Królewscy synowie/Tom IV/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.


Czarna jak przepaść niezgłębiona była noc jesienna. Królewicz, którego teraz i królem już zwano, bo sam jeden panował, z nikim nie dzieląc władzy — stał obozem pod Wieleniem.
Wojsko spoczywało znużone, ale czujność była wielka, nie zasypiała starszyzna. Bolko nauczył jéj pilności téj, bo sam najpilniejszym był.
Ogniska przygasić nakazano, straże gęste chodziły po obozie, w namiocie pańskim ulubieńcy jego Skarbimierz i Żelisław dotrzymywali czuwającemu Bolesławowi. Zniżonemi głosy rozmawiano pocichu.
Namiot królewski nielepszym był od tych, w których starszyzna jego noclegowała. Na dworze swym lubił Bolko wystawę, ale wygodami w pochodzie, w obozie pogardzał. W jednéj zbroi się kochał, i ta najpiękniejszą, choćby najdroższą być musiała.
W namiocie jego nie widać téż było ani opon kosztownych, ani drogiego sprzętu wiela, ani co by do rozpieszczenia się przy spoczynku służyć mogło.
Po kątach tylko porozrzucany błyszczał oręż wszelaki. Musiał król zawsze mieć zapaśnych zbroi kilka dla wymiany, bo siebie i pancerza nie żałował, a bez miary go na nim psowano, i lżejszego uzbrojenia podostatkiem, wreście coś na okaz i przyjęcie ludzi, gdy wystąpić potrzeba było okazale. Tak samo mieczów do wyboru lik był wielki, a wożono je za nim, gdy na bitwę wychodził, aby zawsze miał świeże pod ręką.
Stali Skarbimierz i Żelisław przy nim, bez oka jeden, bez ręki drugi, oba bohaterskiéj postawy ludzie, ale ich Bolko przechodził twarzy wyrazem, całą osobą swą, w któréj króla, pana, wodza i rycerza widać było. Nie takiego co się nim okazać chce, aby mu się ludzie kłaniali, ale który z Bożéj łaski, w pocie czoła, krwią się dorobił wielkości swéj i mimo swéj wiedzy, wielkim jest.
Powaga w nim była z prostotą, majestat z chrześcijańską połączony pokorą. Nieznany człek spotkawszy go, uchylał głowę przed nim, wybranego czując.
— Miłościwy panie — odezwał się Żelisław Złota-Ręka — spocznijcie już. Pora spóźniona. Bóg łaskaw, bezpieczni jesteśmy, nie napadnie na nas nikt w tę noc ciemną. Zbyt się troszczyć nie ma o co.
— Poślemy jeszcze czaty, ludzi dobornych co wszystkie stanowiska obejdą — dodał Skarbimierz Jednooki. — Spocznijcie panie, potrzeba wam spoczynku.
— Spocznę! o! noc długa! — odparł Bolko — ale wprzódy uczynię co postanowiłem. Drużynę wezmę i obóz z nią objadę, potém już legnę spokojny do dnia białego.
— Zbyteczne to — rzekł Żelisław.
— Lepiéj zbyt się troszczyć, niż zamało — rzekł król śmiejąc się. — Drużyna czeka już na mnie, objedziemy okolicę, mam niepokój jakiś i trwogę.
— I ja pojadę z wami — dodał Skarbimierz.
W tém opłotek namiotu uchyliło chłopię i oznajmiło.
— Stoi drużyna i w pogotowiu czeka.
Ruszył Skarbimierz kazać sobie podać konia. Król zbroję poprawił, hełm włożył, płaszcz mu na ramiona rzucono, na miecz, który przypiął popatrzał i wyszedł przeżegnawszy się z namiotu.
Noc straszliwie ciemna była, deszcz popruszał drobny, wilgotny wiatr kiedy niekiedy przesunął się po obozowisku, na szałasach poruszając gałęzie.
Wyszedłszy król ucha nastawił, rękę doń przykładając.
— Słyszysz? — odezwał się do Zemły.
— Nic, jeno obóz, który zawsze tak dysze, gdy usypia — odpowiedział zapytany.
— Nie, nie tak on dysze — rzekł król — oddech ten znam! Słychać zdala tentent powolnie idących koni!
— To stado nasze na paszy — rzekł Zemsła.
— Słyszę ja i stado — mówił król potrząsając głową — tentent to inny, mierzony, zgodny...
Niespokojnie się obejrzał po swoich.
— Na konie! — rzekł stłumionym głosem.
Ręką wskazał i sam ruszył przodem.
Zaledwie kilkadziesiąt kroków oddalili się od namiotów, gdy w głębi gdzieś nocnéj wyraźnie usłyszeli stąpanie koni, stłumiony brzęk żelaza, jak gdy się miecz z boku jadąc potrząsa i niby gwar jakiś głuchy. Król podniósł się na koniu i ucha nastawił.
— Pomorce idą na nas — zawołał — za mną! na nich!
Zaledwie się puścili z miejsca, gdy już na krańcach obozu, wśród ciszy nocnéj odezwały się krzyki, zabrzęczały i świśnęły dobyte miecze. Pomorcy wtargnęli między namioty i szałasy.
Orszak królewski cwałem się rzucił w tę ciemność czarną jak otchłanie, szczęściem konie znały i czuły drogę, mijały ogniska i barłogi i dopadli na kraj obozowiska, gdy znaczny, jak się domyślać było można, oddział napastników na szałasy się wdarłszy, zaczynał uśpionych tratować i mordować zbudzonych. Ogromna wrzawa rozległa się po całéj dolinie. Ludzie przerażeni zrywali się z pierwospów nieprzytomni.
Koni nie było pod bokiem, zbroi i broni omackiem szukać musiano, zamięszanie straszliwe szerzyło się z trwogą razem. Lecz Bolko już na karkach Pomorcom siedział, którzy wcale się nie spodziewając téj gotowości do boju, a ujrzawszy nieprzyjaciela zbrojnego, natychmiast cofnęli się i uchodzić zaczęli przelękli, sądząc, że wpadli w zasadzkę.
Mały oddział królewski rozdarł się na dwie połowy, aby z dwu stron razem na nieprzyjaciela uderzyć. Noc sprzyjała obronie, bo liczby szczupłéj Pomorcy nie mogli zobaczyć — strach ją podwajał.
Uchodzili napastnicy a lud tymczasem wybiegał z szałasów, chwyciwszy co znalazł naprędce, i w pogoń spieszył, poczuwszy, że nieprzyjaciel uchodzi.
Przed chwilą w śnie pogrążony obóz zakipiał, zawrzał, a starszyzna wprędce gotowa leciała pędem na pomoc Bolesławowi.
Sam on ze swoją drużyną ścigał uciekających z tą wściekłością, która go w boju opanowywała i któréj nic pohamować nie mogło.
Skarbimierz musiał zaskoczywszy przed konia za cugle pochwycić i gwałtem niemal wstrzymać od dalszéj pogoni, która na zasadzkę niebezpieczną zaprowadzić mogła... Bolesław gniewny na niego ledwie się dał ubłagać, aby do obozu zawrócił.
Tu zaraz po rozsypce Pomorców, pospiesznie zaczęto przygasłe rozniecać ogniska, obóz ciemny wprzódy zaświecił czerwonemi dymy i płomykami, około których żołnierstwo się niespokojnie gromadziło. Choć niebezpieczeństwo już przeszło, zbroili się co prędzéj ludzie, inni konie z pastwisk pędzili i uzdali. Krzyk, wrzawa, ale razem radość wielka ze zwycięztwa niespodzianego rozlegały się szeroko.
Noc nagle dniem się niemal stała. Wszystko było już pogotowiu do walki i wyzywało do niéj.
Bolko znużony, hełm zdjąwszy, wracał ku swoim namiotom, gdy Skarbimierz, który za nim pozostał był nieco, nadbiegł zapowiadając, że jeńca jakiegoś wziętego Pomorcom prowadzono. Wedle wszelkiego podobieństwa, miał to być któryś z dowódzców wyprawy. Z nim kilku ze starszyzny także zabrano.
Król tak był rad temu, że czujnością swą zbawił wojsko od klęski a siebie od sromu, że o niczém nie myślał, prócz by Bogu za jego opiekę dziękować.
Jak świt kapelan miał mszę dziękczynną odprawić.
Po drodze spotykający pana żołnierze, witali radosnemi okrzykami, śmiejąc się i podnosząc do góry zapalone gałęzie smolne, aby mu przyświecić.
— Bóg miłościw z nami! — wołano wedle zwyczaju.
— Bóg z nami! — wtórowały gromady.
Przeprowadzony przez swoich wiernych wszedł król do namiotu, a za nim pacholę, które spieszyło, aby zbroję porozpinać i od ciężaru go uwolnić. Na hełmie znać było cięcie jedno, które się po nim ośliznęło, na piersi téż zgięta była zbroja od uderzenia oszczepem, lecz Bolko nie czuł się rannym, nie wiedział nawet o tych razach i rozpromieniony weselił się, szydząc z tych, co mu wycieczkę odradzali.
Do namiotu ściągać się za nim poczęli dowódzcy, wszedł i Żelisław Złota-Ręka, lecz nagniewany i chmurny.
Z twarzy jego Bolko, który go znał dobrze, wyczytał troskę jakąś i niepokój.
— Cóż ty mi przynosisz? — zapytał.
— Niesmaczną rybę, którąśmy po nocy złowili! — zawołał Żelisław — bodajby z nią raz był koniec przecie.
— Jaką rybę? coć jest? — pytał król.
— Ujęto w całéj zbroi rycerza, który się zrazu rozpaczliwie chciał bronić a nie zdołał. Ten to jest, który tu Pomorców prowadził.
— Przemko? czy zdrajca Gniewomir, któremum był ojcem chrzestnym? — spytał żywo Bolko — który z nich?
— Gorzéj niż jeden z tych dwu — odezwał się Żelisław. — Boża prawica dała nam go w ręce, a dziś i O. Marcin nie będzie za nim śmiał rzec słowa!
Rzucił się król.
— Co mi prawisz zagadki!
— Zbigniewa, nie kogo innego na czele Pomorców uciekającego wzięto do niewoli.
Król osłupiał, opadły mu ręce, wszyscy z podziwienia krzyknęli.
— Możeż to być? — odezwał się Bolesław — niedawno mi uroczyście przysięgał!
— A dziś go ujęto jako zdrajcę! godzącego na nas i na życie wasze — rzekł Żelisław. — Mamy go w ręku, szkoda że żywym.
Bolkowi jakby łza zakręciła się w oku, szlachetne serce czuło litość nad tak nizko upadłym człowiekiem.
Obstąpili króla dowódzcy.
— Życie niech da! dosyć tego! — począł Żelisław.
— Miłościwy panie — dodał Skarbimierz — jeżeli mu i teraz przebaczycie a puścicie go wolno, rzeczemy wszyscy, że nie ma u króla sprawiedliwości! Cóż będzie dla dobrych, gdy dla złych jest takie pobłażanie!
— Wszyscy my ilu nas jest — dodał inny — domagamy się nań kary. Dość krwi nas kosztuje, oślepić go, albo niech szyję da. Nie ma z nas jednego, coby mu rany jakiéj nie był winien! a wielu poginęło przez niego!!
I wszyscy zgodnie poczęli wtórować.
— Zgubić to złe zielsko! nie żywić go, niech ginie!
Bolko słuchał zasępiony.
— Do jutra, do rana — rzekł krótko.
Spojrzeli nań dowódzcy, na twarzy malował się frasunek, odprawił ręką przybyłych, a gdy wyszli pokląkł na modlitwę i słyszano jak jęczał trwając na niéj długo. O świcie msza święta z dziękczynieniem odprawić się miała, czekano na nią i nikt o śnie nie myślał. Gwarzono o osobliwéj téj nocy przygodzie.
Dnieć nareszcie poczynało. Że deszcz pruszył ciągle, ołtarz podróżny wystawiono pod namiotem, odchyliwszy ze wszech stron ściany, aby wojsko dokoła stojące celebrującego widzieć mogło. Król pokląkł i na kolanach mszy całéj słuchał pobożnie.
Śpiewano potém pieśń, odmawiano modlitwy, obrzęd się nierychło skończył.
Około króla gromadziła się starszyzna niespokojna, szczególniéj rycerstwo krakowskie, które Zbigniewowi zdrad jego i nikczemności przebaczyć nie mogło. Czekano tylko, aby Bolesław powstał, gotując się nań nalegać o przykładne ukaranie jawnego winowajcy.
Skarbimierz i kilku innych znikło i nie pytając o rozkazy kazali więźnia prowadzić przed pana. Srogi był widok tego człowieka idącego z wilczym wzrokiem, z twarzą trupią, bladą, z usty zaciętemi, ociągającego się, przerażonego, mściwéj, bezsilnéj złości pełnego.
Miał jeszcze na sobie zbroję, w któréj go pochwycono, bo mu jéj zdejmować nie dano. Po bokach za nim i przed nim szli pachołkowie z oszczepami i ci co go uchodzącego pochwycili.
Pochód przez obóz już dlań był karą. Ścigano go obelgami, urągowiskiem, przekleństwy, śmiechami, podchodzili doń żołnierze pięści mu do twarzy podnosząc, znęcano się nad nim bez litości. Gdyby nie ludzie co go otaczali, padłby pewnie ofiarą zajadłych i rozwścieczonych.
Gdy się ukazał we drzwiach namiotu, Bolko spojrzał nań oczyma gniewnemi.
— Śmierci godzien jesteś! — zawołał — śmierci, przechero! Dawnoś to o łaskę prosił i przysięgał?
Zbigniew coś zabełkotał, czego dosłyszeć nie było można.
Wszyscy zamilkli, czekając ażali co odpowie. Zaczął wreszcie niepewnym głosem.
— Głupi ludzie! mnie, ja, w pogoni chwycono! Goniłem z niemi! Cóż za wina! Goniłem!
Skarbimierz nie mogąc znieść bezczelności téj, przystąpił doń wściekły i trzęsąc się z gniewu.
— Jak śmiecie to mówić! — krzyknął — ujęto was, gdyście zagrzewali uchodzących do powrotu, z pośrodka Pomorców!! Broniliście się naszym, cięliście jednego.
— Kłamstwo! potwarz! złość, oszczerstwo bezecne, podłość! — począł ośmielając się coraz Zbigniew, który patrząc na brata odwagi nabierał. — Chciano mnie zgubić! Podstęp jest!
Stojący za nim poczęli krzyczeć oburzeni, podnosić ręce groźnie i odgrażać się. Bolko rozkazał im milczenie i skinął, aby się rozstąpili. Nie odpowiedział jednak nic wzgardziwszy kłamstwem oczywistém.
Zdala podnosiły się głosy, zrazu ciche, potém coraz huczniejsze.
— Śmierć zdrajcy!
— Na gałąź z nim!
— Oczy mu wyłupić!
Zburzenie było niezmierne.
— Czy to syn króla, czy niewolnika — zahuczał ktoś z dowódzców — jako zdrajca winien jedną ponosić karę. A co zdrajcom bywa?? Niech trzy razy ze psem na ręku obejdzie targowicę, niech mu oprawca utnie brodę i precz z nim z ziem naszych, a gdy wróci na pień głowa[1].
Inni wprost wołali.
— Śmierć mu! śmierć!
Bolko stał z oczyma w ziemię wlepionemi.
Zbigniew zaognionym wzrokiem oglądał się dokoła. W chwili gdy wrzawa ustała nieco, począł wołać.
— Na sąd Boży się zdaję! Sąd Boży! oczyszczę się!
Niewielu nawet ze starszyzny znało obyczaj ten zachodni Sądu Bożego. Król jako należący sercem do rycerstwa, szanował wszystkie jego prawa. W takiéj walce dla oczyszczenia się tkwiła myśl, iż Bóg niewinnemu w pomoc przychodził.
Znaczniejsza część dowódzców śmiechem powitała to żądanie, ale król się odezwał.
— Kto przeciwko niemu wystąpi na Sąd Boży?
Z pomiędzy starszyzny nikt ani myślał mierzyć się ze zdrajcą i człowiekiem pogardzonym. Prosty żołnierz Bondrych wyrwał się z gromadki opodal stojącéj.
— Ja pójdę! — zawołał podnosząc rękę.
Człek był szczuplejszy, mniejszy, słabszy nawet na pozór od rozrosłego, opasłego, grubych kości i silnych członków Zbigniewa, ale z twarzy jego widać było żołnierza, zajadłą taką pijawkę, co gdy się komu przypije do boku, już go nie puści. Spojrzawszy nań i na Zbigniewa, ze wzrostu i siły księciu było można łatwe wróżyć zwycięztwo. Sam on tylko zwątpił widać o sobie, bo wyzwawszy na Sąd Boży, z przyjęciem go się ociągał.
Śmiechy i przedrwiewania słychać było szyderskie w koło, co go jeszcze onieśmielało.
Zwyczajem było, że kto stawał na sąd ów, czy przez walkę, czy przez żelazo gorące lub inną próbę jaką, wolno mu było wprzódy spowiadać się i przystąpić do ołtarza. A że Bolko pobożnym był, gdy Zbigniew chcąc na czasie zyskać mruknął, iż o księdza prosi, skinął, by kapelana wezwano.
Pilnowano go jednak obstąpiwszy ciasno do koła, w obawie, aby konia dopadłszy, z rąk się im nie wydarł. Na krok nie odstępowali pachołkowie, a za niemi tuż dozorując szła starszyzna, nie spuszczając jeńca z oka.
Bondrych téż do spowiedzi oświadczył się gotowym.
Smutny i zgryziony powrócił król do namiotu. Czuł że od niego wszyscy się będą domagać surowéj kary, a krwią braterską, choć ten winowajcą był, mazać się nie chciał. Na duszy bolał i smucił się.
Ksiądz tymczasem przybył i zasiadł do wysłuchania spowiedzi. Nim ją rozpoczął Zbigniew, wiedząc jaki wpływ na króla mają duchowni, próbował ująć kapelana obietnicami wielkiemi, groźbą skargi do arcybiskupa, prośbami wreszcie i zaklęciami. Ksiądz zbył go zimno, odpowiadając, że spowiedzi słuchać przybył a nie sprawy, która doń nie należała.
Natenczas trwoga opanowała Zbigniewa, który ledwie mógł się zebrać na odpowiedź i bezprzytomny odszedł po rozgrzeszeniu.
Czekano już nań. Bondrych stał w gotowości, cały we zbroją odziany, w hełmie, z włócznią długą, konia trzymając w ręku. Drugi tuż stał pod Zbigniewa. Tłum ogromny cisnął się dokoła. Ponieważ na dworze i w wojsku turnieje na tępe włócznie i inne rycerskie zapasy często się odbywały, do tego starcia téż umiano wnet wszystko przysposobić jak było potrzeba. Zabito koły, zaciągnięto sznury, aby miejsce opasać i uczynić wolném.
Dwu woźnych stanęło po bokach dla strzeżenia, aby walka odbywała się bez podstępu i wedle obyczaju.
Zbigniew widomie ducha stracił, nie mówił nic, z oczyma spuszczonemi czekał wpół martwy. Włócznię jedną, którą mu podano, odrzucił, przyniesiono drugą, i ta była mu nie do ręki. Po długiém wzdraganiu się, trzecią nareszcie ujął. Koń mu się wydał niedobrym, przyprowadzono innego. Rachować się zdał na coś, oczekiwać, zwlekać, probując czy się sprawa w inny jaki sposób nie rozwiąże.
Spozierał w koło, nie jawiło się nic, czas upływał.
Bolko, aby lepiéj walce się przypatrzeć, stanął téż za szrankami konno, u boku.
Woźni po trzykroć znak dawali. Przeżegnali się oba walczyć mający, Zbigniewowi ociężałemu pachołkowie konia dosiąść pomagać musieli.
Bondrych pierwszy w szrankach zajął swe miejsce i czekał na przeciwnika. Leniwie zwlókł się książe na stanowisko. Po raz czwarty woźni okrzyknęli dając znak uderzenia.
Puścił się Bondrych z włócznią podniesioną na Zbigniewa, który swoją téż dźwignął nieco i konia ubódł ostrogą. W pierwszém tém starciu uderzył Bondrych księcia we zbroję. Zachwiał się dotknięty, ale że ciężki był i silny, w siedzeniu się utrzymał, włócznią swą nawet nie trafiwszy przeciwnika.
Że włócznie obie całe pozostały, rozjechali się z niemi, aby po raz drugi uderzyć na siebie.
Niebezpieczeństwo jawne zmusiło nareszcie księcia do obrony. Życie ratować musiał. Puścił się pędem wielkim, lecz w drodze natknął się na włócznię Bondrycha, która górą idąc hełm mu z głowy zdarła.
Od ciosu tego zachwiał się jeździec, koń pod nim spiął i Zbigniew na wznak runął na ziemię.
Okrzyk ogromny rozległ się dokoła.
Nim Bondrych miał czas nań poskoczyć, Zbigniew porwał się wylękły i za miecz chwycił.
Starli się teraz pieszo. Walka była nierówna, bo książe do robienia żelazem nigdy nie miał zręczności, siłą tylko namagał. Ciął po hełmie przeciwnika i do drugiego razu się zamierzał, gdy ten tak silnie w ramie prawe go uderzył, że Zbigniew zachwiawszy się, ośliznął i padł na ziemię.
Bondrych już mu na piersi oparł kolano i mały mieczyk od boku dobywszy, zabierał się pchnąć go nim między blachy zbroi, gdy Bolko krzyknął, iż walki dosyć było, aby Sąd Boży się objawił. Woźni rzucili laskami na znak, że się sprawa skończyła.
Zbigniew z głową obnażoną, oczyma krwią nabiegłemi, leżał rękami grzebiąc w piasku i usiłując się dźwignąć, wołał głosem rozpaczliwym.
— Życiem daruj! okup dam!
Z pogardą i wstrętem odwrócili się wszyscy od niego. Bondrych puścił go rad nie rad, mieczyk do pochew chowając.
Bolko skinął nań, aby się przybliżył i wziąwszy łańcuch od Skarbimierza, na szyję mu go zarzucił.
Pachołków potrzeba było znowu, aby z ziemi podnieść wylękłego i potłuczonego Zbigniewa, który o niczém już nie myślał, tylko, by jakimkolwiek kosztem ocalić życie. Właśnie gdy się to działo w szrankach, Bolkowi gońce wysłani na przepyty, wrócili i przywieźli z sobą pochwyconego człowieka. Prowadzono go przed króla. Zbigniew podnosząc się zobaczył jeńca, i zdjęty trwogą nową, trząść się począł cały.
Przy wysłańcu tym, który do drużyny jego należał, znaleziono w kaftan wszyty kawałek karty pargaminowéj, list pod pieczęcią książęcą.
Przywołany kanclerz odczytał go Bolkowi. Zawarte w nim były skazówki dla nieprzyjaciół jak i gdzie na króla napaść mieli. Dowody zdrady, gdyby jeszcze potrzebne były, mnożyły się cudownie, dla potępienia Zbigniewa. Trzymając kartę w ręku, kazał Bolko przywieść brata przed siebie, a gdy się wybladły zbliżył, potrząsł nią nad głową jego i rzucił z gniewem pod nogi.
— Wzywałeś Sądu Bożego świętokradzko — zawołał — gdy jawna jest niepoczciwość twoja! Bóg i ludzie cię osądzili!
W tém dokoła z wrzaskiem zawołano po kilkakroć.
— Głowę dać winien! Nie żywić go! zabić! zabić!
Jak nieprzytomny, chwiejąc się na nogach stał Zbigniew nie odzywając się już. Karta jego własna świadczyła, że z Bożego Sądu uczynił igraszkę. Na gardło mu godzono, siły w nim omdlewały, wołanie krwawe w uszach tętniało, zdając się co chwila grozić śmiercią.
Król stał gniewny, lecz zarazem hamując się widocznie. Ci co go znali, po ruszających się zwolna wargach poznali, iż modlitwę odmawiał, którą mu zalecił był kapłan, gdy nim niepomierny gniew owładał.
Zdrajca strwożony pokląkł, a raczéj upadł na kolana przed nim. Wyciągnął ręce.
— Bracie! jedna krew w żyłach naszych płynie, zlituj się nademną dla pamięci ojca! Życie mi daj! Pójdę ztąd precz, nie chcę nic! Bierz wszystko, zostaw życie!
Mówił to głosem jękliwym, lecz głuszyli go stojący tuż Żelisław i inni, wołając.
— Nie będzie zdradom końca, dopóki on żyw! Zadławić go!
Śmierć! śmierć przecherze!
Im król w większéj stał niepewności i skłonniejszym się zdał do zmiłowania, tém starszyzna głośniéj się burzyła.
— Nie obronim ziem naszych — mówił Skarbimierz — puścicie go, to się do Czech powlecze, spiskować z Swiatopługiem, pójdzie wichrzyć na Węgry, do Cesarza. Nie będzie pokoju nigdy! Zwyciężony, poskromiony, ściąć go dać!
— Oczy mu wziąć — wołali litościwsi.
— Zamknąć go do ciemnicy na zawsze.
— Na gałęź ze zdrajcą!
— Na pień z nim!
Buchały dokoła takie gniewy, taka namiętność, że król nie mógł wyrzec słowa, głuszno go. Czekał, aby się wyburzyła złość i skinął, aby Zbigniewa odprowadzono do namiotu Żelisława.
Ciągnięty przez pachołków, chciał się ku bratu rzucić Zbigniew, lecz Bolko cofnął się żywo i nie patrząc nań poszedł ku namiotowi. Gromadą wszyscy za nim pociągnęli.
Pięć lat ciągłych zdradziectw i niepokoju przyprowadzały ich do rozpaczy; wszyscy dowódzcy domagali się kary, wojsko całe z krzykiem im potakiwało. Nocne owo najście z Pomorcami najskłonniejszych nawet do powolności, oburzało.
Tłumem otoczono Bolka powtarzając.
— Nie żywić go!
— Bondrych nie pytając, gdy go w mocy swéj miał, dobić był powinien.
Bolko miał czas nieco ochłonąć. O zdradzie powątpiewać nie było podobna, jawną była, a jednak litościwe serce na krwi braterskiéj przelanie się wzdrygało. Pot lał mu się z czoła, walczył z sobą znękany.
— Czas mi dajcie do namysłu — odezwał się ręką wskazując wyjście. — Chcę być sam!!
Wiedzieli wszyscy, co to znaczyło; rycerskiego ducha, ale nieokrutny król, gdy krew inaczéj jak w boju przyszło przelewać, nigdy nie wydał wyroku bez porady ojca duchownego. Żadnego z biskupów nie było pod ten czas w obozie, krom jednego prałata, Francuza rodem, Ojca Septyma, człowieka wielkiego rozumu i nauki, lecz niepomiernéj surowości. Szanował go król na równi z biskupami, i nie wątpiono, że mu jedna ze stolic się dostanie.
Domyślili się wojewodowie, po co szedł dworzanin królewski i na drodze na O. Septyma oczekiwali. Obstąpili go przybywającego.
Skarbimierz pierwszy doń przystąpił.
— Znacie — rzekł — ojcze mój, wiecie co się u nas dzieje. Król się waha i skłania do przebaczenia. Radzić się was będzie, nie doradzajcież mu, aby dla łotra tego łaskawym był, a dla siebie okrutnym.
O. Septym milcząco po nich poglądał. Ujął w ręce czarną suknię swą i ukazał ją mówiącemu.
— Widzicie — rzekł — kapłanem jestem, surowości doradzać nie mogę. Nie godzi mi się. Wiecie, co napisano o przebaczaniu nieprzyjaciołom. Przeciwko słowu Bożemu żadna ludzka mądrość nie waży. Uczynię, com powinien. Wyście ludzie żelaza — jam człowiek miłosierdzia.
— Litujcież się nad ziemiami tymi, na które dzikiego zwierza wypuścicie! — zawołali otaczający.
O. Septym nie mówiąc nic ręką ich przeżegnał i poszedł do króla, który u wnijścia do namiotu stał oczekując nań z niecierpliwością.
— Ojcze miły — zawołał — uspokójcie sumienie moje. Domagają się na brata mojego śmierci wszyscy. Zdrada jawna, wina wielka, ale bratem mi jest, krew ojca w nim płynie, mazać się nią nie chcę, Kaimem być nie mogę. Co czynić? co czynić mam?
— Co każe sumienie — odparł O. Septym. — Rozum ludzki głupi jest a sumienie rozumne. Czyń co ci Bóg natchnie. Surowym każe ci być dla winnych, ale przebaczenie obłąkanym zaleca.
Do łaski go przywracać, ziemie mu nadawać byłoby niebezpieczeństwem, ale życie ocalić godzi się. Cóż on sam, bezbronny, wygnany uczynić ci może?
— Spiskować będzie z nieprzyjacioły — rzekł król.
— A bez niego będąż oni przyjaciołmi twemi panie? Przyniesież on im siłę? — spytał kapłan.
— Radzicie mi i polecacie miłosierdzie — odezwał się król oddychając lżéj i z radością na twarzy, całując księdza w ramię. — O! ulżyliście mi ulgą wielką, wy jedni odezwaliście się po Bożemu! Niechaj żyje, niech idzie gdzie chce! Dziękuję wam!
Ojciec Septym uśmiechnął się patrząc na króla i głowę przed nim skłonił.
Siedli oba na dłuższą rozmowę. Dokoła namiotu przechadzający się wojewodowie czekali niecierpliwi i gniewni, spoglądając ku wnijściu.
Trwało to dosyć długo, gdy pożegnany w progu wyszedł nareszcie Francuz, a król z twarzą rozjaśnioną ukazał się podnosząc zasłonę. Przystąpili doń oczekujący z oblicza już wnosząc, że nie po ich woli się stanie.
Zwrócił się król do Skarbimierza.
— Wojewodo mój — rzekł — nie miéj żalu do mnie, czém Bóg mnie natchnął to uczynię. Nie przystało wam nalegać, abym okrutnym był.
Z życiem niech idzie precz. Do granicy niech go wiodą i wyżeną.
Szmer powstał i zburzenie między słuchającemi, nie śmiał jednak nikt głosu podnosić.
— Jest w mocy mojéj — dodał król z powagą, która już żadnego oporu nie dopuszczała. — Wola moja taka. Życie mu daję. Tak niech będzie.
Ucichło, smutek oblókł twarze. Milczenie trwało chwilę.
— Wy, miły mój — zwrócił się król do Skarbimierza — oznajmijcie mu wolę moją. Dacie do granicy ludzi bezpiecznych, aby mu się nic nie stało.
— Ku jakiéj granicy? — spytał powołany.
— Niech idzie gdzie chce! — dodał król.
Zaszemrano znowu, król spojrzał bacznie, ucichli.
Skarbimierz poszedł do namiotu, w którym więźnia trzymano i powrócił wprędce, bo długo z nim obcować nie chciał.
Zbigniew się domagał bratu za życie dziękować.
— Ani podziękowania, ani zgody, ani widzieć się z nim nie chcę — rzekł król.
Zapytany, czy miał prawo ludzi zabrać z sobą i ze skarbca część jaką, Bolesław rozkazał drużyny mu nie przeczyć i skarbiec oddać cały.
— Niechaj ma z czego żyć — dodał — lecz niech uchodzi ztąd z mieniem, aby mi nie przekupywał ludzi i nie wiódł ich na pokuszenie.
Tak się skończyła sprawa Zbigniewa, ocalonego, gdy o życiu już zwątpił, miłosierdziem pobożnego brata.
Skarbimierz, któremu polecono spełnienie woli pańskiéj, nie dopuścił gościć długo Zbigniewowi w obozie. Z kilką ludźmi odprawiono go natychmiast ku granicy czeskiéj, skarbiec i drużynę wysłać za nim obiecując.
Z trwogi, co go bezprzytomnym prawie czyniła, Zbigniew natychmiast prawie przeszedł do nadzwyczajnéj radości i szału, odzyskał dumę, szyderski śmiech i postawę dumną. Nie śmiał się odgrażać jeszcze, lecz wejrzenie jego mówiło, jakie miał myśli i zamiary. Jechał do Czech, gdzie pewien był gościnnego przyjęcia, wiózł nienawiść swą, jaką taką znajomość kraju i położenia i nieubłagane zemsty pragnienie. Na chwilę nie wątpił nikt, iż oswobodzony knować będzie, szukać środków odzyskania co utracił.
Oprócz Czechów, Cesarski dwór, na który chronili się wszyscy wichrzyciele i pretendenci, mógł mu dać schronienie.
Powracający od granicy ludzie, co go przeprowadzali mówili, że im pięścią ściągniętą groził, obiecując prędkie przybycie.






  1. Kara ta starosławiańska, w Czechach była naówczas w obyczaju.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.