Królewscy synowie/Tom III/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.


Dni kilka upłynęło, z jednéj strony sposobiono się ciągle do obrony, z drugiéj do oblegania i szturmu. Magnus się troszczył tylko o to, co uczyni, jeźli się rokowania i zwłoki przedłużą, a mrozy i zima nadejdzie.
W obozie wojnę, na dworcu biskupim duchowieństwo zgodę i układy gotowało. Wieść o tém, co zaszło i posły przez O. Filipa rozesłane do Gniezna, Krakowa, Kruszwicy, zgromadziły znaczny zastęp prałatów do Płocka. Na czele ich stał nieprzyjazny Sieciechowi arcybiskup Marcin, zastosowujący się doń Lambert krakowski i Paulin Ciołek kruszwicki. Pospiesznie podążyli na zawołanie wszyscy, bo i sprawie kościoła zawichrzenie to szkodliwém było.
Na zamku królowa i wojewoda gotowi byli bronić się do ostatka, słać do obozu królewiczów, aby starszyznę przeciągnąć na swoją stronę, użyć wszelkich środków, by się przy władzy utrzymać. Spiskowano tu, nocami wyprawiano ludzi poprzebieranych, czynność była gorączkowa, zapamiętałość coraz większa; tymczasem na dworcu biskupim zebrani duchowni zgorszeni, zatrwożeni, przez O. Marcina podbudzani mocno, postanowili niedopuścić walki.
Przed ich potęgą korzyło się ostatecznie wszystko.
Arcybiskup Marcin zaledwie zsiadłszy z konia, głośno zapowiedział, że między ojcem a dziećmi dla jednego ambitnego człowieka boju nie dozwoli, kościelną władzą zagrozi i powstrzyma go.
Gdy na zamku Sieciech i królowa dowiedzieli się o przybyciu biskupów, wojewoda uląkł się i zwątpił o sobie, arcybiskupa obawiał się najbardziéj.
Nie dając czasu o. Marcinowi do widzenia się z królem, wojewoda natychmiast z pocztem pojechał sam na dworzec biskupi.
Właśnie na radę około arcypasterza gromadzili się duchowni, gdy ujrzano nadbiegającego wojewodę.
Zdaleka palcem nań wskazując, zmarszczony starzec zawołał:
— Ten ci to jest, przez którego zgorszenie i nieszczęście na nas przychodzi.
Gdy w progu Sieciech się ukazał, trzéj pasterze siedzieli już milczący, otaczając w pośrodku nich, zajmującego pierwsze miejsce arcybiskupa. Twarz jego zwykle łagodna, teraz była gniewną, surową, straszną. Samo milczenie, którém na pozdrowienie odpowiedział, groźném było i pełném znaczenia.
— Ojcze najprzewielebniejszy — zawołał dumnie Sieciech — choć nie powołany staję tu, jakby na sąd wasz dobrowolnie. Obwiniają mnie wszyscy wrogowie moi, chcę abyście sądzili między mną a nimi.
— I sądzić musimy a będziemy — zawołał arcybiskup uroczyście — sądzić będziemy nie ludzkim sądem, ale Bożym.
Tak — naszą rzeczą jest nie dopuścić zgorszenia. Wy wojewodo, jesteście kamieniem obrażenia, wy słabym królem władniecie, wy królową, wy przekupionemi ludźmi.
Sieciech stojąc zarumieniony, zlekka uśmiechać się probował szydersko.
— Tak — rzekł — teraz tu nie ma winowajcy jeno ja, nie ma zbrodniarza, tylko ten — wskazał na siebie — ten jest zbójca, łupieżca, zdrajca, cudzołożnik. Lecz posłuchajcież obwinionego, bo sąd i rozbójników słuchać winien.
— Gdy nie są pochwyceni na uczynku! — odparł arcybiskup.
Oczyma surowemi mierzyli się duchowni. Zachęcając do wytrwania w tém usposobieniu.
— Cóż możecie mieć na obronę waszą? — dodał starzec.
— Ja? króla mam, króla i jego słabość — zawołał Sieciech. — Gdyby nie ja, rozpadłoby się królestwo to na kawały, zajechaliby je nieprzyjaciele, Pomorcy by krzyże powywracali, Czesi znowu łupili kościoły. Gdy nie było władzy i dłoni musiałem panować ja, aby bezkrólewie nie nastało. Nie na króla, nie na królewiczów, nie na mnie patrzcie, którzy wszyscy śmiertelni jesteśmy, ale na państwo to i losy jego.
Arcybiskup i towarzysze jego milczeli długo, począł w końcu ojciec Marcin pomyślawszy.
— Nie o państwo to ani o ziemie szło wam wojewodo, ale o własną sprawę. Chcieliście korony dla siebie. Mąciliście wodę, aby łatwiéj w niéj łowić. Znamy was nie od dziś dnia. Nie będzie was kosztowało nic przez krew dojść do panowania. Aliści władza świecka w tém królestwie, jako w innych pod naszą jest, pod Bożą, my stoimy jako kapłani na straży sprawiedliwości.
Papież korony rozdaje i z tronów strąca, my wiążemy i rozwiązujemy Piotrową mocą, myśmy sędziami, my nie dopuścimy, aby się srom dział panu, a dzieciom krzywda.
Myślicie się opierać? Stawajcież jako Masław z pogany i po pogańsku, bo po chrześciańsku nie możecie.
Ustąpić musicie z królestwa tego, a my pokój uczynimy.
Wojewoda ostatnie wyrazy posłyszawszy zbladł i zachwiał się.
— Ja mam więc za wszystkich winy odprawiać pokutę? — rzekł.
— Bo wy zgrzeszyliście najwięcéj — dodał arcybiskup.
Sieciech spojrzał na biskupa Filipa, który mu groźném odpowiedział wejrzeniem, potém na Lamberta, który oczy miał spuszczane i milczał, patrząc na otwartą księgą, na Paulina w ostatku, a ten się nie odzywał i z założonemi na piersiach rękami ku stropowi poglądał.
— Ustąpić musicie — powtórzył arcybiskup — za granice Królestwa tego, którescie zaburzyć pragnęli — zgoda i pokój nastaną, gdy wy odejdziecie. Wojny nie dopuścimy, klątwą w ostatku zagrożę królowi, klątwę cisnę na was...
Wojewoda nie mówił nic, oczy mu zachodziły krwią, która ze zbladłych warg ustępowała.
— Idźcie! — dorzucił o. Marcin. — dopóki możemy ocalić wam życie. Idźcie!
— Gdybym chciał — odezwał się niewyraźnie Sieciech — król odejść mi od siebie nie da. Król się nie obejdzie bezemnie, ufa mi. Wié, że nawet własnym dzieciom wierzyć nie może, że tylko ja mu byłem wiernym. Ja!
— Tak! — odpowiedział arcybiskup — król w rękach waszych jest jako ciasto, które urabiacie na taki placek, jaki wam do smaku! Wiemy o tém. Mnie królewska moc nie zastrasza, pomazańcem Bożym on nie jest, korony nie miał, panował z przyzwolenia naszego i ziemian, gdy cofniemy je my i oni, ustanie moc jego.
Wojewoda, któremu wyrazów na obronę zdało się braknąć, stał przybity.
Dano mu chwilę namysłu, o. Marcin mierzył go oczyma.
— Wy, ojcze przewielebny — odezwał się — nie od dziś dnia jesteście mi nieprzyjacielem.
— Tak, bom ja was poznał zawczasu — mówił starzec — bom patrzał na sprawy wasze i w sercu czytał. Ujęliście sobie sromotnie królowę, niewiastę nieopatrzną i płochą, króla ujarzmiliście, Zbigniewa chcieliście się pozbyć klasztorem i więzieniem, Bolka zabójstwem.
— Potwarz jest! — wybuchnął Sieciech.
— Ci, którym płaciłeś za to, świadczą przeciw tobie — przerwał arcybiskup.
Idźcie, sprawa wasza osądzona. Myślcie, aby ustąpić dopóki czas.
Starzec ręką wskazał na drzwi, ale wojewoda stał nieporuszony.
— Takli ma być — przebąknął — ani król ani ja nie ustąpiemy, wojny się nie ulękniemy. Będzie wojna!
— Ja nie dopuszczę wojny! — powstając, krzyknął arcybiskup — ja, com od was obu silniejszy Chrystusowém ramieniem, świętokradzkiego tego krwi przelewu nie dozwolę. Rzucę między wojska laskę moją, krzyż Pański, na który nikt się nastąpić nie waży! Nie wyzywajcie téj potęgi, od któréj zginął królewski brat, pomnijcie na los jego...
Wojewoda spuścił głowę, jak złamany tą groźbą.
— Ojcze — odezwał się głosem słabym — nie ojcowskie, nie pasterskie są to słowa.
— Bo nie synowskie, nie owieczek posłusznych są czyny wasze — wołał arcybiskup.
— Jam dla wiary chrześciańskiéj pracował, klasztory uposażałem, krzewiłem ją, rozprzestrzeniałem — rzekł Sieciech. — Władzy pragnąłem tylko dlatego, abym pogaństwa resztę mógł wytępić. Kościół...
— Kościół i bez was stać będzie! — odparł, unosząc się starzec. — Nie troskajcie się wy o Chrystusa, a korzcie się przed mściwą ręką Jego.
Nic skażonego nie wnijdzie do królestwa Bożego i was za sługę nie potrzebujemy, chyba w pokutniczéj szacie.
Wojewoda jeszcze się z wyjściem ociągał, gdy ojciec Lambert wzrok skierowawszy ku niemu, wskazał mu oczyma, aby izbę opuścił.
Starzec zarumieniony był i gniewny. Słowa nie mówiąc, ustąpił wojewoda.
Po wyjściu jego milczenie panowało długą chwilę, aż biskup Filip się odezwał:
— Kto wié, czy nas teraz do króla dopuści wojewoda?
Arcybiskup wstał żywo.
— Mnie? — zapytał — śmiałby?
Od dworca do zamku nie było daleko, mała przestrzeń je dzieliła.
— Idziemy natychmiast do króla — dodał o. Marcin.
Przywołano kapelana i kleryków, arcybiskup wdział suknie swe uroczyste; krzyż wzięty z kościoła krucyferowi rozkazując nieść przed sobą. Duchowieństwo i prałaci towarzyszyć mieli i poprzedzać pasterza.
Biskup Filip w dzwon kościelny rozkazał uderzyć.
Arcybiskup nie dał się powstrzymać na chwilę, natychmiast ustawił się orszak duchowieństwa przyodzianego w komże z krucyferem na czele; biskupi otoczyli o. Marcina, nieustraszony starzec skinął, aby szli ku zamkowi.
Zdala już musiano widzieć ten pochód uroczysty. Dziedziniec około dworca królewskiego pełen był ludzi, wojskowych koni, dowódzców, żołnierzy. Sieciech nie miał czasu wydać rozkazów, a gdyby nawet był zalecił niedopuszczać arcybiskupa, próżnémby to było, bo poprzedzanemu krzyżem idącemu w ubiorze pontyfikalnym, nikt w świecie nie byłby śmiał drogi zapierać.
Rozstępowali się coprędzéj wojskowi, niektórzy na kolana padali, inni cisnęli się do rąk biskupów, całując je i dopraszając się błogosławieństwa. Sędziwy pasterz doszedł tak do drzwi dworca bez najmniejszéj przeszkody.
Tu komornicy, dworscy, czeladź, wszystko co nad miarę pobożnego króla otaczało, rozstąpiło się posłusznie, nikt nie śmiał wątpić nawet, iż król przyjąć musi duchowieństwo, dla którego przystęp doń zawsze był wolny.
Otwarto szeroko podwoje izby, w któréj siedział Władysław; starzec ze swém otoczeniem całém ukazał mu się niespodzianie. Na widok jego król zmięszany podniósł się naprzód z siedzenia ruchem gwałtownym i upadł na nie wpół omdlały.
Wojewoda tylko co był wszedł do niego, nie mając jeszcze czasu na rozmowę, gdy duchowni we drzwiach się zjawili.
Arcybiskup z towarzyszami swymi, resztę prałatów zostawując w przedsieniach, śmiałym krokiem zbliżył się do króla.
— Miłościwy panie — odezwał się surowo, spoglądając na wojewodę — przychodzimy do ciebie samego i pragniemy rozmowy bez świadków.
Oczyma przelękłemi, jak litości prosząc, król Władysław mierzył arcybiskupa, a razem za rękę pochwycił Sieciecha, dając znak, że nie chce, by się oddalał.
— Ojcze, ja bez niego nie mogę nic, proszę was!
— A my z nim i przy nim nic nie możemy — odezwał się o. Marcin surowo. — Dziecię z matką będąc, piastunki nie potrzebuje. Kościół jest matką waszą miłościwy królu.
Wojewoda stał jeszcze, gdy arcybiskup dodał łagodniéj:
— Błagam was panie, oporu kościołowi nie stawcie, władzy jego nie sprzeciwiajcie się, bo dobra waszego chce i pokój przynosi z sobą.
Bądźcie pamiętni na los brata waszego.
Strwożony król tém przypomnieniem załamał ręce, puściwszy dłoń wojewody, pochylił się zdając tracić przytomność. Potém wzrokiem nieśmiałym Sieciechowi wskazał, ażeby ustąpił. Wojewoda cofnąć się nareszcie był zmuszony i postąpił kilka kroków, gdy majestatycznie, dumnie, z gniewem na twarzy weszła królowa Judyta. Widać w niéj było ową siostrę cesarską, ufającą w brata potęgę.
Wstrzymała się niedaleko od progu.
— Król a małżonek mój — poczęła — chorym jest na ciele i umyśle. Dlaczego przewielebność wasza o sprawach państwa z nim mówić chcecie, gdy ma namiestnika i zastępcę!
Arcybiskup wcale nie zmięszany zapytaniem — odpowiedział z przyciskiem.
— Dlatego miłościwa pani, że namiestnik ten nie króla zastępuje, ale sam nim chce być. Wasza miłość zechcecie nam bez przeszkody dozwolić mówić z panem naszym, potrzeba jest tego wielka.
Twarz królowéj oblała się rumieńcem.
— Wy tu ojcze przewielebny nie najwyżsi jesteście — zawołała — Rzym nad nami i wami jest, a biskup rzymski papież. Ja poślę do papieża, do cesarza.
— Ślijcie miłość wasza do kogo się podoba — rzekł spokojnie arcybiskup — ja téż słać będę. My w królestwie tém cesarzowi nie podlegamy, chociaż go szanujemy, poddani jesteśmy Rzymowi i ojcu naszemu jednemu tylko. Z rąk jego odebrałem instytucyę i paliusz, Boga tylko i jego znam nad sobą.
Zagniewana królowa chciała mówić jeszcze, gdy przerażony coraz bardziéj król rękami gwałtownie poruszając, dał znak, by ona i Sieciech odeszli.
Zmierzywszy złośliwemi oczyma duchownych, Judyta razem z wojewodą znikła za zasłoną.
Arcybiskup zwolna i łagodnie przybliżył się do króla, a widząc go drżącym i aż do omdlenia prawie strwożonym — rzekł doń:
— Niech się uspokoi dusza wasza, miłościwy panie, niech błogosławieństwo Boga pokoju, zgody i miłości zstąpi na nią, w Imie Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
Król przeżegnał się z pośpiechem.
— Gałąź oliwną niesiemy ci, miłościwy królu — mówił daléj arcybiskup — nie wojnę. Sieciech was kusi do niecnéj walki z dziećmi własnemi i poddanymi, my jéj nie dopuścimy w imie kościoła.
Król nie odpowiadał nic, brak mu było doradzcy, patrzał dokoła, jak gdyby Sieciecha szukał.
— Nie sądźcie miłościwy panie — ciągnął daléj arcybiskup — ażebyście po sobie mieli siłę; wojewoda mami was tém, jako mamił i oszukiwał w rzeczach innych. Tyle macie ludu, ile on go złotem kupić zdołał. Ludzie się brzydzą bratobójstwem Kaina i rzucą broń przy pierwszém spotkaniu. Sromotnie pobiją was dzieci, a ten sam wojewoda, którego ocalić pragniecie, zginie w walce albo gorzéj — od oprawcy.
Król jęknął.
— Tak, Sieciecha i zdrady jego wyrzec się trzeba — mówił starzec. — Błagam was o to w imie kościoła, Matki naszéj! Nie zgodzicie się li, ja krzyż mój rzucę między szeregi, aby depcąc świętokradzko wizerunek Zbawiciela musiały iść na siebie, tak, jak ewangelię depcąc pójdą zabijać braci.
Na królu mowa arcybiskupa uczyniła wrażenie wielkie, płakać począł, pochylił się do rąk starca i całując je, wołał.
— Ojcze moj! — ojcze — nie nastawajcie na Sieciecha, proszę za nim, ja bez niego żyć nie mogę.
— Grzechem jest obcego człowieka przekładać nad krew, nad dzieci własne — rzekł arcybiskup. — W grzechu śmiertelnym jesteście, nikt was nie rozgrzeszy. Nie chcecie li gubić duszy, wyrzeknijcie się tego szatana, który was uwikłał w sieci swoje.
W tém biskup Filip łagodniejszym głosem się odezwał.
— Królu a panie, ulitujcie się tysiącom ludzi którzy zginą za sprawę niegodnego! — Wyrzeczcie się go!
Powtórzył to za nim O. Paulin.
Wszyscy obstąpili króla, który w niepewności największéj bełkotał coś niewyraźnie i zdawał rozpaczać, niewiedząc jak się ratować.
— Zdacie mnie na łaskę synów wyrodnych — rzekł — a którzy śmierci méj dla panowania pragną.
— Nie dzieci ale Sieciech panowania pożąda a śmierci Waszéj życzy — rzekł arcybiskup.
— Oddalcie panie, wojewodę — nalegał Filip — niech dla jednego człowieka nie ginie królestwo.
To mówiąc biskupi ujęli ręce króla wystygłe i drżące.
— Uczyńcie jako prosimy, uczyńcie. Kościół radzi, kościół nakazuje, — mówił O. Marcin — Nie usłuchacie, kościół matka wasza, siągnie po miecz i po tę siłę jaką ma, aby nie dopuścić zgorszenia i zguby!!
Groźby te powtarzające się ciągle, złamały wreszcie króla. Sam zostawiony sobie, strwożony w sumieniu, przestał się opierać, ugiął głowę, zdawał godzić na wszystko.
— Ocalcie mu życie! — począł błagająco — wrogowie na nie nastają. Jeśli ja go opuszczę zamordują mściwi.
— Niech uchodzi z życiem, byle szedł precz z królestwa tego, odezwał się arcybiskup.
Król głowę osłonił rękami.
— Dajcie mi czas! — miejcie litość — nie naglijcie! Nie chcecie śmierci mej!
O. Marcin ustąpił nieco, niepodobna było nad nieszczęśliwym panem nie mieć politowania.
— Dzień i dwa weźmijcie do rozmysłu, — rzekł powolnie — lecz nie ustąpię ztąd dopóki państwu pokoju nie ubezpieczę, a dzieci skruszonych do nóg waszych nie przyprowadzę.
Dalsza rozmowa niemożliwą już była, siły chorego wyczerpały się, O. Marcin błogosławił go.
— Bóg niech będzie z wami, — rzekł. — Pomnijcie, miłościwy królu, że w rękach waszych są losy królestwa tego i że przelana krew spadnie na sumienie wasze... Niech Bóg odwróci, niech Bóg oświeci, niech Bóg doda siły!
— Amen! — dodali towarzysze arcybiskupa.
Wzruszony król chciał do drzwi odprowadzać duchownych, lecz sił mu brakło; podniósł się z siedzenia i padł na nie z niemocy wielkiej. Zimny pot czoło mu oblewał.
Duchowieństwo ustępowało gdy królowa weszła znowu Sieciecha wiodąc za sobą. Zmieniona jéj twarz stała w płomieniach gniewu; niemoc królewska nie obudzała w niéj litości ale niechęć i pogardę. Zbliżyła się do omdlałego na poły i wskazując go odezwała głośno do wojewody.
— Co czynić z takim człowiekiem, który żadnéj nie ma siły, chwieje się i pada, słucha każdego, lęka się wszystkich, rozum i wolę postradawszy — poświęci was, mnie, dzieci trwodze jednéj, da się prowadzić gdzie go te klechy powiodą. Na skargę na nich do Rzymu słać trzeba.
Król słysząc to nie odpowiadał, wyciągnął ręką szukając dłoni Sieciecha i pochwyciwszy ją szeptać mu coś żywo począł na ucho.
Spostrzegłszy to Judyta ruszyła ramionami i wolnym krokiem nazad się ku drzwiom zwróciła.
Sieciech pozostał sam z królem. Przez cały wieczór niemal, trwały jakieś między nim a Władysławem narady tajemne. Po kilkakroć wojewoda do królowéj odchodził i natychmiast nazad go powoływano.
Nadeszła wreszcie godzina wieczornych modlitw i jak zwykle, powołano kapelana królewskiego, aby je z krolem odmawiał.
Nim przystąpił do nich, O. Lambert, który arcybiskupowi posłusznym być musiał, wezwał króla, ażeby oczyścił swe sumienie przypomnieniem grzechów, i roztrząsnął w sobie azali przeciwko Bogu i władzy kościoła a tym co ją sprawiali nie czuł się winnym.
Milczącemu Władysławowi powtórzył kapelan że najwyższy pasterz, brat tego, który zasiadał na Rzymskiéj stolicy; wezwał go do uczynienia zgody i spytał jak spełnił to żądanie? Nalegał na posłuszeństwo, zbawienie czyniąc od niego zawisłém.
Król nie opierał się już, do wszelkich ofiar oświadczył gotowość, otrzymał błogosławieństwo i modlitwy się rozpoczęły. Wojewodę musiał poświęcić. Jakkolwiek przywiązany doń duszy swéj zań oddać nie mógł.
Nazajutrz rano jak świt obudziwszy się, król rozkazał przywołać znowu Sieciecha i sam na sam pozostał z nim długo. Wojewoda od wczoraj zmieniony i posępny, zdawał się sam widzieć konieczność ustąpienia dla ocalenia życia.
O wszystkiém co na dworcu się działo wiedział arcybiskup. Z jego ręki czuwał tu posłuszny O. Lambert, grożąc interdyktem i klątwą.
Z zamku widać było machiny oblężnicze, które w obozie Magnus kazał przygotowywać, ściągające się oddziały, zbijane promy i łodzie, które lada chwilę przeprawę przez rzekę zapowiadały.
Wojewoda myśleć już musiał tylko jak wczas uchodzić, aby nie być pochwyconym. Co chwila donoszono mu iż z pułków jego gromadami ludzie przechodzili do obozu za Wisłę, inni zagrożeni przez duchownych po lasach się rozpraszali.
Na pozostałych téż coraz mniéj rachować było można, tak wpływ księży onieśmielał ich i ochotę do walki odbierał.
Rosła trwoga na zamku, któréj nikt oprzéć się nie mógł.
Ostatnie króla wysiłki wstawiania się za Sieciechem, którego chciał przy sobie, bodaj bez władzy żadnéj zatrzymać, nie powiodły się. Odpowiadano od arcybiskupa, że w takim razie za życie wojewody ręczyć nikt nie mógł, tak nań nieprzyjaciele byli zażarci.
Przez cały ten dzień naprzemiany rozpacz, narzekania, nadzieje pozyskania sobie duchownych darami i obietnicami nadań nowych, ofiarami które odrzucano: zwątpienie wreszcie i trwoga panowały na dworze. Po kilkakroć uproszony O. Lambert od króla i wojewody chodził i wracał do arcybiskupa, nic otrzymać nie mogąc nad to co zapowiedziano — wygnanie.
Gdy upłynął czas dany do namysłu królowi, trzeciego dnia arcybiskup z towarzyszami znowu się udał na zamek, aby usłyszeć odpowiedź stanowczą.
Wojewoda po raz pierwszy sam stracił męztwo, nadzieję i wiarę w to ażeby się mógł dłużéj utrzymać. Kościół stawał przeciwko niemu, a król z nim walczyć nie mógł.
W izbach królowéj lament był i narzekanie a groźby. Sieciech tu przesiadywał teraz, bo do Władysława przystęp nawet mu tamowano. Judyta jedna przyszłości się wyrzec nie chciała i starała pocieszać skazanego, który zupełnie zwątpiwszy o sobie, siedział złamany i przybity a pół martwy.
— Ustąpić im dziś potrzeba! — mówiła królowa, lecz nie koniec na tém! Niech robią co chcą, poślę do Rzymu skarżyć, będę słała do cesarza o pomoc, niech przyjdzie i zawojuje ten kraj a zagarnie. Wy uchodźcie abyście się przechować mogli do czasu. Do Niemiec wam potrzeba, tam was przyjmą i schronią.
Wojewoda, mający przez żonę stosunki na Rusi, tam się spodziewał znaleść skuteczniejszą pomoc, — odparł że na Rusi woli przebywać.
— Chrońcie się gdzie chcecie — odparła królowa, — ale nie oddalajcie się od granicy aby być pogotowiu. Ja nie zaśpię a królowi téż pokoju nie dam, aż się to wszystko odmieni... Stary arcybiskup nie pożyje, następca inny być musi, przyślą go z Niemiec lub Rzymu... Wy powrócicie, wy musicie powrócić — dziś trzeba najdroższe ratować życie.
O tém téż tylko myślał Sieciech i o zemście którą gotował... Zmniejszony dwór sposobił się w drogę do Sieciechowa, zkąd uchodzić musiał na Ruś, nie widząc się w kraju bezpiecznym. Co godzina zmniejszał się orszak skazanego na wygnanie.
W obozie za Wisłą wiedziano tegoż dnia, że król musiał się zgodzić na opuszczenie Sieciecha, a gdy uroczyste dał na to, wobec świadków, słowo arcybiskupowi, padł zemdlały, tak że go na łoże przeniósłszy, ledwie słudzy mogli do życia przywrócić.
O. Lambert, który jak wielu duchownych naówczas potroszę lekarzem był, pozostał przy chorym, niosąc mu razem religijną pociechę.
O wygnaniu wojewody w chwili piorunem po obu obozach wieść się rozeszła, wszędzie ją przyjmowano okrzykiem radośnym.
Wojsko, starszyzna, duchowni, lud, dla którego wojna była najstraszniejszą klęską, ciesząc się powtarzał, iż Sieciecha już niema!
Gdy wojewoda wyszedł z komnat chcąc sobie zapewnić orszak liczniejszy do granicy dla bezpieczeństwa; wszystkich znalazł już świadomych wypadku.
Pierwszego Halkę spotkał w podwórcu.
— Pójdziecie ze mną, odezwał się do niego — na czas ustąpić muszę za granicę.
Halka stał zafrasowany.
— Miłościwy panie, — odrzekł mrucząc — bierzcie kogo innego, ja nie mogę. Rodzinę liczną mam, stary jestem, a gdybym raz wyszedł, wrócićby mi było trudno.
Pokłonił się i wysunął spiesznie.
Powołany Strzepa, który zdala stał, przywlókł się zwolna z głową spuszczoną.
— Wybierajcie się ze mną! — rzekł do niego.
— Ja? z wami? — odpowiedział pokręcając głową Strzepa. — Rozważcie no, czy z tém dobrze będzie? a kogóż tu zaufanego zostawicie, aby waszego mienia i sprawy strzegł? Nie tylem ja wam indziéj, jak tu potrzebnym. Pozostać muszę nie dla siebie, a dla was.
Sieciech nań spojrzał z pogardą.
— I wy więc coście mi winni wszystko opuścić mnie chcecie?
— Opuścić? — podchwycił szwagier — ja? ale ja właśnie dla was zostanę w miejscu na straży.
Nie widzicież, iż tego potrzeba?
— Zostańcie! — odparł oburzony wojewoda tyłem się do niego zwracając — nie potrzebuję was.
— Zabój nietutejszy, nie osiedział się jeszcze, może łacniéj wędrować — dodał Strzepa — czemu jego nie przybierzecie?
Sieciech w istocie zwrócił się do Zaboja, który coś około ludzi swych i rynsztunku przysposabiał.
— Jedziecie ze mną, Zabój — rzekł spozierając na niego.
— Ja? odwracając się odparł Czech — albo już nie macie kogo z sobą zabierać, abym ja miał wszystko opuszczać, ledwie się osiedliwszy. Dom nieskończony, — trzebieże pod osady ledwie począłem! Szalonybym był z miejsca się ruszać!
Dumny Sieciech, przed którym niedawno płaszczyło się wszystko, nie miał teraz tylko czeladź i niewolnych ludzi przy sobie.
Co się w duszy nagle upadłego człowieka dziać musiało — któż wypowie?
Jedni drugich ostrzegali, aby się nikt nie ważył iść z nim i na niepewne puszczać losy, bo mu wszystkie posiadłości i ziemię zabrać miano i wywołanym być miał na wieki.
Przechodzącego przez podwórza omijano zdaleka, niektórzy kryli się przed nim do przedsieni i po szopach, aby gwałtem nie pociągnął ich z sobą.
Wojewoda chciał raz jeszcze do króla iść. Komornicy, którym arcybiskup i duchowni surowe wydali rozkazy, stanęli u drzwi nie dopuszczając wnijścia. Zażądał, aby ktoś od niego z poselstwem udał się do pana, nie znalazł człowieka coby się go podjął.
Niektórzy ze śmielszych dworzan króla, dobrali tę chwilę, aby mu przypomnieć jak się dawniéj z niemi obchodził i wyrzucać mu na oczy prześladowanie, które cierpieli od niego.
Odegnany ode drzwi, ujść musiał z niczém. Pozostawała mu jedna królowa, która wyrzekając, płacząc i przeklinając, swojemi ludźmi, Niemcami i Węgrami otoczyła go dla bezpieczeństwa.
Ze szczupłą garstką czeladzi Sieciech puścić się nawet nie śmiał do granicy i wahał się co pocznie, gdy ze dworu Judyty dano znać o posłuchu, że spisek był uczyniony, i jeśliby pozostał dłużéj, miano go wydać w ręce Magnusa. Królowa sama zaklinała i nagliła do odjazdu. Nadchodził wieczór, nie było chwili do stracenia, wojewoda w komnacie królowéj wdziawszy opończę szarą i czapkę prostą, pobiegł do koni swych i ludzi.
Kilkudziesięciu ledwie zastał w miejscu, bo wszyscy wygnaniem zastraszeni, kryli się i uchodzili. — Przed nocą trzeba było zamek opuścić. Jeden gościniec ku lasom pozostał jeszcze wolnym, i tym o zmroku musiał Sieciech pospieszać na zamek swój, nimby do Sieciechowa nadeszła wiadomość o jego upadku, aby żonę, dziecię i skarby ocalić.
Zaledwie wyjechał za bramy, niepoznany szczęściem, gdy arcybiskup Marcin wysłał kapelana swego do Zbigniewa, aby zwiastował pokój, przebaczenie i wygnanie wieczne Sieciecha, którego król wyrzec się musiał.
Zarazem panowania się Władysław zrzekał dobrowolnie, zostawując sobie tylko Płock i kilka grodów na Mazowszu. Z płaczem prosił O. Marcina o spokój, aby za grzechy mógł Boga przebłagać i reszty dni dożyć w ciszy, nie jako król, ale jako człek znękany, który umrzeć pragnie w zgodzie z sumieniem.
Późno w noc już przeprawiwszy się czółnem za Wisłę, kapelan arcybiskupi dostał się do obozu i namiotu Magnusa. — Czekano tam niecierpliwiąc się już wiadomości z Płocka, gdyż Zbigniew i część starszyzny nagliła o rozpoczęcie oblężenia, aby raz dobić się do końca.
Od łodzi już na widok posłańca biegły tłumy przeprowadzając go, ciekawe co przynosił.
Magnus wstał badając oczyma w trwodze, aby nowéj zwłoki nie żądał. Lecz z twarzy wypogodzonéj księdza domyśleć się było można, iż z dobrą przychodził nowiną.
Zaledwie usta otworzył, gromada, która biegła z nim, zasłyszawszy — pokój, — rozpierzchła się po namiotach. Krzyki odzywały się zewsząd radośne, ochocze, wesołe, ludzie z dalszych stanowisk porzuciwszy kotły, ognie, konie, lecieli aby się dowiedzieć i odnieść swoim wieść dobrą.
Wołano: — mir! mir!
— Boże zmiłuj się nad nami! — Bogu chwała!
O Sieciechu rozpowiadano różnie, jedni że uszedł z pomocą królowéj, drudzy że był w ciemnicy, zkąd go na stracenie jutro wydać miano.
Bolko i Zbigniew razem prawie znaleźli się u namiotu wojewody w chwili, gdy posłaniec kończył już zdawać sprawę.
— Sieciech oddalony! Sieciech na wygnanie skazany — król pokój przyrzekł — wołano do królewiczów.
Rzucił się Zbigniew.
— Gdzie ten zdrajca?
— Dozwolono mu iść na wygnanie — odpowiedział ksiądz.
Magnus i starszy królewicz zakrzyknęli oburzeni, iż się go puszczać nie godziło, gnać i imać było potrzeba, zabić lub oślepić, aby uszedłszy na Ruś nie naprowadził nieprzyjaciela.
Gdy jedni radowali się niepomiernie z jakiéj takiéj zgody, drudzy zaraz na koń się chcieli sposobić, w pogoń iść, obławy sprawić na Sieciecha, wołając, że póki on żyw, pokój niepewny.
Tymczasem ciemna noc nadeszła i pogoń tę wstrzymała, a nazajutrz gnać już było napróżno.
Noc cała spłynęła w radości wielkiéj, ochocie i śpiewach, co było czółen, promów i tratew chwycili wnet ludzie do Płocka płynąć, aby coprędzéj swoich zobaczyć. Z zamku téż od króla spieszyli niektórzy do królewiczów i Magnusa, a co było młodzieży do Bolka. Ten radował się tylko tém, że ojca zobaczy znowu i rękę jego ucałuje. O niego dowiadywał się u wszystkich, nad nim bolał i rad był pospieszyć ku niemu.
Zarazem Pomorcy, którzy się o Santok kusili, niepokojem go nabawiali; chciał biedz bronić granicy.
— Jutro do króla, — wołał do swoich, — a gdy o niego będziemy spokojni, pojutrze kto żyw z moich, na Santok, na pogany!
Młodzież wtórowała mu ochotnie powtarzając:
— Na pogan! na Pomorce!
Zbigniew stał obojętny i słuchał.
— Mnie — rzekł — pilniéj do Gniezna, aby precz wymieść tych, co mi tam gospodarowali, ład zaprowadzić i spocząć po tych utrapieniach.
Wojna ta a raczéj włóczęga, spanie pod namiotami, żołnierskie jadło, słoty, zimna, niewygody srodze Zbigniewowi dokuczyły. Niczém były benedyktyńskie posty i twarda pościel w klasztornéj celi — obok głodu w pochodzie, śnie na trawie przemokłéj, niepokoju dniem i nocą, z dodatkiem konia, który nogi rozłamywał i zbroi co ramiona ciężarem swym dusiła.
— Na Pomorców naprzód pójdziemy! — rzekł do niego Bolko.
— Nie ja — odezwał się Zbigniew — ja pod dach na spoczynek — wy! jak wola — mnie się siły wyczerpały.
Drużyna Bolkowa odwróciła się od niego, poszedł się pocieszać z Zahoniem do swojego namiotu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.