Królewscy synowie/Tom IV/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królewscy synowie |
Podtytuł | Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1877 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV |
Indeks stron |
Niełatwo było Bolesława wyszukać, ale woźnych cesarskich mając z sobą, jadąc jako poseł, Groicz, który spodziewał się i szwagra swojego Borzywoja zastać przy królu, puszczał się śmiało. Wziął z sobą kilkanaście koni i na oślep przed się pojechał, kędy zasłyszał, że największe siły być miały.
Rankiem wyruszywszy z obozu, wkrótce znalazł się w puszczy, a i mili nią nie ujechawszy został oskoczony. Zatrąbiono wołając, że poseł jest do króla od cesarza jadący na rozmowę. Kupka ludzi jezdnych, która otoczyła Wiprechta, nie czyniąc mu nic złego, ofiarowała się prowadzić. Zapowiadano, że król był niedaleko, ale musiał daléj pewnie odciągnąć, bo na równi się z wojskiem cesarskiém posuwał, aby go nie tracić z oczów.
Miał Groicz sposobność w podróży porównać wojsko swe z temi, których teraz ujrzał przed sobą. W porównaniu do cesarskich, Polacy, nawet Zemła, który oddziałem dowodził, niepocześnie byli uzbrojeni i nieobarczeni żelazem. Ale lud był krzepki, ochoczy, wesoły, silny i odważny.
Żadnego z nich prawie nie było, któremuby coś nie brakło, jeden rękę miał na pół odrąbaną, drugi twarz przepłataną, inny nogę krótszą od rany, niektórzy kresy na policzkach, oczy powybijane, wargi porozcinane. A ludzie byli młodzi lub średniego wieku. Owych misternych koszul żelaznych plecionych, których zaczynano używać, nie widać na nich było, ni zbyt osobliwego oręża. Hełmy stare z nosami żelaznemi, u drugich i skórzane szłyki z obręczami, pancerzyska ledwie ochłapy.
Sam wódz lekką łuskową zbroją był okryty, i to nie żelazną ale z rogu wyrobioną, wielu ze skór grubych polepione mieli kaftany. Oszczepy ciężkie, grube, proce ladajakie, miecze staroświeckie krótkie, obosieczne, łuki niewykwintne, kołczany z łubu lipowego. Pięknego pozoru to nie miało, mizernie się wydawało gościowi, ale w tych łachmanach i rupieciach ludzie siedzieli straszni.
W podróży cisnął któryś toporem na zwierza i ubił go nim.
Jechali prowadząc Groicza lasem gęstym bez drogi, przepływając przez strumienie, przebierając się bokami trzęsawisk, kręcąc w prawo i lewo... Kilku z nich przodem pobiegło króla szukać i oznajmić mu. Groicz jechał zwolna. Obiecywano mu Bolesława wieczorem lub nocą.
Przed wieczorem stanęli na łące pod lasem koniom wypocząć i mieli już ciągnąć daléj, gdy tentent szybki się dał słyszeć.
Ludzi ze dwóchset podobnych do tych, którzy Wiprechtowi towarzyszyli, nadbiegło żywo.
Pośrodku między niemi poznał lub raczéj domyślił się króla Bolesława, bo przy jego boku i Borzywój jechał.
Za nim Skarbimierz Jednooki, Żelisław Bezręki i kilku starszych, dwór i drużyna.
Ci wszyscy piękniéj byli zbrojni, lecz i na nich nic nie świeciło, prócz na królu łańcuch z wizerunkiem ojca, którego on nigdy nie zrzucał.
Groicz zsiadł z konia i poszedł zaraz pozdrowić króla. Mylił się sądząc zrazu z gotowości do rozmowy, iż go najazdem znajdzie strwożonym i gotowym do układów.
Pozdrowili się po rycersku. Król pod dębami już z liści napół opadłemi kazał rozbić mały namiocik, tak lichy, że go za nim na koniu wieziono. W mgnieniu oka czeladź płótno rozpięła. Weszli doń wszyscy ze starszyzny, a tuż się chleb, wino, mięso i co żołnierzowi dla nasycenia głodu potrzebne, znalazło.
Król Bolesław wpatrującemu się weń Groiczowi zdał się tak dobréj myśli, iż jemu odeszła wielka otucha z jaką przybył. Borzywój téż, z którym się szwagier po bratersku pozdrowił, nie zbyt przybitym był i chmurnym.
Nim do rozmowy z królem przyszło, szwagrowie z sobą na uboczu, wyszedłszy za namiot poszeptali.
— Pomóżcie mi — rzekł Groicz do Borzywoja — aby się stała wola cesarska, a i wy na tém zyszczecie, przemówię za wami. Bolesławowi grozi, jeśli się nie ugodzi, że mu cesarz państwo odbierze.
Dobroduszny Czech pokręcił głową, podniósł ręce i oczy w górę i szepnął.
— A ja co mogę?
Borzywój w istocie przewagi tu i głosu nie miał, jak go i w kraju niegdy utrzymać nie mógł.
Weszli do namiotu na rozmowę.
— Miłościwy panie — odezwał się Groicz — cesarz a pan mój na Kraków stolicę waszą wprost idzie, postanowił wziąć ją wam i zniszczyć, gdyż srodze rozżalony jest na was. Ratujcie siebie i państwo, dajcie jaki taki udział w ziemi Zbigniewowi, a nam trzysta grzywien dani, zgodę uczynimy.
Nim król miał czas odpowiedzieć, Jednooki Skarbimierz wtrącił ponuro.
— O księciu Zbigniewie, ani słuchać nie możemy.
— A ja za pokój ani szeląga nie zapłacę, chociaż go pragnę — odezwał się Bolko. — Bóg mi świadkiem, wolę jako rycerz ginąć, niż żyć jako niewolnik.
— Dań cesarzowi przecież niewolą nie jest — odezwał się Groicz. — Tak samo jak cały świat papieżowi podlega, i cesarzowi téż wszystkie ziemie dań są winne.
— Niemieckie — dodał król — nasze, nie. Rzymowi podlegli jesteśmy, bo na stolicy namiestnik Chrystusowy zasiada, cesarzowi nie poddamy się nigdy.
Zakłopotał się mocno poseł tak stanowczą odpowiedzią, lecz pierwszą tą odmową nie zraziwszy zupełnie, powolniéj nastawać zaczął.
Król słuchał lecz jedno miał na ustach.
— Nie może to być. W domu u siebie ja sobie cesarzem jestem. Gdybym nad sobą innego miał, królem a panem nie byłbym ale sługą.
Napróżno gardłował Niemiec, król śmiać się począł wreszcie i z ukosa nań patrząc odezwał się.
— Wojujcie, probujcie siły! Niechaj wola Boża rozstrzyga między nami! Na Kraków idźcie, ja bronić będę jak zdołam!
Znużyli się do nocy rozprawianiem napróżném. Borzywój nareszcie szwagra odciągnął na stronę.
— Wy z nim nic nie uczynicie — rzekł. — Z nas tu wszystkich żaden nad nim siły nie ma, jednemu Skarbimierzowi wierzy i czasem go słucha. Gdybyście jego z sobą jako posła do cesarza zabrali, a napatrzył się tam siły i potęgi pana, Henrykby go może darami i łaskawością mógł zjednać. Kto wie, możeby na jaką przystali ugodę. Danina mała jest a spokój drogi.
Tak nic nie uczyniwszy, Groicz nazajutrz o świcie, gdy do pożegnania przyszło, rzekł.
— Miłościwy panie, gdy odpowiedź waszą cesarzowi odniosę, boję się, iż mi wiary nie da. Wyprawcie posła ze mną od siebie, któryby sam wolę waszą oświadczył. Palatyn Skarbimierz ma pewne zaufanie wasze, każcie mu jechać ze mną.
— Prawa to ręka moja — odparł Bolko — niechętnie ją i na jeden dzień odjąć dam sobie. Ale trzebali — powolnym będę, pojedzie z wami.
Stało się więc jak Borzywój podszepnął po cichu, Skarbimierz we dwadzieścia najlepszych ludzi i koni wybrał się natychmiast z Groiczem.
Pożegnali się rycersko, król wesoło sobie żartował z własnego wojska i z ufców Henryka, a dobréj myśli był, jakby po odniesioném zwycięztwie.
W podróży dwaj wodzowie nieprzyjacielscy zbliżyli się nieco ku sobie, a Groicz mimowoli może wydał z wielkiém znużeniem.
Gdy lepiéj poznał Skarbimierza, przekonał się, że był za twardym do ujęcia, za dumnym do złagodzenia uprzejmością, za rycerskim, aby dał się przekupić.
Ale na dworze i w otoczeniu Henryka V wszystko się na grzywny złote i srebrne obliczało, bo i cesarz sam za nie gotów był oddać wszystko, pomyślał więc Wiprecht, że może i Skarbimierza, choć drogo kupić będzie można.
Obóz cesarski jeszcze się był nie ruszył z miejsca, na którém go zostawili, gdy Groicz z posłem powrócił. W namiocie swym pozostawiwszy Skarbimierza i dwór jego powierzywszy straży, sam poszedł naprzód do cesarza.
Ranek był właśnie. Po krótkiém oczekiwaniu, Groicz uroczyście wprowadził posła przed Henryka V.
Po drodze stało mnóstwo ludzi rycerskich, którzy mu się przypatrywali, bo o tym jednookim wodzu, co i na Morawach i w Pomorzu się wsławił, słyszano wiele.
Rycerska była postawa człowieka, ale nie strojna i nie błyszcząca niczém. Zbroja na nim gruba, miecz z rękojeścią żelazną, pas nieozdobny, hełm pobity, kaftan prosty, płaszcz zszarzany, wcale wspaniale nie wyglądały. Jak przybył tak otarłszy się tylko z kurzawy i błota, przed cesarza szedł.
Jedyną ozdobą był na drugim palcu prawéj ręki pierścień drogi, dar królewski. Rubin wielki jak wołowe oko i jak ono okrągło wytoczony, siedział w nim złotą, grubą objęty przepaską.
Cesarz nim przypuścił posła przysposobił się na jego przyjęcie, z całym majestatem i przepychem występując, który go w podróży otaczał. Stanęli dokoła namiotów rycerze w hełmach całych, w zbrojach świetnych, w pasach złocistych, w szatach bławatnych, na których piersi godła różne wyszywane były barwami. Wystawiono chorągwie przed namiotami. Służba i dworzanie cesarscy: chorążowie, podkomorzowie, cześnicy, miecznik cesarski, woźni w świątecznych szatach; wszyscy z oznakami godności swych, w purpurze i złocie, otaczali Henryka, który przywdział téż strój rycerski. Przypasał miecz, okrył się płaszczem szkarłatnym, i z powagą a surowością zasiadł na przenośném krześle tronowém, dokoła mając starszyznę swoję.
Szedł tak Skarbimierz wśród dwu szeregów pozłocistych rycerzy, grafów i panów, śmiało wodząc oczyma i nie wstydząc się wcale ani prostéj swéj odzieży, ani wytartéj zbroiczki. Wszystka ta wspaniałość straconą dlań była, bo wobec niéj wyżéj jeszcze podnosił głowę i jedyném swém okiem otwartém, dumnie a obojętnie spoglądał na przepych ten, rozumiejąc dobrze, dlaczego na pokaz go wywiedziono.
Groicz poprzedzał go, aby wprowadzić przed pana. Wkroczyli razem do wspaniałego rozległego namiotu, do téj części właśnie, w któréj od złotych naczyń, sreber i kosztowności blask bił wielki jak w kościele od ołtarza.
Cesarska twarz namarszczona i groźna nie ustraszyła téż posła, a gdy Groicz poselstwo swe odprawił; Skarbimierz potwierdził je krótkiemi słowy, nie jak kanclerz lub kleryk, który wymowy zażywa umiejętnie i popisuje się z nią rad, ale jak żołnierz, co słowo niewiele waży, a pięknie go dobierać na wiązankę trefną nie zadaje sobie pracy.
Cesarz odezwał się zaraz, w początku groźnie, iż na Kraków wnet ciągnąć będzie, że zuchwalstwu nie przebaczy, lecz mowa ta żadnego nie uczyniła wrażenia na starym żołnierzu. Słuchał jéj milczący, nie okazując, by brał do serca.
Po cesarzu odzywali się inni, wystąpił kanclerz i kapelan Henryka Wigand, w imie religii i kościoła skłaniając do posłuszeństwa, które ci co ulegali głowie jego w Rzymie, Papieżowi, winni téż byli i cesarzowi.
Na to odpowiedział Skarbimierz, iż posłem jest a nie władnie tu sprawą, więcéj nie mogąc oddać nad to, co mu do zaniesienia powierzono.
Wśród téj rozmowy, na skinienie cesarskie, poczęli się zwolna z téj części namiotu cofać do drugiéj wszyscy przytomni, tak, że po chwili Henryk sam pozostał ze Skarbimierzem i powstawszy z siedzenia, przybliżył się do niego.
— Palatynie — rzekł do niego głosem łagodniejszym — napróżno staracie się umniejszyć znaczenie wasze, a skromnym się czynicie posłem. Wiedzą ludzie jak u swojego pana stoicie i że wiele nad jego umysłem możecie. Czyńcie, proszę, co dla pokoju i zgody potrzebne, my wam zawdzięczyć potrafiemy.
To mówiąc cesarz zwrócił się ku głębi namiotu, gdzie stały skrzynie jego podróżne, naładowane srebrem, złotem i klejnotami i ku nim Skarbimierza poprowadził.
— Nie sądźdcie — rzekł — abym był tak waszych trzechset grzywien pożądliwy, albo na zdobycz chciwy. Mam bogactw podostatkiem. Nie żałowałbym ich dla czci korony mojéj. Patrzcie — dodał wskazując na otwarte skrzynie — to są tylko moje podróżne zapasy, a jest tego pewnie przecie więcéj niż u was??
Skarbimierz, któremu ta mowa, sam na sam w cztery oczy rozpoczęta przez Henryka, zdała się pokuszeniem o przekupienie go, zarumienił się i zafrasował, zburzony, wahając co odpowie.
Myślał, jakby pogardę dla tego złota miał okazać, gdy oko jego padło na ów pierścień, na te czasy kosztowny i drogi, który miał na palcu. Szybko zdjął go z ręki i z uśmiechem, w silnéj dłoni łamiąc go na dwoje, zawołał do skrzyni rzucając.
— My, miłościwy cesarzu, wyżéj cześć i poczciwość cenimy nad złoto.
Złoto niech idzie do złota!
I pierścień potoczył się na złocistą misę, z któréj czerwoném okiem zdał się cesarzowi urągać. Henryk stanął zdumiony mocno i po chwili namysłu zamruczał półgłosem.
— Hab Dank. (Dziękuję).
O przekupieniu tego człowieka już więc pomyśleć nie było podobna.
Cesarz powrócił na swe siedzenie, a wkrótce Skarbimierz, pokłoniwszy mu się, pożegnał go.
Nie zatrzymując się już potém w obozie, nie chcąc z nikim mówić więcéj, choć mu się różni narzucali, poszedł Skarbimierz oburzony wielce do koni swych, ludziom siadać kazał i wyciągnął z obozu bez przeszkody, ciekawemi ścigany oczyma. Jednego mu człeka zabrakło, lecz gdy napróżno wołano i szukano, czekać nań nie mógł, ruszyli więc bez niego.
Po odjeździe posła cesarz gniewniejszy był jeszcze niż przedtém. Podziękował za pierścień rzucony, ale nim jak kamieniem w piersi cisnął mu ten człowiek.
Nie było już co czynić, musiano ciągnąć pod Wrocław.
Wojsko ustawicznie napastowane: Sasi, Frankowie, Czesi skarżyli się, przeklinali tę wyprawę coraz głośniéj. Pochód coraz cięższym się stawał. Zamiast łupów spodziewanych na wozach wieziono trupy znakomitszych rycerzy, których chować na obcéj ziemi nie chciano.
Czarném sukném pookrywane wozy te, ciągnęły za obozem jak nieustanne klęski i strat przypomnienie. Kto spojrzał na nie, ściskało mu się serce, a wielu mruczało, że gdy się daléj posuną i ich ten sam los spotkać może.
Tak wojsko Henryka i Czesi, wlokąc się niechętnie, coraz urywane po bokach i niepokojone przybyło na szerokie pola pod Wrocławiem. Tu się położyć miano dla wypoczynku, bo żołnierz był i znużony i zniechęcony, a Bolesława oddziały coraz bliżéj, gęściéj, śmieléj nacierały.
Zabierano się wrzekomo do oblegania grodu, w istocie nie wiedząc co czynić, bo o odwrocie więcéj myślano pono, niż o dalszym pochodzie, gdy nowy cios dotknął wojska sprzymierzone.
Z rodziny Wrszowiców, którą Światopług w Czechach wytępił, rozkazawszy zamordować Mutynę, Unisława, Domasława, Wakułę, Krasę, Neceszę, Borzytę — uszło kilku do Polski. Z dawniéj tu osiadłych Wrszowców był przy Bolesławie Jan, syn Czystego, człek w sile wieku, męztwa wielkiego, który o zgnębieniu rodziny swéj krwawo wymordowanéj słysząc, zemstę poprzysiągł Światopługowi. Jan ten, gdy się Skarbimierz do cesarza wybierał, potajemnie się przyłączył do jego orszaku. Nie zważał nań nikt, aż gdy się już oddalił postrzeżono, że jednego z ludzi nie stało. Gdy król o niego dopytywał, z drużyny niektórzy opowiadać zaczęli, że zaklął się zgładzić Światopługa a pomścić krwi własnéj.
Po powrocie Skarbimierza zapytano wnet o Jana Rawicza, ale w orszaku go już nie było. Co się z nim stało, nikt nie wiedział. Ci co z nim byli, mówili, że do obozu czeskiego poszedł, a gdy odjeżdżać przyszło, ani go zwołać, ni znaleść nie mogli. Lękano się czy go poznawszy jako Wrszowica, nie ubili nieprzyjaciele rodu.
Jan tymczasem pomiędzy Czechów Światopługa wpadłszy, że się tam nie wszyscy znali, udawał jakby do wojska należał. Nikt go nie poznał, ni się domyślał po co przychodził. Wcisnął się między dwór i czekał sposobności.
Dnia 21 Września, gdy w obozie radzono znowu i wszyscy się wodzowie do cesarza zbierali, jechał na mulicy swéj Światopług lekko uzbrojony, aby téż do rady należeć. Pełno było ludu około namiotów, zgiełk wielki, gwar ogromny, wszystkiemi języki wołano, krzyczano, sprzeczano się. Światopług przez tłum żołnierzy, przekupniów obozowych i czeladzi nie mogąc się przecisnąć, przystanął nieco, prawie pod samym cesarskim namiotem, gdy pieszy człek z boku zaszedłszy, nagle podniósł oszczep okuty i żgnął go nim w bok tak silnie, iż przebił na wylot. Światopług krzyknąwszy ledwie, z siodła na ziemię się obalił.
Jeszcze ludzie dokoła stojący opamiętać się nie mogli co się stało, gdy Jan Rawicz, konia stojącego dopadłszy, puścił się w obóz uciekać. Drudzy téż konie chwycili, aby w pogoń iść za nim, ale zrazu ich wyścignął, potém co się który zbliżył rąbał tak, iż kilku padło, a reszta do zarośli go odprowadziwszy — wróciła z niczém.
W cesarskim i czeskim obozie stał się popłoch, poruszenie, wzburzenie niewypowiedziane. Nadbiegł strwożony Zbigniew ręce łamiąc, głośno Bolesława oskarżając o tę sprawę zemsty.
Groicz pospieszył dać znać cesarzowi, a tu całe niemal wojsko czeskie zerwało się naciskając się ku zwłokom pana, leżącym jeszcze na ziemi z ową włócznią w boku, bez duszy, śród krwi, kałużą stojącéj dokoła.
Lament się stał straszny, wołanie, wrzawa, krzyki, ludzie potracili głowy. Chwycono zwłoki aby je poczestnie do namiotu odnieść. Za niemi co żyło Czechów, cisnęło się w rozpaczy i trwodze. Ci co za Światopługiem zabitym przeciw Borzywojowi trzymali, już go widzieli na tronie, a na pniu głowy swoje.
Gdy cesarzowi znać dano o czynie zuchwałym, którego sprawca wśród dnia białego, z pośrodka obozu ujść zdołał, Henryk V struchlał, wierzyć nie chcąc wieści. Lecz krzyki, zawodzenie, płacze, przekleństwa do namiotu dochodziły.
Niekiedy razem z tysiąców piersi dobywał się jeden wrzask dziki. Umysły coraz straszliwiéj się burzyły, zaczynali wołać Czesi, że chcą precz nazad iść do domu, aby Borzywojowi drogę zaprzeć do Pragi.
Ani Groicz, ani starszyzna czeska ludu uspokoić nie mogła, nie słuchano nikogo. Musiał wreszcie sam cesarz z dworem swym wyjść dla uśmierzenia żołnierzy i oddania czci zwłokom swojego sprzymierzeńca.
Zbigniew skrył się i płakał z rozpaczy i złości.
Zdało mu się, że i on już tu życia pewnym nie był. W obozie posądzano wszystkich, nawet Groicza, który w pierwszéj chwili zaraz, szwagra Borzywoja cesarzowi przypomniał...
Do zburzonych Czechów przybywszy cesarz, widząc, że ich nawet jego przytomność i powaga nie zdoła poskromić, o Borzywoju zapomniawszy, musiał dla uśmierzenia zburzonych umysłów przyrzec starszyźnie, że jéj wybór wolny przyszłego króla zostawi.
Co się dnia tego, nocy i następnego rana w obozach działo, opisać niepodobna. Nie ma bo może straszniejszego widoku, jak gdy się czerń i zdziczały żołnierz rozprzęże, posłuszeństwo wymówi i jak fala morska rzucać pocznie, gdy słowo jedno nim miota to w tę to w ową stronę, gdy sam on wreszcie nie wié gdzie leci i co czyni. Niemców téż ogarniała trwoga patrząc na to obozowisko, na którém kupy ludu rozpasanego to się zbiegały, to rozpraszały, zajadały wzajem, zrywały ku sobie i uspokoić nie mogąc wrzaskiem napełniały dolinę.
W pośrodku ów namiot z marami i ciałem leżącém na nich, około którego płonęły pochodnie, płakała służba; nieład, narzekanie, scisk — dopełniał obrazu.
Nieopodal widać było i te wozy żałobne, czarne z trupami z pod Bytomia i Głogowa, a w dali gród zaparty, pustynią i za nią ściany borów, w których wróg czyhał ukryty.
Téjże nocy napadnięto na obóz czeski, padło kilkadziesiąt ludzi ofiarą, a gdy cesarscy w pomoc biegli, z drugiéj strony na ich namioty wtargnęła jakaś kupka, powywracała je i nabiła czeladzi.
Cesarz nietylko stracił był już nadzieję zwycięztwa, ale nawet bezpieczeństwo odwrotu. Bolesław śmielszy coraz, na groblach, w lasach i błotach ścigając go mógł wybić do szczętu. Już nie o walkę szło, ale o uratowanie życia z tych zasieków.
Zbigniew ukazać się nigdzie nie mógł, mówić z nim nikt nie chciał — ukrywać się musiał. Wymowny i zręczny teraz języka w ustach zapomniał i pokornie stał tuląc się kątami, aby go jak Światopługa nie ubito. W każdym nieznajomym widział nasadzonego zbójcę.
Gdy się nad ranem cokolwiek uspokoiło w obozie, szedł cesarz powtórnie do zwłok modlić się i przytomnością swą żale i niepokój poskramiać. Tu mu przed namiotem żałobnym zaszedł hr. Wacek, przyjaciel zabitego, oświadczając, iż wojsko całe zgodnie Ottona brata Światopługowego królem okrzyknęło.
Zwrócił się cesarz ku Czechom, a w tém imie Ottona obwoływać poczęto. Henryk V skinieniem głowy potwierdzał; trzykrotnie więc, wedle obyczaju, tłumy powtórzyły.
— Hospodi pomiłuj ny! (Boże zmiłuj się nad nami).
Wybór ten uroczysty trwałym jednak być nie miał.
Tymczasem nie o to szło, kto wybranym zostanie, bo dla cesarza było to obojętném, ale by Czechów utrzymać w obozie. Od pierwszéj chwili rwali się do Pragi, chcieli uchodzić, a przestraszeni Niemcy, których siły przez to uszczuplić się miały, zagrożeni odstąpieniem tych, co najlepiéj kraj znali — gotowi byli na wszystko, byle sprzymierzeńców zachować.
Zszedł dzień cały na upornych naleganiach, na daremnych poselstwach, na targach bez skutku. Osierocona Praga ciągnęła Czechów, nie mogli, nie śmieli pozostać. Zbigniew zasłyszawszy o tém do Detryszka pobiegł błagać, aby go nie opuszczano. Ale o zbiega nikt się nie troszczył, pilniejsze miano sprawy, odwracali się wszyscy. Wielkiemi obietnicami i zaklęciami zaledwie wymodlić zdołał, że go zabrać obiecano, jeśliby wojsko precz odchodzić miało. Na oczy cesarzowi pokazywać się nie śmiał, bo widok jego Henryka V do strasznego obudzał gniewu.
Napróżno Groicz i inni panowie latali ze słowy cesarskiemi do obozu czeskiego, zwijano namioty, ściągano wozy, i nazajutrz o świcie Czesi zabierali się odchodzić, pozostawiając cesarza i Niemców wśród téj pustyni samych, na łup ośmielonemu Bolkowi.
Czuwanie tak wielkie opasywało ich dokoła, iż wyjście Czechów jedną godzinę utaić się nie mogło; w ślad zatém Polacy musieli napaść na cesarskich.
Mrocznego poranku ruszyli Czesi z miejsc, które zajmowali, nie tak, jak szli na Polskę ze wrzawą, śmiechami i odgróżkami, ale z żałobą, ze zwiniętemi proporczykami; znużeni, wybladli, smutni i w wielkiéj części pieszo, postradawszy konie.
Jako owoce napadu wieźli na wozach trupy, a na jednym z nich, otoczonym starszyzną, stały mary czarno pokryte, z ciałem Światopługowém. Tu jechał Detryszek i przy nim zakapturzony Zbigniew. Księża śpiewali psalmy, wojsko szło jak za pogrzebem. Dano mu spokój do granicy i nikt uchodzących nie napadał.
Strwożony i blady cesarz z namiotu patrzał na te tłumy co go opuszczały.
— Co teraz poczniemy? — spytał Groicza.
— Musimy to co i oni zrobić — odpowiedział Wiprecht. — Pod niefortunną gwiazdą rozpoczętą wyprawę powetujemy późniéj, dziś i my uchodzić musimy.
W duchu pomyślał może Henryk V, iż się rychléj drugi raz na Włochy wybierze, niż w te pustynie, w których życie dać trzeba, a wziąć nie ma co oprócz sromu.
Wieczorem przed odjazdem, z pokorą wielką Zbigniew się dostał do cesarskiego namiotu, choć go podkomorzowie puszczać nie chcieli. Musiał pożegnać Henryka. Zobaczywszy go u progu zwrócił się cesarz ze zwykłemi wymówkami i gniewem.
— Gdzie wasi poplecznicy i przyjaciele? gdzie ci co się to wam poddawać mieli? Jeżeli nie jesteście zdrajcą, to kłamcą pewnie. Gdybyście mieli tu swoich, czyżbyście uchodzili z Czechami?
Rzucił ręką.
— Od zbójców nasadzonych przez Bolesława życie muszę unosić — rzekł Zbigniew — aby mi się to co Światopługowi nie stało.
Wrócę czasu pogodniejszego!
Szydersko się rozśmiał Henryk.
— Wrócicie sami! — zawołał — bo ani ja, ani Czesi nie pójdą dla sprawy waszéj w bagnach tych śmierdzących grzęznąć!
Cesarz odwrócił się nie skinąwszy nawet, wyszedł do drugiéj części namiotu i zasłonę za sobą zapuścił.
Takie było jego ze Zbigniewem pożegnanie.