<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kraków za Łoktka
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.


Pod Krakowem około Balic, które naówczas do rozległych majętności Toporczyków z Tęczyna należały, stał w lesie dwór, zwany Łowczą; gdyż w nim dawniej na łowy zbierano się i po łowach odpoczywano.
Zbudował go był przed laty wielu, Jaśko z Tęczyna, ale później dwór zaniedbany opustoszał, kołem go podparto i pastusi się leśni tylko tulili w słoty pod strzechę — gdy zubożały ziemianin, który ojcowizny pozbył, a w jakimś stopniu dalekim z rodem Starżów był spowinowacony, wyprosił sobie chatę za czynsz mały, z kawałkiem lasu i pola.
Warowali tylko panowie z Tęczyna, aby w lasach nie polował, zwierza im nie płoszył, a po troszę od szkody pilnował.
Stary, wojak niegdyś, teraz już niedołęga, ubożuchno żyjący, podjął się wszystkiego co od niego chciano, byle zyskać kąt spokojny i dworek na Łowczej oblepiwszy, podparłszy, od lat kilku w nim z żoną i synem przemieszkiwał.
Nie szlachecka to była, nie rycerska rzecz w takiej zagrodzie, cudzej jeszcze, biedę klepać, ale wolał już to Zbyszek Suła, niż w Krakowie wśród mieszczan i niemców pospołu żyć, bo ci ziemianina nie szanowali, Wójtowi zuchwałemu i lada Viertelnikowi ulegać było trzeba.
Na Łowczej, jeśli przyszło się komu pokłonić, to równemu sobie ziemianinowi, nie szwabowi lub sasowi — zresztą swobody mógł zażywać jak największej.
Dostatku wielkiego u Suły nie było, ale i nędzy nie doznawali.
Syn Zbyszka, którego Marcikiem zwano, bo mu na imię Marcin było a matka go tak spieściła, nie młodzieniaszkiem już był, ale też nie starym: miał lat ze trzydzieści. Jak ojciec sługiwał rycersko, ale się przerzucał od jednego do drugiego pana, skarżąc się, że mu wszędzie nie po myśli było, że go krzywdzono. Przeto też często do ojca powracał, wyczekując jakichś lepszych czasów i ludzi lepszych, a w Łowczej przesiadując.
O półtorej milki od Krakowa, który podówczas już rósł bardzo, mógł ztąd zawsze gdy chciał (a zachciewało mu się tego prawie codziennie) dojeżdżać do miasta, spędzić tam dzionek z dobremi przyjaciółmi, dużo się nasłuchać, dobrze napić nie płacąc i z wesołą myślą a plotkami wieczorem do rodziców powrócić.
Zbyszek Suła niekoniecznie był rad temu, że syn tak miejsca nigdzie nie zagrzewał. Chciał by go był widzieć przy możnym panu jakim, zapracowującego sobie na łaskę i opiekę, ale z drugiej strony, on i matka Zbita, cieszyli się, iż go przy sobie miewali, no z nim im w pustym dworze raźniej i weselej było.
Krom starego Zbyszka, matki Zbity, starej baby co im jeść gotowała, parobka do posług i wyrostka sieroty z Krakowa przybłąkanego, pary koni na stajni, krowy i psa podwórzowego, nie było w Łowczej więcej nikogo.
Wśród głuchego lasu, nie bardzoby bezpiecznie było tak siedzieć, dla włóczęgów i zbójów, których zawsze do koła miasta dużo bywa, ale o Zbyszku i łotrzykowie wiedzieli, że się u niego pożywić nie było tak dalece czem, a guza złapać łatwo. Stary żołnierz w potrzebie jeszcze raźno obuchem wywijał.
On i syn jego Marcik, ludzie byli nie płochliwi, do korda i do topora szparcy.
Zbliżał się wieczór jesienny, niebo było pochmurne dnia tego, więc i ciemno się zawczasu robić poczęło. Wiatr szumiał w borze, liście już poschłe z drzew opędzając. W izbie około ognia siedział Zbyszek, dalej nieco drzymała Zbita, która już wieczorami prząść nie mogła, bo jej nie służyły oczy, a i ręce się trzęsły. Na ławie w kącie z kądzielą siedziała gospodyni Marucha, w drugim parobek Chaber niemając co robić, skałki łupał. Przy ognisku w garnkach się coś gotowało. Dym, któremu wiatr nie dawał przez dywanik wychodzić, często się do izby wracając rozwlekał po niej — ale do niego przywykli byli wszyscy. Wieczór był smutny, Marcik, który swym zwyczajem powlókł się był do Krakowa, jakoś nie wracał.
Czekano nań z wieczerzą. Zbita niespokojna coraz to się wiatrowi przysłuchiwała, czy jej tententu konia nie przyniesie, któryby powrót syna zwiastował.
Miała się o co troskać, bo Marcik czasem z Krakowa pokrwawiony i potłuczony powracał.
Różnie się trafiało, jak zwyczajnie człowiekowi rycerskiego rzemiosła, co się rad mięszać gdzie gorąco.
Wiatr, który jesienią dziwnemi odzywa się głosy, dnia tego strachem przejmował, tak zawodził przeraźliwie. Słychać w nim było wycie ludzkie, jęki dziecięce, niby okrzyki tłumów i wrzawę swarliwą, to śmiechy szatańskie, to zbójeckie gwizdania, to urągające się śpiewy jakichś ptaków niebywałych.
Głosy te oddalały się, przybliżały, uciekały kędyś i jakby gnane powracały spiesznie dając słyszeć z różnych stron domu, od jednego to od drugiego węgła.
Zaskakiwały od komina, szeleściały w strzesze. Jakaś siła szatańska łomotała drzwiami, szelpotała w słomianem pokryciu, dobijała się do okiennic, pełzała po ścianach.
Zbita, która pobożną była, żegnała się słysząc to i żegnała krzyżem świętym wszystkie cztery świata strony. Nie pomagało to nic, wietrzysko dokazywało, a wiadomo, że jest w niem siła nieczysta — i djabelskie tańce i wesela innej nad tę gędźby nie znają.
Drzewa blizkie miotane tą złą mocą, trzeszczały i skrzypiały, gałęzie ich upadały na strzechę, słychać było liście szeleszczące po ścianach. Czasem z wiatrem sypnął deszcz gęsty, ale wprędce rozbity wichrem, ustawał.
Mieszkańcy lasu oswojeni byli z temi głosami, które czasem po całych nocach spać im nie dawały, a jednak tego dnia strach ich jakiś przejmował. — Nastawiali uszu, czekali aby się skończył ten taniec djabelski i burza poszła na dalsze bory. Lecz wietrzysko jakby sobie upodobało wyrąbaną nieco około Łowczej polanę, szumiało w niej, a im wieczór był późniejszy, tem siły i ochoty większej nabierało do szaleństwa.
Teraz już i Marcika przybywającego, zdala posłyszeć było trudno, z taką wściekłością burza około dworku wyła. Ogień choć od wichru zakryty, słaniał się i przypadał do ziemi, ściany dygotały a drzwi trzęsły się ciągle i wiązanie na dachu trzaskało.
Stary Zbyszek ze wszystkich we dworku zebranych najmniej był czułym na to. Wojak obyty z życiem, nawykły pod gołym niebem obozować, doznawał niemal jakiegoś błogiego uczucia, czując się pod dachem w taką porę. Przypominał sobie jak nieraz burze jesienne, namioty im z nad głów i szałasy precz roznosiły, a ognisk nie dawały rozpalić.
Stary pamiętał przygód niemało i sam ich doznał wiele. Przed dwudziestą kilką laty zaciągnął się był do wojska księcia kujawskiego Władysława, służył u niego długo i dzielił z nim różne losy. W końcu, lat temu już było ze sześć, musiał zaniemógłszy powrócić do żony i osiedlić się w Łowczej.
Książe Władysław, którego Łoktkiem zwano, mały ale dziarski mąż, żelazny człek, wojował długo aż go wreszcie zazdrośni i nieprzyjaźni książęta, a w ostatku Czechy co Polskę opanowali — wygnali gdzieś z kraju.
Słychać już o nim od lat kilku nie było.
Jedni twierdzili że kędyś został zabity, drudzy że się błąkał po obcych krajach, a od czasu jak Wacław czeski objął panowanie nad całą niemal Polską, miano Łoktka i sprawę jego za zgubioną.
Książę już i nie młody był, bo lat czterdzieści kilka liczył, znużony też, gdyż lat dwadzieścia przeszło ciągle wojował. Dobił się był panowania, niemal korony po Przemysławie, aż naraz naposiedli się nań wielkopolanie, duchowni zaczęli go wyklinać za to, że im ich ziemie pustoszył i klasztorom nie przepuszczał. Czecha wezwano w pomoc, a waleczny książe zniknął i jakby zapadł pod ziemię.
Zbyszek właśnie o nim sobie myślał, bo go kochał bardzo. Lepszego pana dla swoich żołnierzy nie było nad niego, żył tak samo jak i oni, z jednego kociołka jadał z niemi, śmiał się i dawał śmiać ochotnie, pyszny nie był, ludzki bardzo. Prawda, że żołnierz u niego rzadko grosz zobaczył bo on sam nigdy go nie miał, ale po wsiach i dobrach duchownych żywili się i rwali jak chcieli, a i na plebanje zaglądali.
Dobry ten pan wprawdzie gdy mu się kto sprzeciwiał wieszał bez sądu, ścinał bez miłosierdzia, a jednak ludzie miłowali go, bo gdy kazał wieszać albo ścinać, pewnie było za co, a dla dobrych był ojcem rodzonym.
W tych ziemiach, których był panem, osobliwszym sposobem miał najzajadlejszych wrogów i najlepszych przyjaciół, co zań gotowi byli dać życie. Miłowano go bez miary i nienawidzono srodze.
Takim był, że i sam nic pomiernie czynić nie umiał i w ludziach też budził albo niechęć wściekłą lub miłość ogromną...
Zbyszek myślał o tym dawnym swym wodzu, z którym się dużo po Ślązku, Wielkopolsce, po sandomirskiej i krakowskiej ziemi nawłóczył, gdy pomimo wichru, dał się słyszeć tentent konia tuż pod oknem. Pies leżący w progu, (wabił się na Kruczka) szczekać począł zerwawszy się, parobek skałki łupać porzucił, a Zbita zawołała z drzemki się budząc:
— Ot i Marcik!
Szedł Chaber do drzwi, bo te na wszelki wypadek wieczorem drągiem zakładano, aby podsłuchawszy w sionce, młodemu panu otworzyć. Ten się już w znany wszystkim sposób kułakiem tłukąc, do drzwi dobijał.
On ci to był sam. Ruszyło się wszystko w chacie, stara Marucha do garnków, Zbita na przyjęcie syna, nawet Zbyszek głowę podniósł i zwrócił się ku wnijściu.
Marcik oddawszy konia wchodził właśnie.
Chłop był dorodny, silny, szeroko ramienny, co się zowie tęgi, twarzy krągłej i rumianej cale nie brzydkiej, a gdy była wesołą, piękniejącej.
Z całej postawy i ruchu znać było, że się rodził na wojaka, ale nie na takiego coby nogami wrósłszy w jedno miejsce trwał w niem, na ruchawego i potrzebującego codzień nowej sprawy.
Okryty szeroko opończą dość wyszarzaną, miał pod nią kawałek zbroi i mieczyk, na głowie czapkę z obręczami żelaznemi i spiczastym wierzchem okutym, bo onego czasu z domu się wybierać bez zbroi i oręża niebezpieczno było. Każdej godziny mogło coś niespodzianego spotkać.
Marcik dobrze wiedział o tem i w ręku też trzymał od siodła odjęty kosturek z siekierką i obuszkiem, który w jego dłoni mógł się dobrze dać we znaki.
Pokłonił się rodzicom zdejmując zwolna opończę i na ścianie ją wieszając, gdzie miejsce dla niej na kołku było.
— Psi czas! — zawołał. — Żeby marcha nie miała lepszych dróg a ja dobrych rąk, wicher by ją obalił, tak szaleje. Drzewa ogromne kłaniają się jak kłosy. — Psi czas!
— A trzeba ci to było siedzieć tak do późna? — zamruczał ojciec.
— Nie mogłem bo się wyrwać z gospody od Szeluchy, takiego tam dziś było ludu i gadania!
— Ho! ho! — odparł ojciec, a matka stanęła gotując się już słuchać opowiadania i ręce na piersi zakładając.
— Co tam ludzie pletli, aż strach!! — rozśmiał się Marcik. — Żebyście to wy byli mogli posłuchać, ojczulu, dopiero byście się radowali. Mnie się zda, że to wierutne baśnie.
— Cóż to? co? — przerwał ojciec ciekawie.
— No! — rzekł Marcik, wyciągając się jakby go siedzenie na koniu zmęczyło — plotą ludzie, że się kędyś znowu Łoktek pokazał!
To rzekłszy śmiać się począł, a Zbyszek choć stary, choć w nogach nie mocen, porwał się piorunem i przyskoczył do syna.
— Łoktek! mój pan! — zawołał radośnie. — Widzisz! a tom ci ja mówił zawsze, przysięgałem się, że pan ten zginąć nie mógł, że on się zabić nie dał, że wypłynie jeszcze i panować musi!!
— Ho! ho! — śmiał się syn siadając na ławie i nogi ku ogniowi wyciągając. — Ojczulu! ojczulu! już mu tu nie bywać! Z czeskich mocnych rąk już my się nie wydobędziemy!
Wacław się królem koronował, ma za sobą pół świata, potęgę ogromną. Cesarze i króle z nim, a ten twój biedota książe, Łoktek goły, co nigdy denara przy duszy nie miał, gdyby ci wypłynął gdzie — co on zrobi przeciw takiemu mocarzowi, jak król czeski?
Stary zasmucił się mocno. Nie mógł synowi prawdy nie przyznać, a serce inaczej pragnęło i czuło.
Przeciw wszystkiemu miał jakąś nadzieję.
— E! e! — rzekł cicho — niechaj no się on tylko pokaże! Zobaczysz Marcik da on sobie rady i z tym mocarzem! Ty go nie znasz! Ja u niego służyłem, ja na niego patrzałem! Mały człeczek, niema spojrzeć na co — a jak bije! jaką ma siłę! i jaką moc daje swoim, gdyby czary miał. Ludzie już słaniają się i padają, niech on krzyknie na nich tylko, wnet nowa dusza w nich wstępuje. Miecz jego dobry, ale serce jeszcze lepsze.
Przerwał z końcu Zbyszek pochwały i przystąpiwszy do syna naglił nań.
— No, gadajże ty mnie, gadaj, zkąd ludzie wzięli, że on się znowu pokazał. Widział go kto? Blizko lat cztery go nie było ani słychu, jak w wodę wpadł, mówiono, że zabili go, że na Węgrzech zginął, że do klasztoru wstąpił na pokutę, że go Czechy, czy Niemcy zamordowali. A jam temu nigdy nie wierzył, bo ja go znam!!
— Kto tu teraz prawdy dojdzie? — odezwał się Marcik obojętnie, wcale zapału ojca nie biorąc do serca. — At! prawią ludzie, jakoby się zjawił! Toby nie znaczyło nic, bo czego nie prawią? ale Czechy czegoś niespokojne.
Mówią, że pan Ulrych (Boskowicz), co na zamku siedzi, dał pilne rozkazy, aby go szukano. Trzęsiono po kątach — łapano, a za głowę jego naznaczył moc grzywien, czy wielkich tych groszy pragskich. — —
Stary ręce załamał.
— Uchowaj panie Boże nieszczęścia, gotów się jaki łotr ułakomić, zawołał, i zdradzić go! Miłosierny panie!!
— A coby w tem dziwnego było? — rzekł Marcik. Nie każdego dnia trafi się taka zwierzyna!
Zbyszek aż się wstrząsnął ze zgrozy.
— Milczałbyś — krzyknął. — Ja bym swoje życie za tego pana dał. Oh! oh! gdyby się on zjawił a poszczęściło mu się, ty i ja nie siedzielibyśmy w tej mizernej chacie na Łowczej, ale na krakowskim zamku, albo na własnym ziemi kawałku.
Marcik ręką zamachnął, jakby tę przepowiednię lekko sobie ważył.
— Takby było! tak! — ciągnął stary dalej. — Pan to jest taki, że żadnego ze swoich starych żołnierzy, gdyby go raz widział, nie zapomni. — Spójrzawszy jeno na mnie, powiedziałby ci zaraz, gdzieśmy razem bywali i co robili. Choćby miał tysiąc ludzi, gdy im raz popatrzył w oczy, każdego poznał, bodaj po dziesięciu latach. Każdemu wdzięczen był...
— A co dziś ta jego wdzięczność warta! kiedy on sam kąta i przytułku niema i mieć nie będzie — rzekł Marcik spluwając. — Jeżeli prawda, że żyw włóczy się kędyś, a Czechy za nim w tropy, kto do niego dziś przystanie? Ani łomu, ani domu, ani grosza w kalecie. Co po takim panu?
— Co ty wiesz? co ty znasz? — gorąco ofuknął go stary. — Widziałem ja go już w dziesięć koni jeżdżącego po dworach, w lichej zbroiczce powiązanej sznurkami, z kaletą pustą, a w miesiąc, we dwa, ludzi już miał, grody brał, i bił się i zwyciężał...
— Tak ci to może bywało — odparł Marcik — póki u nas małe książątka trzymały ziemię. — Rwać od nich było łatwo, nie od Czecha! to siłacz wielki!
— A ja ci mówię — porwał się Zbyszek, — że tym Czechom u nas długo nie gościć! Już się ziemianie skrobią po głowach, już po miastach niemcy, choć się im kłaniają a stękają. Dłużej nikt nie strzyma.
— A co ziemianie dziś znaczą? — rozśmiał się Marcik — albo to oni ci, co byli? Niegdyś oni rej wodzili, teraz miasta górą, niemcy górą, grody poobsadzane najemnikiem, żołnierza cudzego dosyć!
Zbyszek głową potrząsał.
— Gadaj ty mi lepiej, co w mieście słychać? Tego od ciebie chcę.
— Mówiłem już, — odparł syn. — Plotą jakby się znowu zkądeś wyrwał Łoktek, dodają że najwyższy Biskup Rzymski o jego prawa się upomina, że on w Rzymie u niego był i z tamtąd wraca.
— Widzisz — zatryumfował ojciec — widzisz! Ho! nie darmo on w świat szedł! Rozumny pan! Wiedział gdzie uderzyć. Był tego czasu właśnie w Rzymie wielki odpust na świat cały, kędy i zbójom wszelakim odpuszczano... Ty myślisz, że Biskup rzymski to mała rzecz? taki prosty Biskup jak nasze? On ci przecie koronę nosi i korony rozdaje. A jak on się upomni? jak zaklnie?
Marcik głową kręcił.
— To co? — rzekł. — Wszystko babskie gadanie, aby ludzie mieli co językami mleć. Czechów ktoś chciał nastraszyć — bajkę im puścił, a na nich czapka gore, popłoszyli się. Zkąd by on po czterech leciech wziął się tu znowu? kiedy już wracać nie ma do czego! Kujawy, nie Kujawy zabrali mu wszystko, piędzi ziemi nie ma. Prawią ci, co dobrze wiedzą, że księżnę żonę jego mieszczanin do domu przez miłosierdzie wziął i żywi ją, przytułek jej daje. Nie czekał by on tyle lat, gdyby o czem myślał.
Czechy tym czasem gospodarują...
Na granicy od Węgier w Kamienicy nad Dunajem twierdzę słyszę budują, że aż strach!
— W Kamienicy? nad Dunajem? — spytał stary. — Toć ona biskupia była?
— Biskupowi dali za nią Biecz — rzekł Marcik. — Tam gród chcą mocny i wielkie miasto zakładać. Cóż wasz Łoktek z rękami gołemi zrobi przeciw nim??
Zbyszek nie dał się pożyć, zwiesił trochę głowę i mruknął uparcie.
— Gadaj, gdzie go widzieli? kto o nim mówi?
Marcik uśmiechając się miłosiernie, w głowę się poskrobał.
— Jam ci to myślał sobie, rzekł — jak się tatulo dowiedzą o tym swym zmartwychwstałym Łoktku, spokoju mi o niego nie dadzą. Dla tegom u Szeluchy od jednego do drugiego chodził nastawując uszu, — ale bredzą, każdy co innego. —
— A prawże mi co gadają?
— Każdy swoim smakiem — śmiał się Marcik. — Jedni jak ja drwią i wiary nie dają, drudzy gotowi by iść tropić, aby Czechom wydać za pieniądze...
— To łajdaki są i zbóje — krzyknął głośno oburzony Zbyszek — psy niepoczciwe, dałbym je wywieszać!
— Niektórzy pomrukiwali, że go widziano w okolicy kędyś niedaleko — ciągnął Marcik. — Mówią, że po dworach do ziemian zaglądał około Ojcowa, do tych, co mu dawniej sprzyjali i chadzali z nim. Ci go pono przyjmują ni źle, ni dobrze — goszczą, karmią, przez zęby coś cedzą, a z pomocą — nie radzi.
— Tacy oni wszyscy, tacy! — westchnął Suła. Im i Czech dobry i Niemiec dobry, a gdyby Tatar przyszedł panować i temuby się kłaniali. — Co im!
— A ja sobie mówię — słyszysz Marcik — ten mały był dla nas na pana stworzony! Z nim ksiądz, ziemianin, chłop, najlichsza gadzina rozmówić się mogła, zrozumiał każdego, nie przegnał precz nikogo! To był pan — nasz!
On tej biedy pod czas zażywał co i my wszyscy! Czarny chleb jadał, na ziemi legał, po lasach się tułał, w siermiędze chodził, głowy gdzie przytulić nie miał — a jak było potrzeba — panem potrafił on być i łeb uciąć i krwi utoczyć gorącej. Gdy dobry bywał choć do rany, gdy się namarszczył, stój z dala, albo nogi za pas. Żartu z nim nie ma.
To był pan dla nas! Trzymał twardo, gdy potrzeba było, a wiedział gdzie i kogo głaskać — i dać dobre słowo!
Zbyszek westchnął.
— Co ty wiesz? — dodał do syna. — Tyś nic nie widział a mało co słyszał odemnie — ale gdybyś patrzał na to co ja!!
Syn się uśmiechał po troszę, stary rozgadywał się tak, że już utrzymać nie mógł i choć pewnie raz nie pierwszy puścił się w opowiadanie, gdy tymczasem wieczerzę im przygotowywano.
— Ja — jam go z maleńka znał — mówił. — Nie miał wówczas może nad lat piętnaście, a rwał się już wojować i panować. Jam naówczas służył przy medyku Mikołaju, co go pilnował, żeby nie chorzał. Ale gdzie on kiedy chory mógł być!! Bywało zdaje się, że słabuje, niech no mu powiedzą, że trzeba w pole, zerwie się na równe nogi — zdrów jak ryba!
Wówczas na swą rękę jeszcze nie mógł wojować, to się czepiał, gdzie co szczęknęło. Chodził z nieboszczykiem Kaliskim Pobożnym — i przy innych, byle się wojny uczyć — Z Przemkiem co na Poznaniu siedział choć nie bardzo byli zgodni, a i temu pomagał.
Lat kilkanaście jak się Czarnemu Leszkowi, zmarło, co też żołnierz był dobry, a potomstwa po nim nie zostało, choć żaby i węże na to jedli oboje, i nic im nie pomogło. — Ziemianie sobie na Kraków wzięli Mazowieckiego Bolka, a mieszczanie Krakowscy z Wrocławia Ślązaka.
Wówczas mazurów sobie ściągnął i wielkopolan i pomorzan, jam tam był, gdy Henryka napadł pod Siewierzem, w parę niedziel po Gromnicach! Tośmy się tłukli, to siekli! to gnali!! Przemko jeden padł zabity, młodziuchne chłopię, Bolko Opolski ranny, dostał się nam w niewolę..
W drugiej bitwie pod Skałą, w trzeciej pod Świątnicą — biliśmy się a bili. Ten mały tak sam dokazywał, że stał za dużych dziesięciu. On ci nie będzie patrzał zdala ręce założywszy, jak się ludzie rąbią za niego; żeby go przywiązano na łańcuch, urwie się, leci w samą gąszcz, w upał, a siecze... Trzeba na to patrzeć!!
Po Świątnicy szliśmy do Krakowa prosto... Tu nam wrota otwierają szeroko, niemcy się do ziemi kłaniają, ks. Biskup Paweł co to wiecznie wichrzył a smrodził — z krzyżem i święconą wodą wychodzi naprzeciw — Witajże hospodynie!
Przyszliśmy jak swoi wziąć gród, ano zaraz prędko kto w mieście stał u tych niemców paskudnych zwąchał, że oni ze strachu nie z miłości się poddali.
W mieście było nie swojo. Patrzali na nas jak na wrogów, po kątach się już zmawiali. Pan o tem wiedząc lekce sobie ważył. Jednak straże około wałów i wrót miejskich obchodził sam, aby być pewnym, że się nie stanie nic. Niemcy prawili ciągle — Ja! ja! kłaniali się a djabła za kołnierzem mieli.
Posłali po swoich cichaczem na Ślązk.
My tym czasem w Krakowie siedzieli jak w uchu. Pamiętam tę noc, bom na straży był, a właśnie Łoktek sam obszedł czaty i opatrzył.
Naraz, kiedy on już był blizko zamku, pod świętym Franciszkiem — zrobił się hałas.. niemcy wrota otwarli — puścili wewnątrz Ślązaków! Ci wprost na nas, bij zabijaj! Ledwieśmy z życiem uszli..
Jam popędził za panem i dognałem go przy klasztorze. Nie więcej nas z nim było jak sześciu. Wpadliśmy do Franciszkanów. Mnichy za nami drzwi zawarli.
Co tu począć? Ino patrzeć jak tu nas niemcy pobiorą, gdyby w gnieździe pisklęta..
Myślicie że się uląkł? albo serce stracił? Wziął na się mniszy habit co mu go od jakiegoś wyrostka dobrali obciąwszy od dołu, i na mur, który do klasztoru przytykał. Dawaj drabinę, podawaj sznury! Spuściliźmy się tak szczęśliwie i uszli, koni dostawszy..
W tej to zawierusze zgłosił się Czech, że jemu należy Polska, bo Gryfiny wdowy kleryk coś tam na skórze fałesznie napisał... Przemko wielkopolski przez zazdrość dla naszego, wolał oddać Kraków Czechowi.
Myślisz, że nasz mały się poddał i uszy stulił? Szli Czechy na Sandomierz, a my też przeciw nim.
Znowuśmy się tłukli a gnali — bo nie były to Czechy też same co dziś są. Jednak my im z Łoktkiem podołali.
Poszliśmy do Wiślicy — i wzięli. Podstąpiliśmy pod Kraków, zajęli przedmieścia, siedzieliśmy im pod nosem — nie dali się.
Nie mógł naówczas żaden Czech na krok się za wał ważyć, bośby na nich czatowali i rwali ich wszędzie. Przyciągnął z Pragi Biskup z wojskiem, bo oni sobie z biskupa Wojewodę zrobili, i ten nam rady nie dał.
Łoktek z nami krył się po lasach, po wąwozach, po górach i polował na nich.. Wówczas nieraześmy obłowili się dobrze.. tak, że już oni sami się prosili u niego, aby zgodę zrobił.
— A dobrze — rzekł — idźcie precz, będzie zgoda!
I rwaliśmy ich po kawalcu..
Dopiero jak sam król przyciągnął z mocą wielką, a jeszcze tamtych Sasów sobie z Brandeburga dobrał, co się to nim opiekowali — musieliśmy od Krakowa odstąpić, aleśmy poszli do Sieradzia i do Sandomierza.
Przeciw takiej sile co było robić? Rozumny pan był! Rozumny!
Bitwy się im chciało, prosili o nią — nie dał im jej. Staliśmy znowu po lasach i na czatach. Wymkną się Czechy, z głodu mrąc, na picownika — puszczamy... Gdy się ubezpieczą i zapuszczą głębiej — dopiero my na nich i z tyłu i z przodu.. Mało który nam uchodził.
Snu tam nie było ani spoczynku. A i on też nie zasypiał, dworu sobie ani dachu nie szukał. Wszędzie sam był z nami. Musieli Sieradź oblegać, i tego nie wzięli, tylko miasto same.
Cały następny rok nie dawaliśmy im spokoju. Boże miłosierny! gdyby człowiek chciał powiedzieć co przez te czasy przecierpiał i robił! — niktby nie wierzył.
Biliśmy się gdzie ino było można — aż do samego końca, póki nas taka garść była, żeśmy w pole wyciągać mogli. Aż — obrali sobie w Poznaniu króla — dopiero my spoczęli. Mały nasz przycupnął, wiedział, że chyba on długo tam nie posiedzi, na niego bo się odgrażali dawno. I zabili go w Rogoźnie.
W Poznaniu na Ś. Wojciech, wiosną naszego pana okrzyknęli księciem — i tylko co mu korony nie dali — królem go chcieli mieć. Dopieroż Ślązaki sobie drwić! z łokciowego pana, że mały, że znosek.. a odgrażać się.
Zasłyszał, że Ślązacy go tak i owak przezywają a lekce sobie ważą. — Pójdziemyż na Ślązko — rzekł. — Poszliśmy i spustoszyli je, aby znali co łokciowy pan może.
Stary westchnął ciszej.
— Wróciwszy my z tego Ślązka do Polski — niema co się zapierać — prawda, że nasi ludzie srogo sobie poczynali w domu.. ale nie było sposobu, płaca nie dochodziła, pieniędzy nie było, żyć musieli. Więc się nie patrzało czyja wieś, czy księża, czy kościelna.. A i do klasztorów młodzież zaglądała do młodych mniszek, że nie jedną wyciągnęli z sobą... Za to Pan Bóg pokarać musiał, bo tam na swawolę dużo dziewcząt pobrali.
Jam precz szedł, na sumieniu nic nie mam. Ślązacy się zaraz z Biskupem Poznańskim zwąchali, więc, choćby z tego nie było nic — począł Biskup kląć, nie tyle za mniszki co za snopy i grosze.. Ślązakowi chcieli się poddać. Polatało się, przyszła zgoda, gdy licho Czechów nadało..
Zamilkł Zbyszek nagle podparłszy się smutnie na ręku.
— Tamtych to lat go widzieć było potrzeba — dodał — gdyśmy w polu ciągle byli. Wszyscy jako jeden człek, pułkowódzcy i ciury o głodzie i chłodzie — a gdy wróg się pokazał — jak wściekli!
W złej czy dobrej doli nigdy się on nie zmieniał, zawsze ten sam, noc i dzień we zbroi, miecza nie odpasując. Namiotu sobie rozbić nie dał, na gołej ziemi spał. Ledwie się ozwało hasło, pierwszy na nogach. Konie pod nim padały, on się tylko przesiadał, i — dalej! Nam siły ustawały, jemu nigdy!
I jakim on był, takim będzie gdy powróci! — zakończył stary Zbyszek.