Królewscy synowie/Tom IV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
I.



Już przepływali Bolesławowi Persantę, gdy miasto się budzić zaczęło.
Dwa pułki zostawiwszy w odwodzie za sobą z resztą Bolko się rzucił na ludne, szerokie przedmieścia. Mieszkańcy, których ta napaść niespodziana schwyciła na poły rozespanych, ani wiedzieli zrazu co zagrażało, ani się bronić mogli.
Niewysłowiona trwoga opanowała ludność. Bezbronne, otworem stało wszystko, domostwa malowane, izby i szopy kupi różnéj i sprzętu pełne, ludzie w gzłach, pół nadzy zrywający się ze snu; targowice bogate, jakie tylko nad morzem widzieć można, żelazo, kruszec, skóry stosami i kupami.
Skarbimierz z małym oddziałem, minąwszy przedmieścia, wprost puścił się na najbliższą bramę grodu, Żelisław godził na drugą, aby się dostać do wnętrza.
A tu już mnogi lud, wrzawą przerażony, z domostwa się wysypując, zalegał ulice i rynki.
Zaledwie Skarbimierz wpadł do środka miasta, gdy grad kamieni, drzewców, sprzętów, naczyń na żołnierzy się posypał.
Tłum obległ go, cisnął się pod nogi koniom, za uzdy chwytał, pałkami bił jeźdzców — padali jedni pod nogi koni stratowani, bieżeli drudzy, krzyk rozpaczy, jakby jeden głos, jeden ryk potwory dzikiéj całym wstrząsał grodem.
Siekąc na wszystkie strony, krwawiąc i płatając, bo oszczepów w ciasnocie użyć nie było można i spuściwszy je mieczami tylko rąbano, posunęli się Skarbimierzowi w głąb, szli, dopóki lud zbity w jedno ogromne ciało nie nacisnął ich, nie począł gnieść i przeć tak że po trupach nazad ku bramom cofnąć się musieli.
Za Skarbimierzem mało poszło w tą otchłań, nęciły bogactwa na podzamczu, któremi żołnierz się obładowywał. Chwytano po drodze i wiązano jeńców, chłopców i dziewczęta, wynoszono wory, rozbijano skrzynie. Jeden łupieżca dał przykład, drudzy poszli za nim. Nie było sposobu znacznéj części wojska wstrzymać od grabieży. Bolesław postrzegłszy Skarbimierza we wrotach, partego przez tłumy, posyłał mu posiłki, gnał ostatek swych ludzi, lecz na ogromnych przedmieściach, otworem stojące domy, wabiły więcéj żołnierzy. Szał opanował ich jakiś.
W pośrodku przedmieścia na pagórku wyniosłym stał okazały gmach z drzewa, na ogromnych słupach wzniesiony, szkarłatną barwą malowany, oponami obwieszony do koła.
Była to Świątynia pogańska Trygława, czczonego przez Pomorców, do któréj z dalekich stron ludy po wyrocznie chodziły.
Tu także dopadł oddział jeden, spodziewając się największego łupu, lecz u parkanów opasujących budynek tłum guślarzy, wieszczków, posługaczy ściśnięty rozpaczliwie świętości swych bronił. W ciasnych wrotach z dzidami i toporami rozwścieczeni stali starce, kobiety, młodzież, i rzucając się na miecze Polan, chwytali je gołemi rękami, krwawiąc się i rzeżąc, byle oręż wyrwać nieprzyjacielowi. Drudzy jeźdzców z koni ściągali, lub bezbronni kąsali i rwali ich jak zwierzęta dzikie.
Parkan drewniany, który dokoła obwodził świątynię, gdy go przéć i rąbać poczęto, obalił się w końcu, przygniatając sobą część obrońców.
Gdy ten pas rozerwany został i padł, reszta ludu stanęła w progach świątyni z tąż samą broniąc jéj zawziętością. Tu bój był najstraszniejszy, bo z jednemi przed sobą stojącemi, z drugiemi którzy zewnątrz oblegali walczyć musiano.
Wśród walki téj jedna z opon, które jeszcze kryły wnętrze świątyni urwana padła na głowy tłumu i po za nią ukazał się olbrzymi posąg trój głowy, cały blachami złotemi obity, u którego stóp na kamiennym ołtarzu płonął ogień na pół już przygasły.
Na słupach i w głębi na tylnéj ścianie wisiały oręże kosztowne, tarcze, zbroje i hełmy, stały oszczepy stosami, połyskiwał złoty i srébrny sprzęt świątyni.
Cisnąc przed sobą starców i niewiasty krzyczące, obalając je pod nogi, żołnierze wpadli do środka. Tu już nie bój ale rzeź się poczęła, bo nikt nie ustępował, nie chciał poddać się żaden. Leżący na ziemi nożami rozcinali brzuchy koniom, kaleczyli tratujących ich ludzi, czepiali się jak pijawki i ciągnęli za padającemi. Póki stało w nich życia, do ostatniego drgnienia bronili swojego Boga i chramu.
Krew ciekła z progów dokoła, po trupach i dyszących jeszcze ciałach iść trzeba było do posągu, i kilku ludzi drągami naparłszy z tyłu zrzucili go z podstawy na któréj był wzniesiony.
Olbrzymi bałwan z trzaskiem obalił się na ziemię i padając na ciała kupami leżące przed nim, zgniótł je aż krew z nich trysnęła.
Pół świątyni zalegał kloc ten drewniany, który z blach odzierać poczęto. Jedni chwytali zbroje ze ścian, włócznie i stanice poświęcane, drudzy dobywali się do podziemnego skarbca świątyni, który pełen był złotych i srebrnych naczyń, opon i wszelkiego sprzętu drogiego.
Nadbiegający późniéj poodrywali boczne opony i gmach stanął na przestrzał otwarty...
Pustoszyła go garść zwycięzców.
Zaledwie ci co zdobyli świątynię mieli czas ujść z niéj, gdy już płomię obalonego ołtarza poczęło chwytać szaty na trupach, a wiatr rozdymający ogień niósł go po gmachu całym. Zaczęły płonąć słupy i ściana tylna, suche drzewo smolne gorzało szybko i ogień pnąc się po niem dachu już sięgał.
Obciążeni łupami musieli co prędzéj unosić życie z płomieni, które szérzyły się, obejmowały wszystko i jednym stosem czyniły olbrzymią budowę.
Wyschłe słupy przepalone od dołu, wnet się chwiać poczęły i gdy dwa z nich przejadł ogień, ciężki dach z belkami; z ogromnym łoskotem runął pokrywając sobą trupy, krew przelaną, posąg Trygłowa i straszne owo pobojowisko.
Rozpryśnięte iskry niosły się ztąd na dachy domostwa dokoła, w których dokazywali żołnierze.
Wybiegały z nich jęcząc pół nagie niewiasty i padały sznurami za szyje chwycone. Innych niemiłosiernie dobijano.
Był to straszny odwet za krwawe spustoszenia osad polańskich na granicach.
W bramach walczyły jeszcze dwa pułki Skarbimierza i Żelisława chcąc się dostać do wnętrza miasta; lecz oprzytomniała ludność chwyciwszy broń przystępu broniła tak rozpaczliwie i zajadle jak ci co padli w gruzach świątyni.
Trzy razy rozbiwszy tłumy wparł się Skarbimierz do wnętrza i trzykroć został wyparty tym murem ludzi, wśród którego i trupy, niemogąc paść, drogę tamowały, popychane przez żywe masy co je ściskały dokoła.
Wśród płomieni, rzezi, wrzasku Bolko obiegał gród szukając wnijścia, zbierając rozpierzchłych ludzi...
Boj ten dziki, krwawy, szalony, przedłużał się dzień cały, trwał do wieczora. Nie było już nadziei zdobycia grodu samego, kazał więc królewicz w rogi dać hasło do odwrotu, na zbór rozpierzchłym.
Lękać się było można, aby poganie klęską do rozpaczy przywiedzeni, nie wybili się z przeważną siłą z miasta i nie rzucili na oblegających.
Świątynia obalona, złupione i zniszczone przedmieścia, ogromna liczba niewolnika, bogaty łup płaciły za wyprawę, siały trwogę imienia Bolesławowego u pogan.
Cel był choć w części osiągnięty.
Długo napróżno nawoływano do odwrotu; wśród wrzawy i trzasku płonących domostw, rogów słychać nie było, dymy zasłaniały chorągwie, które na znak do góry podnoszono. Musiała starszyzna biedz na pogorzeliska i upojone żołnierstwo gwałtem prawie z między domostw i zwalisk wyciągać. Nie jeden téż tu padł schwycony gdy się zapędził, przywalony belką padającą z góry, raniony pociskiem z murów, z których kamienie i strzały się sypały.
Mrok padał, gdy z trudnością udało się pułki rozbite zwycięztwem, nazad przez Persantę przeprowadzić na wzgórze, gdzie na część nocy obozem się położyć musiano, dopókiby żołnierz oszalały nie ostygł, niewolnika nie spętano, nie zbito w gromady, nie rozporządzono odwrotu. Długo tu leżeć nie było można, bo część ludności z przedmieść rozbiegła się po okolicy, i co chwila odwetu a napaści dziczy spodziewać się było trzeba.
Zwolna żołnierz się skupiał rozprzęgły. Bolesław, który jeszcze na koniu stojąc patrzał na pogorzelisko i gród niem opasany, smucił się wielce. Nie takiego pożądał zwycięztwa.
Przy koniu jego stał Skarbimierz ranny, ze zbroją potłuczoną, tak smutny i zawstydzony jak on.
— Bóg nam nie pobłogosławił — mówił królewicz, łupu wiele! — Co po nim — gród, gniazdo ocalało!
Świątynię spaloną odbudują, a serce miasta zostało całe! — Odrodzi się wężowe plemię z popiołów.
— Strzymać ludu nie było siły ni sposobu — mówił — wzdychając Skarbimierz. Ponęta zbyt wielka była, jeńca stręczyło się mnóstwo, dziewczęta i chłopcy krasne i zdrowe, kupi i bogactw mnóstwo. Nieszczęsna chciwość zgubiła nas!
— Miłościwy panie — wtrącił Żelisław, pocieszmy się. Nie szliśmy darmo, cios zadany pomorcom ciężki. Padła wielka ich świątynia, postrach rzucony nie da im już przedmieść odbudować, nie będą się w nich czuć bezpieczni. Zajęci w domu granicę w spokoju zostawią.
Nic nie rzekł Bolko. Nie pocieszonym był, wyprawa o gród się rozbiła, rycerstwo jego nie posłuchało wodzów głosu. Myślał w duchu że powrócić musi raz jeszcze, aby dopiąć co postanowił.
Całą noc nikt nie spoczął, do czynienia było wiele. Ciągle jeszcze zwlekali się opieszali. Zrzucano zdobycz na kupy, opatrywano, obmyślano jak obciążonym nią powracać. Konie i wozy wprawdzie znalazły się w zdobyczy także, lecz tych nie starczyło, żołnierz musiał brać na barki i konia czego porzucić nie chciał.
Młodszych jeńców do pracy zdolnych pętano i wiązano kupami, starsi padali ofiarą.
Dziki ów lud, znany z wypraw Polanom, na miejskich śmieciach wyrosły innym się wydawał, słabszym zarazem i dorodniejszym, zuchwałym a do boju nie wiele wprawnym. Jeńcy z ziemi się podnosili z jękiem poglądając na zgliszcza miejskie, wyciągali ręce ku nim i płakali. Nikt o litość nie prosił, wiedzieli że ojcowie ich, którzy Polan napadali nie mieli jéj dla nich. Z oczyma wlepionemi w morze siedzieli drudzy, wiedząc że go już więcéj nie zobaczą.
Noc już była, gdy garść jeszcze zbłąkanych żołnierzy poślednia, ukazała się od strony miasta.
Gdy się zbliżyli, Żelisław, który na czatach stał, postrzegł pomiędzy żołnierzami, nędznie odzianych ludzi kilku, na pół obnażonych, poufnie rozmawiających z prowadzącemi. Już z języka poznał w nich swoich, — lecz do wojska nie należących. Wybiegłszy przeciw nim, ze zdumieniem ujrzał w nędznych łachmanach, boso idącego przodem Szlązaka, ziemianina Krupę, którego przed kilką miesiącami kupa jakaś Pomorców ze dworu jego nocą porwała i uprowadziła z rodziną całą.
Krupa, którego trzymano uwięzionego w grodzie dla okupu, korzystając z trwogi i zamięszania, razem z kilką innemi wyrwać się potrafił, z wałów spuścił i zbiegł z niemi do swoich. Niewolą był tak osłabły, iż choć go radość wielka z odzyskanéj swobody ożywiała, zaledwie mógł wydobyć z siebie słowo.
Wszyscy obstąpiwszy go prowadzili wprost do Bolesława, aby się czegoś od niego dowiedzieć.
Zobaczywszy go królewicz, który tylko co legł spoczywać, wstał uradowany wielce, wołając:
— Milszy ten oto łup jeden, nad całą złota kupę. Niech Bóg będzie pochwalony za niego i za świątynię którąśmy w perzynę obrócili. Reszta za grzechy nasze.
Krupa płacząc ściskał kolana pańskie, a że słabym był, królewicz mu wina kazał nalać komornikowi, aby siły do mówienia odzyskał. Obstąpiono go kołem.
Począł opowiadać Krupa jaka trwoga panowała w mieście, i upewniał że gdyby w pierwszéj chwili udało się było wpaść gromadzie zbrojnych do środka, miasto by zdobyte zostało a z nim skarby wielkie, oręża mnóstwo i niewolnika polskiego nie mało.
Dopytywali go drudzy o jeńców różnych, nad granicami pochwytanych. Liczył niektórych Krupa co zostali w Kołobrzegu, opowiadał o innych że ich posprzedawano za morze i do innych miast Pomorskich. Z dzielnicy tylko Zbigniewa, jak upewniał, pobranych uwalniano bez okupu.
Potwierdzało się tém porozumienie księcia z nieprzyjacielem. Z niedowiarstwem słuchał o tém Bolko, inni do opowiadania podbudzali, badając, jak to być mogło!
— Nie inaczéj jest tylko tak jak mówię, prawda to święta — dodał Krupa. Nie jeden raz ale dziesięć razy widziałem Pomorców powracających z wyprawy. Więźniów pobranych u nas stawiano zaraz i szła starszyzna dopytując ich. Czyj? z jakiéj dzielnicy? — Bolesława czy Zbigniewa? — Kto rzekł że Bolesława był, sprzedawano go i wiązano, Zbigniewowych zaś puszczano wolno, aby się panu oznajmywali, i mówiono głośno. Druh to nasz jest, czynić mu się krzywdy nie godzi.
Starszyzna krzyczała gniewna.
— Nie takli? — nie mówiliśmy? — Jawnym zdrajcą jest! — Na was i na królestwo nasze wiąże się z nieprzyjaciołmi. Głowę by dać winien!
— Że Pomorcy z nim a on z niemi zna się dobrze, — mówił Krupa — naocznem miał dowody. Widziałem jak do niego posyłano, jak on tu swoich ludzi potajemnie wyprawiał oznajmując kędy książe nasz, gdzie i z jaką siłą się znajduje.
Słysząc to dowódzcy miotali przekleństwa i z gniewu utrzymać się nie mogli. Milczał Bolko zasępiony. Krupa nietyko szczegóły najmniejsze przytaczał, ale prawdę słów swych poprzysiądz był gotów, wraz z kilką innemi ludźmi, jak on zbiegłemi z niewoli.
Więc choć dzień ten mógł rozweselić serce królewicza, chmurny położył się przy ognisku, jakby największą poniósł klęskę.
Napróżno przytomny o. Hilaryon pocieszał, przypominając, iż było za co dziękować Bogu, a nie skarżyć się, bo orężowi pobłogosławił i zdradę odsłonił.
— Tak ojcze mój — rzekł książę — ani zaniedbam złożyć Bogu dzięki i ofiarę, bośmy walczyli szczęśliwie, a nie nadaremnie. Lepiéjby jednak być mogło, gdybyśmy nie dali się ująć pokusie i chciwości grzesznéj. Nie przetoż się smucę. Trapi mnie, co opowiada Krupa ten, bo zdrada braterska nad wszelkie bole jest większą boleścią. Ze krwi mi bratem jest. Znałem go złym, nie chciałem wierzyć zdrajcą. Pamiętne mi słowa ojcowskie, iż który na kraj z wrogiem czynić zmowy będzie od praw swych odpaść powinien.
— Sam on się z praw tych wyzuł — rzekł kapelan. — Nie krzywda mu się stanie, ale sprawiedliwość, gdy dzielnicę utraci.
— A ludzie rzekną, żem to uczynił nie dla jego grzechu, ale dla mojéj żądzy panowania choć widzi Bóg serce moje! — dodał Bolesław.
— I Bóg osądzi sprawiedliwie — dodał ojciec Hilaryon, a zaprawdę lepiéj jest, ażeby ginął jeden, niż przez jednego tysiące.
Rozmowa z duchownym przeciągnęła się dłużéj, nadszedł Skarbimierz i starszyzna. Wszyscy rozjątrzeni, zburzeni, domagali się ukarania i natychmiastowego sądu. Bolko był nadto rycerskiego i chrześciańskiego ducha mężem, by łatwo do surowości względem brata dał się skłonić. Zaklinano go i naglono na próżno, stał przy tém, aby raz jeszcze słać do Zbigniewa. Chciał mu oddać zwierzchnią władzę nad królestwem całém, byle go bronił i knować przeciw niemu zaprzestał. Nie mogli go przekonać, ani stary Wojsław, ani Żelisław, ni Skarbimierz.
Ten słuchając ostatniego postanowienia pańskiego — rzekł do królewicza:
— Na nic się nie przyda ofiara. Wojować on nie umié i nie będzie, a knować nie przestanie. Przyjdzieli państwo to i ziemie jego na ręce nieudolne, rozsypią się i rozerwą.
Bolesław nic nie rzekłszy, przy swojém trwał. Nazajutrz, gdy wojsko łupami obciążone w pochodzie było, kazał do siebie Skarbimierza przywołać, podarki mu z łupów dla brata wydzielił, między innymi dziesiątek chłopców w Kołobrzegu pochwyconych i do Płocka go z tém odprawił.
Miał on raz jeszcze o wierność napomnieć Zbigniewa, grożąc mu, iż w ostatku dla obrony własnéj i ziem tych, coś przeciw niemu począć będzie musiał, choćby serce bolało.
Niechętnie posłuszny Skarbimierz, z małym pocztem wyruszył znowu, zawracając się z drogi do Płocka. Nie pochwalał on téj pobłażliwości i zwłoki, bo Zbigniewa znał dobrze.
W Płocku o wyprawie na Kołobrzeg niewiedziano jeszcze, gdy Skarbimierz z jeńcami na zamku się stawił. Opadli go wszyscy, pytając, opatrując, dziwując się tak szybkiéj wycieczce.
Przypadł Sobiejucha zdyszany, wylękły, a zobaczywszy niewolnika i podarki, posłyszawszy o nowém i nadzwyczajném zwycięztwie, o zabranéj zdobyczy, ręce załamał....
— Mnie tam nie było! — wołał udając zapalczywość wielką. — Byłbym tych pogan siekał bez litości i łupem się pożywił. Pewnie się nie bronili!
Przyprowadzonych chłopców zabrawszy z sobą Marko pośpieszył do pana. W chwilę potém i Zbigniew, nie czekając przybycia posła, niecierpliwy wyszedł sam przeciw niemu, blady i niespokojny.
Niewierzył opowiadaniu; płaczące dzieci Kołobrzegskie sam rozpytywać począł. Potwierdziły mu one straszliwe zniszczenie przedmieść, spalenie świątyń, zabrane łupy ogromne.
Na twarzy Zbigniewa gniew się malował straszny, musiał czekać na uśmierzenie go, nim przeciwko posłowi wyszedł daléj. Przeczuwając złe grożące, stał się wielce łaskawym.
Gdy Skarbimierz ukazał się w podwórcu, postąpił ku niemu, ręce podnosząc i wołając.
— Bogu niech będą dzięki za zwycięztwo! Orężowi miłego brata mojego szczęści się zawsze. Błogosławieństwo niebios jest nad nim.
Wysłuchawszy tego nieszczerego wynurzenia się, poseł o rozmowę prosił na osobności.
Źle to już wróżyło, zasępił się Zbigniew, spójrzał trwożliwie, w sumieniu się czując nieczystym.
Weszli do izby razem. Skarbimierz nie zwlekając począł:
— Miłościwy książę, pono ostatni tu raz sprawiam poselstwo. Pan nasz srodze jest umartwiony jawną nieżyczliwością waszą. Dowody mamy żywe, że gdy my krew lejem, walcząc z Pomorzanami, wy z niemi w przymierzu jesteście.
— Ja? z pogany? przeciwko bratu? — zakrzyknął Zbigniew. — Godziż się mnie tak obwiniać! Chcecie się mnie pozbyć! Szukacie pozoru!
— W Kołobrzegu w ręce nasze popadli ludzie, którzy poprzysięgną — rzekł poseł.
Zawahał się książę nieco, lecz wprędce znów zapalając się mówić zaczął:
— Kłamstwo niecne! potwarz niegodziwa! Skłócić nas chcą ludzie, aby mnie zgubić. Zaprawdę tłumaczyć się przed wami i uniewinniać, z ujmąby było dla mnie. Oto sam jadę do Wrocławia na rozmowę z bratem.
Wyprzedźcie mnie, oznajmijcie. Jutro lub po jutrze wyruszę.
Skarbimierz swobodniéj odetchnął, nie miał tu już nic więcéj do czynienia, a wstręt czując ku Zbigniewowi, rad był, że go z ciężkiego położenia wyzwolił. Odmówił przyjęcia na dworze i natychmiast udał się do biskupa.
Marko wnet za nim wysłany, wzajemne z sobą prowadził dary, wór futer kosztownych i bryły złota. Na biskupstwie opowiadać znów musiał Skarbimierz całą wyprawę szczęśliwą, żywe na sobie okazując jéj ślady, bo kilkakroć był ranionym.
Sobiejucha wzdychał i ręce łamał, bo się czego innego spodziewali i pragnęli. W kościele nazajutrz uroczyste dziękczynne odprawiało się nabożeństwo.
Drugiego dnia rano, gdy Skarbimierz miał jechać, wiedzieli już ludzie jego, że owych chłopców dziesięciu, potajemnie bez okupu Pomorcom odesłano.
Tak dalece pilno z tém było Zbigniewowi, iż nawet odjazdu posła nie czekał.
Bolesława zastał Skarbimierz we Wrocławiu odpoczywającego, wojsko téż po ciężkiéj wyprawie potrzebowało wczasu. Pośpiech, walka, powrót łupem obciążonych zmogły i znużyły. Lecz lud to był młody i krzepki, po największém znużeniu prędko się dźwigający, tak, że w kilka dni, gdy król do obozu swego pojechał, nie znalazł już prawie śladu na ludziach szalonéj owéj wycieczki, o któréj starsi rozpowiadając, mieli ją za niepodobną do wiary.
Po obozie rozlegała się pieśń owa, którą sobie wesoła drużyna Bolesławowa ułożyła na pamiątkę. Chodziła ona z ust do ust i znalazła się późniéj zapisaną na kartach Gallusowéj kroniki.[1]

Słoną rybą śmierdzącą
Paśli się ojcowie,
Żywéj świeżéj zachcieli,
Zachcieli synowie.

Ojce zamki, oj! zamki
Zdobyli i grody!
Synowie się nie zlękli
Nadmorskiéj przygody.

Ojce tury i żubry
Jelenie bijali!
Syny morskie! — oj! morskie
Potwory na fali!


Na dzień wyznaczony Zbigniew się nie stawił, Bolkowi już dokuczał spoczynek, chciał znowu słać do niego, gdy trzeciego dnia dali mu znać ludzie, iż Płocki książę przybywa.
Jechał jak zwyczajnie, gdy w największym był strachu, z najhałaśliwszą wrzawą, ze dworem postrojonym cudacko, nakazawszy co sił dąć w rogi, w bębny bić, a ludziom na rożne głosy zawodzić.
Znano go już z tego, bo się nigdy inaczéj, jak z tym szumem i wrzaskiem nie jawił.
Chociaż w podwórcach hałas się rozlegał straszliwie, Bolko nie wyszedł naprzeciw bratu.
Powitał go w progu Skarbimierz i wprowadził do izby. Spotkali się zimno. Bolko wstał, zobaczywszy wchodzącego, skinieniem głowy go przyjął i miejsce obok siebie ukazał...
Zawczasu się przygotowawszy na rozmowę z bratem, Zbigniew przybrał do niéj twarz wesołą, spokojną, niemal dobroduszności pełną.
Przywdział téż starszego powagę.
Bolko z natury otwarty, serdeczny, nie umiejąc ukryć co czuł, siedział zimny, na licu miał gniew i na wodzy utrzymać go nie umiał. Spostrzegłszy to Zbigniew, uczynił się słodszym dlań jeszcze.
— Bracie miły — odezwał się — od dawna pragnąłem rozmówić się z wami. Przez posły źle się sprawy czynią. Ludzie stanęli między nami i kąkol sieją.
— Jam téż rad posłyszeć z ust waszych, co na obronę swą macie — odezwał się Bolko. Czyny twoje jawne i jasne przeciw tobie świadczą za mną. Przypomnijcie ile już lat od śmierci ojca upłynęło. Byliżeście choć raz mi w czém pomocą? Siedzieliście zamknięci u siebie, mnie znać nie chcąc. Jam za siebie i za was wojować musiał. Z tymi, z którymi ja się biłem, wyście się kojarzyli!
— I wy temu wierzycie? — śmiejąc się, rzekł Zbigniew.
— Cóż macie na swą obronę! Są świadkowie — zawołał Bolko.
— Ja? Mam sumienie moje — rzekł Zbigniew poważniéj. — Nigdy nie występowałem przeciwko wam! Nie szedłem na wojnę, bo do niéj, jak wy, zdolny nie jestem.
— Dlaczegoż ludzi mi swoich dać nie chcieliście! — pytał Bolko.
— Ludzie moi z twojemi się mierzyć nie mogą, wstydby mi było — rzekł Zbigniew. — Chcecie! dam ich! poślę. Nie słałem ich, bo się na niewiele zdadzą, macie swoich dosyć. Bałem się sromu!!
Wyraz mowy łagodny, pozorna jéj szczerość, ujęły Bolka. Zaczynał już, będąc zawsze skłonnym uwierzyć każdemu (wszyscy mu to zarzucali) mięknąć i słabnąć. Zbigniew to czuł i śmielszym się stał, mówiąc za sobą.
— Bracie — rzekł z wyrazem przestrogi poważnéj — ludziom nie wierzcie... Ci, co nas otaczają przewrotni są, a ciebie i mnie za narzędzia używają do swych celów. Drużyna twoja radaby cię widzieć na czele wszystkich ziem, więc podburza na mnie, który stoję na przeszkodzie. Nakłaniają cię do popełnienia niesprawiedliwości, Łupem moim radziby się zbogacili. Sądzicie mnie zaocznie z ich słów.
Bolko słuchał. Miał wprawdzie dowody zdrady jawne, a wstyd mu ich było bratu w oczy wyrzucać. Rad je był tłumaczyć tak samo, sprawą jego drużyny.
— Nie dosyć ci dawnych moich przyrzeczeń — mówił Zbigniew — nie wierzysz im? Wezmij swą starszyznę na świadków, wobec nich nowe uczynimy przymierze, podamy sobie ręce raz jeszcze, poprzysiężemy. Będę ci wiernym, dam ludzi i posiłki, szczérze i po bratersku chcę stać przy tobie.
Czegoż więcéj mógł pożądać Bolko! Rozjaśniła mu się twarz, wyciągnął rękę. Zapomniane zostało wszystko. Po chwili poufnéj rozmowy, szli, ująwszy się pod ręce do stołów, które na nich czekały.
Skarbimierz spojrzał tylko i posmutniał, jawném dlań było, że Bolko się dał uwieść znowu. Postrzegł, że i inni dowódzcy spoglądali niechętnie na płockiego księcia.
Belina bez ręki stojący niedaleko, szepnął, wzdychając.
— Panie, jużci zgoda zrobiona!
— Nie inaczéj, nowe, uroczyste zawieramy przymierze, którego będziecie świadkami. Poprzysięże je.
— Przysięga nie kosztuje nic — rzekł Belina cicho.
Inni téż wojewodowie trzymali się opodal i nieufnie, ale Bolko na to nie zważał.
Zbigniew tegoż dnia sam i przez swoich, podarkami i słowy zręcznemi starał się sobie pozyskać panów, z których prostoduszniejsi dali mu się wziąć, jak brat.
Zwołano starszyznę, wystąpili przed nią oba bracia, stanął Zbigniew i w obec panów, duchownych i świeckich, głosem śmiałym, jawnie ponowił uroczyste przyrzeczenia drużby i wierności Bolkowi:
— Klątwą ją na Ewangielii gotów jestem stwierdzić — dodał, rękę wyciągając.
— Amen! — rzekł przytomny biskup.
— Amen — odezwał się stojący u boku Skarbimierz. — Lecz, jeśliby i to uroczyste poprzysiężenie nadwerężone było i złamane, natenczas my miłościwego pana naszego prosić, błagać i zaklinać będziemy, aby uczynił koniec jaki przystało, sam kraje te objął i rządził niémi, gdy sam jeden bronić ich musi.
Zbigniew głowę tylko pochylił, ale krwią mu twarz zaszła.
Po uczcie dnia tego wyjechali bracia do obozu, około którego gonitwy z oszczepami odbywać się miały w szrankach. Zbigniew ujrzał tu wojsko, jakiego nie widział, rycerstwo, którego postawa, męztwo, zręczność napełniło go zazdrością i gniewem.
Wieczorem późnym, gdy sam na sam pozostał z Sobiejuchą, Zbigniew puścił wodze roznamiętnieniu, które przez dzień cały ukrywać musiał...
— Zmusili mnie, nożem na gardle do przysiąg — rzekł do zausznika swego — ale wymuszone śluby nieważne są. Sromem mnie tu poją i żółcią! Pomszczę się tego, lub zginę raczéj, niżbym żył w tém upodleniu! Jak sługa i dworak jego musiałem się tu włóczyć za nim i podziwiać jego rycerzy! Nigdy mu tego nie przebaczę! Czekałem długo, przyjdzie i moja godzina.
Marko za kolana go chwytał, prosząc, aby milczał, tak się lękał, aby ich nie podsłuchano.
— Miłościwy książę, z mową bądźcie ostrożni, wszystko się zrobi, co zechcecie. Nadarza się zręczność.
Zasłaniając się rękami i szepcząc po cichu, Marko oznajmił panu, że ziemianin mieszkający nad granicą pomorską, zaprosił właśnie księcia Bolesława na poświęcenie nowo-zbudowanego kościoła i ślub swój, który się wkrótce miał odbyć. Książę z małą garstką drużyny zjechać obiecywał w gościnę. Łatwo było nasłać kupę Pomorców, dając im znać o tém...
Zbigniew pochwycił myśl tę chciwie i namiętnie. — Na wagę złota za jego trupa opłacę! — zawołał mściwie... — Niech raz przynajmniéj ta dzicz go zmoże i pomści się za własną krew i za mnie.
Uradzono po cichu tego wieczora, aby Sobiejucha z drogi jechał do Gniewomira pomorskiego i dał mu wiedzieć czas i miejsce, gdzie Bolka mogli, prawie bezbronnym pochwycić.





II.


Wesela w owych czasach odbywały się jeszcze na w pół pogańskim obyczajem. Wstyd było mniéj nad dni czternaście zebranych gości przyjmować a inaczéj ich ugaszczać jak pojąc i pobudzając do szaleństwa nie umiano.
Co tylko mógł mieć dom, co się kupić, wymieniać, sprowadzić dało, musiało podostatkiem, otworem stać dla gości. Niejeden naówczas ubogim się stawał przez wesele, gdy go sproszone tłumy obsiadły i objadły. Podarki wprawdzie przywozili goście, ale każdy téż nawzajem otrzymać musiał dar jakiś. Raz w życiu sprawiało się takie wesele, raz przez dni czternaście pan młody był książęciem, pani młoda księżną, królowali swém szczęściem, odbierali hołdy lecz płacić za nie musieli, jakby książętami byli w istocie.
Nikogo naówczas od wrót domu nie godziło się odpychać, a kto zasłyszał o godach wlókł się na nie zdaleka, aby się napił i nakarmił do syta. Nie miał kto innego podarku dla nowożeńców, przywoził z sobą pieśń, błaznowanie, wesołość na wymianę, drudzy gusła i wróżby. Do bogatszych władyków zjeżdżały się ziemie całe, każdy z liczną drużyną, im kto majętniejszy, tém z większym dworem. Gdy pan młody rad był miesiąc cały trzymał gości.
Na osiem dni przed weselem ludzie się już ściągali, mniéj nad drugie tyle po ślubie trzymać się niegodziło. Gdy obrzędy kościelne połączyły się późniéj ze starym obyczajem, wesela stały się uroczystsze jeszcze, a nie mniéj huczne. Duchowieństwo na wiele zabytków starzyzny przez szpary patrzało; dużo pozwalało się czasu takich ślubowań, co gdzieindziéj surowo broniono.
Niemal na saméj granicy siedział Skarbimierza powinowaty młody Niemir, który w królewiczowskiéj drużynie służył, a Żelisława Beliny córka zań wydaną być miała. Wszystkie te rody były w łaskach i zachowaniu u Bolesława, gdy Niemir przybył prosić o pańskie błogosławieństwo, rzekł mu śmiejąc się królewicz i uderzając go po ramieniu.
— Wojny na czasie nie mamy. Pomorcy popłoszeni cicho siedzą, czemuż i mnie na gody nie wezwiecie?
Niemir do kolan się pochylił.
— Mógłżebym ja mieć to szczęście i pana widzieć u siebie?
— Muszę zjechać choć nie prosicie — odezwał się Bolko. — Jednego dnia nas nieboszczyk król na rycerzy pasował, braterstwo z sobą mamy. Zda mi się téż, że w lasach mieszkacie, dokoła ich tam dosyć i zwierza musi być pełno. Zjadę razem na gody i łowy. Wszakci i kościół pono święcicie?
— Tak, miłościwy panie — mówił wesoło Niemir. — Postawiłem chędogi dom Boży, acz mały. Biskup ma go poświęcić, a ja w nim pierwszy ślub wezmę.
— Ja wam więc będę swatem! — rzekł Bolko ochoczo...
Niemir przyklęknąwszy chciał go zato w rękę pocałować, Bolesław za głowę uścisnął i odprawił uradowanego.
Pana mieć na weselu doma, szczęście było wielkie. Choćby we sto koni przybył, a miesiącami siedział, Niemir cieszyłby się takim gościem.
Skarbimierz i Żelisław Belina szli zaraz panu dziękować za łaskę. Niemir téż niejeden raz w bitwach za królewicza życie stawił, a od dzieciństwa przy nim trwał.
Gdy we Wrocławiu o tém wieść gruchnęła po dworze, Marko ją przyniósł Zbigniewowi. Wiedziano, że Bolko jechał w kilkadziesiąt koni tylko. Lasy do koła gęste były, nieprzebyte i aż do granicy pomorskiéj się ciągnęły. — Chociażby orszak królewicza miał się gośćmi Niemira pomnożyć i urosnąć, Pomorcy mogli zasiąść nań w przeważającéj liczbie, osaczyć go jak dzika.
Sobiejucha w powrocie do Płocka, znikł w drodze, ruszył tajemniczo w kilka koni, nie było go dni dziesiątek, wrócił z podarkami obfitemi, wesoły, a gdy do pana poszedł z nowiną, siedzieli z godzinę na rozmowie wesołéj i słychać ich było zdala, jak raźno wykrzykiwali.
Tymczasem na zamku w Płocku poczęto czynić jakieś nadzwyczajne przygotowania do świetnego występu lub podróży. Ze skarbca dobywano sukna, krajano płaszcze dla dworu, okrycia na konie. Żyda owego Natana Ispana, który z Wrocławia przeniósł się był do Płocka, wezwał Zbigniew do siebie, a że ten miał złotników, którzy klejnoty kuć umieli, dano mu kruszcu i kamieni nakazując kuć korony i berła.
Od śmierci króla Władysława nigdy na zamku Płockim tak wielkiego ruchu, bieganiny i zachodów nadzwyczajnych nie było. Wszyscy zdawali się oczekiwać wypadków jakichś, które władzę księcia powiększyć i położenie zmienić miały. Marko Sobiejucha zawczasu téż obiecywał sobie odpowiednią zasługom swoim dostojność, z któréj i Greta się cieszyła, nie wiedząc, że mąż jéj pono o zerwaniu związku zamyślał.
Wszyscy prawie rachowali na tę przyszłość, która zdawała się im pewną.
Zbigniew nie bez myśli dwie korony przysposobić kazał Natanowi, spodziewał się bowiem zostawszy sam panem, księżniczkę jaką dostać z Niemiec za żonę.
Uknowana Pomorców napaść czasu wesela, lub łowów, bez których Bolko długo wytrzymać nie mógł, zdawała się nieochybną grozić zgubą. Nikt się ani spodziewać jéj, ani przeczuwać nie mógł. Pomorcy byli przestraszeni srogiemi klęskami, jakie ponieśli nietylko w wycieczkach na Polskę, ale na własnéj ziemi w Białogrodzie i Kołobrzegu.
W Niemirowicach tymczasem nadzwyczajne przygotowania czyniono.
Dworzec był nowy w pośród lasów wzniesiony, widłami dwu rzek objęty, opasany tynami, mocny i warowny, bo naówczas inaczéj jak obronnie osiedlać się nie było można. Wśród obszernego podwórca wznosił się przy nim kościółek drewniany, jeszcze złocistą barwą świeżego drzewa połyskujący, z maleńką dzwoniczką nade drzwiami i z domkiem obok dla proboszcza.
Obszerne zabudowania przylegały do pańskiego dworca, bo Niemir był zamożnym, ziemie szerokie do koła należały do niego, osadników na nich podostatkiem było, a daniny, osypy, barcie, stada przynosiły mu wiele.
Roli naówczas wielcy posiadacze ziemi wcale prawie dla siebie nie uprawiali. Rozdawali ją osadnikom, którzy dawali zato ziarno, część przypłodku z trzody i odprawiali niezbyt ciężką służbę przy dworach na straży, do grobel i posyłek. W przejazdach książęcych musiały téż osady często podwody dostarczać i obroki dla pańskiego dworu.
Rycersko służący pan taki wielkich obszarów, majętności dzierżąc mnogie, sam około ziemi chodzić nie mógł; osadzał na niéj ludzi wolnych albo niewolników i jeńców wojennych, zdobytych w wyprawach. Ztąd często i osad nazwiska jak Połowcy, Pomorcy i inne pochodzenie osadników oznaczały. Z niewolnikami, rabami, porabkami (parobkami, dziećmi rabów), rachuba była inna niż z ludźmi wolnemi; niewolny człek robił jak bydle ile zdołał i co mu nakazano. Kupowano go i sprzedawano jak towar inny, sam téż mógł się wykupić, jeżeli miał czém i wolność odzyskać. Są ślady, iż żydzi naówczas niewolnikami nawet chrześciańskiemi handlowali.
Właściciel ziemi bez trudu gotowe miał wszystko, łąkę mu zsiekli osadnicy, owies zsypali, inne ziarno dali na potrzebę dworu, miód dostarczały barcie, mięso własne stada i zwierzyna leśna, ryby, rzeka i stawy. Usługa z niewolnych ludzi się składała lub ze swobodnych, którzy za utrzymanie i niewielką płacę się zaciągali.
Stan to był pierwotny jeszcze, ale téż potrzeby mniejsze, na które obficie mało jeszcze zaludniona dostarczała ziemia. Nie wymagano nic nadzwyczajnego od najmajętniejszych dworów, musiało być wszystkiego podostatkiem ale niewykwintnie. Piwo warzono doma, miody sycono u siebie, wino do mszy tylko, dla chorych i po królewskich dworach zaledwie się znalazło. - Chléb, kasza, zwierzyna, nabiał i prosta ogrodowina karmiły.
Niemir nie potrzebował się zbytnio o przyjęcie kłopotać, choć rodziny swéj, drużyny króla, przyjaciół i znajomych kilkuset się spodziewał. Pełne już były spichrze owsa, stały siana stogi, mąka na chleb leżała w worach, zwierza nabitego solonego i świeżego wisiało więcéj niż potrzeba.
Rybacy pamiętali, aby sieci codzień zarzucać na stawach.
W napitku ni jadle nie przebierano naówczas wcale. Troskano się więcéj o to, jak wszystkich pomieścić, stoły poustawiać i na wypadek słoty się ochronić.
Na to służyły szopy ogromne, podsienia przy dworcu, kilka dużych izb doma, a na spoczynek wyżki, odryny, klecie i wszelki kąt, w którym na sianie lub słomie pod dachem położyć się było można.
Gospodarz, przyjaciele, czeladź już na dni kilkanaście przed zjazdem zajęci byli ściąganiem co jeszcze do uczty kilkunastodniowéj brakło. Zawczasu téż złaziła się wszelka gawiedź weselna gędźbiarze z gęślami, kobzami i lirami, guślarze, śpiewacy, błazny i wesołki.
Ludzie ci żyli z wesel i chodzili z jednych na drugie, bo się bez nich obejść nie było można, bez ich piosenek, pogadanek, zagadek, żarcików, wróżb, któremi gości zabawiać było ich obowiązkiem.
Krewni i drużbowie przybywali téż zawczasu, mieścili się po kątach, aby nie zawadzać nikomu i pracowali pospołu z dworem swoim, aby na dnie uroczyste, wszystko się przygotowało jak należy.
Chociaż to był początek jesieni, pory w któréj zwyczajnie odbywały się wesela, bo dostatek w gumnach był największy, drzewa jeszcze stały z zielenią i liśćmi, znalazło się jéj dosyć na powyścielanie dróg, obwieszenie i ustawienie budowli, do których i nowiutenki kościółek należał.
Duchowni temu połączeniu dwóch obrzędów poświęcenia kościoła i wesela nie bardzo byli radzi, ale trudno było odmówić człowiekowi, który swoim kosztem wzniósł dom Boży i w nim się błogosławieństwa na życie nowe dopraszał. Mruczano, że weselne szały nie dobrze się godzą z poważnym obrzędem i gody nie przystały tam, gdzie się Bogu święci chram nowy; lecz biskup nie przeciwił się, duchowni téż zmilczeli.
Na tydzień przed obrzędem zjazd liczniejszych gości się rozpoczął. Królewicza dopiero na dwa dni przed weselem najwcześniéj się spodziewano. Jechały Beliny, gdzie się jaki znajdował z tego rodu, Skarbimierzycy, powinowaci nawet dalecy. Proszono i nakazywano do wszystkich, bo im silniejsze a huczniejsze wesele, tém większa cześć dla nowożeńców.
Podtenczas gdy Bolesława się spodziewano, przeciw któremu młodzież o milę wyjechać miała, wszyscy już prawie zgromadzeni byli na dworze. Panny młodéj tylko z matką nie było jeszcze, bo ta dopiero na dziewiczy wieczór ze świetnym orszakiem zjechać miała.
Dziedzińce wszystkie pełne już były i nabite, po całych dniach około stołów, beczek i kadzi ludu się kręciło mnogo, a podczaszowie zapraszali i nalewali. Śpiewy rozlegały się szeroko i dziwnie z sobą mieszały, bo często dwóch, trzech i więcéj śpiewaków w różnych stronach podwórza zawodziło każdy inaczéj.
Czasami téż, że czas był piękny bardzo, dnie ciepłe i słoneczne, koło młodych dziewcząt i chłopców puszczało się w pląsy, jak to u nas dawnym obyczajem było, ze śpiewami, które to jak pytania i odpowiedzi, to jak wykrzyki się wyrywały, budząc śmiechy i oklaski. Zwrotka czasem dosadna ściągała słuchaczów i niepomierną wywoływała wesołość. Skupiano się dokoła poskakujących i radowano ich raźności.
Niekiedy stary gęślarz na ławie siedzący począł sobie z cicha jaką pieśń dawną, tłum się uciszał, skupiano się w milczeniu, stali potrząsając głowami, zasłuchiwali długo smutnie. Trudno było ten oddźwięk przeszłości z nowym światem pogodzić.
Indziéj wystąpił błazen, co umiał tylko trefnie a słono przemawiać, najczęściéj już dobrze podochocony. Z weselnego wątka snuł dowcipne przekąsy, docinając dziewczętom aż fartuchami musiały zasłaniać oczy, to chłopcom, którzy się brali za boki, to starym, co się gniewać nie mogli, bo czasu wesela wesołkom wszystko było wolno i nie szanowali nikogo.
W pośród téj wrzawy ochoczéj, która mało nie po całych trwała nocach, bo choć jedni spać szli do szop, drudzy wypocząwszy wstawali wywabiani śmiechami — ściągnął z innemi gośćmi dla wesela wrzekomo, z widzenia ledwo znany Niemirowi Marko Sobiejucha, ochmistrz księcia Zbigniewa.
Przybywał pańsko przyodziany ze służbą niczego, z podarkiem jak należało i z językiem, którym dobrze obracać umiał.
Przyjęto go, jak i drugich gościnnie dziękując za pamięć i łaskę. Marko się wnet rozgościł i w tłum poszedł do mis i dzbanów, między któremi był jak w domu.
Powieści wnet weselnych przerozmaitych opowiadać jął mnóstwo.
Trudno go było zrozumieć zawsze zkąd ród wiódł, bo niemal wszystkie ziemie znał swoje i obce, a zdało mu się wszędzie równo, byle dostatnio było, wesoły człek wnet sobie druhów jednać począł.
W kilka godzin po jego przybyciu, młodzież która całym pocztem wyruszyła naprzeciw Bolka, wprowadziła go z okrzykami ogromnemi wraz z gospodarzem, który téż przeciw pana wyszedł z chlebem i solą.
Bolko przybywał wesół, rad, śmiejący się, i jakby dla gospodarza wystąpić pragnął, najśliczniejszą i najdzielniejszą młodzież sobie przybrał do boku, któréj urodą i siłą nikt się zrównać nie mógł. Chłop w chłopa jak dębczaki wyrosłe bujno, twarze rumiane, oczy wesołe, płeć zdrowa, ogorzała, barki silne, budowa giętka, jechali na koniach niewielkich ale tak zbudowanych jak oni, z nozdrzami rozdartemi, z grzywy długiemi posplatanemi, na każdym koniu okrycie szyte, na każdym wojaku zbroja świecąca jak srebro, u boków miecze ciężkie, przez plecy łuki, u nóg oszczepy spuszczone, na szyjach łańcuchy, na barkach płaszcze. Było takich z pół seciny, nie licząc dworu pańskiego starszego, czeladzi i chłopiąt a pacholąt do posługi.
Królewicz miał na sobie zbroję taką, jakiéj tu jeszcze nie widziano, misternie zszytą z żelaza, jakby z miękkiéj tkaniny, malowaną czarnemi pasy i złotem. Rycerski téż pas jego lśnił się, gdyby kwiatami przepleciony w barwy osobliwe, które cudną sztuką w złoto wpuszczone były. Miecz miał z rękojeścią z jednego kamienia drogiego, a przez plecy na sznurze złotym, kościany róg rzezany, na którym jak żywa siedziała przyczajona jaszczurka. Róg wisiał na złotych pierścieniach.
Wszystko co żyło, wytoczyło się ze dworu na powitanie pana, okrzykując go, śpiewając, klaszcząc mu w dłonie, przypadając do nóg, chwytając za ręce. Miał bowiem u ludzi miłość tak wielką, iż ci nawet co go nieznali, kochali go zdaleka, a ci co się doń zbliżali, miłość dlań czuli większą jeszcze.
Król, który pobożnym był wielce, zaledwie z konia zsiadłszy, choć kościołek poświęcony nie był, zaraz się udał do niego.
Jeszcze w téj nowéj świątyńce wiejskiéj czuć było woń sosnowego drzewa, z którego została wzniesiona, wszystko w niéj lśniło się świecące, ubogo ale chędogo. Ołtarze drewniane były, ławy proste, krzyż Chrystusów wielki z Niemiec sprowadzony nie tak piękny, jak w Gnieźnie, ale okazały i wszystko co do służby Bożéj potrzebne, już w miejscu swém stało gotowe. Uradował się królewicz, że się tu tak krzewiła po lasach, na kresach wiara święta.
Mały dzwonek nad dachem wesołym głosem witał przybywającego.
Na pamięć tego dnia Bolko téż do świątyni z Krakowa kielich i patynę przysłać obiecał, a kościołowi i probostwu nadał zaraz kawał lasu, łąki, młyn na rzece i pięciu osadników, aby pleban o chleb powszedni się nie troszczył.
Chciano królewicza ugaszczać w domu, lecz wolał do stołu zasiąść na podwórzu z ziemiany i rycerstwem, bo mu tu raźniéj było.
Niemir sam przy panu sprawiał podczaszowstwo i służył. Nieopodal umieścił się Sobiejucha Bolka z oczów nie spuszczając.
Wkrótce rozmowa o łowach się zawzięła, bo gdy nie było wojny, królewicz łowami, co ją przypominały, się zabawiał. Chwalił się gospodarz, iż w lasach turów, żubrów, łosiów, jeleni i wszelkiego zwierza miał podostatkiem tak, że jak do śpiżarni posyłał do boru, gdy mu mięsa było potrzeba.
Dwa dni jeszcze zostawało do wesela, a za stołem Bolko długo siedzieć nie lubił. Ozwał się zaraz Marko, iż o tych lasach cuda słyszał, jakoby jedyne były do myślistwa i cale osobliwe, czém królewicza ciekawość zaostrzył.
Nalegał szczególniéj, iż na uroczyskach, które Wilczemi bagnami zwano, o osobliwych stworzeniach słyszał, które między tury a żubrami środek trzymały, a jakich nigdzie indziéj nie znajdowano.
Zajął się tém mocno królewicz. Gospodarz nie zaprzeczał, że coś słyszał o tém, ale zwierza podobnego nie spotkał nigdy ani on ani żaden z jego ludzi, a na Wilczych Bagnach, ku granicy już leżących, gorszy czasem zwierz zabiegał od tura, bo i Pomorców tam zbłąkanych widywano.
Marko zaklął się, że nigdy o niczém podobném nie słyszał.
— A! no! — rozśmiał się królewicz — toby to dopiero łowy były nad wszelką zwierzynę!
Śmieli się i drudzy, gospodarz raz jeszcze powtórzył, że jego bartnicy nieraz tam płoszyli małe kupki pogan, które za zwierzem, czy za innym łupem się zapędzały.
Bolesław niezmiernie tém poruszony, goręcéj jeszcze i łakomiéj na Wilcze Bagna chciał się na łowy wybierać.
— Gospodarzu — zawołał — jutro, niedaléj jak jutro, spraw nam łowy na Bagnach...
— Miłościwy panie! wola wasza — rzekł Niemir, ludzi wziąć trzeba podostatkiem.
— Cała moja drużyna pójdzie ze mną — odparł królewicz.
Drudzy się téż napraszać zaczęli, ale Bolesław nie chciał dużo z sobą nabierać ludzi, aby nie psuć wesela.
Uchwalono, żeby mało kto oprócz towarzyszów pańskich szedł na te łowy. Marko téż głośno zapowiadał, że towarzyszyć będzie.
Dosiedział on do końca rozmowy, przysłuchując się jéj pilno, a gdy już godzina, miejsce i lik postanowione były, ludzi się naciskało i krążyło dużo przy stołach, z ławy się umknął precz i — znikł.
Nikt tego nie spostrzegł nawet.
Obejrzawszy się ostrożnie dokoła, Sobiejucha jakiś czas między stołami się przechadzał, zagadując do znajomych, potém do szopy się wsunął, na sianie śpiącego parobczaka obudził i szepnął mu do ucha.
— Wilcze Bagna, jutro, ludzi będzie z kopa albo i więcéj, przed południem. Ruszaj a w skok!
Człek zbudzony z siana się wygrzebał, za szopę wyszedł na łąkę, gdzie się konie pasły, szkapę swoją łatwo odszukał, bo mu ona sama do ręki przyszła, skoczył na nią i w zarośla wpadłszy przepadł.
Marko zaraz napowrót do stołów powrócił i gadki wesołe nanowo rozpoczął. Wszyscy ich ochotnie słuchali, bo błaznować umiał.
Bolesław kazał się obudzić zawcześnie; czeladź miała konie pokarmić i napoić przed świtem. Marko i inni co się na niebie znali ręczyli, że pogoda wytrwa, bo znaki na nią były wszelakie. Kury i ptastwo w cześnie na sen poszło, jaskółki wysoko latały, słońce zachodziło czysto, wiatr był od wschodu, snuły się pajęczyny na polach i rosa spadła nienadto obfita, która deszcz zwiastuje.
W istocie, gdy rano po drugiém pianiu kogutów wstawać zaczęli a ten i ów wyszedł się rozpatrzeć w podwórze, lekka mgła już potroszę opadająca, pogodę i dobry do łowów dzień zapowiadała.
Zaczęto zaraz psy brać na sznury, konie uzdać i oddział cały z niespełna stu ludzi złożony, wesoło się puścił w lasy. Gospodarz sam zmuszony w domu pozostać, dał w zastępstwie brata.
Gdy już wyjeżdżać mieli, Niemir do nóg przyszedł się pokłonić królewiczowi.
— Miłościwy panie — odezwał się — gdybyście mi łaskę uczynić chcieli, tobyście na Wilcze Bagna dziś nie jechali, tylko na uroczysko Marusze. Tam zwierza téż dosyć, a jabym się Pomorcami cały dzień nie trwożył.
Marko stojący niedaleko aż się rzucił.
— O! o! — wtrącił żywo. — Co pan sobie ma rozkoszy odmawiać! Gdzie tam kto kiedy Pomorca widział! A choćby i znalazł się jaki włóczęga, to go do siodła przytroczą.
Bolesław rad był, że go poparto. Chciało mu się tego uroczyska, roześmiał się, przeżegnał, popatrzał na swą drużynę i tych, co się do niéj przyłączyli, i krzyknął.
— A no! na Wilcze Bagna, w imie Boże, prowadź młody Niemirze!
Sobiejucha, który wczoraj wielką okazywał do jechania ochotę, teraz właśnie okulał. Opowiadał, że mu koń jego wszetecznie na nogę nastąpił, z czego opuchła tak, że już ją baba musiała okurzać i zaparzać. W istocie. nogę miał jedną poobwijaną, i włosy sobie niby z głowy rwał, że na koń siąść, a owego turo—żubra widzieć nie mógł.
Jak to u Bolka zawsze we zwyczaju bywało, z podworca ruszając wszyscy się przeżegnali krzyżem świętym, zmówili modlitwy i w las puścili. Droga na Wilcze Bagna borem była i pustynią, nie torowana, dzika, ciężka, gąszczami. Jadąc dobrze parę godzin przedzierać się musieli, aż brat Niemirów zawołał, że się już nareszcie do miejsca zbliżają.
W istocie z za przerzedzonych trochę drzew przeglądała nizina mokra, w części gnijącemi zawalona kłodami.
Drużyna królewicza nawykła wietrzyć w polu i nosy mająca jak u dzikiego zwierza czułe, poczęła wołać, że ludzie gdzieś musieli być blizko. Czuli dym i woń jakąś nieleśną...
Zdało im się, że jakiś szelest po bokach słyszeli, ale że łowy miały się tu poczynać dopiero i psów nie puszczono jeszcze, nikt się w bok dla rozpatrzenia nie odbijał.
Bolko jadący przodem już się na łąkę przedzierał, gdy w téjże chwili chrzęst i łomot straszliwy odezwał się naraz dokoła, jakby nagle las od wichru się walił. Ziemia zatętniała. Nie było to ani stado łosiów, ani trzoda żubrów, tętniały końskie kopyta, dzwoniła broń żelazna.
W jednéj chwili wszyscy za oszczepy chwycili i stali pogotowiu. Ze wszech stron ukazywali się przedzierający przez gąszcz i łomy Pomorczycy. Liczba nacierających zdawała się ogromna, las był ich pełen.
— Kupą! — zakrzyczał Bolko — trzymać się gromady! Razem! Twarzami do nich. W imie Pańskie!!
O ile obliczyć się dawało przestrzenią przez napastników zajętą, conajmniéj kilkuset ich było, doskonale uzbrojonych i dobranych chłop w chłopa. Lecz Pomorcy téż mieli do czynienia nie z pospolitym żołnierzem, ale z wyborem najdzielniejszéj młodzieży, która za dziesięćkroć liczniejszy ufiec stała.
Nikt przytomności i odwagi nie stracił, sparli się wszyscy ramię do ramienia, głowami końskiemi i oszczepami naprzód, huknęli.
— Boże zmiłuj się! — i sami rzucili się na Pomorców.
Uchodzić nie było sposobu, dzicz otaczała dokoła, zajęła tył, osaczyła boki, z za każdego drzewa wyglądała twarz, sterczyła dzida okuta, błyskał miecz, świstały strzały. Roiło się pogaństwem wszędzie, szeregami postępowali ściśniętemi.
Jawném było, że nie przypadek zapędził w tę matnię, ale jakaś zdrada i zmowa piekielna. Przeleciało przez myśl Bolkowi, jak go Niemir prosił by nie jechał, a Sobiejucha namawiał.
W osiemdziesiąt oszczepów na pół tysiąca lub więcéj ludzi się rzucić było rozpaczliwém i groźném, ale w Bolku szalony gniew rozbudził nie męztwo już a wściekłość. Puścił się z nieodstępującemi go w gęsty szyk pogan i tłuc ich począł straszliwie.
W pierwszém starciu na wszystkich bokach przewaga była tak wielka tego tłumu, iż mnóstwo z drużyny, pod mieczami i oszczepami padło.
Niektórym pozabijano konie, tak, że z bronią pomiędzy towarzyszami cisnąć się musieli, i walczyć pieszo przeciw napastnikom rąbiącym z góry. Garść Bolkowa zbiła się w jeden kłąb, królewicz z nią wpadłszy między szeregi tak gwałtownie natarł na nie, że je złamał i przez szyk nieprzyjacielski przedarł się, drogę zasławszy trupami. Mógł uchodzić, ale jak lew rozjadły, zwrócił się na dzicz raz drugi, dobywając do resztki ludzi, która od niego odciętą została.
I za drugiém tém natarciem Pomorczycy przerażeni, choć się bronili, cofnęli się i rozstąpili, koniowi tylko Bolesławowemu przebito bok tak, że chwiać się pod nim począł. Niemira brat przypadł doń ze swoim koniem.
— Królewiczu! — krzyknął — na miłość Bożą, bierzcie konia mojego, bierzcie a ratujcie się, lepiéj, bym ja ginął, niż wy, bez którego zginą ziemie nasze! Z konia się trzewa wloką.
Gdy to mówił koń téż padł i Bolko ledwie miał czas na poddanego przeskoczyć, pchając go znowu ku poganom.
Droga za królewiczem trupami ludzi i koni była usłana. Stała się rzecz do uwierzenia trudna, iż téj garści nieustraszonéj, która przy Bolku została ulękli się napastnicy, widząc szał, z jakim rwała się na nich; — poczynali uchodzić.
Najmniéj dwóchset położyła królewicza drużyna i Bolko.
Walka przez kilka godzin trwała zajadła. W samym jéj początku jeden z czeladzi pierzchnął wprost biegnąc do Niemirowiec z wieścią o nieprzyjacielu. Szczęściem w pół drogi spotkał ufiec ludzi weselnych, zabawiających się łowami niedaleko, ci natychmiast w cwał pobiegli na pomoc Bolesławowi.
Przybyli zapóźno, gdyż już Bolkowi, którego w pięciu ludzi wolno jadącego za uchodzącymi Pomorcami spotkali, rzucić się na nich i pomścić straty nieodżałowanych druhów było zapóźno.
Zsiadł królewicz na pobojowisku z płaczem niemal patrząc na trupy swoich towarzyszów, którzy walcząc mężnie i zasłaniając go, wyginęli wszyscy prawie[2].
Na nim samym kawałka zbroi nie było całego, nie miał miejsca na ciele, któregoby nie rażono; potłuczony był od stóp do głów, żelaztwo pogięte i podziurawione, hełm strzaskany, miecz poszczerbiony, oszczep skruszony, świadczyły, iż nie unikał niebezpieczeństwa. Mowę stracił teraz i padł jak nieżywy, aż go wodą trzeźwić i oblewać musiano. Krew z ran mnogich się sączyła. Nie zważając na to, chciał biedz i mścić za swoich, lecz mu gwałt prawie zadano, i pochwycono napowrót do Niemirowiec.
Smutny jak pogrzeb był powrót na owo podwórze, z którego niedawno wyruszali tak wesoło. Ludzie szli naprzeciw niego z załamanemi rękami, witając go łzami.
Postradał całą prawie najmilszą drużynę swą, ukochanego Pruszynkę, innych wielu, a i brat Niemira, który mu konia dał, zginął także.
Starszyzna, Skarbimierz, Żelisław, Magnus, wszyscy otoczyli go z narzekaniem i wymówkami.
— Godziłoż się, możnaż było z tą garścią przeciw nawale walczyć, gdy uchodzić tylko, ocalić siebie należało! — wołano.
— Przeklęty kto miejsce to wskazał na łowy! — krzyczeli drudzy.
Narzekanie było powszechne, płakali starzy, niewiasty jęczały słysząc opowiadania.
Ostatnich jego towarzyszów, porąbanych zsadzano z koni, bo się już dźwignąć nie mogli. Ciekła z nich krew i z koni pokaleczonych.
Bolko połamany hełm zdejmując z głowy, odezwał się.
— Co się stało, Bożym sądem i wyrokiem stało się. Pomóżcie mi do pomsty nad pogany, a wymówek nie czyńcie, bo próżne są.
Sobiejucha z nogą opuchłą, co mu do łowów przeszkadzała, znikł był od rana. Dopiero przypominając wszystko i ważąc, zrozumiano czyją to sprawą być musiało. Wołanie powszechne podniosło się przeciw Zbigniewowi jako zdrajcy. Bolko potrząsał głową i przeczył a wierzyć jeszcze nie chciał posądzeniom.
Zawiedziono królewicza do łaźni, gdzie z niego zbroję i kaftan zaledwie ściągnąć zdołano, tak razami były powbijane w ciało i krwią zakrzepłą przywrzałe. Położono go późniéj na spoczynek, obwinąwszy ziołami i płachtami. Nazajutrz jednak wstał i z drugiemi razem w kościele i na weselu był przytomnym.
Nie było już ochoty do zabaw i śpiewów, tak wszystkim na pamięci stali ci nieszczęśliwi towarzysze pańscy, których zaraz po ślubie grzebać musiano.
Pamiętne to Niemiry wesele, w długie czasy zwało się „krwawém” i w rodzie sobie o niém opowiadano.
Bolko ledwie spocząwszy nieco, z Magnusem razem spieszyć musiał do Wrocławia, bo gońce nadbiegli, że od granicy czeskiéj o napaści słychać było...
Wszyscy w tém czuli i widzieli ukrytą rękę Zbigniewa, jeden Bolko, gdy mówiono o tém, milcząc głową potrząsał i przeczył.





III.



Nie w jednéj Polsce pod owe czasy synowie z ojcem, brat z bratem walczyli o władzę i wydrzeć ją sobie usiłowali. Henryk V. który był na niemieckie cesarstwo po ojcu Henryku IV nastąpił, wypowiedział mu wprzódy wojnę, podszedł go zdradą, zmusił do zrzeczenia się władzy, do nędznego konania na wygnaniu. W Czechach walczyli z sobą bracia i bratankowie, na Rusi nie lepiéj było; nie zapewniał pokoju i zgody żaden związek pokrewieństwa, powinowactwo i śluby.
Rycerscy w większéj części książęta onych czasów, mieli namiętności wojacze, potrzebowali walki do życia, podżeganie możnych rodziło żądze zdobyczy i panowania.
Pomiędzy współczesnemi Bolesławowi Krzywoustemu, niema jednego z panujących, któryby z nim szlachetnością charakteru stał na równi. Henryk V. który był ojca własnego prześladowcą, sprzedawał wszystko. Cesarskie swe słowo, inwestytury, korony, wolność swych jeńców, łaskę monarszą. Wszystko u niego i ulubieńców jego na grzywny się oceniało, i kupowało. Na cesarskim tym dworze książęta czescy ubijali się o władzę, płacąc za nią krwią najbliższych. Zbigniewowi podobnych, równie jak on nie zdolnych, a jak on panowania chciwych, znajdujemy wielu.
W Czechach górą szli i wichrzyli możni Wrszowice, ciż sami którzy Zbigniewowi pomoc dali do wyjścia z klasztoru, Mutyna Żupan Lutomierzycki, Bożéj pan na Libicach. Ilekroć ich z kraju wygnali nieprzyjaciele, chronili się do Polski. Zbigniew gdy mu niebezpieczeństwo zagrażało do Czech uciekał.
Pomiędzy Czechami a Polską ciągle była zamiana wygnańców, ciągłe przytulisko zbiegom dawano. Uchodząc od prześladowania żydzi z Pragi przybywali do Polski, odarci z mienia, zbiegali nękani przyjaciele obalonych z tronu książąt i oni sami — do Krakowa i Wrocławia. Bolko chwytał każdą zręczność aby z wojskiem iść na cudze ziemie, ściągać łup a zdobywać rycerską sławę.
Wojna owych czasów to jeszcze coś tak groźnego i strasznego jak potop i kataklizm niszczący ziemie całe. Za pochodem wojsk nie pozostaje nic oprócz zgliszcz, prócz stratowanych zastygłych pogorzeli, trupów i kości. Palą się sioła, obalają grody, ludność tysiącami pędzi w niewolę. Czego niemożna gnać stadem, to się zabija na postrach i ofiarę. Często kraje przez które przeciągnęły wojska zwycięzkie, latami całemi powrócić nie mogą do życia. Z jeńców tworzą się osady na ziemiach pustych, daleko od własnego kraju.
Frymark téż zabranym ludem jest prawem a obyczajem uświęcony. Kupcy nabywają jeńców i odprzedają ich z zyskiem. Wzięty w plen jest własnością, rzeczą, przestaje być człowiekiem. Dla Zbigniewa stan rzeczy w Czechach był wielką pomocą i otuchą. Walczyli tam z sobą o władzę Borzywój II z Oldrzychem, Światopług z Borzywojem. Bolko korzystał z tego także i z Żelisławem puszczał się wojować Morawy. Na dworze Bolesławowym pełno było ciągle tych co u niego pomocy szukali i przytułku.
Po jawnéj prawie zdradzie i owem nasadzeniu Pomorzan, z których zasadzki cudem się udało ujść Bolesławowi, Zbigniew musiał się wyrzec pozoru uległości dla brata i począł występować przeciw niemu otwarcie.
Pomorzan i Prusaków miał za sobą, rachował może i na pomoc z czeskiéj strony. Zaczęto z pośpiechem ściągać ludzi i uzbrajać grody, Gniezno, Spicymierz, Łęczycę. W Kaliszu na prędce nową twierdzę wzniesiono.
Sobiejucha dogodny do pochlebstw, potakiwania i drobnych posług, nie na wiele się zdał panu swemu, o innych myśleć trzeba było, sposobiąc się do wojny. Potajemnie ściągnięto obietnicami wielkiemi dowódzców kilku, którzy się w dawnych wojnach wsławili, a na Mazowszu posiadłości mieli. Dwór Zbigniewów inną teraz przybierał postać, gnuśna nisza ustąpiła niespokojnym przygotowaniom. Najemni wodzowie wmawiali w nieudolnego a chciwego władzy księcia, że łatwo pokona brata, gdy przeciw niemu z całą wystąpi siłą.
Pomorcy, Prusacy, Czechy, mieli ze wszech stron na dany znak oskoczyć Bolesława, zajmując ziemie jego; wojska Zbigniewa poparte przez nich, dokonać reszty i osaczonego obalić.
Książe płocki, podniecany, roił już pewne zwycięztwo i panowanie przyszłe nad Polską całą. Cesarza miał lub spodziewał się mieć za sobą. Otwarto skarbiec na zaciągi, nie żałując na nic. Gniezno i Płock roiły się zewsząd ściągającym ludem.
Doniesienia zewsząd biegły do Krakowa i Wrocławia, o groźném niebezpieczeństwie. Z Czech wygnany Borzywój z młodym bratem Sobiesławem, którzy napróżno żebrali pomocy u cesarza Henryka V, a nie mieli jéj czém opłacić, chronili się teraz na dworze Bolesława.
Przyjęcie i wzięcie ich strony ściągało nienawiść, zemstę panującego w Czechach Swiatopługa.
Bolko zagrożony całe swe siły gromadzić musiał, ażeby podołać temu co nań nagle spadało. W zdradę brata o takiéj godzinie, nie chciał wierzyć, choć była jawną, potrzebował mieć jéj dowody.
Jeszcze więc raz postanowił posłów wyprawić do Zbigniewa, choć wszyscy tą powolność naganiali.
Wybrano ich dwu, a że Skarbimierz potrzebnym był wojsku, ofiarował się stary Wojsław z młodym Pietraszkiem Żemłą, jednym z drużyny Bolesława, cudownie ocalonym pod Niemirowcami.
Bolesław pospieszać im kazał i stanowczą przynieść odpowiedź.
Tym razem posłowie otwarcie powiedzieć mieli Zbigniewowi, że nieudolnym się okazawszy do panowania, winien był bratu posłuszeństwo. Zagrażano mu odjęciem dzielnicy, o któréj obronie i teraz jak wprzódy nie myślał.
Wojsław z Żemłą pobiegli do Płocka, gdzie mnóstwo zbrojącego się ludu znaleźli, wozy z zakupionym u Pomorców orężem i tłum spędzony, który dzielono na kupy, szykując go i rozsyłając po grodach.
Marko, wiszący zawsze przy dworze, pierwszy się nastręczył przybyłym, lecz nie umiał czy nie chciał im powiedzieć, gdzie mieli szukać Zbigniewa.
Zdawało się że kryć się chciał, unikając ostatecznéj rozmowy, bo się jéj treści mógł domyślać.
Przekupieni ludzie szepnęli posłom że w Gnieźnie siedział Zbigniew, wokoło siebie skupiając co najlepsze siły. Wojsław z towarzyszem nie spoczywając ruszyli natychmiast do Gniezna, i tu go w istocie zastali.
Zmieniony był wielce pan ów, od czasu jak otucha w serce jego wstąpiła. Znaleźli go siedzącego w podwórcu, na pół uzbrojonego, otoczonego żołnierstwem i udającego rycerza. Urosła w nim buta śmieszna. Dwór krzykliwy, grajki, muzyka, zgraja włóczęgów pościąganych zewsząd nieodstępowała go na chwilę. Marka teraz zastępował Benno Horn, niemiec sprowadzony dla dowództwa nad wojskami, które się zbierały.
Niemłody awanturnik ten, czynniejszym był nad Marka, a nie mniéj nad niego chełpliwym.
Karmił nowego pana swojego wyśmiewaniem tego wszystkiego co w Polsce spotykał, szczególniéj Bolkowego rycerstwa, przeciw któremu się straszliwie i zuchwale odgrażał.
W towarzystwie Przemka knezia pomorskiego Czechów kilku i Horna, przybywający Wojsław zastał księcia zawczasu rozkazującego otrębywać swe przyszłe zwycięztwo.
Benno lekceważeniem nieprzyjaciela serca mu dodawał.
Gdy mu posłów od Bolka oznajmiono, rzucił się zrazu, jakby strachem ogarnięty Zbigniew z ławy, chciał ujść aby się namyśleć, lecz zapóźno już było, Wojsław nadchodził a Benno męztwo w nim krzepił.
— Miłościwy książe — rzekł — każcie im zaraz przystąpić i krótką dajcie odprawę. Staną li ostro, niema co już oszczędzać ich i o zgodzie mówić. Wojna nieunikniona, im prędzéj tem lepiéj. Drudzy potakiwali także.
Zbigniew jednak do izby wszedł, dworowi kazał stanąć i dopiero, posłów dopominających się spieszno posłuchania, wpuścić polecił.
Wojsław, Żemła i kilku z drużyny ich stawili się przed księciem. Już z twarzy Zbigniewa znać było że inne wiatry powiały; siedział napérzony, gniewny, zły, dumny, nie tając się z niechęcią z jaką przybyłych przyjmował.
Wojsław, człek ciężki i powolny, nie łatwo się dawał ustraszyć, pokłoniwszy się księciu, rzekł:
— Miłościwy książe — dopraszam się czybym poselstwa nie mógł sprawić na osobności, bo mam twarde do wypowiedzenia słowa.
— Jam ci do nich przywykł od mego miłego brata — wybuchnął Zbigniew. Mówcie co macie, posłucham, będę wiedział co czynić.
— Miłościwy pan nasz, książę Bolko, — odezwał się Wojsław zwolna, — po raz ostateczny wzywa Was ku pomocy i wspólnemu wojowaniu z nieprzyjacioły. Dwóch głów jedno ciało mieć nie może. Niechcecie być prawicą Bolkową, bądźcie wy głową, on będzie prawicą.
Czémś przecie musi być kto tylą ziemiami włada, a wasza Miłość niechcecie niczém być, tylko wrogiem.
Zbigniew obu rękami sparł się na poręczach siedzenia.
— Tak więc już do mnie mówicie? — zawołał. Nie mam na to innéj odpowiedzi tylko tę co zawsze. Pomawiacie mnie o zdradę, stara to piosnka, aby mi wydrzeć i tę lichą część, którą mi zostawiono. Zatém zagrożony muszę walczyć aby się obronić.
— Walczcie z nami razem, a nie przeciw nam — rzekł Wojsław.
— Przeciw komu? — odezwał się książę.
— Naprzód Pomorców, pogaństwo podbić trzeba i zniszczyć. Dopóki tam krzyża nie zatkniemy, póki do Retry i Arkony zewsząd lud biegać będzie, ani u nas się chrześciaństwo nie ostoi, ani spokoju mieć nie możemy.
Zbigniew głową potrząsł pogardliwie.
— Pomorców trzeba sojuszem pociągnąć a nie siłą — rzekł — my im rady nie damy. Nie pokonało ich cesarstwo.
— Cesarz miał wielu innych nieprzyjaciół i zachodów, — mówił Wojsław, ziemie te z prawa do nas należą z dawien dawna, nasze są.
Po Pomorcach Borzywojowi pomagać musiemy.
— Jemu? — krzyknął Zbigniew — Ja! jemu! — Borzywoja znać nie chcę!
— Zatém z nami nie trzymacie, i jesteście przeciw nam — odezwał się Wojsław.
— Jam tak dobry jak i Bolko — przerwał Zbigniew. Dlaczego ja mam iść z nim nie on ze mną? — Ja starszym jestem.
— Miłościwy książe — powoli począł Wojsław. Oto już lat bodaj pięć dobiega jak czekamy abyście zbroję wzięli i oręż a szli wojować.
Trudno było iść z wami, gdyście się ruszać nie chcieli.
— Czy z tém was tu w poselstwie zesłano, abyście mi plwali w oczy, na moich śmieciach! — zawołał Zbigniew ze złością.
— Nie, ale żebym powiedział prawdę i żądał od was, prawdy — odparł powolnie i cierpliwie Wojsław.
Książę zwrócił się do stojącego przy sobie Benna i śmiać się do niego począł szydersko.
— Hę? — prawdy ci się zachciało, ty, stary wieprzu! — Będziesz ją miał gdy ci powiem, że pluję na pana twego tak jak ty na mnie, a za słowa któreś mi śmiał rzec, pójdziesz do ciemnicy!!
Skinął ręką na swoich.
— Posłem jestem! — rzekł nie zmięszany Wojsław spokojnie.
— Ty! — ty szpiegiem jesteś nie posłem, zakrzyczał książe. Przyszedłeś abyś podpatrzył mnie i zawiózł wiadomość gdzie i jaką mam siłę.
Wiedzże tę prawdę że pojdę na was! — na Bolka, a Czechy, Pomorcy i Prusacy pójdą ze mną. Pójdą, zgniotę go, upokorzę i rzucę pod stopy moje! — Rozumiesz!
To mówiąc wstał zburzony gniewem, tém większym, że Wojsław patrzał mu w oczy śmiało nieulękniony wcale, choć na skinienie Zbigniewa wystąpili zaraz pachołkowie i poselstwo otaczać poczęli, cisnąc je precz ku drzwiom.
— Do ciemnicy ich zamknąć i strzedz! Szyją mi za nich odpowiecie! — dodał książe do jednego ze starszyzny. To moja odpowiedź, miłościwemu bratu!!
Posłowie i ich drużyna stali gromadą, miejsce zajmując aż do progu. Gdy na skinienie księcia obejmować ich chcieli pachołkowie, Żemła się zwolna cofnął za swoich aż do wyjścia, wybiegł szybko przez drzwi otwarte, dopadł koni stojących w podwórzu, siadł na swojego co prędzéj, będąc pewien nóg jego, i jak strzała puścił się ku bramie. Nim miano czas dostrzedz ucieczkę i rozkazać w pogoń iść za nim, już się odsadził daleko.
W kilka minut dopiero, Benno opatrzywszy się, skoczył na dziedziniec, wołając na ludzi aby zbiega gonili, lecz nim się zebrali do koni, Żemła był na podzamczu, wpadł pomiędzy domy, i dobiwszy się do zarośli, ogrodów, opłotków, szop które tu stały gęsto, znikł między niemi. Niewiedziano nawet w któréj stronie go szukać; a i pytać nie było kogo, bo na dróżynie od pól mało ludzi było.
Chociaż Wojsław i reszta poselstwa uwięzioną została, było komu Bolkowi opowiedzieć o ich losie i o jawném wystąpieniu Zbigniewa przeciwko niemu. W Krakowie niecierpliwie czekano na wieści. Bolko był właśnie powrócił z Koźla, zamek zastał pełen gości; przyjmował teścia swojego Swiatopełka kijowskiego, mnogo z nim przybyłych Rusinów i Czechów.
Radzono o gotującej się wojnie, gdy Żemła przypadł sam jeden odarty, na koniu wychudłym znękany długą i spieszną drogą przywożąc o poselstwie wiadomość.
Pobiegła zaraz czeladź dać znać panu, który że z gośćmi swemi na wielkiéj izbie w zamku siedział, natychmiast Żemłę do siebie przywołać rozkazał.
Za stołami na poczestném miejscu, Baldwin biskup krakowski, Światopełk kijowski z kilką książęty, Czechów dosyć było, wojewodów i starszych ziemian.
Już z tego powrotu i z odzieży domyśleć się było można, jaki los posłów spotkał. Wypadł Bolko przeciw Pietraszkowi.
— Bóg z tobą — rzekł — coć się stało?
— Gromadąśmy pojechali — odparł poseł — a oto sam ledwie się wyrwawszy od więzów powracam. Tam już wszystko przeciw nam gore jawnie, grody się sposobią, wojsko ściąga wielkie, Zbigniew nie tai się, że wojnę wypowiada i zuchwale się odgraża. Wojsława i wszystkich naszych kazano do ciemnicy wsadzić, jam ledwie konia dopadłszy, ujść zdołał.
Bolko nie chciał wierzyć uszom, tak przykrą mu była zdrada braterska, lecz wolał już to wystąpienie odkryte, niż knowania pokątne. Gdy się namyślił nieco, twarz mu się rozpogodziła.
— Niechże tak będzie jako jest — rzekł. — Tak lepiéj — Węgrowie mi w pomoc przybędą przeciwko Czechom, a my sami na Zbigniewa, Pomorców i Prusaków starczemy, da Bóg. — Nie wróci już pan brat na grody swoje, skoro podniósł się na mnie. Sam wyrok na siebie pisze.
Oczy mu zapłonęły gniewem.
Stary kniaź kijowski widząc go tak rozsrożonym, wstał, zbliżył się doń, ręce mu położył na ramionach w twarz począł się wpatrywać i uśmiechnąwszy — rzekł łagodnie:
— Synu! dziecko moje! a no nie tak gorąco aby dobrze było. Pójdziemy razem, pójdę i ja stary z tobą, bo zapalczywości twéj strzedz muszę, abyś jako do gniewu łatwy, do zgody nie był zapowolnym...
Znając go kniaź, śmiał się dobrodusznie.
W tém Baldwin biskup z siedzenia swojego dorzucił.
— Miłościwy panie! ukarać trzeba, ale w sercu gniewu i zapalczywości mieć się nie godzi — boć choć zdrajcą, bratem jest.
— Posłów moich znieważył! — zawołał Bolko miotając się — tego mu darować nie mogę i długiego kłamstwa a przysiąg fałesznych!
Napróżno starano się go pohamować. Tegoż dnia, bo w Krakowie czasu nie marnowano, wydano rozkazy do pochodu, gońce się rozbiegli na wszystkie strony. Trzeciego dnia, gdzie jakie pułki stały ruszały do najbliższych grodów i zamków Zbigniewa.
Bolko ze Światopełkiem, z drużyną swoją i jego, z czeskiemi wychodźcami, których na zamku zawsze pełno było, wychodził jak na łowy z gorącością wielką.
Nim Zbigniew do boju miał czas się przygotować, nim Benno ludzi do pułków pozbierał i uzbroił, nim po zamkach spodzieli się napadu, już Skarbimierz, Żelisław i najlepsi dowódzcy, dopadłszy ich, prawie bez walki jeden po drugim zabierać zaczęli. Żadnego z grodów oblegać niepotrzebowali, przed groźbą samą otwierano im bramy, wiedząc, że jak dobrym jest panem Bolko i chętnie pokornym daje rękawicę swą na znak przebaczenia, tak nad zuchwałemi litości nie ma jego rycerstwo.
W Gnieźnie zabierano się dopiero na tę wojnę, do któréj w pomoc iść nie mieli wielkiéj ochoty Pomorcy, ażby zobaczyli jak i komu się powiedzie, a Czesi téż nie bardzo spieszyli; — gdy do Gniezna zaczęły przychodzić jedna po drugiéj wieści smutne o pozabieranych już grodach.
Nie było dnia, by kilku zbiegów nie nadbiegło donosząc, że Bolkowe wojska zamek jaki opanowały.
Jak straszną była buta Zbigniewa niedawno, gdy sobie zwycięztwo obiecywał, tak gniew i wściekłość w którą wpadł, rozum mu odebrały. Benno napróżno starał się mu dodać męztwa. Narzekał, że był zdradzonym, szalał, miotał się i co chwila zmieniał rozkazy. To się chciał bronić w Gnieźnie, to uchodzić na Mazowsze, to uciekać do Pragi, to na walną bitwę stawić wszystko — a wydać jéj odwagi brakło. Tracił głowę. Tymczasem zamki z kolei poddawały się Bolesławowi, Skarbimierz i Żelisław zagarniali wszystko.
Światopełk towarzyszący zięciowi radował się powodzeniu, lecz widząc zapalczywość Bolka rosnącą, lękał aby jéj cugli nie puścił i nie stał się zbyt okrutnym przeciw bratu. Baldwin biskup krakowski przewidując, że książe unieść się może zbytnio i narazić arcybiskupowi Marcinowi, który Zbigniewowi sprzyjał, pospieszył do obozu i nieodstępował Bolesława, wiedząc, że pośrednictwo jego będzie potrzebném.
Stało się to i z naprawy starego arcybiskupa i z troskliwości duchowieństwa o własne dobro swoje. Nie na rękę mu było wzmaganie się w siłę jednego z książąt, od Szczodrego czasów bowiem podział władzy bezpieczniejszém osądzono, Zbigniewa ocalić pragnęli biskupi, aby Bolko nie urósł zbytnio.
Baldwin krakowski stać miał na straży.
Słowo biskupie naówczas silniejszem było nad wszystko, a Bolko pobożny i posłuszny ani mógł ni chciał woli ojców duchownych się opiérać.
Gdy Bolesław doszedł do Gniezna, nie było już w niém ani arcybiskupa Marcina, ani Zbigniewa. Załoga jednak dosyć silna zamknąwszy się w okopach, zabierała się ku obronie. Wojskiem zamkniętém na grodzie dowodził Benno, niewiedzący o losie pana i chcący okazać, że w wojennéj sztuce jest biegłym. Okopy mocne, tyny na nowo poprawione, samo położenie miejsca warowne, dawało nadzieję, że obronić się czas jakiś będzie można i może doczekać odsieczy?
Zaledwie pod wrota podszedłszy, Bolko, wedle obyczaju swego, kazał z rogami iść ludziom i otrąbić wzywając do poddania.
Nie odpowiedziano na zawołanie, owszem tu i owdzie strzały puszczono ku oblegającym. Nazajutrz nakazano do szturmu się gotować, lecz że wojsko wypocząć potrzebowało, mało co dnia tego przedsiębrano. Wzajem tylko łajali się ci, co na wałach stali z temi, co je opasali, odgrażano się, kamieniami ciskano i dzień zszedł na przygotowaniach.
Lecz Benno mając czas się rozmyśleć, a może i dostać języka, zwątpił nieco o sobie. Dał mu znać przybyły ukradkiem człek, że Zbigniew był już za Wisłą, a inne zamki wszystkie wpadły w ręce Bolkowe. Nie mając więc ochoty stawić karku na szturm, przy którymby opór życiem przypłacił, Benno naradziwszy się ze swemi, powołał do wrot na rozmowę starszyznę.
Postanowił się układać.
Bolesław powiedzieć mu kazał tylko, że ma wrota otworzyć i poddać się nie mieszkając, bo innych układów nie dopuści.
Naówczas Benno zażądał rękawicy od księcia na znak łaski i przebaczenia, a gdy tę mu przyniesiono, pocałowawszy ją sam wyszedł na spotkanie księcia, który po prawéj ręce mając biskupa, po lewéj teścia, jako zwyciężca, przy odgłosie trąb na zamek wjechał.
Na spotkanie jego wyszedł téż i Wojsław, tylko co z ciemnicy wypuszczony, a z nim jego drużyna. Z radością wielką wszyscy prosto od bram poszli do grobu św. Wojciecha z dziękczynieniem.
Starego arcybiskupa, który stale Zbigniewowi sprzyjał, nie było na stolicy, chciał się bronić w Spicymierzu staruszek, ale tu Baldwin biskup pośredniczył.
Natychmiast ledwie zająwszy Gniezno, ciągniono na Łęczycę, poddawały się zamki po drodze, osadzano w nich starostów i pochód jednym był tryumfem.
Zbigniew niewiedząc gdzie się schronić, zamknięty w małym gródku nad Wisłą, losy swe przeklinał i trwożył się o przyszłość. Ale obrońców miał i opiekunów w panach duchownych, w arcybiskupie szczególniéj, który całkowitego wydziedziczenia dopuścić nie chciał. Starszyzna Bolkowa, wojewodowie, Magnus, Skarbimierz, Żelisław głośno się domagali co najmniéj wygnania zdrajcy, jątrzyli nań brata, przypominali ile lat wichrzył i jak niebezpiecznym było przy najmniejszéj zostawić go władzy. Niektórzy wprost się dlań śmierci domagali, aby wygnany z sąsiadami nie knował i nieprzyjaciół nie podburzał. Już w czasie zwycięzkiego pochodu, poseł arcybiskupa zalecił biskupowi Baldwinowi, by ratował zwyciężonego. Postanowiono przez teścia Światopełka, przez duchownych wymódz na Bolesławie, by wojewodów głosu nie słuchał i miłosiernym był bratu.
Z zamku Łęczyckiego, kędy cokolwiek spoczywano, zabierał się Bolko cios ostatni zadać Zbigniewowi, gdy jednego rana, po mszy świętéj ujrzał uroczyście wchodzących do izby, w któréj się z wojewodami naradzał, arcybiskupa Marcina, biskupa Baldwina z prałatami kilku i Światopełka ze swym dworem.
Z wnijścia ich domyślać się było można, że szli z poselstwem jakiemś i prośbą. Starszyzna domyśliła się łatwo o co szło opiekunowi dawnemu Zbigniewa.
— Synu mój — odezwał się do całującego drżącą rękę jego Bolesława, O. Marcin — synu mój, witam cię słowami ewangelii: czyńcie miłosierdzie jako pożądacie, aby ono wam uczynioném było. Modlimy się codziennie słowy Chrystusowemi: — Odpuść nam winy nasze, jako my je odpuszczamy naszym winowajcom.
Spojrzał arcybiskup na zarumienionego królewicza, a biskup Baldwin zawtórował słowy:
— Chrystus pan zbójcom swoim na krzyżu przebaczył i dał nam przykład, który przykazaniem miłosierdzia jest!
Stary kniaź Światopełk zbliżył się za niemi i całując Bolesława — dodał.
— Dobrym bądź, a Bóg da ci zwycięztwo.
Bolesław słuchał i patrzał, nie mówiąc nic, czekał aby wyjaśniono mu czego po nim żądano. Duchowni zdali się też oczekiwać, ażeby przemówiło serce i objawiło się usposobienie. Oczyma tylko prosili go za winowajcą.
Staruszek O. Marcin, trzymał rękę pana i uśmiechnął się do niego.
— Błogosławieństwo Boże z tobą synu mój — mówił cicho — Bóg Abrahamów i Jakubów szczęści orężowi twemu, łaskawym bądź a lituj się.
Wojewodowie stojący nieco zdala, marszczyli się widząc już co zamierzano wymódz na panu łatwo wrażeniu ulegającym. Oni przeciwni byli miłosierdziu, którego skutki, znając Zbigniewa, przewidywali. Walka dziś skończona, wznowić się musiała.
Bolesław milczał jeszcze, gdy Baldwin się odezwał.
— Za bratem twym panie prosić cię przychodziemy. Zwyciężyliście go, zajęliście ziemie, nie gnębcie go i nie karzcie, dajcie mu w spokoju oddychać powietrzem domowém.
Skarbimierz odezwał się z boku.
— Ojcze przewielebny, miłosierdzie dobrém jest, ale i nad nami je mieć chciejcie, nad panem naszym, który spokoju od zdrady jak nie miał, tak mieć nie będzie.
— Odejmijcie mu władzę i panowanie — odezwał się Baldwin — ale nie czyńcie włóczęgą i żebrakiem. Puśćcie mu do żywota choć to Mazowsze, które ojciec dlań przeznaczył.
Bolesław nie przemówił jeszcze, spojrzał na swych wojewodów, ci zaczęli szemrać pół głosem, a arcybiskup niedopuszczając by się odezwali — powtarzać jął znowu.
— Czyńcie miłosierdzie!
Skłoniwszy głowę przed nim, królewicz zwrócił się do Magnusa, który najstarszym był. Wrocławski wojewoda i inni z nim choć za surowością byli, nie śmieli się odzywać już przeciwko biskupom. Skłonili głowy pokornie, twarzami tylko okazując co myśleli.
— Stanie się jako żądacie — odezwał się naostatek Bolko — puszczę mu do żywota jego Mazowsze, ale grody, które przeciwko mnie powznosił zburzyć musi i iść ze mną, gdy go zawołam ku obronie.
Domawiał tych słów królewicz, gdy drzwi się otwarły z trzaskiem i cale niespodziewany wszedł Zbigniew. Nie jak zwyciężony i upokorzony, lecz jak gdyby sam przychodził przebaczać z pychą, która się w nim wzmogła wstydem i upadkiem. Chciał okazać, iż się nie czuł pognębionym. Ubrany bogato wiódł za sobą kilku Mazurów, kilku dowódzców w zbrojach i przy mieczach. Przystąpił do brata z udaną serdecznością i wprost rękami go objął za szyję, całując z natarczywością, któréj trudno się oprzéć było.
Bolko serce miał wielkie, umysł wrażliwy, uczuł się poruszonym, zwłaszcza gdy Zbigniew na skinienie arcybiskupa nieco pokorniejszą przybrawszy postawę, odezwał się głosem jakby litości się domagającym.
— Ludzie nas różnią, ludzie kłócą i rozrywają bracie miły. Ja nie pragnę nietylko cię kochać i służyć ci wiernie. Nie widzą mnie oczy wasze, ani moje was, a pomiędzy nami stoją wrogowie co czyhają na mnie.
Sojusz czyńmy wierny, wieczny, braterski, i niech go ojciec nasz Marcin pobłogosławi!!
Uderzył się silnie w piersi.
— Wiernym ci będę!
Po Bolesławie znać było, że już zmiękł, a po wojewodach, że się na tę jego łatwość przebaczenia i wiarę dawaną zdrajcy, oburzali.
— Mazowsze ci puszczam, winy zapominam — odezwał się Bolesław. — Przedemną wiele do zrobienia i przed tobą. — Chcesz mi być sojusznikiem, chcesz aby ludzie nie mogli stawać między nami, bądź przy mnie i ze mną, nie oddalaj się.
Twarz Zbigniewa dziwnie zadrgała i usta się zatrzęsły.
— Tego właśnie dusza moja pragnie! — rzekł nagle — nic innego! Ja z tobą, z tobą bracie miły, dopóki mi żywota stanie! gdzie każesz, kędy poślesz!
Rozpostarł obie ręce, uściskali się powtórnie, a staruszek Marcin płacząc z radości błogosławił pocichu.
Stało się więc. Bolko nic więcéj nie warując oprócz ażeby zamki przeciw niemu wzniesione zburzone były, Mazowsze puszczał bratu.
Zgoda uroczysta zamknęła się ucztą wielką, podarkami i radością, któréj starszyzna tylko nie podzielała. Zbigniew wesołość i dobroduszność grał zręcznie, lecz ilekroć się zapomniał, w oczach płonął niedogaszony gniéw...
— Ujrzycie niedługo — rzekł Skarbimierz do królewskiego biskupa — jako się nam wywdzięczy!
Wiedziano czém zająć Bolesława i myśl jego odciągnąć, duchowieństwo tegoż dnia przemówiło o poganach Pomorskich, o wojnie za wiarę w kraju, w którym się dotąd bałwochwalstwo broniło, jak w ostatnim zasieku. Bolko zapomniał o wszystkiem, układając na Pomorców wyprawę nową, do któréj nawet Zbigniew się do jego boku z gorliwością wielką obiecywał.
Arcybiskup Marcin, który raz o mało się w ręce poganom nie dostał, i na strychu kościelnym szukać musiał strwożony schronienia, zachęcał Zbigniewa też do krzyżowéj wyprawy.
Oba oni z Baldwinem też same odpusty i łaski obiecywali wojującym z dziczą, jak tym co szli na zdobycie grobu pańskiego.





IV.


Czarna jak przepaść niezgłębiona była noc jesienna. Królewicz, którego teraz i królem już zwano, bo sam jeden panował, z nikim nie dzieląc władzy — stał obozem pod Wieleniem.
Wojsko spoczywało znużone, ale czujność była wielka, nie zasypiała starszyzna. Bolko nauczył jéj pilności téj, bo sam najpilniejszym był.
Ogniska przygasić nakazano, straże gęste chodziły po obozie, w namiocie pańskim ulubieńcy jego Skarbimierz i Żelisław dotrzymywali czuwającemu Bolesławowi. Zniżonemi głosy rozmawiano pocichu.
Namiot królewski nielepszym był od tych, w których starszyzna jego noclegowała. Na dworze swym lubił Bolko wystawę, ale wygodami w pochodzie, w obozie pogardzał. W jednéj zbroi się kochał, i ta najpiękniejszą, choćby najdroższą być musiała.
W namiocie jego nie widać téż było ani opon kosztownych, ani drogiego sprzętu wiela, ani co by do rozpieszczenia się przy spoczynku służyć mogło.
Po kątach tylko porozrzucany błyszczał oręż wszelaki. Musiał król zawsze mieć zapaśnych zbroi kilka dla wymiany, bo siebie i pancerza nie żałował, a bez miary go na nim psowano, i lżejszego uzbrojenia podostatkiem, wreście coś na okaz i przyjęcie ludzi, gdy wystąpić potrzeba było okazale. Tak samo mieczów do wyboru lik był wielki, a wożono je za nim, gdy na bitwę wychodził, aby zawsze miał świeże pod ręką.
Stali Skarbimierz i Żelisław przy nim, bez oka jeden, bez ręki drugi, oba bohaterskiéj postawy ludzie, ale ich Bolko przechodził twarzy wyrazem, całą osobą swą, w któréj króla, pana, wodza i rycerza widać było. Nie takiego co się nim okazać chce, aby mu się ludzie kłaniali, ale który z Bożéj łaski, w pocie czoła, krwią się dorobił wielkości swéj i mimo swéj wiedzy, wielkim jest.
Powaga w nim była z prostotą, majestat z chrześcijańską połączony pokorą. Nieznany człek spotkawszy go, uchylał głowę przed nim, wybranego czując.
— Miłościwy panie — odezwał się Żelisław Złota-Ręka — spocznijcie już. Pora spóźniona. Bóg łaskaw, bezpieczni jesteśmy, nie napadnie na nas nikt w tę noc ciemną. Zbyt się troszczyć nie ma o co.
— Poślemy jeszcze czaty, ludzi dobornych co wszystkie stanowiska obejdą — dodał Skarbimierz Jednooki. — Spocznijcie panie, potrzeba wam spoczynku.
— Spocznę! o! noc długa! — odparł Bolko — ale wprzódy uczynię co postanowiłem. Drużynę wezmę i obóz z nią objadę, potém już legnę spokojny do dnia białego.
— Zbyteczne to — rzekł Żelisław.
— Lepiéj zbyt się troszczyć, niż zamało — rzekł król śmiejąc się. — Drużyna czeka już na mnie, objedziemy okolicę, mam niepokój jakiś i trwogę.
— I ja pojadę z wami — dodał Skarbimierz.
W tém opłotek namiotu uchyliło chłopię i oznajmiło.
— Stoi drużyna i w pogotowiu czeka.
Ruszył Skarbimierz kazać sobie podać konia. Król zbroję poprawił, hełm włożył, płaszcz mu na ramiona rzucono, na miecz, który przypiął popatrzał i wyszedł przeżegnawszy się z namiotu.
Noc straszliwie ciemna była, deszcz popruszał drobny, wilgotny wiatr kiedy niekiedy przesunął się po obozowisku, na szałasach poruszając gałęzie.
Wyszedłszy król ucha nastawił, rękę doń przykładając.
— Słyszysz? — odezwał się do Zemły.
— Nic, jeno obóz, który zawsze tak dysze, gdy usypia — odpowiedział zapytany.
— Nie, nie tak on dysze — rzekł król — oddech ten znam! Słychać zdala tentent powolnie idących koni!
— To stado nasze na paszy — rzekł Zemsła.
— Słyszę ja i stado — mówił król potrząsając głową — tentent to inny, mierzony, zgodny...
Niespokojnie się obejrzał po swoich.
— Na konie! — rzekł stłumionym głosem.
Ręką wskazał i sam ruszył przodem.
Zaledwie kilkadziesiąt kroków oddalili się od namiotów, gdy w głębi gdzieś nocnéj wyraźnie usłyszeli stąpanie koni, stłumiony brzęk żelaza, jak gdy się miecz z boku jadąc potrząsa i niby gwar jakiś głuchy. Król podniósł się na koniu i ucha nastawił.
— Pomorce idą na nas — zawołał — za mną! na nich!
Zaledwie się puścili z miejsca, gdy już na krańcach obozu, wśród ciszy nocnéj odezwały się krzyki, zabrzęczały i świśnęły dobyte miecze. Pomorcy wtargnęli między namioty i szałasy.
Orszak królewski cwałem się rzucił w tę ciemność czarną jak otchłanie, szczęściem konie znały i czuły drogę, mijały ogniska i barłogi i dopadli na kraj obozowiska, gdy znaczny, jak się domyślać było można, oddział napastników na szałasy się wdarłszy, zaczynał uśpionych tratować i mordować zbudzonych. Ogromna wrzawa rozległa się po całéj dolinie. Ludzie przerażeni zrywali się z pierwospów nieprzytomni.
Koni nie było pod bokiem, zbroi i broni omackiem szukać musiano, zamięszanie straszliwe szerzyło się z trwogą razem. Lecz Bolko już na karkach Pomorcom siedział, którzy wcale się nie spodziewając téj gotowości do boju, a ujrzawszy nieprzyjaciela zbrojnego, natychmiast cofnęli się i uchodzić zaczęli przelękli, sądząc, że wpadli w zasadzkę.
Mały oddział królewski rozdarł się na dwie połowy, aby z dwu stron razem na nieprzyjaciela uderzyć. Noc sprzyjała obronie, bo liczby szczupłéj Pomorcy nie mogli zobaczyć — strach ją podwajał.
Uchodzili napastnicy a lud tymczasem wybiegał z szałasów, chwyciwszy co znalazł naprędce, i w pogoń spieszył, poczuwszy, że nieprzyjaciel uchodzi.
Przed chwilą w śnie pogrążony obóz zakipiał, zawrzał, a starszyzna wprędce gotowa leciała pędem na pomoc Bolesławowi.
Sam on ze swoją drużyną ścigał uciekających z tą wściekłością, która go w boju opanowywała i któréj nic pohamować nie mogło.
Skarbimierz musiał zaskoczywszy przed konia za cugle pochwycić i gwałtem niemal wstrzymać od dalszéj pogoni, która na zasadzkę niebezpieczną zaprowadzić mogła... Bolesław gniewny na niego ledwie się dał ubłagać, aby do obozu zawrócił.
Tu zaraz po rozsypce Pomorców, pospiesznie zaczęto przygasłe rozniecać ogniska, obóz ciemny wprzódy zaświecił czerwonemi dymy i płomykami, około których żołnierstwo się niespokojnie gromadziło. Choć niebezpieczeństwo już przeszło, zbroili się co prędzéj ludzie, inni konie z pastwisk pędzili i uzdali. Krzyk, wrzawa, ale razem radość wielka ze zwycięztwa niespodzianego rozlegały się szeroko.
Noc nagle dniem się niemal stała. Wszystko było już pogotowiu do walki i wyzywało do niéj.
Bolko znużony, hełm zdjąwszy, wracał ku swoim namiotom, gdy Skarbimierz, który za nim pozostał był nieco, nadbiegł zapowiadając, że jeńca jakiegoś wziętego Pomorcom prowadzono. Wedle wszelkiego podobieństwa, miał to być któryś z dowódzców wyprawy. Z nim kilku ze starszyzny także zabrano.
Król tak był rad temu, że czujnością swą zbawił wojsko od klęski a siebie od sromu, że o niczém nie myślał, prócz by Bogu za jego opiekę dziękować.
Jak świt kapelan miał mszę dziękczynną odprawić.
Po drodze spotykający pana żołnierze, witali radosnemi okrzykami, śmiejąc się i podnosząc do góry zapalone gałęzie smolne, aby mu przyświecić.
— Bóg miłościw z nami! — wołano wedle zwyczaju.
— Bóg z nami! — wtórowały gromady.
Przeprowadzony przez swoich wiernych wszedł król do namiotu, a za nim pacholę, które spieszyło, aby zbroję porozpinać i od ciężaru go uwolnić. Na hełmie znać było cięcie jedno, które się po nim ośliznęło, na piersi téż zgięta była zbroja od uderzenia oszczepem, lecz Bolko nie czuł się rannym, nie wiedział nawet o tych razach i rozpromieniony weselił się, szydząc z tych, co mu wycieczkę odradzali.
Do namiotu ściągać się za nim poczęli dowódzcy, wszedł i Żelisław Złota-Ręka, lecz nagniewany i chmurny.
Z twarzy jego Bolko, który go znał dobrze, wyczytał troskę jakąś i niepokój.
— Cóż ty mi przynosisz? — zapytał.
— Niesmaczną rybę, którąśmy po nocy złowili! — zawołał Żelisław — bodajby z nią raz był koniec przecie.
— Jaką rybę? coć jest? — pytał król.
— Ujęto w całéj zbroi rycerza, który się zrazu rozpaczliwie chciał bronić a nie zdołał. Ten to jest, który tu Pomorców prowadził.
— Przemko? czy zdrajca Gniewomir, któremum był ojcem chrzestnym? — spytał żywo Bolko — który z nich?
— Gorzéj niż jeden z tych dwu — odezwał się Żelisław. — Boża prawica dała nam go w ręce, a dziś i O. Marcin nie będzie za nim śmiał rzec słowa!
Rzucił się król.
— Co mi prawisz zagadki!
— Zbigniewa, nie kogo innego na czele Pomorców uciekającego wzięto do niewoli.
Król osłupiał, opadły mu ręce, wszyscy z podziwienia krzyknęli.
— Możeż to być? — odezwał się Bolesław — niedawno mi uroczyście przysięgał!
— A dziś go ujęto jako zdrajcę! godzącego na nas i na życie wasze — rzekł Żelisław. — Mamy go w ręku, szkoda że żywym.
Bolkowi jakby łza zakręciła się w oku, szlachetne serce czuło litość nad tak nizko upadłym człowiekiem.
Obstąpili króla dowódzcy.
— Życie niech da! dosyć tego! — począł Żelisław.
— Miłościwy panie — dodał Skarbimierz — jeżeli mu i teraz przebaczycie a puścicie go wolno, rzeczemy wszyscy, że nie ma u króla sprawiedliwości! Cóż będzie dla dobrych, gdy dla złych jest takie pobłażanie!
— Wszyscy my ilu nas jest — dodał inny — domagamy się nań kary. Dość krwi nas kosztuje, oślepić go, albo niech szyję da. Nie ma z nas jednego, coby mu rany jakiéj nie był winien! a wielu poginęło przez niego!!
I wszyscy zgodnie poczęli wtórować.
— Zgubić to złe zielsko! nie żywić go, niech ginie!
Bolko słuchał zasępiony.
— Do jutra, do rana — rzekł krótko.
Spojrzeli nań dowódzcy, na twarzy malował się frasunek, odprawił ręką przybyłych, a gdy wyszli pokląkł na modlitwę i słyszano jak jęczał trwając na niéj długo. O świcie msza święta z dziękczynieniem odprawić się miała, czekano na nią i nikt o śnie nie myślał. Gwarzono o osobliwéj téj nocy przygodzie.
Dnieć nareszcie poczynało. Że deszcz pruszył ciągle, ołtarz podróżny wystawiono pod namiotem, odchyliwszy ze wszech stron ściany, aby wojsko dokoła stojące celebrującego widzieć mogło. Król pokląkł i na kolanach mszy całéj słuchał pobożnie.
Śpiewano potém pieśń, odmawiano modlitwy, obrzęd się nierychło skończył.
Około króla gromadziła się starszyzna niespokojna, szczególniéj rycerstwo krakowskie, które Zbigniewowi zdrad jego i nikczemności przebaczyć nie mogło. Czekano tylko, aby Bolesław powstał, gotując się nań nalegać o przykładne ukaranie jawnego winowajcy.
Skarbimierz i kilku innych znikło i nie pytając o rozkazy kazali więźnia prowadzić przed pana. Srogi był widok tego człowieka idącego z wilczym wzrokiem, z twarzą trupią, bladą, z usty zaciętemi, ociągającego się, przerażonego, mściwéj, bezsilnéj złości pełnego.
Miał jeszcze na sobie zbroję, w któréj go pochwycono, bo mu jéj zdejmować nie dano. Po bokach za nim i przed nim szli pachołkowie z oszczepami i ci co go uchodzącego pochwycili.
Pochód przez obóz już dlań był karą. Ścigano go obelgami, urągowiskiem, przekleństwy, śmiechami, podchodzili doń żołnierze pięści mu do twarzy podnosząc, znęcano się nad nim bez litości. Gdyby nie ludzie co go otaczali, padłby pewnie ofiarą zajadłych i rozwścieczonych.
Gdy się ukazał we drzwiach namiotu, Bolko spojrzał nań oczyma gniewnemi.
— Śmierci godzien jesteś! — zawołał — śmierci, przechero! Dawnoś to o łaskę prosił i przysięgał?
Zbigniew coś zabełkotał, czego dosłyszeć nie było można.
Wszyscy zamilkli, czekając ażali co odpowie. Zaczął wreszcie niepewnym głosem.
— Głupi ludzie! mnie, ja, w pogoni chwycono! Goniłem z niemi! Cóż za wina! Goniłem!
Skarbimierz nie mogąc znieść bezczelności téj, przystąpił doń wściekły i trzęsąc się z gniewu.
— Jak śmiecie to mówić! — krzyknął — ujęto was, gdyście zagrzewali uchodzących do powrotu, z pośrodka Pomorców!! Broniliście się naszym, cięliście jednego.
— Kłamstwo! potwarz! złość, oszczerstwo bezecne, podłość! — począł ośmielając się coraz Zbigniew, który patrząc na brata odwagi nabierał. — Chciano mnie zgubić! Podstęp jest!
Stojący za nim poczęli krzyczeć oburzeni, podnosić ręce groźnie i odgrażać się. Bolko rozkazał im milczenie i skinął, aby się rozstąpili. Nie odpowiedział jednak nic wzgardziwszy kłamstwem oczywistém.
Zdala podnosiły się głosy, zrazu ciche, potém coraz huczniejsze.
— Śmierć zdrajcy!
— Na gałąź z nim!
— Oczy mu wyłupić!
Zburzenie było niezmierne.
— Czy to syn króla, czy niewolnika — zahuczał ktoś z dowódzców — jako zdrajca winien jedną ponosić karę. A co zdrajcom bywa?? Niech trzy razy ze psem na ręku obejdzie targowicę, niech mu oprawca utnie brodę i precz z nim z ziem naszych, a gdy wróci na pień głowa[3].
Inni wprost wołali.
— Śmierć mu! śmierć!
Bolko stał z oczyma w ziemię wlepionemi.
Zbigniew zaognionym wzrokiem oglądał się dokoła. W chwili gdy wrzawa ustała nieco, począł wołać.
— Na sąd Boży się zdaję! Sąd Boży! oczyszczę się!
Niewielu nawet ze starszyzny znało obyczaj ten zachodni Sądu Bożego. Król jako należący sercem do rycerstwa, szanował wszystkie jego prawa. W takiéj walce dla oczyszczenia się tkwiła myśl, iż Bóg niewinnemu w pomoc przychodził.
Znaczniejsza część dowódzców śmiechem powitała to żądanie, ale król się odezwał.
— Kto przeciwko niemu wystąpi na Sąd Boży?
Z pomiędzy starszyzny nikt ani myślał mierzyć się ze zdrajcą i człowiekiem pogardzonym. Prosty żołnierz Bondrych wyrwał się z gromadki opodal stojącéj.
— Ja pójdę! — zawołał podnosząc rękę.
Człek był szczuplejszy, mniejszy, słabszy nawet na pozór od rozrosłego, opasłego, grubych kości i silnych członków Zbigniewa, ale z twarzy jego widać było żołnierza, zajadłą taką pijawkę, co gdy się komu przypije do boku, już go nie puści. Spojrzawszy nań i na Zbigniewa, ze wzrostu i siły księciu było można łatwe wróżyć zwycięztwo. Sam on tylko zwątpił widać o sobie, bo wyzwawszy na Sąd Boży, z przyjęciem go się ociągał.
Śmiechy i przedrwiewania słychać było szyderskie w koło, co go jeszcze onieśmielało.
Zwyczajem było, że kto stawał na sąd ów, czy przez walkę, czy przez żelazo gorące lub inną próbę jaką, wolno mu było wprzódy spowiadać się i przystąpić do ołtarza. A że Bolko pobożnym był, gdy Zbigniew chcąc na czasie zyskać mruknął, iż o księdza prosi, skinął, by kapelana wezwano.
Pilnowano go jednak obstąpiwszy ciasno do koła, w obawie, aby konia dopadłszy, z rąk się im nie wydarł. Na krok nie odstępowali pachołkowie, a za niemi tuż dozorując szła starszyzna, nie spuszczając jeńca z oka.
Bondrych téż do spowiedzi oświadczył się gotowym.
Smutny i zgryziony powrócił król do namiotu. Czuł że od niego wszyscy się będą domagać surowéj kary, a krwią braterską, choć ten winowajcą był, mazać się nie chciał. Na duszy bolał i smucił się.
Ksiądz tymczasem przybył i zasiadł do wysłuchania spowiedzi. Nim ją rozpoczął Zbigniew, wiedząc jaki wpływ na króla mają duchowni, próbował ująć kapelana obietnicami wielkiemi, groźbą skargi do arcybiskupa, prośbami wreszcie i zaklęciami. Ksiądz zbył go zimno, odpowiadając, że spowiedzi słuchać przybył a nie sprawy, która doń nie należała.
Natenczas trwoga opanowała Zbigniewa, który ledwie mógł się zebrać na odpowiedź i bezprzytomny odszedł po rozgrzeszeniu.
Czekano już nań. Bondrych stał w gotowości, cały we zbroją odziany, w hełmie, z włócznią długą, konia trzymając w ręku. Drugi tuż stał pod Zbigniewa. Tłum ogromny cisnął się dokoła. Ponieważ na dworze i w wojsku turnieje na tępe włócznie i inne rycerskie zapasy często się odbywały, do tego starcia téż umiano wnet wszystko przysposobić jak było potrzeba. Zabito koły, zaciągnięto sznury, aby miejsce opasać i uczynić wolném.
Dwu woźnych stanęło po bokach dla strzeżenia, aby walka odbywała się bez podstępu i wedle obyczaju.
Zbigniew widomie ducha stracił, nie mówił nic, z oczyma spuszczonemi czekał wpół martwy. Włócznię jedną, którą mu podano, odrzucił, przyniesiono drugą, i ta była mu nie do ręki. Po długiém wzdraganiu się, trzecią nareszcie ujął. Koń mu się wydał niedobrym, przyprowadzono innego. Rachować się zdał na coś, oczekiwać, zwlekać, probując czy się sprawa w inny jaki sposób nie rozwiąże.
Spozierał w koło, nie jawiło się nic, czas upływał.
Bolko, aby lepiéj walce się przypatrzeć, stanął téż za szrankami konno, u boku.
Woźni po trzykroć znak dawali. Przeżegnali się oba walczyć mający, Zbigniewowi ociężałemu pachołkowie konia dosiąść pomagać musieli.
Bondrych pierwszy w szrankach zajął swe miejsce i czekał na przeciwnika. Leniwie zwlókł się książe na stanowisko. Po raz czwarty woźni okrzyknęli dając znak uderzenia.
Puścił się Bondrych z włócznią podniesioną na Zbigniewa, który swoją téż dźwignął nieco i konia ubódł ostrogą. W pierwszém tém starciu uderzył Bondrych księcia we zbroję. Zachwiał się dotknięty, ale że ciężki był i silny, w siedzeniu się utrzymał, włócznią swą nawet nie trafiwszy przeciwnika.
Że włócznie obie całe pozostały, rozjechali się z niemi, aby po raz drugi uderzyć na siebie.
Niebezpieczeństwo jawne zmusiło nareszcie księcia do obrony. Życie ratować musiał. Puścił się pędem wielkim, lecz w drodze natknął się na włócznię Bondrycha, która górą idąc hełm mu z głowy zdarła.
Od ciosu tego zachwiał się jeździec, koń pod nim spiął i Zbigniew na wznak runął na ziemię.
Okrzyk ogromny rozległ się dokoła.
Nim Bondrych miał czas nań poskoczyć, Zbigniew porwał się wylękły i za miecz chwycił.
Starli się teraz pieszo. Walka była nierówna, bo książe do robienia żelazem nigdy nie miał zręczności, siłą tylko namagał. Ciął po hełmie przeciwnika i do drugiego razu się zamierzał, gdy ten tak silnie w ramie prawe go uderzył, że Zbigniew zachwiawszy się, ośliznął i padł na ziemię.
Bondrych już mu na piersi oparł kolano i mały mieczyk od boku dobywszy, zabierał się pchnąć go nim między blachy zbroi, gdy Bolko krzyknął, iż walki dosyć było, aby Sąd Boży się objawił. Woźni rzucili laskami na znak, że się sprawa skończyła.
Zbigniew z głową obnażoną, oczyma krwią nabiegłemi, leżał rękami grzebiąc w piasku i usiłując się dźwignąć, wołał głosem rozpaczliwym.
— Życiem daruj! okup dam!
Z pogardą i wstrętem odwrócili się wszyscy od niego. Bondrych puścił go rad nie rad, mieczyk do pochew chowając.
Bolko skinął nań, aby się przybliżył i wziąwszy łańcuch od Skarbimierza, na szyję mu go zarzucił.
Pachołków potrzeba było znowu, aby z ziemi podnieść wylękłego i potłuczonego Zbigniewa, który o niczém już nie myślał, tylko, by jakimkolwiek kosztem ocalić życie. Właśnie gdy się to działo w szrankach, Bolkowi gońce wysłani na przepyty, wrócili i przywieźli z sobą pochwyconego człowieka. Prowadzono go przed króla. Zbigniew podnosząc się zobaczył jeńca, i zdjęty trwogą nową, trząść się począł cały.
Przy wysłańcu tym, który do drużyny jego należał, znaleziono w kaftan wszyty kawałek karty pargaminowéj, list pod pieczęcią książęcą.
Przywołany kanclerz odczytał go Bolkowi. Zawarte w nim były skazówki dla nieprzyjaciół jak i gdzie na króla napaść mieli. Dowody zdrady, gdyby jeszcze potrzebne były, mnożyły się cudownie, dla potępienia Zbigniewa. Trzymając kartę w ręku, kazał Bolko przywieść brata przed siebie, a gdy się wybladły zbliżył, potrząsł nią nad głową jego i rzucił z gniewem pod nogi.
— Wzywałeś Sądu Bożego świętokradzko — zawołał — gdy jawna jest niepoczciwość twoja! Bóg i ludzie cię osądzili!
W tém dokoła z wrzaskiem zawołano po kilkakroć.
— Głowę dać winien! Nie żywić go! zabić! zabić!
Jak nieprzytomny, chwiejąc się na nogach stał Zbigniew nie odzywając się już. Karta jego własna świadczyła, że z Bożego Sądu uczynił igraszkę. Na gardło mu godzono, siły w nim omdlewały, wołanie krwawe w uszach tętniało, zdając się co chwila grozić śmiercią.
Król stał gniewny, lecz zarazem hamując się widocznie. Ci co go znali, po ruszających się zwolna wargach poznali, iż modlitwę odmawiał, którą mu zalecił był kapłan, gdy nim niepomierny gniew owładał.
Zdrajca strwożony pokląkł, a raczéj upadł na kolana przed nim. Wyciągnął ręce.
— Bracie! jedna krew w żyłach naszych płynie, zlituj się nademną dla pamięci ojca! Życie mi daj! Pójdę ztąd precz, nie chcę nic! Bierz wszystko, zostaw życie!
Mówił to głosem jękliwym, lecz głuszyli go stojący tuż Żelisław i inni, wołając.
— Nie będzie zdradom końca, dopóki on żyw! Zadławić go!
Śmierć! śmierć przecherze!
Im król w większéj stał niepewności i skłonniejszym się zdał do zmiłowania, tém starszyzna głośniéj się burzyła.
— Nie obronim ziem naszych — mówił Skarbimierz — puścicie go, to się do Czech powlecze, spiskować z Swiatopługiem, pójdzie wichrzyć na Węgry, do Cesarza. Nie będzie pokoju nigdy! Zwyciężony, poskromiony, ściąć go dać!
— Oczy mu wziąć — wołali litościwsi.
— Zamknąć go do ciemnicy na zawsze.
— Na gałęź ze zdrajcą!
— Na pień z nim!
Buchały dokoła takie gniewy, taka namiętność, że król nie mógł wyrzec słowa, głuszno go. Czekał, aby się wyburzyła złość i skinął, aby Zbigniewa odprowadzono do namiotu Żelisława.
Ciągnięty przez pachołków, chciał się ku bratu rzucić Zbigniew, lecz Bolko cofnął się żywo i nie patrząc nań poszedł ku namiotowi. Gromadą wszyscy za nim pociągnęli.
Pięć lat ciągłych zdradziectw i niepokoju przyprowadzały ich do rozpaczy; wszyscy dowódzcy domagali się kary, wojsko całe z krzykiem im potakiwało. Nocne owo najście z Pomorcami najskłonniejszych nawet do powolności, oburzało.
Tłumem otoczono Bolka powtarzając.
— Nie żywić go!
— Bondrych nie pytając, gdy go w mocy swéj miał, dobić był powinien.
Bolko miał czas nieco ochłonąć. O zdradzie powątpiewać nie było podobna, jawną była, a jednak litościwe serce na krwi braterskiéj przelanie się wzdrygało. Pot lał mu się z czoła, walczył z sobą znękany.
— Czas mi dajcie do namysłu — odezwał się ręką wskazując wyjście. — Chcę być sam!!
Wiedzieli wszyscy, co to znaczyło; rycerskiego ducha, ale nieokrutny król, gdy krew inaczéj jak w boju przyszło przelewać, nigdy nie wydał wyroku bez porady ojca duchownego. Żadnego z biskupów nie było pod ten czas w obozie, krom jednego prałata, Francuza rodem, Ojca Septyma, człowieka wielkiego rozumu i nauki, lecz niepomiernéj surowości. Szanował go król na równi z biskupami, i nie wątpiono, że mu jedna ze stolic się dostanie.
Domyślili się wojewodowie, po co szedł dworzanin królewski i na drodze na O. Septyma oczekiwali. Obstąpili go przybywającego.
Skarbimierz pierwszy doń przystąpił.
— Znacie — rzekł — ojcze mój, wiecie co się u nas dzieje. Król się waha i skłania do przebaczenia. Radzić się was będzie, nie doradzajcież mu, aby dla łotra tego łaskawym był, a dla siebie okrutnym.
O. Septym milcząco po nich poglądał. Ujął w ręce czarną suknię swą i ukazał ją mówiącemu.
— Widzicie — rzekł — kapłanem jestem, surowości doradzać nie mogę. Nie godzi mi się. Wiecie, co napisano o przebaczaniu nieprzyjaciołom. Przeciwko słowu Bożemu żadna ludzka mądrość nie waży. Uczynię, com powinien. Wyście ludzie żelaza — jam człowiek miłosierdzia.
— Litujcież się nad ziemiami tymi, na które dzikiego zwierza wypuścicie! — zawołali otaczający.
O. Septym nie mówiąc nic ręką ich przeżegnał i poszedł do króla, który u wnijścia do namiotu stał oczekując nań z niecierpliwością.
— Ojcze miły — zawołał — uspokójcie sumienie moje. Domagają się na brata mojego śmierci wszyscy. Zdrada jawna, wina wielka, ale bratem mi jest, krew ojca w nim płynie, mazać się nią nie chcę, Kaimem być nie mogę. Co czynić? co czynić mam?
— Co każe sumienie — odparł O. Septym. — Rozum ludzki głupi jest a sumienie rozumne. Czyń co ci Bóg natchnie. Surowym każe ci być dla winnych, ale przebaczenie obłąkanym zaleca.
Do łaski go przywracać, ziemie mu nadawać byłoby niebezpieczeństwem, ale życie ocalić godzi się. Cóż on sam, bezbronny, wygnany uczynić ci może?
— Spiskować będzie z nieprzyjacioły — rzekł król.
— A bez niego będąż oni przyjaciołmi twemi panie? Przyniesież on im siłę? — spytał kapłan.
— Radzicie mi i polecacie miłosierdzie — odezwał się król oddychając lżéj i z radością na twarzy, całując księdza w ramię. — O! ulżyliście mi ulgą wielką, wy jedni odezwaliście się po Bożemu! Niechaj żyje, niech idzie gdzie chce! Dziękuję wam!
Ojciec Septym uśmiechnął się patrząc na króla i głowę przed nim skłonił.
Siedli oba na dłuższą rozmowę. Dokoła namiotu przechadzający się wojewodowie czekali niecierpliwi i gniewni, spoglądając ku wnijściu.
Trwało to dosyć długo, gdy pożegnany w progu wyszedł nareszcie Francuz, a król z twarzą rozjaśnioną ukazał się podnosząc zasłonę. Przystąpili doń oczekujący z oblicza już wnosząc, że nie po ich woli się stanie.
Zwrócił się król do Skarbimierza.
— Wojewodo mój — rzekł — nie miéj żalu do mnie, czém Bóg mnie natchnął to uczynię. Nie przystało wam nalegać, abym okrutnym był.
Z życiem niech idzie precz. Do granicy niech go wiodą i wyżeną.
Szmer powstał i zburzenie między słuchającemi, nie śmiał jednak nikt głosu podnosić.
— Jest w mocy mojéj — dodał król z powagą, która już żadnego oporu nie dopuszczała. — Wola moja taka. Życie mu daję. Tak niech będzie.
Ucichło, smutek oblókł twarze. Milczenie trwało chwilę.
— Wy, miły mój — zwrócił się król do Skarbimierza — oznajmijcie mu wolę moją. Dacie do granicy ludzi bezpiecznych, aby mu się nic nie stało.
— Ku jakiéj granicy? — spytał powołany.
— Niech idzie gdzie chce! — dodał król.
Zaszemrano znowu, król spojrzał bacznie, ucichli.
Skarbimierz poszedł do namiotu, w którym więźnia trzymano i powrócił wprędce, bo długo z nim obcować nie chciał.
Zbigniew się domagał bratu za życie dziękować.
— Ani podziękowania, ani zgody, ani widzieć się z nim nie chcę — rzekł król.
Zapytany, czy miał prawo ludzi zabrać z sobą i ze skarbca część jaką, Bolesław rozkazał drużyny mu nie przeczyć i skarbiec oddać cały.
— Niechaj ma z czego żyć — dodał — lecz niech uchodzi ztąd z mieniem, aby mi nie przekupywał ludzi i nie wiódł ich na pokuszenie.
Tak się skończyła sprawa Zbigniewa, ocalonego, gdy o życiu już zwątpił, miłosierdziem pobożnego brata.
Skarbimierz, któremu polecono spełnienie woli pańskiéj, nie dopuścił gościć długo Zbigniewowi w obozie. Z kilką ludźmi odprawiono go natychmiast ku granicy czeskiéj, skarbiec i drużynę wysłać za nim obiecując.
Z trwogi, co go bezprzytomnym prawie czyniła, Zbigniew natychmiast prawie przeszedł do nadzwyczajnéj radości i szału, odzyskał dumę, szyderski śmiech i postawę dumną. Nie śmiał się odgrażać jeszcze, lecz wejrzenie jego mówiło, jakie miał myśli i zamiary. Jechał do Czech, gdzie pewien był gościnnego przyjęcia, wiózł nienawiść swą, jaką taką znajomość kraju i położenia i nieubłagane zemsty pragnienie. Na chwilę nie wątpił nikt, iż oswobodzony knować będzie, szukać środków odzyskania co utracił.
Oprócz Czechów, Cesarski dwór, na który chronili się wszyscy wichrzyciele i pretendenci, mógł mu dać schronienie.
Powracający od granicy ludzie, co go przeprowadzali mówili, że im pięścią ściągniętą groził, obiecując prędkie przybycie.


V.



Jak do dźwigania wielkiego gmachu granitowych słupów potrzeba, tak na czasy ciężkie bark ludzi kamiennych, którzyby się pod niemi nie ugięli. A były to czasy, w których nikt pokoju nie zażył, chyba nocą na świeżem pobojowisku.
Gdzie spojrzéć było nieprzyjaciel stał, a przyjaciel i sprzymierzeniec dzisiejszy, jutro się na wroga zamieniał.
Na te dnie czuwania nieustannego mężem przeznaczonym był Bolko, i ludzie ci co przy nim nauczyli się być mu podobni.
Pomorze wojowano i zawojowywano, a nazajutrz ochrzczeni poganie, występowali przeciwko ojcom chrzestnym. Tak ów Gniewomir szedł na Bolesława, aż póki go jako zdrajcę kijmi nie ubito. W Czechach rządził bojowniczego ducha jednooki Światopług, do którego Zbigniew się schronił. Z jego oddziałami wpadał zdrajca na Szlązk, zgromiony uciekał, lecz spokoju nie dawał. Nie wojnę z nim, lecz nieustanne napady cierpieć musiano, za które wzajemnemi płacił Bolko, ogniem i mieczem pustosząc pogranicze.
Poprzednik cesarza Henryka V., który wyzuwszy z władzy ojca własnego, koronę jego odziedziczył, w gniewie na Polskę dał to królestwo, którego nie miał, czeskiemu królowi. Wkrótce potém odebrał mu je, choć do rozporządzania niém nie miał innego prawa nad urojoną zwierzchność nad całym światem. Cesarstwo rościło sobie do Polski, że mu winną była dań i posłuszeństwo. Szczęściem Henryk V, jak jego poprzednicy, Włochy, Niemców, Sasów i Bawarów miał ciągle na barkach. Podnosili się oni tak przeciw niemu, jak on niegdyś na ojca. Musiał téż papieżów stanowić i składać, a z klątw kościelnych, któremi był okryty się wyzwalać.
Nie miał więc czasu iść na Polskę. Teraz dopiero pora nadeszła dopominania się u niéj posłuszeństwa.
Zbiegły do Czech Zbigniew, niewiele się tu mogąc spodziewać, z Pragi udał się do cesarza Henryka V, jak inni ofiarując mu daninę, podległość, zapłaty, byleby mu do korony dopomożono. Za pieniądze naówczas kupowano u cesarza królestwa, za czeskie zapłacił był wprzódy Borzywój, Bolka sprzymierzeniec, potém Światopług dziesięć tysięcy grzywien, które zdarł z żydów, z ludu, z duchowieństwa tak, że w Pradze potém kawałka srebra ni złota nie pozostało, i wypłacić mu się było niepodobna. Na Zbigniewa przyszła koléj, jeżeli nie płacić, to obiecywać grzywny za Polską koronę.
— Idź miłościwy panie na Polskę, mówił zbieg, idź a pobijesz ją łacno. Lud cały nienawidzi Bolka, rad będzie się z pod jego żelaznéj rękawicy wyzwolić. Pójdą wam w pomoc Czechy, mam i ja tam swoich, którzy na dany znak do nas przybiegną. Padnie jak owoc dojrzały cała ta ziemia w ręce wasze, ja wiernie z niéj służyć będę cesarstwu.
Nie miał jeszcze spokoju z Pomorzem Bolko i oblegał Nakło, gdzie cudowne w dzień świętego Wawrzyńca odniósł zwycięztwo nad rozpaczliwie i zajadle broniącemi się pogany, trupem ich ścieląc kilkadziesiąt tysięcy, gdy już znużonemu bojem panu, gońce wieść przynieśli, że cesarz Henryk V, z czeskim Światopługiem i Zbigniewem, z siłami wielkiemi ciągną na niego.
Zbigniew był głównym podżegaczem, wywdzięczał się za dane mu życie.
Wojsko zwycięzkie choć miało ducha, potrzebowało pokrzepić się spoczynkiem, wojna nowa wymagała czasu do przygotowania. Nie tyle może potęga cesarza, jak urok jego imienia był straszny. Zdało się, że ostatnia wybiła godzina, ale Bolko miał Skarbimierza i wierną swą drużynę, nie uląkł się téż i nie ugiął.
Cesarz z drogi wysłał listy do króla. Nazywał go w nich tylko: „żołnierzem swoim” jakby wasalem i hołdownikiem, żądał wojska w pomoc lub trzechset grzywien rocznéj daniny, a działu ziemi dla Zbigniewa.
Gdy listy te na zebranéj radzie przy królu ksiądz kanclerz odczytał — zuchwałe a dumne, dla ustraszenia i wyzwania napisane, stali długo niemi wojewodowie, Skarbimierz, Magnus i inni. Król marszcząc brwi patrzał po nich. Rany się jeszcze po Nakle nie zagoiły i ręce nie wypoczęły.
Milczała rada bo dla odwrócenia téj groźby nie wiedziała co poczynać, a niejeden w duchu może powiedział sobie: — zagodzić sprawę i grzywny zapłacić!
— Miłościwy królu — przemówił Spicymierz stary — czy to ludziom niewiadomo, jak się z cesarzem załatwiają sprawy? Kupił ci go był Borzywój, a przekupił Światopług, kupowali go sobie inni. Za pieniądze u niemca dostanie wszystkiego, zgody nawet i pokoju. Zręcznego człeka posłać, kilka tysięcy grzywien znajdziemy w domu, zatkniemy mu gębę i Zbigniewa zdrajcę porzuci.
Oburzyli się inni, potrząsając głowami.
— Takżeśmy to już zrozpaczyli o sobie? — odezwał się król oglądając do koła.
— Cesarz! — rzekł Spicymierz — cesarz ci to jest! Niemców ma wszelakich z sobą, Włochy i lud różny, Sasów, Franków, Bawarów, Czechów, a myśmy sami jedni, bo Ruś choćby chciała nie rychło nabieży. Koloman téż mało albo nic nie pomoże.
Inni radzili do Zbigniewa słać za pośrednictwem arcybiskupa, znowu mu ofiarując Mazowsze.
Drudzy do Światopługa chcieli się udać, sprawy Borzywoja się wyrzekając, którego król na tron prowadził.
Rady były rozmaite. Niestało już w Czechach możnych Wrszowców, którzyby się teraz byli przydali królowi. Ostatni z nich zbiegli do Polski, a innych krwawo, nielitościwie wyrzezano.
Za przekupieniem cesarza najwięcéj obstawało. Król słuchał, bawił się pasem swojego miecza i milczał.
Z twarzy mu mogli wyczytać, że ani się wykupywać nie zechce, ani ukorzyć. Gdy wszyscy się uciszyli, podniósł głowę i głos zabrał Bolko.
— Mili panowie moi — rzekł — wojsku cesarskiemu i Czeskiemu wstępnym bojem nie podołamy. Ale czyż tylko na ten jeden sposób wojować można? Nauczyli nas Pomorcy, a i dawniéj nieraz bywało za króla Bolka Wielkiego, żeśmy się obraniali, jako psi niedźwiedzia z boków urywając nieprzyjaciela. Rozumny moloss ani niedźwiedziowi z przodu na pazury, ani dzikowi pod kły nie idzie; chwyta go i drze, kędy może. Tak i my uczyniemy z cesarskim niedźwiedziem.
Na wielki bój mało nas, na doleganie napastnikowi siła. A oto i jesień kroczy, a kraj im obcy. Niech idą, niech probują, a do głębi się wcisną, zobaczemy co czynić mamy. Lasy i błota sprzymierzeńcami nam będą.
W Bogu nadzieja, nie pożyją nas, a ujdą li z życiem? niech się z tego cieszą.
Skarbimierz jeden zamruczał.
— Święte słowa! — inni frasobliwie spoglądali.
Król trwał w swojem bez namysłu, narazie kanclerza wezwać kazał i list na list odpisać tym samym zuchwałym duchem, jakim wyzwanie cesarskie pisane było.
— „Chcecie daniny albo ludzi naszych wojennych jako daniny? przecz, że to i zacz dawać mamy? aliści i baby się nawet bronią, gdy je napastują, cóż dopiero mężowie? Zdrajcy, co spiski knował, nikt mi nie narzuci, ani siłą mi go może wprowadzić na ziemie moje. Pieniędzy i żołnierzy nie wam, ale dla sprawy kościoła rzymskiego dałbym zaprawdę, ale nie z nakazu i pod grozą. Zechcesz wojny, będziesz ją miał.”
Wieść chodziła po świecie, a duchowni naówczas przez swą bracię zewsząd mieli posłuchy, że cesarz odpowiedź tę odebrawszy, z gniewu wielkiego straszliwie się zaklął, iż choćby niewiedzieć wiele ludu miał stracić, pomści zuchwalstwo, i do posłuszeństwa przymusi.
Bolko się już nie spodziewał czego innego, tylko wojny; póki czas, zamki opatrywano, osady w nich pomnażano, ściągano ludzi, król nie odpoczął na chwilę, nie odetchnął. Czekano.
Gońce szli od granic. Oto idą, oto już ciągną.
Straszono, że jak mrówia było rycerzy przy cesarzu, w żelazo od stóp do głów okutych, że na kopytach ziemię rozniosą.
Bolko ze Skarbimierzem stanęli w lasach. Wierne posły krążyły wszędzie i znać dawały.
Jesień już była późna, gdy dano znać do obozu króla, że cesarscy i Czesi granice przeszli i w targnęli na ziemie szlązkie, a Zbigniewa widziano jako przy cesarzu nieustannie był ze swą gromadką służąc mu za przewodnika.
Henryk V spodziewał się u granicy z wojskami Bolesława spotkać i stoczyć bitwę. Żołnierz jego ciężki, uzbrojony potężnie, daleko lżéj zbrojnego żołnierza polskiego zgnieść mógł łatwo. Śmiano się zawczasu z tych na pół nagich ludzi, których jak wróble na żelazne dzidy nadziewać miano. Po drodze cesarzowi przypadł naprzód Bytom, ale ten warowny był, zamknięty, mocno opasany dokoła; długoby się o niego dobijać przyszło, chcąc zdobywać. Oblewały go zewsząd wody, otaczały moczary, broniły wieże i mury.
Stanęło tu nieco wojsko. Zbigniew wysłał od siebie ludzi, Mazurów swych, aby do poddania mu się skłaniali.
Gdy się ku murom posłańcy zbliżyli, ujrzeli na nich siła stojącego ludu.
— Nowego wam pana prowadzi cesarz z siłą wielką — wołali posłowie — przyjmiejcie Zbigniewa niechcecie li srogo karani być, otwierajcie wrota!
Ktoś z murów rozśmiał się śmiechem szerokim.
— Hej! hej! — krzyknięto — niechże przybywa ów nowy pan, abyśmy go oglądali. Pan, któremu cesarz niańką, strasznym być musi!
Śmiano się z za murów, szydząc, a posły Zbigniewa Marko i Benno choć łajali i straszyli, nie przynieśli nic oprócz śmiechu...
Cesarscy panowie zamku ciekawi, kraju i obyczaju, podjechali przyglądać się pod bramy. Nie śniło się im nawet, by w obec cesarskiego obozu ktoś ich śmiał napadać, gdy w tém otwarły się wrota, wypadła lekko zbrojna szlązaków gromadka, jako do pląsów idąc ku nim z okrzykami.
Niemcy szli z tarczami w pancerzach, tamci w kaftanach prostych z małym orężem, napaść ich jednak strwożyła niespodziana i cofnąć się byli zmuszeni.
Cesarz Henryk patrzał na to z konia, wyjechawszy z obozu i ogarnął go gniew wielki. Skinął na tych, co przy nim byli z kuszami i łukami aby bełtami i strzałami w pomoc spieszyli lekkomyślnym. Padło już kilku Niemców, zasępił się mocno cesarz i odstąpić kazał.
Zbigniew do krwi usta kąsał, gdy posły jego powróciły z próżnemi rękami i nosy spuszczonemi. Cesarz się doń zwrócił.
— Na imie wasze nie zważają coś wiele? — odezwał się szydersko. — Nie znać w nich ochoty, by się wam pokłonić i przyjąć za pana?
Podjechał książe do cesarza z pokłonem.
— Najmiłościwszy panie — odparł — co za dziw? Dzielnica to nie moja, najwierniejszy lud Bolka, Szlązacy jego. Daléj gdy pójdziemy, inaczéj się okaże.
Cesarz pozostał chmurnym. Ci co otaczali dworem wielkim Światopług, hrabiowie Wacek i Detryszek, bronić poczęli Zbigniewa, wygadując na Szlązaków.
Wycieczka nieco szalona Bytomiaków na tém się skończyła, że z jednego bliżéj powalonego Niemca zbroję zdarli i okrzykując zwycięztwo do bram z nią powrócili. Taki był początek sławnéj wyprawy cesarza Henryka.
Wszystkim sposępniły twarze, Światopług choć stronę Zbigniewa trzymał, nie okazywał się od drugich weselszym. Postrzegł dnia tego już zbieg, iż się doń chętniéj plecami niż twarzą obracano. U przeprawy przez Odrę czuwał Bolko.
Lasy naówczas niemal cały kraj gęsto przerzynały, wód téż i błót więcéj było i szérzéj rozlanych niż dzisiaj. Wszystkie gościńce leśne wcześnie pozawalano kłodami drzew podrąbanych, na moczarach pozrywano hacie, na strumieniach pozrzucano mosty. Na czatach stał najdzielniejszy ufiec Bolesława, który miał póty bronić przeprawy, pókiby posiłki dlań nie nadciągnęły.
Sam król w pewnéj odległości od Głogowa się ustawił w miejscu bezpieczném. Posły jego rozbiegły się dawno na Ruś i do Kolomana o posiłki prosząc, lecz nimby nadciągnęły, Bolko sam z jesienią i słotą musiał się bronić najeźdzcom.
Zaprawdę patrząc na dwa obozy tych zapaśników, cesarski i królewski każdyby się był uląkł pierwszego przewagi.
Co tylko wiek ówczesny do wojny miał najkunsztowniéj wymyślonego tu było; najpiękniejsze zbroje, najlepszy oręż, najsprawniejsi rzemieślnicy do budowy machin oblężniczych.
Wszystko to, mimo długiego pochodu, świetnie wyglądało. Szły wozy kryte, szły powodne konie, powiewały chorągwie i proporczyki szkarłatne, ziemia tętniała pod kopytami koni tak zbrojnych a strojnych jak ludzie.
Z całego świata niemal pościągany żołnierz w cesarskim obozie się roił: Frankowie, Sasy, Boje, Czesi, Morawianie, Włosi. Obóz Światopługów mało ustępował cesarskiemu. Rycerstwo było mężne, doświadczone, niejedną wojną za Alpami, nad Renem do wszelkiego boju wdrożone, zwyciężać nawykłe.
Tu w kraju barbarzyńskim napoły, zdało się im łatwym dokonać zaboru. Szli jakoby dla zabawy.
Gdy wojska cesarskie za Odrą się ukazały, w Głogowie się ich niespodziewano jeszcze. Bolkowe oddziały pilnowały brodow u Odry, poniżéj i powyżéj grodu samego, tymczasem cesarscy wprost naprzeciw zamku zgruntowali rzekę i zrana ją przebrnęli bez przeszkody.
Lud w dzień św. Bartłomieja, wszystek niemal po kościołach się modlił, gdy cesarscy podsiąpili. — Wyszedłszy z nabożeństwa ludność w ulicach popłoch i przerażenie znalazła. Z wałów widzieć było można wojska nadciągające.
Mały oddziałek Szlązaków stał bezpiecznie na łące pod murami zamku w namiotach, gdy niespodzianie ogarnęli go cesarscy, chwycili część znaczniejszą i niewielu ujść mogło przed niemi.
Obóz nieprzyjacielski rozkładał się tuż pod wałami samemi.
Tu już z próżnemi rękami, jak w Bytomiu odchodzić niechciano, ale opatrzywszy bramy i mury, spodziewano się zmusić do poddania i chciwe łupu wojsko nakarmić.
Zrazu w mieście trwoga powstała wielka, ale załogą dowodził stary, wytrawny, powolny i przebiegły Wojsław Głowa rozcięta. Tego zastraszyć było trudno. Czuwał milczący. Zaparto wnet bramy, gawiedź z wałów spędzono, stanął gród jakby wymarły.
Cesarscy go objeżdżali, obchodził Wacek i Detryszek opatrując zewsząd i zawyrokowali, że się im obronić nie może, a poddać rychło musi.
Posłano wraz ludzi z rogami pod wrota, aby trąbili wywołując na rozmowę.
Stanął Wojsław siwy, niepozorny człek, ciężki a na oko pokorny. — Domagano się wpuszczenia do środka. Wolał do nich wyjść sam, niż gości mieć u siebie coby go podpatrywali, i furtą ku nim wystąpił.
Hr. Wacek na koniu siedzący w zbroi pięknéj, w hełmie ze skrzydły, dumnemi go zmierzył oczyma.
— Szykujcie się do poddania cesarzowi — rzekł. — Zobaczcie ilu nas tu jest cesarskich i Światopługowych, śmiech mówić o obronie.
— Sami my to już widziemy — odparł z udaną rezygnacyą Wojsław — ale król a pan nasz surowym jest. Przysięgaliśmy mu nic niepoczynać bez wiadomości jego. Dajcie nam czas, posłów do niego wyprawiemy.
— Nie — zakrzyknął Wacek — nie myślcie, że nas oszukacie. Zwłoki się wam chce! Czas zejdzie daremnie, my go nie mamy, bo całe wasze królestwo zawojować musimy.
Wojsław westchnąwszy ciężko, zakładników ofiarował.
Z tém sam niechcąc stanowić, hrabia Wacek do cesarza jechał. Światopług i wszyscy dowódzcy wołać zaczęli.
— Wziąć zakładników! z pomocą ich łatwiéj gród zdobędziemy! Wziąć rękojmię a dać im dni kilka, i naszym się z pochodu utrapionego spoczynek należy.
Śmiano się z wielkiéj Głogowian prostoty.
Wieczorem czterech młodych mieszczan z rękami w kieszeniach, głowami spuszczonemi szli jako na stracenie do obozu. Przyrzeczono im słowem cesarskiem, że wrócą cali, jeżeliby Bolko odmówną dał odpowiedź, ale sobie tak lekceważono Polaków, że im wiary dotrzymywać nikt nie myślał.
Dziczą ich przezywano jak zawsze.
Zaledwie Głogowianie: Patarz, Surma, Łowiec z Wojsławowym synem ukazali się ku obozowi dążąc pod strażą, gdy Zbigniew przeciw nim poskoczył. Chciał ich zabrać, aby jednać sobie i grozić. Dano mu pod straż zakładników. Młodzi słuchali go mówiącego z głowy odkrytemi, patrzali po sobie, a na pytania i namowy nie odpowiadali. Jeden drugiego w bok potrącał, wzdychali, stękali, głaskali głowy, łamali palce, kłaniali się i milczeli.
W obozie cesarskim uradzono, aby czasu nie tracąc zacząć budować tarany do bicia ścian i bram. Ściągnięto z poblizkich lasów kłody i dwupiątrowe rusztowania owe poczęły się podnosić ku górze. Na belkach kładziono pomosty dla kuszników i strzelców, wiązano, ciosano i ochoczo szydzono sobie z Głogowian ukazując im te potwory straszne.
Lecz Wojsław téż nie zasypiał, zagrzéwał swych ludzi i do obrony się sposobił. Na mury, bramy, na wały ściągano co tylko do odparcia napaści służyć mogło.
Kamienie młyńskie nabijane kołami ostremi, koła ćwiekami ponajeżane, głazy ogromne, smołę, kotły do gotowania wrzątku, kłody z ostrokołami.
Dzień i noc jeździł a chodził Wojsław dokoła opatrując, napędzając do roboty, nie szczędząc nikogo, kobiet nawet i dzieci.
Wiedział on dobrze, jaka będzie króla odpowiedź, król nie znał i znać nie chciał tego, co to jest poddać się bez walki ze strachu. Za zbrodnię by poczytał i zdradę ustąpienie przed nieprzyjacielem.
Piątego dnia, gdy już około murów opatrzone było, a do obrony gotów gród, wrócili posłańcy. Wyszli przeciwko nim, zasłyszawszy o nich, Zbigniew, hr. Wacek, Niemców kilku, spoglądając urągali się...
Spytany starszy, jaką odpowiedź przynosił, odpowiedział, że król szubienicą zagroził każdemu, ktoby śmiał mówić o poddaniu się. Lepiéj ginąć od miecza, niż iść w sromotną niewolę. Bogdajby zakładnicy przepaść mieli, miasto się bronić powinno.
Wojsław wnet po zakładników przysłał, aby ich wedle słowa cesarskiego wydano.
Cesarz Henryk gniewem się uniósł okrutnym. Posła kazał przypędzić przed siebie.
— Zakładników chcecie! — krzyknął — wy krnąbrni a nieposłuszni, coście wszyscy miecza warci! zamek wydajcie, to ich mieć będziecie — nie, to i ich i was wszystkich wysiec każę do nogi. Nikt żyw nie zostanie. Pojechał Niemiecki graf do bramy, do Wojsława z groźbą a łajaniem.
Wysłuchał go dowódzca nieokazując po sobie nic, a gdy dokończył — rzekł mu.
— Słowa nie strzymujecie cesarskiego, wiemy więc, czego się po was spodziewać mamy. Zamku nie damy, bierzcie go.
Zawarto bramy, wszystko się na tém skończyło.
W obozie cesarskim wściekłość powstała przeciwko zuchwalstwu temu. Światopług, hr. Wacek, Detryszek, Zbigniew, kto żył, do nagłego szturmu nawoływać zaczęli: do zniszczenia miasta i zrównania go z ziemią. Losem Głogowa chciano przerazić Bolesława i kraj cały.
Dnia tego jednak, choć się tak obóz poruszył, wrzał i kipiał, ludzie pod mury podbiegali, sposobili się, odgrażali, nic do wieczora nie zrobiono.
Na wałach téż cicho się sprawiano, miasto spać się zdawało.
Wieczorem tylko tarany owe straszne podtaczać zaczęto bliżéj ku murom, i miasto dwu, które stały gotowe, cztery ich natychmiast pod noc układać poczęto ciosać i wiązać. Topory słychać było przez noc całą.
Zbigniew zakładników zdał dnia tego cesarskim, nim poszli, przemówiwszy do nich, upor karcąc i nakazując, aby do swoich słali, do poddania się namawiali, bo inaczéj życie stracą.
Zakładnicy popatrzali, głowami potrzęśli, nie odpowiedzieli nic, książe nalegać zaczął.
— Daremna to rzecz — odezwał się jeden — przeciw woli króla nikt nic nie uczyni, choćby szło o głowę.
— Idźcież na złamanie karku i niechaj was wywieszają! — krzyknął Zbigniew.
Choć gród szczelnie był zamknięty a w obozie stały straże, działy się dziwy jakieś niepojęte. Cesarscy małoco, albo nic o mieście nie wiedzieli, a do grodu z obozu dolatywało wszystko.
Cesarscy się posługiwali pochwytanemi w okolicy ludźmi do czarnéj roboty, niewiele na nich zważając. Czerń ta dniami pracowała, z nocy jéj często nie stawało. Wojsław zawczasu był uwiadomiony i co z zakładnikami uczynić mają, i że szturm będzie straszliwy.
Na każdéj połaci starszyznę poustawiał ze swéj ręki, przysięgę pobrawszy z niéj, że umrzeć każdy raczéj gotów, niżeli wrota otworzyć. U wyłomów, uchowaj Boże, choćby je trupami zawalać przyszło, stać mieli jak mur.
Nazajutrz rano, Niemcy jeszcze przysposabiali swe machiny, obchodzili mury, najgrawali się, odgrażali, gotowali, a kusznicy i łucznicy przeciągali kupami, aby siłę swą okazali.
Cesarz sam na koniu wyjechawszy, patrzał i rozkazywał. Rozwinięto całą siłę ażeby oblężonych nią przestraszyć.
A na murach stali ludziska licho poprzyodziewani, jako tako zbrojni, niepozorni, gdy wojsko Henrykowe w całym blasku i majestacie przeciągało. Ogromna mnogość tego ludu, rozmaite jego uzbrojenie, straszliwe hełmy grafów, najeżone rogami, głowy zwierząt i rozmaitemi godły, świetne ich pancerze, ogromne dzidy Sasów, Frankijskie oszczepy, chorągwie i chorągiewki panów, które lasem stały u namiotów, nadewszystko poczwarne owe tarany, które miano pod mury i bramy zataczać, ogromne kusze i łuki strzelców mogły przerazić załogę poza nadwerężonemi i tylko co polepionemi na nowo murami i wały stojącą.
Ale na czele mieszczan stał Wojsław i gromadka Bolesławowych rycerzy, zagrzéwająca do boju, umiejąca natchnąć męztwem.
Mieszczanie z przestrachem spoglądali na te przybory, na mrówiącego się nieprzyjaciela, na ten blask i przepych cesarskiego obozu, w którym śpiewy i trąby się rozlegały, na przeciągające ufce; słuchali urągań, odgróżek i łajania, ale zarazem spoglądali na Wojsława, który stał tak nieulękły, jakby dla rozrywki na mur się wybrał.
Gdy przyszło do dawania zakładnika, a stary dowódzca wiedział, że mieszczanie na słowo cesarskie niechętnie dadzą swe dzieci, przykład z siebie czyniąc, syna własnego posłał, nie mówiąc o tém cesarskim. Nieszczęściem poznano go tam, lub sam się zdradził butny chłopak tak, że gdy nań Zbigniewowi ludzie nastawać poczęli, iż Wojsławów był, przyznał się do tego, kryć nie myśląc.
Zbigniew w cięższém coraz był położeniu, od Bytomia cesarz nań prawie patrzéć nie chciał.
Dopóki nie weszli na polską ziemię wmawiał w Henryka, że mu się grody pod nogi kłaść będą i nikt czoła stawić nie śmié. Teraz już i Wiprecht Groicz i wszystka starszyzna otaczająca cesarza widziała, on sam wreszcie przekonał się, że z upartym Bolkiem nie pójdzie tak łatwo.
Trudniéj już coraz było o żywność dla ludzi i koni, sąsiednie sioła prędko zostały ogłodzone, z resztą mienia ludzie się rozpierzchli po lasach.
Kilka kupek picowników, co się zapędziły daléj padły pod mieczami polskich zasadzek, albo mało co z nich wróciło. Jesienna wyprawa coraz groźniejszą się wydawała.
Cesarz z każdym dniem gniewniejszym był. Światopług chodził chmurny, Zbigniew sypał jeszcze słowy, obietnicami, dowody, ale nic się nie sprawdzało. Słuchać go już niechciano.
Nazajutrz szturm przypuścić miano.
Powziął Zbigniew myśl szatańską i pobiegł z nią do cesarskich namiotów. Trudno mu było już zyskać przystęp do cesarza Henryka, który na niego wszelką winę zawodów doznanych składał, wreszcie uproszony Światopług do namiotu go wprowadził.
Cesarz się z grafami swemi naradzał.
— Miłościwy cesarzu — odezwał się wchodzący książe — ażeby czasu drogiego nie tracić, a uporne miasto zmusić do poddania, jest środek prosty a niechybny.
Obrócili się grafowie z pogardliwem niedowierzaniem, cesarz się ani odezwał, ani oczu nań nie podniósł.
— Na taranach powiązać ich zakładników — dodał Zbigniew. — Jest między niemi syn starosty. Nie będą przecie śmieli własnych dzieci mordować. Nasi kusznicy i łucznicy padną na bezbronnych i dostaną się do miasta.
Spojrzeli Niemcy na mówiącego z wyrazem zadziwienia i niemal oburzenia. Nie ludzka rzecz była, słowo złamawszy, zakładnikami temi dobijać się do miasta i korzystać z rodzicielskiéj miłości.
Cesarz uśmiechając się dał głową znak przyzwolenia.
Ten, który ojca nie poszanował, mógł nie mieć dla obcych litości. Szło mu oto, aby zdobyć miasto, jak miało być zdobyte, niedbał. Zbigniew wyszedł zwycięzki i uradowany.




VI.



Nadszedł dzień ten straszny, do którego modlitwami się przygotowywano w trwodze wielkiéj, we łzach tajemnych. Jak świt poczęły zewsząd wojska cesarskie miasto opasywać, z tych zwłaszcza stron, z których najsłabszém się być zdawało.
Pod bramy zataczano z wysiłkiem wielkim tarany owe olbrzymie. Łucznicy szli oddziałami wielkiemi. Rogi grały, lud się naciskał gęstemi szeregi. Zdala widać było cesarza samego pod chorągwią wielką stojącego z grafami swemi, w szyszaku z orłem, we zbroi świecącéj, na koniu siatką żelazną okrytym.
Około niego w hełmach całe twarze osłaniających, których właśnie używać dopiero poczynano, kręcili się groźnie pouzbrajani rycerze z włóczniami malowanemi, z mieczami błyszczącemi u pasów.
Na murach głowy tylko ludu szlązkiego widać było. Z jednéj strony walczył żołnierz stary i doświadczony, z drugiéj prości ludzie, uboga czerń, niewiasty nawet. Ale téż napaść stokroć od obrony była trudniejszą.
Pod główne wrota toczył się właśnie ów taran dwupiętrowy, gdy Wojsław, wypatrujący przez otwór muru, ujrzał na górnéj połaci uwiązanych do sterczących na niéj palów, własnego syna i zakładników.
Osłupiał stary, oczom własnym nie wierząc. Toczyła się ta potwora, przed którą naigrawając się jechał Zbigniew, wywołując ku bramie, aby na nią uwagę obrócił.
Chwilę na wyżkach u wrót panowało milczenie grobowe, zdumienie, litość, żal objęły Głogowian, starzy ręce łamali z rozpaczy.
Krzyk dziki dobył się potém z ich piersi i wszystko umilkło.
W innych téż miejscach, gdziekolwiek mur się słabszym wydawał, podtaczano rusztowania, a skoro się zbliżyli do murów, wskakiwali na nie łucznicy, drapali się na połać górną i pogotowiu stawali do rażenia strzałami. Na dolnéj mieszczono najlepszą piechotę z tarczami i oszczepami, aby po spędzeniu obrońców, wpaść mogła natychmiast wyłomem do grodu.
Upłynęło jeszcze kilka pacierzy, nim znak dano trąbami zarazem ze wszystkich stron do szturmu, ale głos trąb wnet zagłuszyły wrzask, łomot i huk straszny. Uwiązane na łańcuchach belki bić zaczęły w bramy i mury, kusze i łucznicy sypnęły z góry na oblężonych gradem bełtów, pocisków i strzał, krzyki rannych, nawoływania dowódzców rozległy się ze wszech stron w powietrzu.
Nad główną bramą stojący Wojsław miał do wyboru w piersi własnego syna mierzyć, albo nie broniąc się zdać miasto. Oko mu się zaiskrzyło, pierś wezbrała wściekłością na wiarołomców, przeżegnał się biedny ojciec i pierwszy dał znak do obrony zajadłéj.
Gdy taran zaczął walić bramę, nie zważając na zakładników, sypnięto strzałami i kamieniami z murów ku oblegającym. Bracia i ojcowie zamknęli oczy, aby nie patrzeć i nie widzieć gdzie szły ciosy i kogo dosięgły. Cesarscy, którzy stali obok zakładników, prawie bezbronni, bo się wcale nie spodziewali, aby przeciw nim walczyć się ośmielono, poczęli pierwsi jęcząc padać na pomoście.
Rozpaczliwy bój zawrzał ze wszech stron.
Cesarscy jednak, co szli walcząc za cudzą sprawę, płatni i zaciągowi, choć mężnie się stawili, nie szli z takiém zapomnieniem na siebie i ofiarą, jak Głogowianie, którzy żon, dzieci, mienia i czci bronili.
Gdy z rusztowań zaczęto pociski rzucać, zarazem z murów odpowiedziano nietylko strzałami, ale wszystkiém cokolwiek pod ręką się znalazło.
Sypnęły się kamienie ogromne, które ciężarem pomosty taranów gruchotały, belki ostremi koły najeżone, koła nabijane gwoździami, smoła gorąca, ukrop.
Rycerze, co szli za tarczami, z początku nie myśląc wcale, aby byli tak dzielnie i zawzięcie odparci, nieopatrznie się wystawili na ciosy i ranni zaczęli walić się jedni drugich przygniatając.
Z obozu widać było najpiękniejszych tych tarczowników cesarskich, jak im kamienie młyńskie gruchotały hełmy żelazne i głowy razem z niemi, tarcze łamały i piersi. Lud ten padał u murów wałem trupów i rannych.
Tym co się obaleni a żywi jeszcze chcieli ratować, nikt nie śmiał przyjść w pomoc, gdyż z murów bezustannie sypały się głazy i drzewo; lano wodę, sypano garnki ze smołą zapaloną, które oblewały ogniem i płonęły na ludziach, zadając im straszne męki.
Na widok téj obrony zajadłéj cesarz pobladł z gniewu zarazem i strachu o swych żołnierzy. Lękał się postradać co miał najmężniejszego w tym pierwszym boju o jeden z grodów, gdy tyle ich jeszcze i ziemi tyle wojować było trzeba.
Odstąpić nie było sposobu, srom ogarniał przed tą ciżbą w sukmanach cofać wojsku cesarskiemu. Nowych więc słano na pomoc, a ci zaledwie przybywszy padali ranni, lub uchodzili pokaleczeni.
Na owych pomostach leżały już same trupy prawie, które nowo przybywający łucznicy zrzucać musieli precz, aby sobie miejsce uczynić.
Widok był krwawy i przerażający. Z rozbitych owych pocisków kamiennych, głazów, gruzu, wznosiły się chmury pyłu wygryzającego oczy, dym palącéj się smoły wił się po ziemi, leżący i obaleni próżno się usiłowali uwolnić od zbroi, które rozpalone od wrzątku i smoły żywcem ich piekły. Z obu stron wzmagała się wściekłość, którą widok i woń krwi upaja. Dwu zakładników leżało zabitych przez własnych braci. Cesarz patrzał na to zdala i sromem oblała mu się twarz. Oczyma szukał Zbigniewa, ale go w pobliżu nie było. Stał pod taranem zakryty ścianą z tarcic i z gniewu miotał się bezprzytomny. Rachuba jego była fałszywą, wstyd go ogarniał. Nie żal mu było ludzi, omyłka go popełniona sromém okrywała, lękał się nieprzyjaciół, których sobie przyczynił okrucieństwem.
Pod główne wrota, których część zatoczony taran przysłaniał, poczęto ogień podkładać i podkopywać się z drugiéj strony, aby módz podłożywszy drągi wyłamać ogromne podwoje, całe żelazem obite.
Robotnicy pracowali tu ogniem i toporami zarazem, gdy z wierzchu pomiędzy rusztowanie a mur spuszczono gwałtownie kloc olbrzymi. Ten spadając zdruzgotał część taranu i z jego cząstkami spadł na karki tym, których on miał osłaniać.
W ślad za nim posypały się kamienie, polał ukrop dymiący.
Wojsław ciskać kazał na drewniany pomost garnki ze smołą zażegniętą, która suche drzewo płomieniem objęła. Płomienie wznosiły się ze wszech stron...
Piechota co żywiéj uchodzić zaczęła, rzucili się i łucznicy stojący na górze ku drabinom. W tém widłami żelaznemi chwytać ich poczęli ludzie z murów i kilku porwawszy na nie do góry, cisnęli na ziemię, na któréj trupami legli.
Syn Wojsławów cudem ocalony żył, drugi jego towarzysz choć ranny, klęczał na pomoście obwiązując ręce, aby zatamować krew upływającą. Sami łucznicy przywiązując cenę do zakładników zerwali im sznury i pochwycili z sobą. W czas właśnie, gdyż owo rusztowanie ogromne płonęło już ogniem zewsząd, trzaskało i walić się poczynało, głowniami ognistemi obsypując murów podnóże.
Ze wzgórza, na którém cesarz sobie obrał stanowisko, aby się przypatrzeć szturmowi, widać było każde wojska poruszenie. Zobaczył téż Henryk i uchodzącego z pod bramy Zbigniewa, przed którym znaczek jego niesiono.
Nim się miał czas od murów odsunąć, kilka bełtów ugodziło go w zbroję, raziło konia, którego dosiadł i pokaleczyło dwóch ludzi co z nim byli.
Zbigniew nie śmiał się już nawet zbliżać do cesarza, bo się lękał gniewu jego. Światopług z hrabią Wackiem i Detryszkiem szli z innéj strony, cofnął się więc mrucząc ku padołowi i pozostał sam widzem gniewnym a bezczynnym, tego wysiłku, którego bezskuteczność widzieli już wszyscy.
Wiprecht Groicz przypadł do cesarza Henryka, rozpalony bojem, do którego najlepszych ludzi swych prowadził.
On sam miał zbroją kilkakroć rażoną pociskami, u hełmu róg jeden odtrącony.
— Przeklęci — zawołał zbliżając się do cesarza — przeklęci niech będą doradzcy ci co sami się zgubiwszy, drugich w matnię prowadzić gotowi!
Słowa te zarówno się mogły stosować do Światopługa i Zbigniewa. Współzawodnik czeskiego króla Borzywoj był szwagrem Wiprechta, który w sercu pewnie stronę jego trzymał i obu królestwa się dobijającym, Czechowi i Polakowi, był przeciwnym.
Henryk V choć doznał zawodu i w sercu gniewnym był, nie chciał okazać zwątpienia i zawołał do Groicza.
— Straconego nie ma jeszcze nic, oprócz trochy drzewa i kilkudziesięciu ludzi, o których łatwo!
— O takich jak ci co nam tu giną miłościwy cesarzu — odezwał się Groicz — niełatwo, nawet waszéj cesarskiéj miłości. Nabito nam w pierwszém starciu, kwiatu rycerzy! Gdybyż zginęli przynajmniéj w bitwie walnej, walcząc w szyku przeciw rycerzom, nie byłoby sromu ni żalu, ale od gawiedzi i czerni mizernie belkami i kamieniami młyńskiemi być tłuczonym, zaprawdę ciężko jest i boleściwie!
Cesarz, który zawsze najmocniéj w złota wierzył potęgę, przywoławszy do siebie Groicza, szepnął mu, aby wieczorem na rozmowę wyzwać starszyznę i starać się ją kupić datkami.
— Gdy raz miasto poddadzą złoto się powróci — dodał — odbierzemy je z nawiązką, a ludzi każemy potracić!
Groicz, który lepiéj pono znał kraj i ludzi pochwiał głową.
— Daremna to rzecz — rzekł — ci co się krwi własnéj nie lękali przelewać dla obrony miasta, nie dadzą go za złoto. Droższe im były dzieci od złota! Próżno myśleć o tém. Zbigniew winien, on wszystkiego przyczyną, on kłamcą i zawodnikiem!
Nadszedł na to jednooki Swiatopług, za którym konia wiedziono ranionego, i usłyszał to narzekanie na Zbigniewa, w którego obronie stanąć musiał.
— Nie bijcie nań — wtrącił — człek nieszczęśliwy jest. Szląsk Bolkowa dzielnica, tu ludzie się swego pana lękają, gdy pójdziemy daléj lepiéj i inaczéj będzie.
— Więc — podchwycił Henryk — więc Głogów mielibyśmy rzucić tak i ze wstydem odejść od niego!!
— Miłościwy panie — zagrzmiał śmiały głos Wiprechta — im prędzéj ztąd pójdziemy tém lepiéj. Dla marnego tego gniazda ludzi tracić, siły terać! A oto jesień za pasem, wody wyleją, rzeki powzbierają, paszy zabraknie, głód przyjdzie.
Cesarz zamilkł.
Bój się toczył jeszcze.
Było już z południa. Szturm cesarskich nie ustawał, ale siły mu znacznie ubyło. Trupów i rannych moc wielka na wałach leżała, co się w grodzie działo nie wiedział nikt, obrona była coraz gorętsza. Z wierzchołka wież poprzystawianych widziano padających od strzał, lecz tych wnet niewiasty chwytały i do domów odnosiły. Na ich miejsce stawali drudzy. Obrona, do któréj niekoniecznie żołnierskich byle silnych rąk dosyć było, zdawało się wzmagać i stawać dzielniejszą z każdą chwilą. Jeśli w którém miejscu na krótko ustała, a ludzie ośmieleni nacisnęli się tam, można było ręczyć, iż gdy podejdą runie na nich zgotowane wcześnie mordercze jakieś narzędzie. Ludzie rozbierali domy, obalali szopy, wydzierali ze ścian bierwiona, progi z chat i budowli, nieśli całe łomy obalonych murów i spychali je na głowy napastników.
Wieczór nadchodził, który miał dać obu stronom spoczynek.
Cesarscy nietylko że żadnych wrót nie naruszyli, nie złamali muru, ale stracili dwie wieże z taranami, próżno bełtów i strzał wypuścili mnóstwo, a padło ich nad miarę wielu. Więcéj jeszcze rannych leżało pod trupami, czołgało się po ziemi i wywlekało do obozu, w potrzaskanych na kawały i popękanych zbrojach.
Słońce zachodziło, gdy cesarz znużony widokiem tym, zjechał ze wzgórza ku namiotowi swojemu, rozkazawszy dokoła obstawić straże, a wojsko od murów odwołać. Starszyzna, grafowie, dowódzcy ściągać się poczęli wszyscy do namiotu Henryka, których nierychło dopuszczono do niego.
Gdy się cesarz ukazał rozdziany ze zbroi, w ciemnéj sukni krótkiéj z łańcuchem i klejnotem na szyi, bez pasa i miecza, oblicze jego zawsze dzikie i groźne, bledsze było i wyrazem skromionéj złości straszniejsze niż kiedy. Obrażona duma pańska wzmogła się i wzrosła do najwyższéj potęgi. Widać było po nim, że o ten pochód nieszczęśliwy, nie siebie obwiniał, ale tych co go doń nakłonili. Nadto miał jednak świadków, aby w obec wszystkich przewrotny pan wybuchnął, wstrzymywał się, dając mówić drugim.
Wszyscy sromali się przyznać do klęsk i strat poniesionych dnia tego i radziby je byli umniejszyli.
Stary, jeszcze Henryka IV doradzca Genno, ozwał się tylko.
— Gród gdyby się go i zdobyło, nie wart tego co nas może kosztować!!
Ciągnąćby daléj należało, Bolesława szukać i porazić go na głowę, do bitwy zmuszając. Wtenczas byśmy i kraj w ręce dostali.
— Zatém — odezwał się Groicz — jak Bytomia tak Głogowa lepiéj było nie napoczynać, niż począwszy odstępować!
Inni milczeli. Cesarz patrzał oczyma złemi, nie mówiąc nic, białą ręką targał suknię na sobie. Wzrok jego Zbigniewa szukał, który zdala na boku stał. Wpatrzywszy się w niego rzekł Henryk.
— Gdzież są ci, co Bolesława nienawidzą i tak być mieli gotowi bramy nam otwierać, jego zrzucić, a do księcia się cisnąć? Dotąd ich nie widać!
— Na Głogowian ja nigdy nie rachowałem — ponuro odezwał się Zbigniew.
— Na kogoż przecie? — rzekł dumnie i szydersko cesarz. — Jeśli nam téj pustyni każdą piędź tak zdobywać przyjdzie, ani ona, ani dań z niéj, nie warta szlachetnéj krwi. którą je opłacimy.
Wiprecht wtrącił.
— U Głogowa i miesiąc stać przyjdzie a nie weźniemy go. Z dzisiejszego dnia miarę brać trzeba. Czém prędzéj odejdziemy ztąd, tém więcéj oszczędzim ludzi.
Nikt nic nie rzekł przeciw temu. W obozie z powracającemi pułki, szły razem gniewy i narzekania wielkie, że najlepszego żołnierza poświęcono marnie pod murami.
Klęska dnia tego znaczniejszą była niż zrazu mniemano. Sasi, Frankowie, Bawary, Turyngi ponieśli straty w ludziach i zbrojach znaczne. Nie rany to były jak w bitwie na polu stoczonéj, ale srogie pobicia, zgniecenia, połamanie rąk i nóg, od którego żadna zbroja osłonić nie mogła. Rannemi bez ratunku i dogorywającemi w męczarniach napełniały się namioty.
Po wodzach i starszyźnie widać było zniechęcenie i zwątpienie. Naradzano się gromadkami z sobą, spoglądano zdala na te mury stojące jak wczora, nie wyszczerbione, nietknięte, całe, gdzie niegdzie tylko od ognia okopcone, pooblewane wodą i smołą. Wyłomów od taranów i kłód prawie na nich widać nie było, ledwie się gdzie kamień usunął i odleciało wapno; zawisł jaki hak żelazny, na którym sterczał pocisk bezsilny.
Tam gdzie wewnątrz uszkodzone były mury, widziano już krzątającą się ludność, która kamień, ziemię, drzewo przynosiła dla naprawy.
Cesarz z własnéj myśli, wysłał dwu zakładników do miasta, wprzódy ich przed siebie kazawszy przywołać, i groźnie im w swéj obecności przez woźnego zapowiedziawszy, aby swych mieszczan do poddania się skłonili, gdyż inaczéj rękawicy nie da cesarz, w pień każe wyciąć mieszkańców i gród obróci w perzynę.
Odprowadzono ku bramie głównéj syna Wojsławowego z towarzyszem, którzy uprosili, że im i zwłoki zabitych zabrać z sobą dozwolono.
Gdy z wozem, na którym okryte sukna kawałem trupy zakładników spoczywały, zbliżyli się do głównéj bramy, Wojsław wyjrzał sam, lecz się zrazu zdrady lękał i otwierać nie kazał. Dopiero gdy cesarscy dobrze się oddalili, furtę otwarto i wpuszczono ocalonych. Wojsław syna objął, długo z uścisku nie puszczając i słowa rzec nie umiejąc. Nadbiegli i drudzy z jękiem a narzekaniem wnosząc trupy, za któremi wnet się wrota zamknęły i gród umilkł. Żaden się jęk już nie dobył z niego.
W obozie cesarskim naradzano się niemal noc całą, a nie przyszło do żadnéj zgody i postanowienia. Gdy dobrze rozedniało poczęto się ruszać, jakby do nowego szturmu. Wojsko podstępowało zwolna ku murom, nie z wczorajszym wrzaskiem i trąbami, ale opieszale, ociągając się, oględnie.
Wprzódy jeszcze cesarz woźnego swego (Herolda) posłał z rogami do bramy, aby do poddania się wzywał. Zdawało mu się, że zakładnicy do niego nakłonią. Gdy woźny zbliżywszy się trąbić kazał, długo się nikt nie ukazywał. Wystąpił potem na wyżki stary człek, którego Wojsław posłał dla tego, że się mógł dobrze z Niemcem jego mową rozprawić.
Ujrzawszy go woźny cesarski, podniósłszy głowę, ręką rzucając, wołać począł.
— W imię jego cesarskiéj miłości, pana mojego Henryka, wzywam was, abyście się wnet nie mieszkając poddawali, nie chcieli swéj zguby zniszczenia i śmierci.
Szlązak, którego Wojsław posłał, człek osobliwy, nienawiele się zdał rękami, ale język wyprawny miał jak najlepsza skóra.
— W imię jego królewskiéj miłości pana naszego Bolesława — zawołał — wzywam jego cesarską miłość Henryka, aby od naszego grodu ustąpić raczył. Skarbów nie mamy, żywności ino tylko, co na nasze gęby, a o strachu téż u nas nic nie słychać.
Woźny, który orła miał wyszytego na kapie piersi okrywającéj, uczuł się tą mową strasznie dotknięty.
— Pomnijcie, czém jest cesarska moc — zawołał — która całemu światu panuje i rozkazuje!
Szlązak, imieniem Piotuch, pokłonił się i odrzekł.
— Szanujemy my jego cesarską miłość, ale mamy swojego pana, który nam bliższy jest. Tenby nas wywieszać kazał, gdybyśmy bramy otworzyli.
Nadbiegł w téj chwili konno Zbigniew ze swemi i począł zdala wrzeszczeć, a ręką grożąc.
— Ludzie głupi! bez mózgu bydło! co czynicie? Bolesław już waszym panem nie jest! ziemia jego wszystka zajęta, nieoprze się nam z garścią swych niedobitków, którą Pomorce z dziesiątkowali! jam wasz pan nie kto inny! ja wam rozkazuję zaraz mi bramy otwiérać.
— My, miłości waszéj, jako żywo nie znamy — odrzekł Piotuch.
— Wywołajcie mi na mur Wojsława — krzyknął Zbigniew — abym z takim mówił, co rozum ma, a nie z wami!
W tém z za murka ukazał się i powołany Wojsław, wyłażąc powoli, stanął i szłyk z głowy uchylił.
Do niego się Zbigniew obrócił zapérzony z gniewem.
— Co czynicie szaleńcy? co czynicie utrapieńcy! upokorzcie się i posłuszni bądźcie cesarzowi. Wasz Bolesław, co się po lasach musi jak zbójca ukrywać, nie dostoi. Wie co moc jest cesarska? Poddawajcie się chcecieli być cali.
Wojsław popatrzał nań i rzekł krótko.
— Nie poddamy się.
Zbigniew plunął z gniewu i złości.
— Kamień na kamieniu z waszych murów nie zostanie — począł krzycząc — pójdzie gród z ogniem, nie ocaleje dusza żywa! Nie zmożemy was dziś, wróciemy jutro straszniejsi jeszcze i w gruzy obrócim ten psi barłóg wasz.
Na murze stojący słuchali nic nie mówiąc. Wojsław z téj mowy o jutrze wniósł tylko, że dziś niewiele się spodziewali dokazać.
— Poddajcie się! wściekle głos coraz podnosząc — wołał Zbigniew.
Wojsław głowę skłonił i rzekł chłodno.
— Nie poddamy się!
Stał jeszcze Zbigniew. Woźnemu cesarskiemu oddalić się kazał. Wojsława do furty zażądał jeszcze na osobną rozmowę.
— Abyście mnie zdradziecko ubili i miastu odjęli głowę — rzekł Wojsław — nie pójdę.
Zaklinał się na krzyż pański Zbigniew, stary głową potrząsał.
— Klęliście się wy panu waszemu nie jeden raz, a zdradziliście go nie jutro ale tegoż dnia, gdy przysięga nie zastygła! — rzekł Wojsław obojętnie — nie idę.
Zbigniew się ofiarował oręż precz odrzucić, ludziom kazać jechać, byle z Wojsławem mówić mógł sam na sam. Stało się wreszcie jak chciał. Gdy się rozbroił, furtę na wpół otwarto, Wojsław się w niéj ukazał.
— Dziesięć grzywien złota! — rzekł książe — dla was, dwadzieścia srebra, jeśli zamek poddacie!
Wojsław oczy podniósł na niego.
— Ani dziesięcią tysiącami mnie nie kupicie — rzekł ponuro. — Damy my wam dziesięć grzywien abyście precz szli.
Rozsierdził się znów książe, poczynając grozić i łajać, lecz i to nie skutkowało.
Rozmowa zabrała czasu dużo, ale stała za pozór dlaczego dotychczas nowego szturmu nie przypuszczano, do którego nikt nie miał zbytniéj ochoty. Tracić tu rycerzy, gdy dla pokonania Bolesława było ich potrzeba, cesarz się wahał, odradzali wszyscy.
Gdy nareszcie woźny i Zbigniew z niczém od wrót do cesarza powrócili, znaleźli tam już postanowienie, że nazajutrz o świcie wojsko całe ku Wrocławiowi wyruszyć miało. Spodziewano się jeszcze w pochodzie napaść na Bolesława i oskoczywszy go do walnéj przymusić bitwy.
Jesień coraz słotniejsza następowała, psowały się drogi, deszcz lał, rzeki wzbierały, grzęzawice stawały nieprzebyte.
W ciągu tego dnia pojedyńcze już tylko gromadki podkradały się z różnych stron pod mury, strzelając z kusz do ukazujących się na nich. I w tém szczęścia nie mieli, bo strzelców starych kilkudziesięciu Wojsław wysłał, którzy czatowali mury obchodząc, a bełty z kusz ciskali tak trafnie, iż razili kogo wzięli na oko.
Straciwszy kilku Niemcy i tych harców pod wieczór zaprzestać musieli.
Nazajutrz obóz zwijać miano.
W milczeniu jedni, z odgróżkami straszliwemi drudzy, poglądając ku murom przeklętym, poczęli namioty ładować na wozy, konie ściągać i pułki szykować na błoniu.
Jawnem już było dla Głogowian, że oswobodzeni wkrótce być mieli, nie wybuchli jednak z radością i milczenie na murach panowało.
Obawiano się podstępu i zdrady.
Ze dniem bez rogów, okrzyków, cicho, powolnie zaczęli odciągać Sasi naprzód, których po długich włóczniach poznawano, Frankowie potém Boje, Almanie i Czechy.
Z ostatniemi ciągnął téż Zbigniew, cesarza unikając, który ile razy się pokazał na oczy, wyrzucał mu, że go uwiódł i okłamał, łatwém zdobyciem kraju, co mu się do stóp miał położyć.
Wielka owa buta i wesele z jakiemi pod Bytom przyszli, znacznie w pochodzie przytarły się i ostygły. Szukano Bolesława, znaleść go nie było można, choć czuć go było wszędzie. Gościńce zawalone, zasieczone drogi, puste sioła, pozrywane stogi, kraj bezludny, głodny, przygotowanym był widocznie, ażeby pochód utrudnić.
Gdzieniegdzie reszty traw i paszy dymiły wypalone świeżo.
Oddaliła się gromadka jaka od wojsk ciągnących kupą, dla paszy i żywności, których nie stawało; wnet się wyrwał oddział z lasu zaczajony, z wąwozu, ze trzcin, z rowów, powstawał, napadał, ścigał, rąbał i uchodził.
Nocami nawet na wielkie obozowisko padały strachy. Choć nikogo nie spotykali, niewidzialne jakieś oczy śledzić się ich zdawały. Przednie straże gdy się cokolwiek poruszyły za żywo, spłoszone wnet musiały się zwijać ku swoim, bo na nie w biały dzień najeżdżano.
W lasach raziły na tyłach, na bokach pociski, jakby z nieba spadające, bo ludzi nikt nie widział. Studnie były pozawalane, na polach pustki stratowane.
Szli tak, coraz wolniéj i ostrożniéj się posuwając.
Nieprzyjaciel zdawał się li być z prawéj strony, występowano gromadniéj szukać go, zjawiał się z tyłu; zwrócono się w tył, zachodził z przodu, zawsze tam, gdzie się go niespodziewano.
Jednego dnia poprawicy niepokoił, nazajutrz rwał od lewego skrzydła.
Czesi, pierwsi zniechęceni, zrażeni do Niemców, poczęli w drodze piosenki układać, które po całym obozie nucono:

Bolesławie! sławny panie!
Daj ci Boże panowanie,
Nie spisz we dnie ani w nocy,
I nam nie dasz zmrużyć oka.
Sam z gromadką, bez pomocy,
Gnasz nas jak ziemia szeroka.
Bolesławie, sławny panie!
Daj ci Boże — królowanie! itd. [4]


Niemcy choć nie śpiewali, narzekali srodze, bo nietylko łupu nie było żadnego, ale głód, chłód i pragnienie cierpieć musieli. Bić się nie było z kim, a napaście znosili codzienne. Przychodziły one jak pioruny z nieba jasnego, a gdy się żołnierz zabierał do odparcia, już nie miał przed sobą nikogo i dokąd ścigać nie wiedział.
Do cesarza już najulubieńsi słowa rzec nie śmieli, tak rozdrażniony i mściwy ciągnął.
Zbigniew chował się, Światopług téż burczał, że darmo do Polski się powlókł, gdy i doma było do roboty wiele. Spodziewał się Węgrów w gościnę, a prawdopodobnie i Ruś Bolkowi przyjść musiała na ratunek.
Wyciągnąwszy zaś raz, ciągnąć daléj zmuszeni byli radzi czy nie radzi i wlekli się mokremi równinami ku Wrocławiowi. Wozy grzęzły, konie padały, ludzie chorzeli, narzekanie z dniem każdym było głośniejsze.
Grafowie i rycerze niemieccy widząc, że i bić się nie było z kim, i rabować nie mieli co, srożyli się na Zbigniewa, narzekali nawet na cesarza. Widzieli, że kraj to był nie do podbicia, bo choćby bitwę wygrali, zawładnąć nim nie mogli. Grody stały jak opoki, oblane moczarami, a z bezpańskich pustyni, w których żywéj duszy nie było, nawet szkapa się nie napasła. Lasy gęste straszyły jak twierdze niezdobyte, bo każdy las zasadzką był najeżoną przeszkodami, a gdy w nim kto zabłąkał się i pozostał, nie powrócił do obozu. Puszcza go pożerała i śladu po nim nie było. Nocą mało kto mógł usnąć. Nie dosyć było stawić czaty, musieli żołnierze we zbroi się kłaść, bo często po dwakroć i trzykroć nocą na koń wołano. Rozruch się wszczynał, kupka jakichś ludzi z ziemi wyrosła rzucała się na namioty, na konie i ludzi, zabierała co było pod ręką i nim się do obrony przygotowano, znikała.
Dwa czy trzy razy Niemcy w takich utarczkach, zdawali się mieć przewagę, zmusili do ucieczki, popędzili za uchodzącemi, wpadli w jakiś zakąt, gdzie ich osaczono i wybito tak, że mało kto lub nikt nie wrócił.
Zbliżając się do Wrocławia znękani w śmierć, prosili Niemcy Boga o walną bitwę, o nieprzyjaciela jawnego, ażeby raz niedola się ta skończyła.
Cesarzowi donoszono o wszystkiém, i o szemraniu w wojsku i o owych pieśniach na cześć Bolesława, których się już i Niemcy z nad Renu ponauczali, zakazywano szemrać i śpiewać nadaremnie. Śpiewano piosnki szyderskie ciszéj tylko, z biedy śmiech czyniąc, bo niewiedziano czém się już pocieszać.
Wołali ciągle Niemcy: gdzie ów Bolesław? niechaj stanie, niech się nam pokaże. Drudzy im odpowiadali szydersko.
— Niema go nigdzie, choć jest wszędzie, łapajcie gdy możecie.
Niedochodząc do Wrocławia, cesarz znowu zwołał grafów na radę, ale Zbigniewa, który téż się na nią wybierał niedopuszczono. Zdrajcę zaczynano już podejrzywać o zdradę.
Zebrali się Światopług, Wiprecht, Wacek, Detryszek i inni dowódzcy; Henryk zagaił sam z zapalczywością wielką.
— Wwiedli nas w kraj dziki, pogański — zawołał — gdzie i o chléb trudno nie mówiąc o łupie, bez którego tyle ludu trudno utrzymać. Ja wojska żołdem nie opłacę. Bolesław jak wilk wściekły krąży i obrywa nas nie śmiejąc wystąpić. Żołnierz czuwaniem i pochodem znużony pada, konie zdychają, lasy nieprzebyte, moczary nie zgruntowane, robactwo zjadliwe, strzały zewsząd padają, wieśniactwo zawzięte, pochodu tego dosyć już mamy. Na Kraków, na główny gród iść potrzeba, złupić go, okup wziąć, chyba to nam nagrodzi straty.
— Miłościwy cesarzu — odparł Groicz — nim do Krakowa dociągniemy, ażaliby nie lepiéj sprobować układów z Bolesławem.
Poślijmy doń, zagroźmy mu, przecież znajdzie go ktoś w téj dziurze, w któréj zaczajony siedzi.
— Jedź sam, jeżli chcesz — odparł cesarz — jedź z tém, by mi moją dań, trzysta grzywien wypłacił. Wyjdę, a nie, stolicę mu wezmę i zburzę.
Groicz więc jako poseł tegoż dnia do Bolesława wybierać się począł.





VII.


Niełatwo było Bolesława wyszukać, ale woźnych cesarskich mając z sobą, jadąc jako poseł, Groicz, który spodziewał się i szwagra swojego Borzywoja zastać przy królu, puszczał się śmiało. Wziął z sobą kilkanaście koni i na oślep przed się pojechał, kędy zasłyszał, że największe siły być miały.
Rankiem wyruszywszy z obozu, wkrótce znalazł się w puszczy, a i mili nią nie ujechawszy został oskoczony. Zatrąbiono wołając, że poseł jest do króla od cesarza jadący na rozmowę. Kupka ludzi jezdnych, która otoczyła Wiprechta, nie czyniąc mu nic złego, ofiarowała się prowadzić. Zapowiadano, że król był niedaleko, ale musiał daléj pewnie odciągnąć, bo na równi się z wojskiem cesarskiém posuwał, aby go nie tracić z oczów.
Miał Groicz sposobność w podróży porównać wojsko swe z temi, których teraz ujrzał przed sobą. W porównaniu do cesarskich, Polacy, nawet Zemła, który oddziałem dowodził, niepocześnie byli uzbrojeni i nieobarczeni żelazem. Ale lud był krzepki, ochoczy, wesoły, silny i odważny.
Żadnego z nich prawie nie było, któremuby coś nie brakło, jeden rękę miał na pół odrąbaną, drugi twarz przepłataną, inny nogę krótszą od rany, niektórzy kresy na policzkach, oczy powybijane, wargi porozcinane. A ludzie byli młodzi lub średniego wieku. Owych misternych koszul żelaznych plecionych, których zaczynano używać, nie widać na nich było, ni zbyt osobliwego oręża. Hełmy stare z nosami żelaznemi, u drugich i skórzane szłyki z obręczami, pancerzyska ledwie ochłapy.
Sam wódz lekką łuskową zbroją był okryty, i to nie żelazną ale z rogu wyrobioną, wielu ze skór grubych polepione mieli kaftany. Oszczepy ciężkie, grube, proce ladajakie, miecze staroświeckie krótkie, obosieczne, łuki niewykwintne, kołczany z łubu lipowego. Pięknego pozoru to nie miało, mizernie się wydawało gościowi, ale w tych łachmanach i rupieciach ludzie siedzieli straszni.
W podróży cisnął któryś toporem na zwierza i ubił go nim.
Jechali prowadząc Groicza lasem gęstym bez drogi, przepływając przez strumienie, przebierając się bokami trzęsawisk, kręcąc w prawo i lewo... Kilku z nich przodem pobiegło króla szukać i oznajmić mu. Groicz jechał zwolna. Obiecywano mu Bolesława wieczorem lub nocą.
Przed wieczorem stanęli na łące pod lasem koniom wypocząć i mieli już ciągnąć daléj, gdy tentent szybki się dał słyszeć.
Ludzi ze dwóchset podobnych do tych, którzy Wiprechtowi towarzyszyli, nadbiegło żywo.
Pośrodku między niemi poznał lub raczéj domyślił się króla Bolesława, bo przy jego boku i Borzywój jechał.
Za nim Skarbimierz Jednooki, Żelisław Bezręki i kilku starszych, dwór i drużyna.
Ci wszyscy piękniéj byli zbrojni, lecz i na nich nic nie świeciło, prócz na królu łańcuch z wizerunkiem ojca, którego on nigdy nie zrzucał.
Groicz zsiadł z konia i poszedł zaraz pozdrowić króla. Mylił się sądząc zrazu z gotowości do rozmowy, iż go najazdem znajdzie strwożonym i gotowym do układów.
Pozdrowili się po rycersku. Król pod dębami już z liści napół opadłemi kazał rozbić mały namiocik, tak lichy, że go za nim na koniu wieziono. W mgnieniu oka czeladź płótno rozpięła. Weszli doń wszyscy ze starszyzny, a tuż się chleb, wino, mięso i co żołnierzowi dla nasycenia głodu potrzebne, znalazło.
Król Bolesław wpatrującemu się weń Groiczowi zdał się tak dobréj myśli, iż jemu odeszła wielka otucha z jaką przybył. Borzywój téż, z którym się szwagier po bratersku pozdrowił, nie zbyt przybitym był i chmurnym.
Nim do rozmowy z królem przyszło, szwagrowie z sobą na uboczu, wyszedłszy za namiot poszeptali.
— Pomóżcie mi — rzekł Groicz do Borzywoja — aby się stała wola cesarska, a i wy na tém zyszczecie, przemówię za wami. Bolesławowi grozi, jeśli się nie ugodzi, że mu cesarz państwo odbierze.
Dobroduszny Czech pokręcił głową, podniósł ręce i oczy w górę i szepnął.
— A ja co mogę?
Borzywój w istocie przewagi tu i głosu nie miał, jak go i w kraju niegdy utrzymać nie mógł.
Weszli do namiotu na rozmowę.
— Miłościwy panie — odezwał się Groicz — cesarz a pan mój na Kraków stolicę waszą wprost idzie, postanowił wziąć ją wam i zniszczyć, gdyż srodze rozżalony jest na was. Ratujcie siebie i państwo, dajcie jaki taki udział w ziemi Zbigniewowi, a nam trzysta grzywien dani, zgodę uczynimy.
Nim król miał czas odpowiedzieć, Jednooki Skarbimierz wtrącił ponuro.
— O księciu Zbigniewie, ani słuchać nie możemy.
— A ja za pokój ani szeląga nie zapłacę, chociaż go pragnę — odezwał się Bolko. — Bóg mi świadkiem, wolę jako rycerz ginąć, niż żyć jako niewolnik.
— Dań cesarzowi przecież niewolą nie jest — odezwał się Groicz. — Tak samo jak cały świat papieżowi podlega, i cesarzowi téż wszystkie ziemie dań są winne.
— Niemieckie — dodał król — nasze, nie. Rzymowi podlegli jesteśmy, bo na stolicy namiestnik Chrystusowy zasiada, cesarzowi nie poddamy się nigdy.
Zakłopotał się mocno poseł tak stanowczą odpowiedzią, lecz pierwszą tą odmową nie zraziwszy zupełnie, powolniéj nastawać zaczął.
Król słuchał lecz jedno miał na ustach.
— Nie może to być. W domu u siebie ja sobie cesarzem jestem. Gdybym nad sobą innego miał, królem a panem nie byłbym ale sługą.
Napróżno gardłował Niemiec, król śmiać się począł wreszcie i z ukosa nań patrząc odezwał się.
— Wojujcie, probujcie siły! Niechaj wola Boża rozstrzyga między nami! Na Kraków idźcie, ja bronić będę jak zdołam!
Znużyli się do nocy rozprawianiem napróżném. Borzywój nareszcie szwagra odciągnął na stronę.
— Wy z nim nic nie uczynicie — rzekł. — Z nas tu wszystkich żaden nad nim siły nie ma, jednemu Skarbimierzowi wierzy i czasem go słucha. Gdybyście jego z sobą jako posła do cesarza zabrali, a napatrzył się tam siły i potęgi pana, Henrykby go może darami i łaskawością mógł zjednać. Kto wie, możeby na jaką przystali ugodę. Danina mała jest a spokój drogi.
Tak nic nie uczyniwszy, Groicz nazajutrz o świcie, gdy do pożegnania przyszło, rzekł.
— Miłościwy panie, gdy odpowiedź waszą cesarzowi odniosę, boję się, iż mi wiary nie da. Wyprawcie posła ze mną od siebie, któryby sam wolę waszą oświadczył. Palatyn Skarbimierz ma pewne zaufanie wasze, każcie mu jechać ze mną.
— Prawa to ręka moja — odparł Bolko — niechętnie ją i na jeden dzień odjąć dam sobie. Ale trzebali — powolnym będę, pojedzie z wami.
Stało się więc jak Borzywój podszepnął po cichu, Skarbimierz we dwadzieścia najlepszych ludzi i koni wybrał się natychmiast z Groiczem.
Pożegnali się rycersko, król wesoło sobie żartował z własnego wojska i z ufców Henryka, a dobréj myśli był, jakby po odniesioném zwycięztwie.
W podróży dwaj wodzowie nieprzyjacielscy zbliżyli się nieco ku sobie, a Groicz mimowoli może wydał z wielkiém znużeniem.
Gdy lepiéj poznał Skarbimierza, przekonał się, że był za twardym do ujęcia, za dumnym do złagodzenia uprzejmością, za rycerskim, aby dał się przekupić.
Ale na dworze i w otoczeniu Henryka V wszystko się na grzywny złote i srebrne obliczało, bo i cesarz sam za nie gotów był oddać wszystko, pomyślał więc Wiprecht, że może i Skarbimierza, choć drogo kupić będzie można.
Obóz cesarski jeszcze się był nie ruszył z miejsca, na którém go zostawili, gdy Groicz z posłem powrócił. W namiocie swym pozostawiwszy Skarbimierza i dwór jego powierzywszy straży, sam poszedł naprzód do cesarza.
Ranek był właśnie. Po krótkiém oczekiwaniu, Groicz uroczyście wprowadził posła przed Henryka V.
Po drodze stało mnóstwo ludzi rycerskich, którzy mu się przypatrywali, bo o tym jednookim wodzu, co i na Morawach i w Pomorzu się wsławił, słyszano wiele.
Rycerska była postawa człowieka, ale nie strojna i nie błyszcząca niczém. Zbroja na nim gruba, miecz z rękojeścią żelazną, pas nieozdobny, hełm pobity, kaftan prosty, płaszcz zszarzany, wcale wspaniale nie wyglądały. Jak przybył tak otarłszy się tylko z kurzawy i błota, przed cesarza szedł.
Jedyną ozdobą był na drugim palcu prawéj ręki pierścień drogi, dar królewski. Rubin wielki jak wołowe oko i jak ono okrągło wytoczony, siedział w nim złotą, grubą objęty przepaską.
Cesarz nim przypuścił posła przysposobił się na jego przyjęcie, z całym majestatem i przepychem występując, który go w podróży otaczał. Stanęli dokoła namiotów rycerze w hełmach całych, w zbrojach świetnych, w pasach złocistych, w szatach bławatnych, na których piersi godła różne wyszywane były barwami. Wystawiono chorągwie przed namiotami. Służba i dworzanie cesarscy: chorążowie, podkomorzowie, cześnicy, miecznik cesarski, woźni w świątecznych szatach; wszyscy z oznakami godności swych, w purpurze i złocie, otaczali Henryka, który przywdział téż strój rycerski. Przypasał miecz, okrył się płaszczem szkarłatnym, i z powagą a surowością zasiadł na przenośném krześle tronowém, dokoła mając starszyznę swoję.
Szedł tak Skarbimierz wśród dwu szeregów pozłocistych rycerzy, grafów i panów, śmiało wodząc oczyma i nie wstydząc się wcale ani prostéj swéj odzieży, ani wytartéj zbroiczki. Wszystka ta wspaniałość straconą dlań była, bo wobec niéj wyżéj jeszcze podnosił głowę i jedyném swém okiem otwartém, dumnie a obojętnie spoglądał na przepych ten, rozumiejąc dobrze, dlaczego na pokaz go wywiedziono.
Groicz poprzedzał go, aby wprowadzić przed pana. Wkroczyli razem do wspaniałego rozległego namiotu, do téj części właśnie, w któréj od złotych naczyń, sreber i kosztowności blask bił wielki jak w kościele od ołtarza.
Cesarska twarz namarszczona i groźna nie ustraszyła téż posła, a gdy Groicz poselstwo swe odprawił; Skarbimierz potwierdził je krótkiemi słowy, nie jak kanclerz lub kleryk, który wymowy zażywa umiejętnie i popisuje się z nią rad, ale jak żołnierz, co słowo niewiele waży, a pięknie go dobierać na wiązankę trefną nie zadaje sobie pracy.
Cesarz odezwał się zaraz, w początku groźnie, iż na Kraków wnet ciągnąć będzie, że zuchwalstwu nie przebaczy, lecz mowa ta żadnego nie uczyniła wrażenia na starym żołnierzu. Słuchał jéj milczący, nie okazując, by brał do serca.
Po cesarzu odzywali się inni, wystąpił kanclerz i kapelan Henryka Wigand, w imie religii i kościoła skłaniając do posłuszeństwa, które ci co ulegali głowie jego w Rzymie, Papieżowi, winni téż byli i cesarzowi.
Na to odpowiedział Skarbimierz, iż posłem jest a nie władnie tu sprawą, więcéj nie mogąc oddać nad to, co mu do zaniesienia powierzono.
Wśród téj rozmowy, na skinienie cesarskie, poczęli się zwolna z téj części namiotu cofać do drugiéj wszyscy przytomni, tak, że po chwili Henryk sam pozostał ze Skarbimierzem i powstawszy z siedzenia, przybliżył się do niego.
— Palatynie — rzekł do niego głosem łagodniejszym — napróżno staracie się umniejszyć znaczenie wasze, a skromnym się czynicie posłem. Wiedzą ludzie jak u swojego pana stoicie i że wiele nad jego umysłem możecie. Czyńcie, proszę, co dla pokoju i zgody potrzebne, my wam zawdzięczyć potrafiemy.
To mówiąc cesarz zwrócił się ku głębi namiotu, gdzie stały skrzynie jego podróżne, naładowane srebrem, złotem i klejnotami i ku nim Skarbimierza poprowadził.
— Nie sądźdcie — rzekł — abym był tak waszych trzechset grzywien pożądliwy, albo na zdobycz chciwy. Mam bogactw podostatkiem. Nie żałowałbym ich dla czci korony mojéj. Patrzcie — dodał wskazując na otwarte skrzynie — to są tylko moje podróżne zapasy, a jest tego pewnie przecie więcéj niż u was??
Skarbimierz, któremu ta mowa, sam na sam w cztery oczy rozpoczęta przez Henryka, zdała się pokuszeniem o przekupienie go, zarumienił się i zafrasował, zburzony, wahając co odpowie.
Myślał, jakby pogardę dla tego złota miał okazać, gdy oko jego padło na ów pierścień, na te czasy kosztowny i drogi, który miał na palcu. Szybko zdjął go z ręki i z uśmiechem, w silnéj dłoni łamiąc go na dwoje, zawołał do skrzyni rzucając.
— My, miłościwy cesarzu, wyżéj cześć i poczciwość cenimy nad złoto.
Złoto niech idzie do złota!
I pierścień potoczył się na złocistą misę, z któréj czerwoném okiem zdał się cesarzowi urągać. Henryk stanął zdumiony mocno i po chwili namysłu zamruczał półgłosem.
Hab Dank. (Dziękuję).
O przekupieniu tego człowieka już więc pomyśleć nie było podobna.
Cesarz powrócił na swe siedzenie, a wkrótce Skarbimierz, pokłoniwszy mu się, pożegnał go.
Nie zatrzymując się już potém w obozie, nie chcąc z nikim mówić więcéj, choć mu się różni narzucali, poszedł Skarbimierz oburzony wielce do koni swych, ludziom siadać kazał i wyciągnął z obozu bez przeszkody, ciekawemi ścigany oczyma. Jednego mu człeka zabrakło, lecz gdy napróżno wołano i szukano, czekać nań nie mógł, ruszyli więc bez niego.
Po odjeździe posła cesarz gniewniejszy był jeszcze niż przedtém. Podziękował za pierścień rzucony, ale nim jak kamieniem w piersi cisnął mu ten człowiek.
Nie było już co czynić, musiano ciągnąć pod Wrocław.
Wojsko ustawicznie napastowane: Sasi, Frankowie, Czesi skarżyli się, przeklinali tę wyprawę coraz głośniéj. Pochód coraz cięższym się stawał. Zamiast łupów spodziewanych na wozach wieziono trupy znakomitszych rycerzy, których chować na obcéj ziemi nie chciano.
Czarném sukném pookrywane wozy te, ciągnęły za obozem jak nieustanne klęski i strat przypomnienie. Kto spojrzał na nie, ściskało mu się serce, a wielu mruczało, że gdy się daléj posuną i ich ten sam los spotkać może.
Tak wojsko Henryka i Czesi, wlokąc się niechętnie, coraz urywane po bokach i niepokojone przybyło na szerokie pola pod Wrocławiem. Tu się położyć miano dla wypoczynku, bo żołnierz był i znużony i zniechęcony, a Bolesława oddziały coraz bliżéj, gęściéj, śmieléj nacierały.
Zabierano się wrzekomo do oblegania grodu, w istocie nie wiedząc co czynić, bo o odwrocie więcéj myślano pono, niż o dalszym pochodzie, gdy nowy cios dotknął wojska sprzymierzone.
Z rodziny Wrszowiców, którą Światopług w Czechach wytępił, rozkazawszy zamordować Mutynę, Unisława, Domasława, Wakułę, Krasę, Neceszę, Borzytę — uszło kilku do Polski. Z dawniéj tu osiadłych Wrszowców był przy Bolesławie Jan, syn Czystego, człek w sile wieku, męztwa wielkiego, który o zgnębieniu rodziny swéj krwawo wymordowanéj słysząc, zemstę poprzysiągł Światopługowi. Jan ten, gdy się Skarbimierz do cesarza wybierał, potajemnie się przyłączył do jego orszaku. Nie zważał nań nikt, aż gdy się już oddalił postrzeżono, że jednego z ludzi nie stało. Gdy król o niego dopytywał, z drużyny niektórzy opowiadać zaczęli, że zaklął się zgładzić Światopługa a pomścić krwi własnéj.
Po powrocie Skarbimierza zapytano wnet o Jana Rawicza, ale w orszaku go już nie było. Co się z nim stało, nikt nie wiedział. Ci co z nim byli, mówili, że do obozu czeskiego poszedł, a gdy odjeżdżać przyszło, ani go zwołać, ni znaleść nie mogli. Lękano się czy go poznawszy jako Wrszowica, nie ubili nieprzyjaciele rodu.
Jan tymczasem pomiędzy Czechów Światopługa wpadłszy, że się tam nie wszyscy znali, udawał jakby do wojska należał. Nikt go nie poznał, ni się domyślał po co przychodził. Wcisnął się między dwór i czekał sposobności.
Dnia 21 Września, gdy w obozie radzono znowu i wszyscy się wodzowie do cesarza zbierali, jechał na mulicy swéj Światopług lekko uzbrojony, aby téż do rady należeć. Pełno było ludu około namiotów, zgiełk wielki, gwar ogromny, wszystkiemi języki wołano, krzyczano, sprzeczano się. Światopług przez tłum żołnierzy, przekupniów obozowych i czeladzi nie mogąc się przecisnąć, przystanął nieco, prawie pod samym cesarskim namiotem, gdy pieszy człek z boku zaszedłszy, nagle podniósł oszczep okuty i żgnął go nim w bok tak silnie, iż przebił na wylot. Światopług krzyknąwszy ledwie, z siodła na ziemię się obalił.
Jeszcze ludzie dokoła stojący opamiętać się nie mogli co się stało, gdy Jan Rawicz, konia stojącego dopadłszy, puścił się w obóz uciekać. Drudzy téż konie chwycili, aby w pogoń iść za nim, ale zrazu ich wyścignął, potém co się który zbliżył rąbał tak, iż kilku padło, a reszta do zarośli go odprowadziwszy — wróciła z niczém.
W cesarskim i czeskim obozie stał się popłoch, poruszenie, wzburzenie niewypowiedziane. Nadbiegł strwożony Zbigniew ręce łamiąc, głośno Bolesława oskarżając o tę sprawę zemsty.
Groicz pospieszył dać znać cesarzowi, a tu całe niemal wojsko czeskie zerwało się naciskając się ku zwłokom pana, leżącym jeszcze na ziemi z ową włócznią w boku, bez duszy, śród krwi, kałużą stojącéj dokoła.
Lament się stał straszny, wołanie, wrzawa, krzyki, ludzie potracili głowy. Chwycono zwłoki aby je poczestnie do namiotu odnieść. Za niemi co żyło Czechów, cisnęło się w rozpaczy i trwodze. Ci co za Światopługiem zabitym przeciw Borzywojowi trzymali, już go widzieli na tronie, a na pniu głowy swoje.
Gdy cesarzowi znać dano o czynie zuchwałym, którego sprawca wśród dnia białego, z pośrodka obozu ujść zdołał, Henryk V struchlał, wierzyć nie chcąc wieści. Lecz krzyki, zawodzenie, płacze, przekleństwa do namiotu dochodziły.
Niekiedy razem z tysiąców piersi dobywał się jeden wrzask dziki. Umysły coraz straszliwiéj się burzyły, zaczynali wołać Czesi, że chcą precz nazad iść do domu, aby Borzywojowi drogę zaprzeć do Pragi.
Ani Groicz, ani starszyzna czeska ludu uspokoić nie mogła, nie słuchano nikogo. Musiał wreszcie sam cesarz z dworem swym wyjść dla uśmierzenia żołnierzy i oddania czci zwłokom swojego sprzymierzeńca.
Zbigniew skrył się i płakał z rozpaczy i złości.
Zdało mu się, że i on już tu życia pewnym nie był. W obozie posądzano wszystkich, nawet Groicza, który w pierwszéj chwili zaraz, szwagra Borzywoja cesarzowi przypomniał...
Do zburzonych Czechów przybywszy cesarz, widząc, że ich nawet jego przytomność i powaga nie zdoła poskromić, o Borzywoju zapomniawszy, musiał dla uśmierzenia zburzonych umysłów przyrzec starszyźnie, że jéj wybór wolny przyszłego króla zostawi.
Co się dnia tego, nocy i następnego rana w obozach działo, opisać niepodobna. Nie ma bo może straszniejszego widoku, jak gdy się czerń i zdziczały żołnierz rozprzęże, posłuszeństwo wymówi i jak fala morska rzucać pocznie, gdy słowo jedno nim miota to w tę to w ową stronę, gdy sam on wreszcie nie wié gdzie leci i co czyni. Niemców téż ogarniała trwoga patrząc na to obozowisko, na którém kupy ludu rozpasanego to się zbiegały, to rozpraszały, zajadały wzajem, zrywały ku sobie i uspokoić nie mogąc wrzaskiem napełniały dolinę.
W pośrodku ów namiot z marami i ciałem leżącém na nich, około którego płonęły pochodnie, płakała służba; nieład, narzekanie, scisk — dopełniał obrazu.
Nieopodal widać było i te wozy żałobne, czarne z trupami z pod Bytomia i Głogowa, a w dali gród zaparty, pustynią i za nią ściany borów, w których wróg czyhał ukryty.
Téjże nocy napadnięto na obóz czeski, padło kilkadziesiąt ludzi ofiarą, a gdy cesarscy w pomoc biegli, z drugiéj strony na ich namioty wtargnęła jakaś kupka, powywracała je i nabiła czeladzi.
Cesarz nietylko stracił był już nadzieję zwycięztwa, ale nawet bezpieczeństwo odwrotu. Bolesław śmielszy coraz, na groblach, w lasach i błotach ścigając go mógł wybić do szczętu. Już nie o walkę szło, ale o uratowanie życia z tych zasieków.
Zbigniew ukazać się nigdzie nie mógł, mówić z nim nikt nie chciał — ukrywać się musiał. Wymowny i zręczny teraz języka w ustach zapomniał i pokornie stał tuląc się kątami, aby go jak Światopługa nie ubito. W każdym nieznajomym widział nasadzonego zbójcę.
Gdy się nad ranem cokolwiek uspokoiło w obozie, szedł cesarz powtórnie do zwłok modlić się i przytomnością swą żale i niepokój poskramiać. Tu mu przed namiotem żałobnym zaszedł hr. Wacek, przyjaciel zabitego, oświadczając, iż wojsko całe zgodnie Ottona brata Światopługowego królem okrzyknęło.
Zwrócił się cesarz ku Czechom, a w tém imie Ottona obwoływać poczęto. Henryk V skinieniem głowy potwierdzał; trzykrotnie więc, wedle obyczaju, tłumy powtórzyły.
Hospodi pomiłuj ny! (Boże zmiłuj się nad nami).
Wybór ten uroczysty trwałym jednak być nie miał.
Tymczasem nie o to szło, kto wybranym zostanie, bo dla cesarza było to obojętném, ale by Czechów utrzymać w obozie. Od pierwszéj chwili rwali się do Pragi, chcieli uchodzić, a przestraszeni Niemcy, których siły przez to uszczuplić się miały, zagrożeni odstąpieniem tych, co najlepiéj kraj znali — gotowi byli na wszystko, byle sprzymierzeńców zachować.
Zszedł dzień cały na upornych naleganiach, na daremnych poselstwach, na targach bez skutku. Osierocona Praga ciągnęła Czechów, nie mogli, nie śmieli pozostać. Zbigniew zasłyszawszy o tém do Detryszka pobiegł błagać, aby go nie opuszczano. Ale o zbiega nikt się nie troszczył, pilniejsze miano sprawy, odwracali się wszyscy. Wielkiemi obietnicami i zaklęciami zaledwie wymodlić zdołał, że go zabrać obiecano, jeśliby wojsko precz odchodzić miało. Na oczy cesarzowi pokazywać się nie śmiał, bo widok jego Henryka V do strasznego obudzał gniewu.
Napróżno Groicz i inni panowie latali ze słowy cesarskiemi do obozu czeskiego, zwijano namioty, ściągano wozy, i nazajutrz o świcie Czesi zabierali się odchodzić, pozostawiając cesarza i Niemców wśród téj pustyni samych, na łup ośmielonemu Bolkowi.
Czuwanie tak wielkie opasywało ich dokoła, iż wyjście Czechów jedną godzinę utaić się nie mogło; w ślad zatém Polacy musieli napaść na cesarskich.
Mrocznego poranku ruszyli Czesi z miejsc, które zajmowali, nie tak, jak szli na Polskę ze wrzawą, śmiechami i odgróżkami, ale z żałobą, ze zwiniętemi proporczykami; znużeni, wybladli, smutni i w wielkiéj części pieszo, postradawszy konie.
Jako owoce napadu wieźli na wozach trupy, a na jednym z nich, otoczonym starszyzną, stały mary czarno pokryte, z ciałem Światopługowém. Tu jechał Detryszek i przy nim zakapturzony Zbigniew. Księża śpiewali psalmy, wojsko szło jak za pogrzebem. Dano mu spokój do granicy i nikt uchodzących nie napadał.
Strwożony i blady cesarz z namiotu patrzał na te tłumy co go opuszczały.
— Co teraz poczniemy? — spytał Groicza.
— Musimy to co i oni zrobić — odpowiedział Wiprecht. — Pod niefortunną gwiazdą rozpoczętą wyprawę powetujemy późniéj, dziś i my uchodzić musimy.
W duchu pomyślał może Henryk V, iż się rychléj drugi raz na Włochy wybierze, niż w te pustynie, w których życie dać trzeba, a wziąć nie ma co oprócz sromu.
Wieczorem przed odjazdem, z pokorą wielką Zbigniew się dostał do cesarskiego namiotu, choć go podkomorzowie puszczać nie chcieli. Musiał pożegnać Henryka. Zobaczywszy go u progu zwrócił się cesarz ze zwykłemi wymówkami i gniewem.
— Gdzie wasi poplecznicy i przyjaciele? gdzie ci co się to wam poddawać mieli? Jeżeli nie jesteście zdrajcą, to kłamcą pewnie. Gdybyście mieli tu swoich, czyżbyście uchodzili z Czechami?
Rzucił ręką.
— Od zbójców nasadzonych przez Bolesława życie muszę unosić — rzekł Zbigniew — aby mi się to co Światopługowi nie stało.
Wrócę czasu pogodniejszego!
Szydersko się rozśmiał Henryk.
— Wrócicie sami! — zawołał — bo ani ja, ani Czesi nie pójdą dla sprawy waszéj w bagnach tych śmierdzących grzęznąć!
Cesarz odwrócił się nie skinąwszy nawet, wyszedł do drugiéj części namiotu i zasłonę za sobą zapuścił.
Takie było jego ze Zbigniewem pożegnanie.





VIII.[5]


Dzień cały po odejściu Czechów leżał obóz na słocie jesiennej jakby wymarły.
Opodal nieco stali na czatach konni w wodzie spoglądając ku lasom. Obmokłe namioty wyglądały brudno; proporczyki i chorągwie grafów, rycerzy i panów, porozwieszane na drzewach, przestały powiewać wesoło. Nie słychać było szczęku broni ani rżenia koni głodnych, które na próżno paszy szukały.
Czaty przed obozem i ludzie z namiotów wystawiając głowy w lasy patrzyli. W tych czarnych lasach jak w twierdzach niezdobytych kryła się niewidoma Bolesława potęga. Co się w nich działo, nie wiedział nikt. Słuchy chodziły po obozie, że król nawet prostą czerń pędził do wojska, aby powiększył jego siłę, że Ruś już nadciągała.
Z niewoli się wydobywszy Niemiec, który pieszo się przywlókł do obozu, opowiadał o ogromnych tłumach skupionych od granic wszystkich ziem, od Pomorza, z Gniezna, Krakowa, ze wszystkich zamków oddalonych, które położenie samo broniło.
Po odejściu Czechów rachowano, że Bolesław dwakroć miał więcéj od cesarza. Rycerstwo się tém uspokajało, że choćby mrówia tego było wiele, źle zbrojne chłopstwo łatwoby pokonali cesarscy; zresztą owi Sasi, Frankowie, Allemani, Turyngi, bodaj z przeważającą siłą gotowi byli się potykać, byle się raz ta nieszczęsna skończyła wyprawa. Marli głodem, padali od bezsenności, chorowali od słoty i błota.
A dokoła niewidać było nic, stały lasy ciche w barwach jesiennych, pola bezbarwne, stratowane i zbite, błota rozkisłe i rozlane szeroko. Na pustém obozowisku po Czechach pozostałém końskie kościotrupy ogryzały kruki, walcząc o nie z psami, których gromady wypędzone z Wrocławia, aby ich żywić nie było potrzeba, włóczyły się błędne za namiotami, a gdy noc nadeszła wyły trwogą, jakby klęskę zapowiadały.
Czasem z namiotów wyrwał się rozwścieczony żołnierz, i wypadłszy na tę zgraję złowrogą odegnał ją precz, siadała opodal na wzgórzach i zawodziła straszniéj jeszcze.
Wycie to rozlegające się po nocach zdawało się wychodzić z pod ziemi, ryczało z wiatrem do wtóru, ryhotało niby śmiechem szyderskim. W nocy, gdy się nieco uciszyło, obozowe czaty daléj wysunięte słyszały coś jakby stłumiony gwar dokoła. Szumiały to puszcze, czy zmawiali się ludzie! Szmer ten odzywał się niekiedy z boku, zachodził z przodu i znowu kołem zataczał się w stronę przeciwną. Zdało się, jakby cicho szły gromady, jakby tętniały końskie kopyta, ale nic widać nie było.
Najśmielsi rycerze pod namiotami leżąc zbrojni napół ledwie cokolwiek pancerzom popuściwszy rzemieni — nie mogąc usnąć, czuli dreszcze przechodzące po skórze, trwogę, jakby na nich wiało śmiercią.
Przed oczyma ich patrzącemi w nieprzebite ciemności przeciągał pochód żałobny Czechów, wlókł się i niewidać było końca. Czarne wozy szły, mrok jedne okrywał, drugie z ciemności wypływały, przesuwały się, niknęły wśród nocy a z otchłani czarnych wychodziły nowe i przeciągały powoli, aż do dnia. Śpiew żałobny księży powtarzał wiatr jesienny.
Nie było i jednego namiotu, w którymby się teraz weseléj zabawiano, jak to bywało, gdy z dobrą nadzieją zaciągano pod mury Głogowa. Napróżno który z rozpaczy resztkami wina się raczył, aby sen nim sprowadzić; napój korzeniami zaprawny poruszał w głowie też same myśli, co w niéj wprzódy gościły, roiły się tylko i mąciły dziwniéj jeszcze.
Pobożniejsi do modlitw się uciekali, aby ich Bóg co rychléj wyzwolił z tych obrzydłych moczarów.
Długo w noc cesarz naradzał się z Groiczem, który jeden cokolwiek lepiej znał te kraje i mógł obmyśleć, jak z nich wynijść cało. Chciał Henryk V, aby go w jakikolwiek zmuszono sposób do odwrotu, ocalając mu wstyd dobrowolnéj ucieczki, nie pragnął już nic, tylko się dobyć ztąd ku Łużycom i lasom. Sasi też wzdychali do tego.
Gdy nad rankiem wycie psów ustało nieco, a słota z wichrem na lasy się poniosła, w mrokach nadchodzącego dnia, zdało się czatom obozowym, jakby te lasy co opodal stały, zbliżyły się ku nim.
Ściany jakieś ciemne, nieruchome ciasno ich opasywały dokoła. Mrok nie dawał ich dobrze rozeznać.
Niektórzy wpatrując się kociemi oczyma wdal mroczną dojrzeli, że ten las poruszać się zdawał, szedł, przysuwał w milczeniu.
Niewierzyli oczom swym jeszcze. W tém z boku w rogi uderzono na trwogę. Ten jęk powtórzyło wnet mnóstwo trębaczy. Z pod namiotów wyskoczyli żołnierze, starszyzna dosiadła gotowych koni.
Nie widać nic jeszcze było, jakby daremnie uderzono na trwogę. Wśród ciszy słyszeli tylko niby tchnienie jakiejś piersi jednéj potworu, a oddech ten głuchy, niewyraźny ze wszech stron nadpływał, jakby olbrzymia rozwarła się gdzieś paszczęka na pochłonięcie wojska tego, dysząc głodna.
Dzień się robił. Z za obłoków gęstych, szarych osłaniających niebiosa, światło się przeciskało blade, skąpe, stłumione.
Czaty już mogły dojrzeć na ścianach ruchomych, migające białe ludzkie twarze.
Co żyło w obozie cesarskim powstawało gotując się przeciw temu nieprzyjacielowi milczącemu, który szedł albo raczéj podkradał się tém straszniejszy, że głosu i szmeru nawet nie wydał jeszcze.
Od strony zamku wrocławskiego coś się téż poruszało, otwarły się wrota i z nich niby czarny wąż najeżony kolcami, długiem cielskiem wysunęła się milcząca gadzina pełznąc ku obozowi. Wojsko to było.
W obozie rogi nawoływały coraz głośniéj, starszyzna latała między namiotami — krzycząc — na konie! Cesarzowi już nawet prowadzono konia jego żelazną pokrytego siatką, dwór jego z kopjami świecącemi ustawiał się do koła. Proporce i chorągwie obmokłe potrząsano próżno wyrywając z ziemi, opadały jakby się wstydziły pokazać swych twarzy.
Ściany czarne ze wszech stron ogarniały obóz.
Teraz już je rozeznać było można. Tłum znaczny ściśniętych, tarczami wielkiemi okrytych ludzi posuwał się z jednéj strony, tłum wielki jezdnych zbliżał się z drugiéj. Pomiędzy niemi, nieco w głębi jeżyły się włócznie i wiała chorągiew z krzyżem.
Wojsko cesarskie szykowało się do boju, ze trzech stron stawiąc czoło nieprzyjacielowi, który tak powoli szedł, że się stać zdawał. Nagle i tam piskliwe rogi odzywać się zaczęły, ściana się ruszyła żywiéj.
Z pagórka na którym cesarz stał widać było daleko, a jak zajrzeć mogli ci co najlepsze oczy mieli, widzieli gęste szeregi pieszych zbite w jedno ciało niezmierne, i konnych ponad niemi oddziały mnogie.
Wprawdzie nie błyszczały tam zbroje, żelaza widać było mało, strojów wytwornych nigdzie, szaro, czarno, brunatno, jak mrówie pełzły te zastępy.
— Czerń i chłopstwo! mruczeli z pogardą rycerze.
Z cesarskiéj strony bojowy okrzyk wydali naprzód Sasi, radzi będąc, że się mają z kim bić.
Zwarły się najpierwsze boki i jakby w jedną zlały bryłę. Padł szereg jeden i drugi cisnących się tarczowników od włóczni cesarskich ludzi, ale wnet i konie a ciężko zbrojni rycerze walić się o ziemię zaczęli. Który z nich padł, ten już nie powstał.
Czerń szła na nowe szeregi. Padała, na nią waliły się niemieckie ufce z łoskotem strasznym i słały na ziemi na trupie posłanie.
W tém zastęp, który szedł głęboko w pośrodku oskrzydlony, puścił się jak burza na czoło cesarskich wojsk. Tu i zbroje i włócznie żelazne lśniły i lud był najsilniejszy, tu (domyślano się) król być musiał i wodzowie jego.
Wpadli jak ogromny klin żelazny, gdy ma dębową kłodę rozsadzić. Ostrym końcem w bili się wśród rycerzy cesarskich, obalili ich, w cisnęli się między szeregi, rozłamali je na dwoje, poczęli rozsadzać coraz szerzéj i obalać jak wicher puszczę, gdy się w nią wedrze.
Cesarz pod hełmem zbladł trupio. Około niego cisnąć się poczęło co najsilniejszego miał, aby go od niebezpieczeństwa osłonić.
Pobojowisko wkrótce zmieniło się w jakiś straszny barłóg trupów zmięszanych ludzi i koni, ponad któremi zwijały się gromady lekko zbrojnych, rozszalałych, jak śmierć niezwyciężonych napastników.
Padali jedni, z ziemi wyrastali zastępcy.
Stojący przy cesarzu poczęli namawiać go, aby w bezpieczniejsze miejsce uchodził. Cofano się ufcem zwartym. Groicz pobiegł zbierać i gromadzić reszty ludzi, aby ich ocalić.
Zwycięztwo nie było już wątpliwe. Z cesarskich wojsk ledwie część ocalała zebrawszy się przy nim i uszła w dolinę, gdzie naprędce wozy dokoła ustawiać i ostrokoły zabijać zaczęto.
Znaczniejsza daleko liczba leżała zgnieciona, pokotem z końmi na pobojowisku szerokiem, i widać już było czerń mnogą, dobijającą rannych, zdzierającą zbroje, gromadzącą łupy.
Dobrze z południa walka była skończona; resztki wojska niewiedziały, czy do ostatniego boju wystąpić będą musiały, czy broniąc pana uchodzić.
Cesarz zatrzymał ich przy sobie, niechcąc się w sromotną dostać niewolę. Chodził po małym namiocie, który dlań rozbito, ręce łamiąc, klnąc i modląc się na przemiany. Uczynił ślub wielkiego daru dla kościoła w Akwisgranie, jeżeliby go Bóg ocalił. Duchowieństwo odprawiło uroczyste modlitwy.
Wiprecht Groicz to ku pobojowisku zbiegał, to do cesarza dla uspokojenia go powracał. Ocalała mała gromadka, padły tysiące, a wdali za pobojowiskiem widać było zatkniętą chorągiew i odpoczywający oddział królewski, który rozbiwszy czoło cesarskich, wywalczył wielkie zwycięztwo. Henryk kazał przywołać Groicza. Dokoła milcząca stała rada.
— Jedź ty — rzekł — układaj się jako chcesz z niemi, bylebym wyszedł ztąd cały! Czyń co można, a ocal cześć cesarskiéj korony!
Pomszczę się na tym złoczyńcy! Dziś, dziś osobę moją, garść tych rycerzy wiernych, ciała poległych ratować trzeba. Idź! idź!
Zaledwie dziesięciu całych ludzi znaleść mógł Groicz, aby mu towarzyszyli, trębacza z rogiem wziął, rozkazując jechać przodem z zieloną wierzby uciętą gałęzią.
Ruszyli wprost ku chorągwi Bolesławowéj powiewającéj wdali, na któréj jednéj stronie krzyż, na drugiéj rycerz konny ukazywał się na przemiany.
Widok bolesny a straszny miał Groicz przed oczyma. Przez pobojowisko przejechać nie było można. Pobożność i poszanowanie ciał chrześcian nie dopuszczała tratować trupów, a minąć ich nie było podobna. Uścielały ziemię, gdzieniegdzie leżąc jedne na drugich, jak wał zapierały drogę.
Groicz poznawał twarze przyjaciół zbladłe, które mu się wczoraj śmiały, dłonie martwe, które ściskał rano.
Tłum już poodzierał pobitych, leżały ciała żółte, sine, czarnemi plamami krwi okryte, posieczone i poprzebijane. Koń na człowieku, trup na trupie... Z pod kopyt końskich krew ściekła w kałuże tryskała.
Groicz rzucić się musiał w bok, by nieszczęsne pole owe ominąć. Zbliżał się wieczór, pospieszać było trzeba. Wprawdzie czerń już na pozostałych napadać dziś nie myślała, lecz Bolesławowi żołnierze zdawali się już wypocząwszy gotować do nowéj walki, taki ruch był około wielkiéj chorągwi.
Zjechawszy z pobojowiska Wiprecht popędził dając rogiem znać przed sobą, że na rozmowy przybywa.
Rycerz konny wybiegł naprzeciwko niego, stanął. Czekał. Skarbimierz to był cały krwią oplamiony, a z pochew miecza jego zgęsła posoka kroplami ściekała jeszcze.
Rozpalony bojem dyszał strzymując konia, który mu się rwał jak oszalały, nogami ziemię rozbijał, pienił i zdawał się chcieć kąsać. Nieco opodal bez namiotu otoczonego drużyną widać było stojącego króla Bolesława. Hełm zdjęty trzymał w ręku, włos rozpuszczony na ramiona mu spływał, oko świeciło tryumfem. W prawo widać było ołtarz i stojący na nim krzyż, przed którym za zwycięztwo Bogu dzięki składano.
— Cesarz mnie przysyła — odezwał się Groicz — do króla jadę w poselstwie.
Skarbimierz zawrócił z nim razem.
Pomiędzy otaczającemi króla widać było wielu rannych, zawiązywano krwawe ciosy, poprawiano zbroje, jedni pili wodę, drudzy konie opatrywali pokaleczone, inni z głośnym krzykiem opowiadali dzieje dnia tego.
Gdy Groicz się przybliżył, Bolesław parę kroków postąpił ku niemu. Poseł w początku przemówić nie mógł.
— Królu — począł tchnąwszy ciężko — Bóg za nasze grzéchy dał wam zwycięztwo; bądźcie w szczęściu pomiarkowani. Cesarza pokonać możecie, nie pokonacie cesarstwa. Przychodzę do was — pytając — czego chcecie od nas?
Bolesław poważny stał, posępny już prawie. Znikło z twarzy wesele.
— Dla siebie nie chcę nic — rzekł.
— Dacie nam wyjść bezpiecznie! — zapytał poseł.
— Idźcie — odezwał się król — a nie powracajcie. Ziemia to uboga, łupów wam nie da, lud waleczny swobody swéj tak bronić będzie, jak dzisiaj.
Dla siebie — powtórzył — nie chcę nic.
— Wspaniałym jesteś królu i szlachetnym — rzekł Groicz.
— Jestem rycerzem chrześciańskim — odezwał się Bolko — leżącego na ziemi nieprzyjaciela nie dobijam.
Dla siebie nie chcę nic — powtórzył raz trzeci król — lecz dla Borzywoja, szwagra waszego żądam tego, co mu należne: czeskiéj korony. Z nim od granicy spokój mieć będę.
Groicz pokłonił się.
— Dziękuję wam — rzekł — czynicie tém i dla mnie łaskę, bratu memu miłemu wracając dziedzictwo jego.
Lecz, możliweli to? wojsko i starszyzna obrała już Ottona.
— A jutro może wybierze Władysława — przerwał Bolko — lecz cesarz ma prawo zwierzchnie nad czeską koroną, może ją dać Borzywojowi.
Wskazał na stojącego obok księcia, który mu się do ręki rzucił wzruszony. Uściskali się milczący.
— Cesarz mi to słowem swém uroczystém zaręczy — dodał Bolesław. — Borzywój niech jedzie z wami, słowo to niech weźmie przy świadkach uroczyste. Potém niech cesarz spokojnie ciągnie przez ziemie moje, nietknie go nikt. Dosyć już trupów legło.
Ręką wskazał na straszne pobojowisko.
Ciemno być zaczynało, pozsiadali z koni.
— Zbigniew gdzie jest? — zapytał król.
— Uszedł z Czechami za ciałem Światopługa — począł Groicz — ciebie królu i Wrszowiców obmawiają o zamordowanie jego.
Bolko głową potrząsnął.
— Wrszowice prawo odwetu mieli — rzekł — wzięli tylko dziesięcinę za krew swoją. Ten co poszedł wśród obozu cesarskiego zemsty dokonać za ojców i braci zabójcą się nazywać nie może, ale bohaterem! Życie stawił za swoich i Bóg mu poszczęścił.
Rozmowa cicha przeciągnęła się jeszcze, noc tymczasem zapadała. Zabrawszy z sobą Borzywoja i Sobiesława ze dworem ich, Wiprecht odjechał nazad zdala omijając krwawe pole. Król zarazem wysłał rozkazy do wojska, aby cesarskich napastować się nie ważyli.
Strasznym był widok pobojowiska po dniu, ale stokroć okropniejszy się stał wieczorem. Czerni powstrzymać nic nie mogło od odzierania trupów; z zażegniętemi gałęźmi i pochodniami chodziła wśród nich zabierając leżący jeszcze oręż, zbroje, i odzieże.
Czerwone ognie i dymy oświecały białe stosy ciał powywracanych i odartych.
Psów głodnych gromady, które wyły wczoraj, dziś ściągały się łakome na ścierw koński i na ludzkie ciała, w oczach żywych rozrywać zaczynając ledwo zastygłe trupy.
Ujadanie ich słychać było wśród nocy. Odegnane przez ludzi stada to pierzchały ze szczekiem, to wracały gryząc się jak wściekłe na pastwę straszną.
Skomlenie, wycie, szczekanie rozlegały się przez noc całą.
W milczeniu pominęli jadący owo „psie pole” wielką mogiłę, na któréj gniew pański zdawał się mścić najazdu cudzéj ziemi.
Nazajutrz pod wodzą Groicza ruszyły niedobitki cesarskie napowrót w milczeniu, wioząc jak Czesi na czarnych wozach ciała dostojniejszych rycerzy. Była to jedyna zdobycz z téj wyprawy pamiętnéj, o któréj dzieje cesarskie zamilczeć wolały.
Zbigniew w Czechach szukał schronienia. Dał mu je po Ottonie wybrany Władysław, który mimo słowa danego Borzywojowi przez cesarza, na tronie się utrzymał. Henryk mógł tylko dla obu wygnanych Borzywoja i Sobiesława wyjednać przebaczenie i małe dzielnice.
Gdy się o to układano przypadł i Zbigniew, błagając aby mu Bolesław dał przynajmniéj taki udział, jaki Borzywój otrzymał.
Opierali się temu panowie. Szlachetny Bolesław uległ raz jeszcze. Wyznaczono mu małą dzielnicę i zamek, w którymby mógł żyć spokojnie.
Ufając zapewne w Czeskie poparcie, w łaskę i opiekę cesarską, Zbigniew powrócił do Polski nie jak ułaskawiony winowajca, ale jak książe udzielny przy odgłosie trąb i okrzykach, na znak władzy miecz rozkazując nieść przed sobą, aby się Bolesławowi urągał.



IX.



Dziesięć lat upływało od śmierci króla Władysława Hermana, w ciągu których walka dwu braci z sobą nieustawała.
Jesiennego dnia chmurnego na małém zamczysku w Szląsku, które Grodziskiem zwano, stały wrota świeżo wyłamane, przy których widać było ślady rozpaczliwéj a bezsilnéj i próżnéj obrony. Podwórze pełne było koni i ludzi, gwar głuchy dolatywał niekiedy z izb wewnętrznych.
Kilku żołnierzy powiązanych sznurami, jęczało leżąc na podłodze w przedsieniu.
Zameczek lichy był i źle opatrzony, sam dworzec w nim do szopy podobny. Kawał tylko muru przypierał do niego, a i w tym okna widać było bez błon, otworem stojące i ściany od słoty popsute.
W większéj izbie na dole gromada tylko co przybyłéj starszyzny stała kupą, zdając się naradzać z sobą.
Na czele jéj był stary wojewoda Magnus, który znużony i ociężały wiekiem na ławie już przysiadł, podparł się na ręku i dyszał, a czoło mu się fałdowało wielką troską i niepokojem. Inni dokoła stali rozglądając się i gwarząc.
Żelisław Bezręki, Skarbimierz Jednooki, Wojsław, kilku innych wojewodów i starostów, urzędników króla i dowódzców, pierwsze miejsce zajmowali.
— Na sumienie nasze wziąć potrzeba ukaranie winowajcy, a raz z nim skończyć! Winien oddawna przypłacić głową. Król a pan nasz, którego on tyle lat walki, tyle srogiego niepokoju kosztuje i teraz jeszcze ukarać go nie będzie miał serca.
Naszą sprawą winien być sąd i kara.
Tak mówił powoli Skarbimierz.
— I ja z wami głosuję — odezwał Żelisław — niech raz kraj wypocznie, niech się te zdrady ukrócą. Śmierć! śmierć!
W tém wojewoda stary zapytał.
— Cóż mówił król? co mówił? czyście go wyrozumieli?
Skarbimierz się zawahał.
— Nagliliśmy nań, aby koniec uczynił, chciałem słowa od niego, rzekł mi w ostatku — Czyńcie co uznacie słuszném, czyńcie co potrzeba dla spokoju mojego i waszego, a nie pytajcie mnie i nie żądajcie odemnie, abym na własną krew wyrok wydawał.
— Więc nam sądzić i wyrokować kazał — wtrącił starosta Boruta — sądźmyż i wyrokujmy, jako Bóg przykazał.
— Bez sądu — zawołał inny z boku — bez wyroku, stokroć na śmierć zasłużył. Najmniejszy człek w tém królestwie wié co czynił, na zagładę brata a króla groził i nasadzał, przysięgał pięćkroć i łamał przysięgi, z nieprzyjacioły się wiązał. Dopóki żyw, póty się nie odmieni, będzie tém, czem był — zdrajcą!
Magnus z ławy — wtrącił.
— Śmierci winien! pewnie. A gdy mu ją zadać każemy, co powie pan? co powie?
— Rad będzie, że wolen zostanie — rzekł inny.
— Nie znasz ty go — począł stary wojewoda. — Na polu bitwy krwi on ani swéj, ani cudzéj nie żałuje, ale brata zgładzić, choćby brat zdrajcą był jawnym, nie zechce. Lat dziesięć się to ciągnie. W ręku go miał, u nóg go trzymał, sąd Boży skazał, on przebaczył.
Gdy wyrok wydamy, znienawidzi nas zań! Boleć będzie.
— Niech boleje i odboli, byle raz bezpiecznym był — rzekł Skarbimierz cichym głosem. — Nie było końca i nie będzie zmowom. Słał na nas kogo mógł, płacił, prosił, prowadził, knowania nie ustawały nigdy. Mamy go w ręku, zabić plugawego przecherę, zabić.
— A no! zabić! — powtórzyli inni.
Gdy się ten wyrok rozległ po pustéj izbie, zdało się jakby ci sami co krwawe wyrzekli słowo, ulękli się go. Długo potém trwało milczenie. Stali z oczyma w podłogę wlepionemi. Na brata królewskiego, na królewskiego syna wyrok wydali.
— Zabić! no to zabić! — powtórzył po przestanku głosem śmiałym Boruta. — Dawno li temu, jak mu cesarz i król czeski wyprosili tę dzielnicę, aby na niéj spokojnie paskudnego życia dokończył? Zdrajca, zamiast przybyć pokornym, paść do nóg miłościwemu bratu, zajechał na dwór z wrzawą, gędźbą, lutniami, rogami, jak zwycięzca; zamiast przebłagać, stawił się zuchwale, a nazajutrz pochwycono mordercę, którego nasadził, aby króla nożem przebił.
— Tym nożem go w serce — zawołał Skarbimierz — tym! niech żywot ohydny skończy.
Magnus ręką czoło tarł, i niemal jęcząc — wołał.
— Co czynić! co czynić! potrzeba się go pozbyć, a niechciałoby się na gniew pański narazić.
Boruta ramionami zżymnął.
— Nie żywić go! Na pniak i koniec.
— Nie chcecie mu życia brać! — odezwał się jeden ze starszych — oczy mu kazać wyjąć i niech marnie dogorywa.
— Póki on żyć będzie, o! i bez oczów siać zdrady nie przestanie — przerwał Skarbimierz. — Lepszym od niego wzrok odejmowano, temuby stryczek przystał.
— Krew to pańska! — podszepnął ktoś zcicha.
Zamilkli nieco.
W tém na progu duchowny się ukazał w sukni zakonu benedyktynów.
Mężczyzna był lat średnich, ale żywotem ascetycznym przed czasem postarzały, blady, schudzony, wątły na pozór, choć wzrok jego i ruchy zdradzały tę siłę wewnętrzną ducha, która ciału daje potęgę mogącą się oprzeć największym męczarniom. Wśród tych ludzi wojny i oręża, ciałem dzielnych, rozrosłych, nawykłych do rozkazywania i walki, człowiek ten mały, pokorny, słaby wydał się jakby istotą z innego świata.
Wejrzenie jego miało w sobie coś jasnego, przenikającego, sięgającego do głębi i zmuszającego do poszanowania. Szedł krokiem powolnym trzymając w rękach pod szkaplerzem książeczkę i zdawał się szukać kogoś, gdy przeciwko niemu wystąpił Skarbimierz i pochyliwszy się, w ramię go pocałował. Mnich spojrzał ku niemu ze smutnym półuśmiechem, oczyma zadając mu pytanie.
— Ojcze Łukaszu — odezwał się Jednooki — prosiłem was, abyście mi towarzyszyli nie nadaremnie.
To, com przewidywał ziściło się, winowajcę wielkiego, osądzonego na śmierć mamy w rękach. Człowiek to urodzenia znacznego, ale winien zdrady, mordu, przelewu krwi i wszelakich zbrodni. Godził podstępnie na żywot pana naszego.
— Na śmierć zasłużył stokroć! — szemrali otaczający.
— Raz z nim skończyć! — mówili drudzy.
— Życie dać powinien! nie ma dlań przebaczenia! — rzekł Boruta.
— Nie chcemy, aby ginąć mając nieprzejednany z Bogiem poszedł przed sąd jego — dodał Skarbimierz. — Gdyby nawet wyrok łaskawszy wypadł i oczy tylko miał stracić, któż wié, czy potém wyżyje.
O. Łukasz pilnie słuchał wpatrując się w mówiącego.
— Nigdy z Bogiem przejednanie nie zaszkodzi — rzekł spokojnie. — Sąd i kara nie do mnie należą, co moim obowiązkiem, to spełnię.
Skłonił głowę i poruszył się jakby bez dalszych rozpraw iść był gotów.
Magnus klasnął w szerokie dłonie. Wszedł natychmiast człek stary już, z krótko postrzyżonym włosem, w grubéj odzieży, z drągiem żelaznym w ręku i nożem za pasem. Twarz miał okrągłą, poczwarnie brzydką, z wyrazem bydlęcym i osowiałym. Stanąwszy w progu patrzał z pod brwi nawisłych oczekując rozkazania. Wojewoda Magnus odezwał się doń aby księdza, który już ku progowi szedł, do więźnia prowadził. Sam, jakby go tych kilka słów zmęczyło, padł na ławę westchnąwszy, podparł się na dłoniach i zadumał.
Ciężył mu wyrok wydany.
Stojący szeptali pomiędzy sobą i naradzali się jeszcze, a Boruta głośniéj od wszystkich co chwila po słowie wtrącał.
— Nie żywić go! gdyby nie on, jabym syna miał! gdyby nie on, Żegota by miał ojca! gdyby nie on, tysiąceby ludzi nie poginęło. Zdrajca dziesięćkroć niech ginie.
Gdy duchowny wychodził przeprowadzany przez Skarbimierza, rozprawy hałaśliwe na nowo się rozpoczęły.
Stróż prowadził księdza milcząc z sieni ku drzwiom wiodącym do murowanéj części zamczyska.
Otworzył je z wysiłkiem podnosząc drąg, którym były zaparte i wpuściwszy duchownego, zaryglował je ze środka. Przeszli izbą pustą ostawioną ławami dokoła, drugie drzwi odemknął do mniejszéj komory, do któréj w dół nieco zstępować było potrzeba. Naostatek jeszcze jedne drzwi rozwarł powoli i wpuścił przychodnia do napół ciemnéj izby, któréj okno kratą obwarowane wysoko w ścianie było wybite.
Tu na mizerném posłaniu wyszarzaną skórą pokrytém leżał więzień. Usłyszawszy szelest podniósł się nieco i przypatrywać się zaczął zbliżającemu powoli.
Zbigniew to był, lecz lat tych ostatkiem zmieniony straszliwie, do niepoznania prawie. Twarz mu nabrzękłą poorały gniewy, żółć zjadła skórę występując na nią plamami ciemnemi; ciało nieforemnie się rozlało, oczy złe patrzały jak ślepia zwierzęcia co ma się rzucić na pastwę. W rysach zgniecionych namiętnościami, znękanie, męczarnie gniewów bezsilnych wypiętnowały się zwierzęcą niemal bezmyślnością i rozpaczą. Po sukni poznawszy mnicha, Zbigniew począł się w niego wpatrywać coraz baczniéj, drgnął, podniósł się z łoża, przystąpił i krzyknął ręce łamiąc.
— Łukasz!!
Dawny towarzysz z Saskiego klasztoru poznał już był wprzódy nieszczęśliwego księcia, ale stał nieporuszony, spokojny, oczyma wlepionemi weń, badając okropną zmianę w tym, którego znał niegdyś tak jeszcze życia pełnym.
— Jam jest! — rzekł cicho — nie mylicie się, jam jest!
Słowa te wyrzeczone zimno, z wielkim ducha spokojem, zabrzmiały dziwnie w uszach Zbigniewa, który pomyślawszy krótko, powrócił na łoże i rzucił się na nie mruczący...
Przypomniał sobie lata dawne, pomyślał pewnie, że po nim nic się spodziewać nie może.
— Czegożeś tu przyszedł! — odezwał się książe — kto cię przysłał?
Co mi przynosisz?
— Przychodzę niosąc ci pociechę — odparł O. Łukasz — przychodzę cię pojednać z Bogiem?
— Co to ma znaczyć? — zawołał książę — mów mi jasno?
O. Łukasz zawahał się.
— Spowiedź nigdy duszy nie szkodzi, ulgę przyniesie — rzekł powoli — unikając wyraźniejszéj odpowiedzi.
— Ha! śmierć mi gotują Bolesławowskie katy? — krzyknął Zbigniew.
— Nie wiem — szepnął cicho O. Łukasz.
— Ja to wiem i bez ciebie — ponuro począł książe — wiem! tak! śmierć mi gotują! Dostałem się w ich ręce! czemu nie ubili mnie dawniéj? Ten sam Magnus! służyłem mu za narzędzie, naówczas mi się kłaniał. Dziś ja zawadą Bolesławowi i im. Pierworodny syn królewski!
Uderzył się ręką w piersi.
— Młodszy powinien mi był ustąpić i zginąć, a ja panować! Ja! winien jestem, że tego samego chciałem co on? W nim to cnotą, a we mnie zbrodnią!
Mówił rzucając się, przerywanym głosem jak w gorączce, ksiądz słuchał wpatrując się w niego bacznie, z wyrazem niewysłowionego smutku, żałości i politowania.
— Zwróć myśl ku Bogu! — szepnął cicho.
Głową strząsnął tylko Zbigniew, myśl jego od ziemi się oderwać nie mogła.
Mówił sam do siebie.
— Śmierć? śmierć? za co? Bom szczęścia nie miał! słyszysz Łukaszu... Śmierć!!
Dziki śmiech wyrwał mu się z ust, wyciągnął pięść dużą, obrzękłą do góry i uderzył nią w łoże.
— Szczęściam nie miał? Szatany, psy, podli i nikczemni, bestye zjadliwe, gadziny jadowite, mają szczęście i chodzą w koronach, ja go nie miałem i głowę dam?
Słyszysz Łukaszu!
Ksiądz milczał ciągle.
— O duszy myślcie — odezwał się łagodnie.
Wyrazów tych więzień nie słyszał lub nie zrozumiał — powtarzał łajania i przekleństwa.
— Sprobujcie modlić się ze mną... pokój spłynie na duszę — rzekł O. Łukasz i nie czekając odpowiedzi — począł:
— „Boże wielkiego miłosierdzia miéj litość nad grzeszną duszą moją...”
Zbigniew zamiast powtarzać modlitwę — zawołał gwałtownie.
— Dziś, czy dziś jeszcze chcą mnie zadławić te zbóje?
O. Łukasz ramionami poruszył.
— Błagam was — odezwał się — o duszy swéj myślcie. Ja nie wiem nic, prócz żem przyszedł ze słowém Bożem do duszy waszéj.
Zbigniew milczał, duchowny korzystając z pozornego uspokojenia ciągnął daléj wpatrując się w nieszczęśliwego.
— Mówmy modlitwy!!
Jakby nie zrozumiał, Zbigniew się zerwał z łoża szybko, jakąś myślą pchnięty i przystąpił do O. Łukasza.
— Nosiliśmy suknię jedną — odezwał się — pomnicie? Znam serce wasze litościwe...
Ratujcie mnie! ratujcie!
— Ratować téż przybyłem — odrzekł O. Łukasz — o ile w mocy méj jest. Ratunek duszny niosę wam.
Zmarszczył się książe i nogą uderzył w podłogę.
— Ratuj mi życie! rozumiész! — zawołał — nie dopuść gwałtu! Wstrzymaj tych katów, królowi daj znać. Bolesław mi życie daruje...
To mówiąc dłoń położył na ramieniu księdzu, który drgnął od tego dotknięcia i cofnął się nieco.
— Uspokójcie się, posłuchajcie mnie — rzekł. — Gdybym mógł, ja biedny mnich, poszedłbym pieszo prosić za wami. Uczynię co w méj mocy. Nie przetoż powinniście duszę oczyścić!! Módlmy się razem.
Wezwania tego Zbigniew ani chciał słuchać, odszedł ku łożu niespokojny, rzucił się na nie, zerwał, przebiegł ciasną izbę bijąc o ściany jak oślepły.
O. Łukasz oczyma gonił go i powtarzał napróżno.
— Módlmy się.
— Modlić się? — odparł wreszcie oszalały — modlić się? ja klnąć tylko mogę i narzekać! Ja nie mogę się modlić.
Zmęczony miotaniem się książe, przywlókł się do łoża i obalił na nie twarzą do góry. Jęczał dziko, nie mogąc słowa przemówić. Litość poruszyła O. Łukasza, który wstał zwolna i ku niemu się zbliżył. Stanął nad łożem, ujął rękę jego ostrożnie.
— Litujcie się nad sobą! — rzekł — co pomoże rozpacz taka, którą szatani duszę przeciw Bogu buntują! Ukorzcie się, żałujcie grzechów, myślcie o niebie.
Zbigniew głową potrząsł.
— Po to mnie wypuścili z klasztoru — krzyknął — jak dzikiego zwierza z klatki, aby mnie szczuli psami i bawili się męczarnią moją. O! czemum, czemum nie pozostał z wami!!
— A nie samiżeście chcieli w ten świat zwodniczy — odparł O. Łukasz — nie pragnęliścież władzy, panowania, siły?
Zbigniew nie odpowiedział, podniósł głowę tylko i począł zniżając głos.
— Ocal mi życie! wiesz! mam jeszcze zakopane skarby, oddam je zakonowi wszystkie. Wdzieję suknię waszą, wyrzeknę się świata... Benedyktyni wezmą dzielnicę moją, wszystko dam na kościoły! ocal mi życie!
Porwał księdza za rękę i gwałtownie całować ją zaczął.
— Ocal mi życie! życie mi zachowaj! bracie Łukaszu!
Kapłan odsunął się był nieco, Zbigniew nie słysząc odpowiedzi, z łoża wstał, ukląkł przed nim i za nogi go ściskał, coraz goręcéj — wołając — ocal mi życie.
— O! bracie mój! bracie mój — rzekł naostatku benedyktyn — gdybyście tak się troskali, tak gorąco pragnęli żywota wiecznego, jak doczesnego pragniecie!
Odpowiedź ta jak zimną wodą oblała księcia, który się porwał i krzyknął z gniewém.
— Klechą przebrzydłym byłeś i będziesz.
O. Łukasz stał niewzruszony, najmniejszy wyraz gniewu nie zmienił mu twarzy pogodnéj i litością tchnącéj.
Wśród więziennego milczenia, słychać było tylko oddech i sapanie zburzonego rozpaczą i gniewem księcia. O. Łukasz siadł na ławeczce i począł odmawiać modlitwę.
— Ojcze miłosierdzia.
— Dajże mi pokój z tą modlitwą! zaryczał głos z łoża. Przysłali cię, abyś mnie spowiadał? Powiedz im, że przygotować mnie potrzeba. Zyskam na czasie... Niewyspowiadanego mnie nie zgładzą!! Dosyć tego! O. Łukasz spojrzał nań i zamilkł.
— Kto tam jest oprócz Magnusa? — zapytał nagle Zbigniew.
— Nie znam nikogo oprócz Palatyna Skarbimierza — rzekł ksiądz.
— Najzajadlejszego z wrogów moich! — krzyknął Zbigniew porywając się — tego jednego dosyć, aby mi przyniósł śmierć!
— Módlmy się — powtórzył duchowny.
Zbigniew wstał i nie zważając nań, chodzić począł, przystąpił do drzwi, uchwycił za nie, potrząsnął niemi, zawarte były.
Stróż usłyszawszy szelest, rozwarł je napół, a zobaczywszy więźnia, gwałtownie zatrzasnął.
— Módlmy się! — błagająco mówił O. Łukasz.
— Milcz, klecho! — rzekł stając naprzeciw niego Zbigniew i podnosząc pięści ściśnione, milcz! Powiedz im, żem wściekły, że spowiedzi słuchać mnie nie mogłeś. Mają prawo wziąć mi życie, ale nie gubić duszę...
Pochylił się ku niemu.
— Daj znać królowi! Wszystkie skarby moje Benedyktynom przekażę, oddam. Suknię waszą oblekę...
— Uczynię co mogę — odezwał się ksiądz z politowaniem, — lecz dla siebie samego, na błaganie moje pomódlcie się, to wam ulgę przyniesie.
Zbigniew głową rzucił. Co innego miał na myśli.
— Bolesławowe molossy, psy na mnie zażarte! — począł znowu zgrzytając zębami. — Krwi się mojéj chcą napić, ciałem napaść! Czekali na to długo! Wilki wściekłe...
Obu rękami pochwycił za głowę na pół wyłysiałą, około któréj włos spadał w nieładzie.
— Módlmy się — jeszcze raz szepnął duchowny.
Rzucił się Zbigniew.
— Mówiłem! — krzyknął — ani się modlić, ani spowiadać nie mogę, nie chcę, nie będę. Nie będą śmieli zadać mi śmierci w stanie grzechu! Dlatego zdrajcy was tu nasłali, z waszą kleszą pokorą i błaganiem, abyście mnie przygotowali im na pożarcie... Macie jak kucharz przyprawić im pastwę! Nic z tego... Nie! nie!
Wołał coraz gwałtowniéj.
Ksiądz Łukasz ze złożonemi rękami przykląkł przed zrozpaczonym.
— Na dawne nasze w Jezusie Chrystusie braterstwo! zaklinam was! — zawołał — módlmy się! Uspokójcie się, prosić będę za wami! Czas upływa!
— Chcę by upływał! — wybuchnął Zbigniew — niech uchodzi!!
Odsunął się od klęczącego i poszedł na łoże, wyciągnął na skórze, głowę zakrył, milczał, dysząc ciężko.
Po kilkakroć chcąc go jeszcze przywieść do opamiętania, ksiądz przystąpił i ręką potrząsnął, leżący wyrywał mu się gniewnie. Nagle jakby doprowadzony do niecierpliwości książę zerwał się z posłania, chwycił O. Łukasza za barki i popchnął go ku drzwiom, w które obu pięściami bić zaczął.
Stróż otworzył, Zbigniew nie dając ani przemówić, ni się odwrócić księdzu, wyrzucił go za próg.
Chwilę stał jeszcze u drzwi kapłan z głową spuszczoną i wolnym krokiem powrócił do izby w któréj wojewodowie zgromadzeni byli.
Mrok nie dozwalał już rozeznać ich twarzy, siedzieli na ławach pod ścianami oczekując i rozmawiali cicho między sobą. Spór i hałaśliwe rozprawy ustały.
Gdy ksiądz ukazał się w progu, Magnus podniósł się pierwszy i postępując ku niemu, spytał.
— Spowiadał się?
Miłościwi panowie — odezwał się poważnie kapłan — to człowiek w rozpaczy, niewładnący sobą. Ani się spowiadać, ani słuchać, ni zrozumieć nie może... Szalony jest! Nieszczęśliwy! Litość nad nim mieć potrzeba!
Starszyzna spojrzała po sobie.
— Ojcze wielebny — rzekł Skarbimierz — wszelką litość wyczerpał ten człowiek... Chcemy czynić cokolwiek można dla duszy jego. Pozostańcie proszę, opamięta się może i zażąda was.
Zaczęli między sobą szeptać wojewodowie. Po chwili Magnus, Skarbimierz i Żelisław wyszli z izby. Wszyscy trzej razem skierowali się milczący do więzienia.
Gdy ostatnie drzwi otworzył im stróż, Zbigniew leżący na posłaniu, podniósł głowę, popatrzył, zerwał się na nogi zataczając i oczyma błędnemi wodząc po nich — wybuchnął.
— Ha! przyszliście zbójcy po życie moje? Króla waszego krew przelać chcecie!
— Nie — przerwał głosem ogromnym, nakazującym milczenie Magnus. — Przyszliśmy po głowę zdrajcy! Zdrajcy nie trzykrotnego, bo trzykroć i czterykroć był przebaczonym, ale niepoprawnego zdrajcy, co na życie króla pana naszego nastawał, który nań nasyłał morderców, któremu zapomniano jego niegodziwości, a poprawić się nie chciał... Królby wam raz jeszcze przebaczył, ziemie nasze i ziemianie nie mogą.
— Wy! mnie! przebaczać! — zerwał się gwałtownie Zbigniew. — Wy mnie! katy i niewolniki! Jam wasz pan prawy! Ja! nie kto inny. Tamten co się waszym królem nazywa zasłużył na karę, bo mi wydarł prawo pierworodztwa, królestwo moje! On jest złodziejem, nie ja zdrajcą! Słyszycie!
I zaśmiawszy się padł na posłanie.
— Milczcie! — zawołał Skarbimierz.
— Nie mówić! nie wołać! ale krzyczeć i wrzeszczeć i ryczeć będę — odparł Zbigniew pięści wznosząc. — Niech słyszy cały świat co za zbrodnia się tu dzieje! Ja jestem panem waszym!! Ja!
— Milczeć! — powtórzył Jednooki nogą bijąc o ziemię.
Magnus przystąpił o krok bliżéj.
— Gdy wam łaska ojcowska a miłosierdzie Ojca Marcina do królestwa tego przypuszczenie wyjednało, jakżeście się za to wywdzięczyli? Król na marach leżał niepogrzebiony, gdyście bunt podnieśli! Co późniéj? Wszystkie wrogi nasze pędziliście na nas, nasyłaliście pogan, zbójców, prowadziliście nieprzyjaciół na brata?? Kto Czechów, kto cesarza, kto Pomorców i Prusaków na nas burzył?
— Tak! ani się zapieram — przerwał podnosząc się Zbigniew — tak! Odarty, wyzuty, krzywdzony upominałem się o swoje! Szukałem opieki u obcych, gdym jéj u swoich nie znalazł! Tak! Ząb za ząb, zdradzony mściłem się zdradą.
Wojewodowie spojrzeli po sobie, nikt nie odpowiadał. Magnus począł zwolna, jakby wyrok głosił.
— Nie wolą królewską, ale sądem wszystkich ziemian, wojewodów, starszyzny, władyków, osądzeni jesteście...
— Ja? przez was? — wykrzyknął nie dając dokończyć Zbigniew. — Alboście to wy mnie równi, byście śmieli mnie sądzić? Papież tylko, cesarz, królowie sądzić mnie i potępiać mają prawo, nie wy czerń, ludzie z gminu wyszli...
Spojrzeli po sobie trzéj sędziowie.
— Będziecie się na to skarżyć przed trybunałem Bożym, przed którym i my staniemy — wtrącił Skarbimierz pogardliwie. — Na sumieniu mieć was nie będziemy. Nie jednéj, ale dziesięciu śmierci winniście! Więcéj przeleliście krwi wiader, niż z was kropel wytoczyć można.
Zbigniew klął i bełkotał, podniósł się nagle widząc Magnusa cofającego ku drzwiom.
— Wojewodo — zmienionym głosem począł — wojewodo! Bóg nas będzie sądził! Niech tu przyjdzie ksiądz, niech przyniosą Ewangelję, krzyż, hostyę, przysięgnę na nich przy was, — nie chcę nic! Życie mi zostawcie! Oblekę znowu habit zakonny! pójdę na wieki do klasztoru!
— Złamaliście wiele takich przysiąg uroczystych — rzekł Skarbimierz.
— Téj dotrzymam! — zawołał Zbigniew.
Była chwila strasznego milczenia.
— Życia wam nie wezmą — odezwał się Magnus.
Książe poruszył się, odetchnął, powstał.
— Więzienie? — odezwał się głosem orzeźwionym.
Nikt nie odpowiedział.
— Poddajcie się losowi waszemu — dodał Magnus — jaki wyrok wydano, spełnić się musi.
Rzucił się książe za niemi, gdy już wyszli pospiesznie i drzwi zatrzaśnięto.
Cicho było i ciemno. Więzień odetchnął, pot ocierając z czoła.
W przedsieniu izby u progu kroki i głosy ludzi słyszeć się dały. Trwoga ogarnęła go znowu. Z pod skóry, którą łoże było okryte, Zbigniew dobył nóż wsunięty głęboko i schował go w rękaw sukni.
U drzwi szmer i szelest jakiś się powiększał, szeptano i umawiano się. Słychać było niewyraźne, przerywane, dziwne głosy i śmiechy dzikie. W więzieniu panowała ciemność, przez szparę drzwi jak ostrze jakiegoś miecza ognistego wpadło światło, zadrżało na podłodze, pasem nad głową jego zarysowało się na ścianie.
Zbigniew skulony na łożu, cisnąc nóż w ręku spotniałem, drżał i zęby mu się ścinały. Okiem obłąkaném powiódł ku oknu, które wysoko stało nad głową, niedosiężone dla niego. Rękami objął mur gładki, i oszarpnięte dłonie opadły. Obejrzał się dokoła, nie było ratunku, kryjówki, ujścia.
Drżenie zmieniło się w dygotanie całego ciała, głowa się trzęsła, nogi chwiały; palce to ściskały gwałtownie, to bezsilne rozchodziły, pot zimny spływał po skroniach.
Za drzwiami ciągle jeszcze mruczenie trwało, spór stłumionych kilku głosów. Światło przez szparę wpadające przesuwało się i chodziło po izbie, podnosiło do góry i spadało. Po kilkakroć słychać było rękę, która chwyciła zasuwę drzwi i zsunęła się z niéj zwolna. Spierano się jeszcze to głośniéj to ciszéj.
Oczekiwanie jak wiek trwało długo... Już Zbigniew uspokajać się nieco zaczynał, gdy nagle, gwałtownie zasuwy drzwi opadły z trzaskiem, i stróż ów z nizkiém czołem, z twarzą bydlęcą wpadł wiodąc za sobą dwu pachołków i wylękłego chłopaka, który pochodnię trzymał w ręku.
Oprawca ani słowa nie odezwał się do księcia, skinąwszy na pomocników postąpił ku niemu.
Na Zbigniewa, stojącego u łoża, pachołkowie z obu stron rzucili się chwytając za barki, lecz nim za ręce go ujęli, dobył nóż i rozpaczliwie nim miotając, zadał naprzód lekkich razów kilka stojącemu bliżéj oprawcy. Zmierzył potém ku piersi tego, który z żelazem ostrem także zabierał się silną dłonią za kark go pochwycić.
Walka poczęła się straszna, nierówna, zajadła, nieludzka, bydlęcego coś w sobie mająca.
Zbigniew bronił się jak zwierz pochwycony w jamie, kąsając, bijąc, miotając całym sobą. Pachołkowie ręce mu łamali chwytając za nie, dusili piersi, mordowali za gardło cisnąc i usiłując skrępować.
Jeden z nich sznurem go już oplątywał, ale ręka mu się trzęsła z pospiechu, a krew lała po twarzy. Chłopię stojące z pochodnią to oczy zakrywało ze strachu, to wytrzymać nie mogąc odsłaniało je, aby zobaczyć co się działo i krzyczało a jęczało.
Trzech tych ludzi zwinęło się jakby w kłąb jeden, w jeden kadłub nieforemny, którego rąk i nóg poplątanych rozeznać nie było można. Jeden wreszcie piersi mu nacisnął kolanem, drugi broniące się jeszcze dłonie sznurem krępował.
Oprawca z rękami obnażonemi stał oczekując przed niemi. Żelazo, które trzymał w ręku, mówiło co miał począć. Śpiczaste ostrze jego niejedne już oczy co na świat patrzały, wyjęło z pod powiek. Oprawca powoli próbował je na paznogciu.
Nawykły był do tego rzucania się i rozpaczliwéj obrony, ale tym razem ręce mu drżały, opór zaczynał go drażnić i burzyć, zbyt się przeciągał długo.
Przystąpił nagle do księcia, chwycił miotającą się jeszcze konwulsyjnie rękę jego i pochylił się, aby rozpocząć wykonanie wyroku.
Lecz nim kat żelazem dosiągł oka, wysiłkiem gwałtownym Zbigniew rozerwał krępujące go pęta, odepchnął pachołków od siebie i nożem, którego mu wyrwać nie zdołano, w piersi uderzył oprawcę.
Raz ten, choć silny, ledwie przebił grubą suknię jego, nie syknął nawet, lecz rozwścieczony, zamiast do oczów zmierzył w piersi Zbigniewa i żelazo w nich utopił.
Uderzenie gwałtowne dosięgło serca, książe konając rzucił się tylko, ręką chwycił za piersi i drgając opadł na posłanie.
Wbite żelazo tkwiło w ranie, i krew się około niego sączyła.
Pachołkowie powstawali z ziemi pot i krew ocierając ze skroni.
Kat patrzał obojętnie na ofiarę, nie rzekł słowa, potrząsał głową, zbliżył się, zwolna ostrze zaczął z piersi dobywać, otarł je o połę sukmany i zawiesił u pasa.
Na twarzy jego nie znać było najmniejszego wzruszenia, pot kroplami tylko występował mu na czoło. Skinął na posługaczów. Ci zbliżyli się do stygnącego trupa, — wiedzieli już co czynić mieli. Wyciągnęli skurczone członki na posłaniu, ręce złożyli na piersi krwawéj, zamknęli otwarte powieki, przytrzymując je chwilę palcami, opadłą szczękę jeden z nich podwiązał powrozem.
Spojrzeli na trupa — wszystko było skończone, jak należało.
Chłopak, który pochodnię trzymał, tuląc się do ściany, drżał ze strachu, płakał i przez palce na zabitego spoglądał.
Ciągle milcząc oprawca poszedł ku drzwiom. Na sukmanie jego widać było teraz sączącą się krew z lekkiéj rany, którą książe mu zadał, ale nie czuł jéj, ni spojrzał na nią. Chłopak z pochodnią i pachołkowie szepcząc między sobą, opatrując ręce swe poranione, ocierając się i wyciągając szli za nim.
Drzwi więzienia, w którém trup został, nie zamknięto — mrok ogarnął izbę.
Oprawca zwolna skierował się ku wielkiéj jadalni, w któréj wojewodowie na ławach siedzieli. Ujrzawszy go powracającego wcześniéj niż się spodziewano, idącego zwolna i zakłopotanego, Magnus wstał i wyszedł niespokojny przeciw niemu.
— Już? — zapytał.
Długo się zbierał na odpowiedź straszny człek, trąc głowę i patrząc na ziemię.
— Nożem się bronił — rzekł — nie można było dostąpić do oczów...
Ręki ruchem pokazał, że przebić go musiał.
Wojewoda drgnął, i nie mówiąc słowa zwrócił się ku swym towarzyszom.
— Bronił się — rzekł — musiał go zabić.
— Ranił mnie — dodał oprawca szukając na sukni śladu uderzenia i wskazując krew.
— Stało się! — zawołał Skarbimierz. — Bóg tak chciał. Dobrze się stało.
Gdy to mówił ruszyli się wszyscy, jakby na oczy swe widzieć i przekonać się chcieli, że królestwo od wroga, który je trapił przez lat tyle, wolném było.
Szli wszyscy poprzedzani przez pochodnie, które niesiono przed niemi; w izbie nie został nikt, cisnęli się w ponurém milczeniu.
Pierwszy Magnus przestąpił próg i spojrzał. Ciało leżało na łożu jak je pachołkowie złożyli ze sznurem pod szczęką, z twarzą straszną jeszcze, na któréj stężał wyraz walki ostatniéj. Zastygła w rysach nieszczęśliwego gniew i wściekłość, usta miał pianą ze krwią okryte, sinieć zaczynało nabrzmiałe lice...
Wojewodowie otoczyli łoże i patrzali, nie okazując żalu, nie mówiąc słowa, nie litując się losowi człowieka.
— Tak lepiéj — szepnął wychodząc Skarbimierz — sam sobie zgon przyspieszył. Nikt nie winien śmierci jego. Pospieszę do króla, aby mu oznajmić o tém.
Wracali już, gdy w sieniach spotkał ich stojący, czekający na nich O. Łukasz. Ciekawemi oczyma badał przybywających.
— Ojcze mój — odezwał się do niego wojewoda — oddajcie mu ostatnią posługę chrześciańską. Nie żyje.
Ksiądz westchnął nie mówiąc nic, posunął się z twarzą smutną ku izbie więziennéj i całą noc modlił się u ciała, ze spokojem człowieka, dla którego widok śmierci nic już strasznego i groźnego nie ma.
Nazajutrz pogrzeb cichy, w prostéj trumnie zakończył ową długą tragedyę krwawą braterskiéj walki. Zwłoki królewskiego syna złożono w małym sklepiku pod kościołem — a zaledwie lat kilka ubiegło zapomniano nawet o grobie, którego żadną pamiątkową cechą nie oznaczono.




Gdy Skarbimierz do Krakowa powrócił, jakby przeczuwając coś, król go natychmiast do siebie powołać rozkazał.
Wyszedł naprzeciwko niego ze trwogą na twarzy. Spojrzenie na nią kazało wojewodzie poszanować ten niepokój serca szlachetnego, które tyle przebaczyć umiało, a do zemsty tak nieskorém było.
Król stał pytać nie śmiejąc, Skarbimierz odezwać się nie miał odwagi. Milczenie samo wymowne było.
— Zbigniew? — jęknął wreszcie.
— Nie żyje! — rzekł nie ciągnąc już dłużéj wojewoda. — Chciano mu oczy wyjąć tylko, ranił oprawcę i — sam się przebił na żelezie, które trzymał.
Słysząc to król pobladł jak chusta, pochwycił się za głowę i uszedł szybko.
Nie widziano go już tego wieczora, nie usiadł do wieczornego stołu, mówiono, że całą noc spędził w zamkowym kościele na modlitwie.
Nazajutrz przybywający panowie znaleźli go w szatach podartych, z głową popiołem posypaną, boso, bladego, załamującego ręce, rozgorączkowanego, we łzach.
Napróżno starali się go pocieszyć.
Skazał się na post, na chleb i wodę, wdział od tego dnia prostą opończę szarą, skrył się od tłumu, unikał ludzi, zmienił strasznie.
Strwożona królowa posłała po panów, panowie pobiegli po biskupa Baldwina, do duchownych wzywając ratunku.
Obawiano się stracić pana tego, na którego barkach spoczywało bezpieczeństwo królestwa, lękano się, aby dla dobrowolnéj pokuty nie wyrzekł się panowania i małoletnim dzieciom a opiekunom niepewnym państwa nie zwierzył.
Biskup Baldwin zaledwie potrafił uspokoić nieco, srodze sobie tę śmierć braterską wyrzucającego króla. Duchowieństwo całe ofiarowało się ze skarbnicy ogólnéj łask, któremi kościół rozporządzał, przyczynić się do ulżenia sumieniowi strwożonego pana.
Nie ograniczając się na tém, pobożny król całe dnie prawie w kościołach przebywał, klęcząc lub krzyżem leżąc w czasie mszy, które się za zmarłych odmawiały, śpiewania psałterza i modlitw.
Codziennie tłumy ubogich sam karmił i przyodziewał; nakoniec pod pozorem podróży dla widzenia się z królem węgierskim, udał się Bolesław na wędrówkę do kościoła Ś. Idziego, patrona swego, na Węgrzech, na którego cześć kościół téż w Krakowie przez ojca rozpoczęty, dokończył.
Świadek naoczny téj pielgrzymki króla, który był pierwszym rycerzem swojego wieku i najgorliwszym wyznawcą wiary, opisuje ten pochód pokutny Bolesława, jakiemu podobne w owych wiekach tylko widywano.
Było to w wielkim poście, w porze przedwiosennéj, najprzykrzejszéj w naszym klimacie. Król przez cały ciąg tych dni czterdziestu żył tylko chlebem suchym i wodą. Biskupi i prałaci zmuszali go napróżno, aby tak ostry post na modlitwy lub msze zamienił.
Codziennie zrana wychodził z biskupami i kapelanami, prawie zawsze boso, przez cały dzień idąc, póki godzin do Panny Maryi, pacierzy kapłańskich, siedmiu psalmów pokutnych, litanij, psałterza całego i wigilij za umarłych nie odśpiewano.
W ciągu drogi, na noclegach nogi umywał ubogim, rozdawał szaty, karmił ich, sypał jałmużny, obdarzał kogo tylko spotkał.
Wieść o téj pielgrzymce pobożnéj poprzedzała go, wychodzili więc na spotkanie biskupi, opaci, zakony, nareszcie i sam król węgierski Koloman. Każdy kościół otrzymywał ofiarę, w niektórych złoto i bławaty, sprzęty kościelne kosztowne na pamiątkę zostawiał. Duchowieństwo obdarzał obficie, po królewsku.
Przystawowie Kolomana pilnowali tego, aby go wszędzie ze czcią i poszanowaniem należném przyjmowano.
Pielgrzymkę tę odbywszy wrócił król do Krakowa, ale i tu jeszcze pielgrzymich sukni i kapicy nie zrzucił, aż dopóki nie pokląkł u grobu Wojciecha Świętego w Gnieźnie.
I do tego miejsca jeszcze szedł pieszo i boso, i tu posypały się dary pańskie. Sprawiono naówczas na relikwie Apostoła Prus, Patrona Polski trumienkę złotą osiemdziesiąt grzywien ważącą, drogiemi kamieniami sadzoną. Biskup, duchowieństwo, kościoły obficie zostały obdarzone.
„Jednakże — pisze Gallus — pomimo pielgrzymki pobożnéj, tak świątobliwie odbytéj, dawny ucisk serca nie ustąpił mu nigdy z pamięci”.

Koniec.





  1. Pisces salsos et fetentes etc. Gallus.
  2. Gallus.
  3. Kara ta starosławiańska, w Czechach była naówczas w obyczaju.
  4. Gallus.
  5. Przypis własny Wikiźródeł W książce strona 160 jest kopią strony 140; poniższy tekst pochodzi z innego wydania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.