpliwie.
Bolko milczący jechał na przedzie. Persanta była od deszczów wezbrana. Stał na niéj nieco opodal most i przy nim bród widać było, ale tam lada chwilę mieszkańcy się mogli ukazać i popłoch uczynić. Dotąd pusto było w uśpionym grodzie.
Pomiędzy starszyzną starosta był, którego Zaborem zwano, człek mężny, ale chętnie dworujący ze wszystkiego. Stało jeszcze wojsko i nikt się nie ruszał, gdy przystąpił do królewicza kłaniając się z uśmiechem.
— Miłościwy królewiczu — odezwał się — chciałoby się już królu, rzec; czy my ten kamień nadgryziemy, Bóg jeden wié, ale że sobie na nim zęby wyszczerbim albo i połamiem, toć pewna.
Spojrzeniem nakazał Bolesław milczenie, pierś mu się podnosiła prędko i ręce drżały, powlókł oczyma po twarzach posępnych. Widok grodu silnego strwożył nawet najśmielszych.
— Hej! ludku ty mój mężny! — odezwał się. — Gdybym ja nie znał was, nie rachował na to męztwo, nie wiódłbym ja was na taki bój, w tak daleki świat! Uciekać nie możemy, kraj nas wrogi otacza, trzeba iść i trzeba zwyciężyć! Z Bogiem! naprzód.
— Boże zmiłuj się nad nami! — zakrzyczano w szeregach i pułki runęły w rzekę.

Koniec tomu 3go.





  1. Gallus.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.