Królowa Śniegu (Andersen, przekł. Niewiadomska)/W ogródku wróżki

<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Królowa Śniegu
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1918
Druk Zakł. Graf. B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Sneedronningen
Podtytuł oryginalny Et Eventyr i syv Historier
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III. W ogródku wróżki.

Jakże smutno i strasznie było biednej Marysi, kiedy wieczorem Janek nie wrócił do domu!
Nikt nie wiedział, gdzie się podział, i co się z nim stało. Chłopcy opowiadali, że jeździł po rynku, a potem swoje saneczki uczepił do wielkich sań, które pomknęły za miasto. — Więcej go nie widziano.
Płakali go rodzice, babka i Marysia, bo myśleli, że z mostu musiał się zsunąć w rzekę i utonął. Marysia płakała gorzko całą zimę.
Wreszcie nadeszła wiosna, zajaśniało piękne słoneczko.
— Jaś nie żyje! — rzekła do niego Marysia.
— Albo to prawda! — odpowiedziało słońce.
Powróciły jaskółki do gniazd zeszłorocznych.
— Jaś nie żyje! — oznajmiła im Marysia.
— Nieprawda! — odpowiedziały jaskółki.
A wtedy i Marysia przestała w to wierzyć.
Włożę czerwone buciki, których Jaś jeszcze nie widział, i pójdę do rzeki zapytać o niego — pomyślała pewnego ranka.
Było bardzo wcześnie, ale wstała zaraz, ubrała się cichutko, żeby nie obudzić babki, włożyła swoje czerwone buciki, leciuchno pocałowała babunię i pobiegła do rzeki.
— Czy to prawda, że zabrałaś mi mojego Jasia? — zapytała niespokojnie. — Oddaj mi go, a dam ci śliczne czerwone buciki.
Zdawało jej się, że fale zaszemrały jakoś dziwnie, jakby się zgadzały na ten układ. Więc co prędzej zdjęła buciki, śliczne, ukochane, czerwone buciki, i rzuciła je w wodę.
Buciki upadły niedaleko, a fala wyniosła je na brzeg z powrotem. Rzeka nie chciała przyjąć tej ofiary, gdyż nie mogła zwrócić jej Janka. Lecz Marysia inaczej to sobie tłumaczyła. Zdawało jej się, że za blizko brzegu wrzuciła trzewiczki i, aby je rzucić dalej, weszła do małego czółenka, które kołysało się na wodzie. Poszła na przeciwny koniec łódki i rzuciła buciki z całej siły, jak tylko mogła najdalej. Tak idąc i poruszając się, mimowolnie kołysała czółenkiem, które nie było przywiązane i zaczęło oddalać się od brzegu. Marysia to spostrzegła i chciała wyskoczyć, lecz była już za daleko, a łódka porwana prądem, szybko płynęła z biegiem wody.
Wtedy Marysia przelękła się bardzo i zaczęła głośno płakać. Ale nikt jej nie słyszał, tylko gromadka wróbli, które nie mogły dopomódz jej w niczem. Biegły jednak wzdłuż brzegu, jakby ją chciały pocieszyć, i wołały bezustannie: Ćwir! ćwir! ćwir! jesteśmy tutaj! Nie bój się! Jesteśmy tutaj!
I Marysia uspokoiła się powoli. Czółenko płynęło z prądem, a ona siedziała cichutko, w samych pończoszkach, i patrzała w wodę. Czerwone trzewiczki płynęły za łódką, lecz nie mogły jej dogonić, ponieważ prąd bardzo szybko ją unosił.
Prześlicznie wyglądały brzegi rzeki: na zielonych, kwiecistych łąkach pasły się stada owiec, krowy poważnie skubały świeżą, soczystą paszę, stare drzewa rozwijały młode listki, wszystko uśmiechało się w blasku słonecznym.
Może mię rzeka zaniesie do Janka — pomyślała Marysia i przestała się smucić. Usiadła na ławeczce i patrzała długo na zielone brzegi, które przesuwały się przed nią. Właśnie ujrzała wielki sad wiśniowy, pełen kwitnących drzew, a między niemi malutki domek pod słomianą strzechą[1], z czerwonemi i niebieskiemi okienkami. Dwóch drewnianych żołnierzy stało przed ganeczkiem z bronią w ręku.
Marysia pomyślała, że to żywi ludzie, i wołała ratunku ale naturalnie nikt jej nie odpowiedział. Prąd niósł ją prosto do brzegu, więc zaczęła znów wołać jeszcze głośniej.
Wtem drzwi domku się otworzyły i wyszła z niego zgarbiona staruszka, podpierając się kijkiem i drepcząc ku furtce. Na głowie miała duży słomiany kapelusz, pomalowany w bardzo piękne kwiaty.
— Ach, biedne dziecko! — zawołała stara. — Skądże się wzięłaś na tej bystrej rzece, która cię tak daleko w świat uniosła?
Drepcząc prędko, staruszka zbliżyła się do brzegu, zaczepiła o czółno swoim zakrzywionym kijkiem i przyciągnęła je do lądu. Podała dziewczynce rękę i pomogła jej wyskoczyć na ziemię.
Ach, jak przyjemnie zrobiło się Marysi, gdy znów uczuła pod nogami twardą ziemię! Bała się jednak trochę nieznajomej staruszki.
— Kto jesteś, moje dziecko, i skąd się tu wzięłaś? — pytała znów kobieta, uważnie patrząc na dziewczynkę.
Wtedy Marysia opowiedziała jej wszystko i pytała czy nie wie nic o Jasiu.
Staruszka nie wiedziała, ale była tego zdania, że Jaś może się znaleźć, a tymczasem zaprosiła dziewczynkę do ogródka, pozwoliła jej zrywać kwiaty i jeść wiśnie, żeby tylko nie była smutna.
Potem weszły do domku. Przez wysokie okienka, czerwone, żółte i niebieskie, dziwne światło wpadało do izdebki. Na stole w dużych koszach stały prześliczne wiśnie, i staruszka pozwoliła Marysi jeść, ile tylko zechce.
Wiśnie były wyborne, a Marysia głodna, więc jadła, uśmiechając się z zadowolenia, gdy staruszka złotym grzebieniem czesała jej złote włosy. Czesała je długo, długo, w dziwnym blasku czerwonych i niebieskich szybek, a Marysia zapominała o Janku, babce i rodzicach, bo grzebień był zaczarowany, staruszka ta zaś była wróżką.
— Dawno już mieć pragnęłam taką miłą, dobrą dziewczynkę — mówiła łagodnym głosem — zobaczysz, jak ci u mnie dobrze będzie.
Potem Marysia została w izdebce, a staruszka wyszła sama do ogródka, dotknęła swoim kijkiem każdego krzaczka różanego, i wszystkie natychmiast zapadły się w ziemię. Zrobiła to dlatego, ażeby Marysia na widok róż nie przypomniała sobie Janka.
Teraz dziewczynka wybiegła także do ogródka. Ach, jak tu było ślicznie i przyjemnie! Tyle kwiatów, a każdy inny! tyle barw, blasku, woni. Prawdziwie był to czarodziejski ogród: rosły w nim wszystkie kwiaty, jakie tylko są na świecie, i wszystkie kwitły jednocześnie. Marysia biegała pomiędzy grządkami, śmiała się i śpiewała, dopóki słońce nie skryło się poza wielką, starą wiśnię. Wtedy położyła się spać w czystem łóżeczku, na czerwonej jedwabnej poduszeczce, na której wyhaftowane były piękne, błękitne fijołki. Zasnęła też spokojnie jak królewna, a w nocy śniły jej się sny słodkie i miłe.
Nazajutrz z rana obudziła się wesoło i bawiła się znowu cały dzień w ogródku, wśród najpiękniejszych kwiatów, w ciepłym blasku słońca — i tak upływały dni jeden po drugim.
Marysia znała teraz wszystkie kwiatki, ale chociaż miała ich tutaj tak wiele, ciągle jej się zdawało, że jeszcze jakiegoś brakuje. Tylko nie mogła sobie przypomnieć, którego?
Wtem raz na słomianym kapeluszu wróżki spostrzegła malowaną różę. Zdziwiona i szczęśliwa, zaczęła natychmiast szukać w ogródku kochanego kwiatka: rozglądała się wkoło, pochylała nad grządkami, lecz ani jednej różyczki nie było.
Wówczas gorzko płakać zaczęła. Jej łzy gorące padały na ziemię i przesiąkały przez nią, aż zwilżyły ukryty w tem miejscu krzak róży. I nagle cudny, świeży, okryty wonnem kwieciem wystrzelił znów nad ziemię, a Marysia objęła go rączkami, pieściła i całowała śliczne róże i przypomniała sobie tamten krzaczek, na poddaszu, i przypomniała sobie znowu Janka.
— Uch, jakże dawno już tu jestem! — zawołała. — A miałam szukać Jasia. Moje śliczne różyczki, czyż nie wiecie, gdzie on się podział? Czy myślicie, że umarł?
— O, nie! — odparły róże. — Byłyśmy przecie pod ziemią, tam go niema.
— Dziękuję wam — zawołała uszczęśliwiona Marysia i pobiegła do innych kwiatków, aby się czegoś o Jasiu dowiedzieć.
Lecz daremnie pytała. Kwiatki uśmiechały się wszystkie do słońca i śpiewały mu swoje pieśni, i opowiadały mu swoje powieści, które podobały się bardzo dziewczynce, lecz o Janku nie dowiedziała się niczego.
Napróżno je pytam — pomyślała wreszcie — one kochają tylko swoje powieści i pieśni, nie mam tu na co czekać.
Podniosła spódniczkę, aby lepiej biedz mogła, i pospieszyła do furtki.
Ale furtka zamknięta była na klucz. Wtedy zaczęła mocno szarpać klamkę, aż zardzewiały zamek ustąpił pod naciskiem, i drzwi się otworzyły. Marysia wyszła prędko, i bosemi nóżkami biegła co tchu po twardej, kamienistej drodze, obawiając się pogoni. Trzy razy obejrzała się za siebie, a nie widząc nikogo, kiedy jej sił zabrakło, usiadła na chwilę na wielkim kamieniu.
Teraz dopiero obejrzała się dokoła: lato minęło dawno, późna jesień była na świecie, powiędły kwiaty i pożółkły łąki, ale w ogrodzie wróżki, gdzie kwiaty kwitną wiecznie, nic o tem nie wiedziała.
— O Boże! Boże! ileż ja czasu straciłam — narzekała Marysia. — Oto już późna jesień, trzeba spieszyć bardzo, zanim zima powróci.
I wstała, by iść dalej.
Szła bosemi nóżkami po kamienistej drodze, a dokoła było smutno i ponuro. Czuła wielkie zmęczenie, ale się nie zatrzymywała. Z wierzb przydrożnych spadały długie, żółte liście, lub ciężkie krople chłodnej rosy. Na tarninowych krzakach były jeszcze jagody, ale tak cierpkie, że wykrzywiały usta.
Szaro i smutno było na szerokim świecie, otulonym w szare, ciężkie, ołowiane chmury.






  1. Strzecha — dach słomiany.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hans Christian Andersen i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.