Królowa Śniegu (Andersen, przekł. Niewiadomska)/Sąsiedzi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królowa Śniegu |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1918 |
Druk | Zakł. Graf. B. Wierzbicki i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Cecylia Niewiadomska |
Tytuł orygin. | Sneedronningen |
Podtytuł oryginalny | Et Eventyr i syv Historier |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pewnem bardzo starem mieście, w bardzo wysokim domu, na poddaszu, mieszkało dwoje dzieci, każde u swoich rodziców, — był to Jaś i Marysia.
W tem mieście było tyle ludzi, że nie mógł każdy dla siebie mieć osobnego domku, — ani myśleć! — a cóż dopiero myśleć o własnym ogródku? Ale że dobrzy ludzie bardzo lubią kwiaty, więc wszyscy hodowali je w doniczkach. I tym sposobem w każdym prawie oknie był ogródek; — ale najładniej było u Janka i Marysi.
Bo posłuchajcie tylko: W tym wysokim domu na poddaszu każda rodzina miała własną izdebkę z dużem oknem, przez które w lecie można było wyjść na dach, albo — wcale nie schodząc ze schodów — przejść z jednego mieszkania do drugiego. Można tu było bawić się na płaskim dachu. Gdy Marysia wyjrzała oknem, widziała Jasia w izbie naprzeciwko. Kiedy słonko przygrzało, dzieci wybiegały na dach i bawiły się doskonale, albo siadały na małych stołeczkach i rozmawiały o wszystkiem, co je zajmowało.
Były to bardzo dobre dzieci i kochały się, jak brat i siostra.
Na wiosnę rodzice Jasia i Marysi ustawiali na brzegu dachu długie skrzynie, napełnione ziemią; w nich zasiewali potrzebne warzywa i wiele pięknych kwiatów. Tak więc kawałek dachu przed oknami zamieniał się na śliczny, maleńki ogródek.
Im mocniej dogrzewało złote słonko, tem piękniej było w ogródku na dachu. Zielone festony roślin pokrywały drewniane skrzynie i spadały aż na mur domu; różnobarwne powoje otwierały śliczne kielichy pełne rosy; różowy groszek ciekawie wyglądał na wszystkie strony; aksamitne bratki szeroko otwierały wielkie oczy, a drobne stokrotki uśmiechały się wesoło. Oprócz tego w każdej skrzyni rósł wysoki różany krzaczek, niby drzewko. Na wiosnę stroił się w zielone listki, a już w maju okrywał ślicznemi kwiatami, których woń rozpływała się w powietrzu. Gałązki róż ciekawie zaglądały w okna, szeptały cicho drobnymi listkami i kołysały się lekko pod tchnieniem wietrzyka.
Ślicznie tu było w lecie.
Ale w zimie wszystko znikało. Biały śnieg pokrywał dachy, a zamknięte okna często zamarzały; — wtedy mróz kładł na nie delikatne białe kwiaty, ale nic przez nie widzieć nie było można. A dzieci chciały się widzieć, chciały ciągle wiedzieć o sobie. Więc rozgrzewały pieniądz miedziany przy piecu i kładły go na szybę. Wtedy wśród białych liści i gałązek tworzył się mały, przezroczysty otwór, w którym zaraz mrugnęło śmiejące się oko Jasia albo Marysi.
— Pójdź tu do nas! — mówiło oko.
— Dobrze, dobrze!
W lecie tak łatwo było przejść z jednego mieszkania do drugiego, ale w zimie musiały dzieci zbiegać na dół i znów wchodzić na schody, tak wysoko! A tam na dole śnieg i wicher!
— Patrz, patrz! białe pszczoły wyleciały z ula — mówiła stara babka, ukazując wnuczce chwiejące się w powietrzu płatki śniegu.
— Pszczoły, pszczoły! — powtarzała wesoło Marysia. — A czy mają swoją królowę?
— Rozumie się, że mają — odpowiadała babka. — Największy z wszystkich płatków, a zawsze tam leci, gdzie śnieg najgęściej pada. Jeśli spadnie na ziemię, wzbija się natychmiast znowu ku ciemnym chmurom i nigdy nie spocznie. Czasem przebiega nocą po ulicach miasta i zagląda do okien, a wtedy wyrastają na nich śnieżne kwiaty i brylantowe liście.
— Tak! tak! widzieliśmy! — zawołały dzieci, zachwycone słowami babki.
— A czy królowa śniegu mogłaby przyjść tutaj? — zapytała Marysia.
— Ach, niechno tylko przyjdzie! — krzyknął Jaś wesoło. — Posadziłbym ją zaraz przy piecu, i roztopiłaby się! Ha, ha, ha!
Babka pogłaskała go lekko po głowie i zaczęła opowiadać co innego.
Raz wieczorem Janek, już nawpół rozebrany, wszedł na krzesło i wyjrzał przez okrągły otwór na zamarzniętej szybie. W powietrzu kołysało się mnóstwo płatków śniegu, a jeden, bardzo duży, uczepił się na brzegu skrzynki kwiatowej, zaczął rosnąć prędko, coraz większy, wyższy, aż stał się cudną panią w długiej białej szacie z cieniutkiego przezroczystego muślinu, obsypanej miljonami śnieżnych gwiazdek. Ciało jej było z przejrzystego lodu, białe i połyskujące, a jednak ona żyła. Patrzała na Jasia i uśmiechała się do niego, a oczy jej jaśniały jak brylanty. Nakoniec skinęła ręką, jakby wzywała go z sobą. Janek przeląkł się bardzo, prędko zeskoczył z krzesła i uciekł w głąb izdebki; ale zdawało mu się, że wielki ptak jakiś przeleciał koło okna.
Nazajutrz dzień był jasny, pogodny i mroźny, — ale wkrótce potem nastąpiła odwilż, wiatr przyniósł wieść wesołą, że wiosna już blizko, słońce dogrzało mocniej, śniegi zniknęły bez śladu, trawa pozieleniała, pączki zaczęły pękać, przyleciały jaskółki do gniazd przeszłorocznych, — i znowu dzieci siedziały na dachu, w ślicznym, maleńkim wiszącym ogrodzie.
Groszek pachnący spadał w festonach na skrzynie, powoje otwierały śliczne kielichy do słońca, a róże tego roku kwitły bardzo pięknie, i drzewka były niemi obsypane.
Marysia z Jasiem siedzieli pod krzaczkiem i śpiewali razem ulubioną swoją piosenkę.
Co ja kocham na tym świecie?
Złote słonko, cudne kwiecie!
Boże ptaszki śpiewające,
Jasne rosy, w kwiatach drżące,
Błękit nieba i obłoki,
Cały piękny świat szeroki,
I chatynkę pobielaną,
I mateczkę ukochaną! —
Wszystko kocham serca biciem,
A przestanę chyba z życiem.
Razu jednego dzieci siedziały w ogródku i oglądały bardzo ładną książkę z obrazkami, w której były malowane ptaki i zwierzęta. Na wieżowym zegarze zaczęła bić piąta.
— Aj! — zawołał Jaś nagle. — Coś mię ukłuło w serce! Coś mi do oka wpadło!
— Może ukłuł cię kolec róży? — rzekła troskliwie Marysia. — Czekaj, zobaczę, co ci wpadło w oko! Nic — nic niema.
— Pewno już wyleciało — rzekł Jaś niecierpliwie i odsunął się od dziewczynki.
Niestety, nie wyleciało. Był to właśnie drobniutki pyłek stłuczonego zwierciadła czarodzieja; utkwił mu w oku i zmienił świat cały, nie pozwalając widzieć na nim nic pięknego, ani dobrego. A co gorsza, pyłek taki wpadł mu w serce, które nagle stało się zimne i twarde, przestało czuć i kochać.
— Czegóż beczysz? — zapytał opryskliwie. — Żebyś wiedziała, jaka jesteś brzydka! A jaka śmieszna, ha, ha, ha! — Cóż to za zgniła róża? pfe! — i ta szkaradna! Cała ta skrzynia to stare, brzydkie pudło, tylko ją zrzucić z dachu.
Kopnął skrzynię, zerwał różę i rozdeptał.
— Jasiu! — zawołała z przestrachem dziewczynka.
Widząc jej przerażenie, rozśmiał się szkaradnie, zerwał jeszcze jedną różę, rzucił ją i wskoczył do swojego okna.
Od tej chwili Janek zmienił się zupełnie. Kiedy Marysia chciała oglądać z nim obrazki, ruszał ramionami, mówił, że są brzydkie, i wyśmiewał się z każdego. Wkońcu powiedział, że nie chce się z nią bawić, bo jest głupia, jak małe dziecko. Nawet bajki babuni nie podobały mu się, mówił, że są niedorzeczne, zawsze miał jakieś: ale. Nieraz stawał za staruszką, kładł na nos jej okulary i naśladował jej miny i słowa. Tak samo zaczął naśladować innych i nauczył się wkrótce najbrzydszych grymasów i wykrzywiań.
W gruncie rzeczy Jaś nic temu nie był winien, tylko szkaradny pyłek szkła czarodziejskiego, które tkwiło mu w sercu. Z tego to powodu nikogo nie kochał i dokuczał Marysi, która była dla niego taka dobra. Ludzie zaczęli mówić, że Janek jest złym chłopcem, i mieli zupełną słuszność, tylko nie wiedzieli, dlaczego jest taki.
Razu jednego w zimie, gdy śnieg padał, przyniósł na podwórze szkło powiększające i przez nie patrzał na gwiazdki śniegowe, które pokrywały mu ubranie.
— Spojrzyj, Marysiu — rzekł — jakie ogromne! Niby kwiaty, niby gwiazdy, a jakie sztuczne! To ciekawsze przecież od kwiatów prawdziwych! — tak równo, doskonale ułożone. Szkoda tylko, że topnieją.
Nagle pobiegł na górę, przyniósł swoje saneczki i ciepłe rękawice, oznajmił Marysi, że idzie pojeździć saneczkami po rynku i natychmiast zniknął za bramą.
Na rynku była wesoła zabawa. Chłopcy ślizgali się po śniegu w swoich sankach, a najśmielsi przywiązywali je do sań wieśniaków i jechali tym sposobem spory kawałek drogi. A co przytem śmiechu i wrzawy!
Wtem wjechały na rynek duże białe sanie, zaprzężone białymi końmi. Osoba, siedząca w saniach, otulona była w ogromne białe futro, a na głowie miała białą futrzaną czapkę. Sanie dwa razy objechały rynek, a tymczasem udało się Jankowi przywiązać do nich z tyłu swoje małe saneczki. Teraz pomknął jak strzała po utartej drodze i wyjechał za miasto. Osoba w sankach odwróciła głowę i przyjaźnie uśmiechnęła się do niego.
Janek doznawał wielkiej przyjemności, bo nigdy jeszcze nie jechał tak prędko; nie chciał jednak zanadto oddalić się od miasta i po niejakim czasie pragnął odwiązać swoje sanki. Wtedy osoba w saniach odwróciła się znowu i spojrzała tak przyjaźnie, że Jaś zapomniał o wszystkiem.
I tak się powtórzyło parę razy.
Śnieg zaczął padać gęsty, pociemniało, Janek nie widział już nic dookoła prócz kręcących się białych płatków. Puścił sznurek, aby odczepić swoje sanki, ale one jakgdyby przymarzły do wielkich, mknęły jak wiatr za niemi dalej, dalej, dalej! Janek krzyknął przerażony, ale nikt mu nie odpowiedział, jakby go nikt nie słyszał. Sanki pędziły ciągle, a śnieg sypał, nic już widać nie było. Chwilami uderzały się o coś gwałtownie, to znów spadały na dół, przeskakiwały jakieś nieznane przeszkody i sunęły po białej drodze w świat nieznany.
Janek chciał się przeżegnać, zmówić pacierz, lecz w żaden sposób przypomnieć sobie nie mógł słów Ojcze nasz, i przychodziła mu na myśl tylko tabliczka mnożenia.
Płatki śniegu padały coraz większe, wyglądały nakoniec niby białe ptaki. Zdawało mu się, że dokoła niego biegną gołębie, kury, gęsi, — całym tłumem.
Naraz konie stanęły, sanie się zatrzymały, a siedząca w nich osoba podniosła się, i Jaś spostrzegł, że futro i czapka jej były ze śniegu. Była to wysoka dama, wysmukła, olśniewającej białości: królowa śniegu!
— Dobrze jedziemy! — rzekła — ale poco masz tam marznąć? Chodź pod moje niedźwiedzie.
Posadziła go w saniach obok siebie, nakryła białem futrem, a jemu się zdawało, że zapada w górę śnieżną.
— Jeszcze ci zimno? — rzekła i pocałowała go w czoło.
Huu! jakiż to był zimny pocałunek! Uczuł lód aż w głębi serca, które — jak wiemy — już miał nawpół zlodowaciałe, — przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło prędko i zrobiło mu się lepiej. Nie czuł już wcale zimna.
— Moje saneczki! moje saneczki! — zawołał z wielką trwogą, aby nie stracić ulubionej zabawki. Więc rzucono sznurek od nich białej kurze, która biegła obok, ciągnąc je za sobą.
Królowa śniegu pochyliła się nad Jankiem i pocałowała go powtórnie, a w tej chwili chłopiec zapomniał o wszystkiem: o rodzicach, domu, babce i Marysi.
Teraz nie bał się wcale pięknej pani, nie wydawała mu się straszna. Opowiadał jej, co umie, o jakich uczył się krajach i miastach, jak wybornie liczy na pamięć — a ona uśmiechała się do niego.
Wreszcie wzięła go na ręce i wzleciała z nim razem wysoko, wysoko, ku ciemnym chmurom, które szarpał wiatr świszczący.
Przelatywali ponad ciemnymi lasami, nad górami, morzami i lądami. Zimny wicher huczał pod nimi w przepaściach, biały śnieg połyskiwał, wyły wilki głodne, krakały stada czarnych kruków, — a ponad nimi świecił jasny księżyc.
I tak płynęła długa noc zimowa, a gdy nastąpił ranek, Jaś spał u nóg królowej śniegu.