<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kraków za Łoktka
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.


Po chwili dodał Suła:
— Gdyby on czy z nieba spadł czy z pod ziemi wyszedł, wojowałby i zawojowywał jak wprzódy!
Marcik słuchał z uwagą, oczy mu czasem pobłyskiwały. Wierzył czy nie w opowiadanie, brało go ono za serce, rozgrzewał się, zajmował, uśmiechał. Stary mówił coraz żywiej, a gdy skończył i zadumał się, Marcik rzekł cicho.
— Któż ich wie? Choć mnie się wierzyć nie chce aby on się zjawił znowu — któż wie? Czechy się niepokoją i ruchają — coś to znaczy. Biegają po okolicy, porozsyłali ludzi, trzęsą po dworach.
W ciągu rozmowy wiatr ucichł był nieco, szumiały tylko lasy w dali poważnie, głucho, niby sobie rozpowiadając o tem, co przeszło.
O tej godzinie nigdy prawie nikt do Łowczej się nie zjawiał, nie spodziewano się też nikogo, gdy pies naprzód okrutnie, do drzwi przyskakując ujadać zaczął, co wszystkich nastraszyło, bo Kruczek słynął z roztropności i nigdy darmo nie napędził popłochu, chyba albo się wilcy zbliżali, których czuł zdala, albo człek przywlókł obcy.
Chaber pobiegł nasłuchiwać, gdy razem we drzwi i okiennice bić zaczęto.
O tej porze nocnej z otwieraniem dobrze się trzeba było namyślać. Wyprawiano więc Marcika do sieni, aby przez otwór w ścianie rozpatrzył się, co to było. U progu już krzyki jakieś rozlegały się pół niemieckie pół niby polskie. Domyślano się Czechów Boskowicza.
Byli to podówczas straszni panowie, którym posłuch dawać musiano, bo nie folgowali nikomu. Stary Zbyszek już wołał aby im otwierano nie czekając, gdy Marcik jeszcze się rozpytywał.
Na ostatek po krótkim targu, drzwi otwarto, bo je już łamać chcieli, i wparł się mąż uzbrojony, wzrostu słusznego, z mieczem w ręku, który z czeska łajał, że śmiano go trzymać u progu, opowiadając się, że był posłany od Wielkorządcy Boskowicza, aby po okolicy tropił włóczęgów.
Zbyszek koso nań spojrzał z podełba.
Za nim tuż ciągnęło dwu pachołków z toporami i mieczami.
Wcisnęli się do chaty, a drugich dwu na straży przy drzwiach zostało. — Wysoki mąż w sieni zaraz począł się pilno rozglądać, zawołali ognia. Zobaczywszy, że drabina stała wiodąca na wyżki, jednemu ze skałką kazali wleźć zobaczyć, czy się tam kto nie ukrywa.
Sam dowódzca wszedł do izby niespokojnie badając wszystkie kąty.
— Nie masz kogo obcego u siebie — zapytał gospodarza, który ramionami tylko poruszył. — Łotrzyska się po okolicy błąkają.
— Cóż to wy macie dworek ziemianina za łotrowską gospodę? — odbąknął Suła.
Czech dumnie i opryskliwie odwrócił się ku niemu, wołając.
— Albo to u was po dworach, po ziemianach nie było rozbójniczych szajek? Czyśmy to nie musieli tych gniazd wywracać? Nie łupiło wasze rycerstwo po gościńcach?
Zbyszek odpowiedział mu tylko gniewnem spojrzeniem i uszedł na bok. Nie mówiąc więcej Czech powlókł się po izbie, a drzwi do komory zobaczywszy, zajrzał i tam. Wrócił mrucząc i siadł na ławie zdala od ognia.
— Nie macie co pić? — spytał po chwili.
— U mnie tu nie szynk ni gospoda — rzekł stary. — Wody kiedy chcecie dam, piwo pono wyszło, miodu ja nie sycę ni piję, a na wino mnie nie stać.
Czech z pod nosa łajał.
Tymczasem i pachołkowie, co na strychu byli, nic nie znalazłszy, weszli do izby, stanęli w progu. Reszta ich w sieni i podwórku czekała.. Kruczek, który się nieco uspokoił, znowu począł na obcych naszczekiwać.
Dowódzca siedział kwaśny.
— Myśmy tu o żadnych nowych rozbojach i łotrzykach w okolicy nie słyszeli — odezwał się przysuwając ku niemu Suła ciekawy. — Cóż to was tak pilno po nocy pędzi?
Czech zrazu nie chciał odpowiadać i mruczał tylko sam do siebie coś po cichu. Potem zagadnął o drogi w okolicy, o dwory w sąsiedztwie, o przesmyki ku Ojcowu, o przejezdnych jakich czy ich tu za dnia nie widziano.
Suła uspokajał, zapewniając, że po lasach nic słychać nie było, od czasu jak mieszczanina Strokę jadącego z Wrocławia ubito, a zabójców połapano i powieszano.
Czech słuchał obojętnie i milczał. Na myśl wreście przyszło Zbyszkowi, że łacniejby co może z niego wyciągnął, gdyby przyjął gościnniej. Więc choć mu resztek piwa Świdnickiego z Krakowa przyniesionego żal było okrutnie, choć wprzód powiedział, że mu ono wyszło, zamruczał coś do ucha Zbicie, która z komory wyniosła garnek prosty pełen piwa i podała kubek Czechowi. Ten co się już poczęstowania nie spodziewał, wzbraniał się trochę zrazu, potem napój przyjął i wąsy po nim otarłszy, trochę czoło rozchmurzył.
Ze szczęśliwego usposobienia korzystając, gospodarz śmielej się coraz ku niemu przysuwał.
— Mówcie sobie co chcecie — rzekł — musi coś pilnego być, kiedy was na noc w burzę rozsyłają po drogach i lasach. Ludzie jakieś brednie plotą, a wy im wierząc i sami pokoju nie macie i drugim go nie dajecie. U nas tu o niczem nie słychać.
— Ludzie plotą bajki albo i nie bajki — odmruknął Czech — kto to wie? Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Na zamku coś wiedzieć muszą, kiedy nas na wszystkie strony, pod Sącz, pod Wiślicę i ku Ojcowu rozpędzono.
— No? a kogóż się boicie? — pytał Suła.
— My? nie bojemy się nikogo — rzekł dowódzca — ale po co warchoły mają ludzi niepokoić?
— Jakie warchoły? — nalegał stary.
Czech się obejrzał.
— Cóż? niceście nie słyszeli?
— W kącie siedząc, zkąd ja co mam słyszeć? Nie wiem nic.
— At, plotą — dodał Czech pogardliwie — że to małe książątko, co to było przepadło, Władek Łokieć z mysiej jamy się znowu dobył.
Ramionami dźwignął uśmiechając się.
— U was — mówił — człowiek nowy czy stary, byle się ruszył a huknął, głowy się zawracają. Nowe sitka lubicie.
— Zkądby się ten miał wziąć! — rzekł Suła z udaną obojętnością.
Podał Czechowi kubek drugi, który on wypił ochoczo i stał się jeszcze otwartszym.
— Wczorajszego dnia — począł pochylając się ku niemu — przybył na zamek do pana Ulrycha ziemianin Poręba, co ma nie opodal dwór w górach. Ten oznajmił, że u niego był i nocował z kilku ludźmi, mały panek Łoktek. Zamiast go tam zaraz pochwycić i na zamek odstawić — za coby nagrodę dobrą wziął — puścił go wolno nakarmiwszy i napoiwszy, a potem się dopiero namyślił i ze strachu dał o nim znać Ulrychowi.
Począł go Boskowicz łajać, dla czego nie wziął wywołanego w niewolę, kiedy go w ręku miał, tłumaczył się, iż starego prawa gościnności łamać mu się nie godziło. Naklął go i nałajał nasz dobrze, i zaraz po drogach rozesłał, aby Łokcia tropiono.
Suła słuchał z uwagą wielką i głową pokręcał.
— E! — rzekł udając niedowiarka. — Ten Poręba przylizać się chciał i lada co wam naplótł. Wy się darmo po okolicy tułać będziecie. Tu go niema. Zkąd by się wziął? po tylu latach? i to jeszcze pod bokiem waszym? pod Krakowem? Naprzód by o nim na Kujawach słychać było.
— I ja tak myślę — rzekł Czech wstając z ławy. — Myśmy się dosyć po lesie i wąwozach natłukli, powrócimy do Krakowa.
— Najrozumniej zrobicie — potwierdził Suła, dając mu trzeci kubek na drogę.
Czeladź, którą też poczęstowano aby ją udobruchać, ogrzawszy się zaczęła do odjazdu sposobić. Marcik, który czasu rozmowy zdala się trzymał, wywiódł ich za próg i poświeciwszy do wsiadania, gdy w las ruszyli, rad że się zbył, drzwi drągiem założył.
Wróciwszy do izby, gdy na ojca spojrzał, zdumiał się mocno, takiej starowina buty nabrał i poweselał. Czapczynę na jedno ucho wykręcił, ręce w boki za pas pozakładał, i tylko że po izbie nie skakał, ale nogami podtuptywał.
— Słuchajno Marcik! ho! Teraz jam pewien, że Łoktek żyw! A jak on żyw — to im sadła za skórę zaleje! gorącego!! Jeśli nie on, nikt ztąd Czechów nie wyżenie. To go Pan Bóg zesłał!
Zbyszek dziwnym głosem ostatnie słowa wyśpiewał — a syn mu się uśmiechnął.
— Śmiej się, nie śmiej — począł stary — Czechy dobre nosy mają, wietrzą oni sławnie. Poręba by nie skłamał — choć urwisz! Zaraz z gębą na zamek! z długim jęzorem do Czecha!! Jabym go za to powiesił.. Dał jeść, pić, a potem puścił nań ogary — dobra mi gościnność!
Jak się Łoktka doczekamy, warto mu za to krwawą łaźnię sprawić!
— Ojczulu! kochany mój! — patrząc nań i wpół go obejmując zawołał Marcik — ażeście odmłodnieli!
— Co myślisz? Gdybym pana mego zobaczył, krzyknął Zbyszek ręce składając — na prawdę by mi może młodość wróciła. To człowiek cudotwórca.
Gwarzyli tak śmiejąc się, gdy Zbita, która z wieczerzą się dla Czechów wstrzymała, poczęła kaszę ze słoniną na misę wykładać, aż zapach od niej rozszedł się po izbie.
Syn i ojciec poczuwszy ją, oba się zwrócili ku stołowi.
— Idźcie jeść, aby darmo nie stygła! — powoływała Zbita.
Zbiegli się do misy, na którą czeladź się też oglądała, stary Zbyszek miał ręce umywać, gdy stukanie nieśmiałe i powolne do okiennicy słyszeć się dało.
Z początku przeżegnali się tylko sądząc, że zły duch się im jaki przekomarza, ale gdy pukanie się powtórzyło, Marcik śmielszy ku oknu się zbliżył.
Z podwórza dochodziło jakby szeptanie i mruczenie.
— Albo Czechy powróciły — rzekł Zbyszek — albo.. licho już wie co o tej godzinie może być?? Zbóje?
— Nie otwierajcież po nocy lada komu — dodała Zbita — djabeł nie śpi, kto wie jaką zły duch może przybrać postać? Ktoby poczciwy ważył się po nocy na taką burzę?
Zbyszek niespokojny, rozgorączkowany łyżkę za pas wetknąwszy sam też pobiegł słuchać do okna, Marcik do sieni aby wyjrzeć otworem. Zamięszało się w chacie, a stukanie do okiennicy nie ustawało.
Gdy po długich szeptach i naradach Marcik w rękę wziąwszy obuszek, odważył się drzwi przemknąć, aby z ludźmi małą gromadką spokojnie w podwórku stojącemi rozmówić się — gdyż proszący o przytułek zbójecko i napastliwie nie wyglądali; spotkał się naprzód z dość słusznego wzrostu mężczyzną otulonym opończą, który dla zbłąkanych podróżnych od Ślązka jadących o jaką godzinę spoczynku w chacie upraszał.
— A gdzież tu u mnie dla was wygoda w takiej biednej chiżynie? — odparł Zbyszek od progu — ani miejsca dosyć ani strawy.
Przybyli poczęli naradzać się między sobą.
— Myśmy się tu tylko co Czechów z Krakowa Ulrychowych zbyli — mówił gospodarz — i tych musieliśmy częstować a zapasów nie mamy.
— Czechów? jakich? — zapytano z gromadki.
Głos, który Zbyszek posłyszał tak go tknął, że zadrżał...
— Boskowiczowych ciurów — odparł — którzy włóczą się po okolicy sami nie wiedzą kogo szukając...
— Powiadają — dodał Marcik — że Łoktek się kędyś z martwych powstawszy zjawił i za nim się puścili. Radziby go mieć!
Gdy to rzekł, pomiędzy przybyłemi gwar się wszczął wielki, zrozumieć nie było można co mówili. Spierali się o coś. Jeden mimo wszystkich podedrzwi podjeżdżał i chciał do chaty.
Marcik rozeznał tylko gdy ktoś rzekł.
— A no dobrze, kiedy raz byli, rychło tu nie powrócą.
Człeczek mały, krępy, natychmiast z konia się zsunął i rozpychając drugich szedł do dworku. Za nim trzech jeszcze pospieszyło i Zbyszek także.
Właśnie na ognisko świeżo skałek dorzuciła Marucha — zapałało mocno, światło padło na wchodzących, którym się z wielką przyglądano ciekawością.
Państwo to było jakieś, ale nie wielkie, ludzie nędznie poodziewani, w opończach grubych, po których znać było, że na gołej ziemi często legiwały. Twarze zbiedzone i pomęczone, odzież obmokła, obówie wychodzone. Pomiędzy niemi Zbyszka najwięcej zajął ten, co był najniepozorniejszy; mały, średnich lat mężczyzna, krępy, zdrów, czarno zarosły. Patrzał nań, przyglądał się, oczy mu na wierzch wychodziły, ręce począł łamać, usta się otwarły i nagle na kolana przed nim padłszy, twarzą do ziemi — krzyknął.
— Pan mój! pan mój!
Słowa te jakby żarzewiem na gości rzuciły. Ci, co małemu towarzyszyli, obstąpili go i już z nim do drzwi chcieli, gdy on śmiało naprzód wystąpił i do Zbyszka się zbliżywszy, rękę mu kładnąc na ramieniu — raźno zawołał.
— Pokaż twarz? coś za jeden?
Gdy światło padło na nią, podumał kęs i rzekł.
— A toć — Zbyszek Suła? hę? ty coś ze mną długo wojował, i na Ślązku i pod Krakowem i w Krakowie onej nocy, cośmy się zmniszyli? Pamiętasz! tyś to jest.
Śmiał się a oczy mu błyszczały.
— Dobra wróżba starego spotkać wojaka — dodał — he! Znowu na wojnę pójdziemy!
Mówił a drudzy się rozstępowali — można mu się było lepiej przypatrzeć.
Mały był bardzo ale jak z jednej bryły wyciosany — na twarzy, w oczach, w uśmiechu, na czole, męztwo, rzeźkość jakaś okrutna i wiara w siebie napiętnowane były. Każdy je musiał przeczytać, nikt omylić nie mógł. Nie piękny był z twarzy, w której surowości i dumy wiele było, ale powaga jej, energja, poszanowanie wrażały.
Człek był z rodzaju tych, co ich chcąc niechcąc słuchać drudzy muszą — umiejący rozkazywać, czujący w sobie do tego prawo. Mały, gdy stał wśród takich co go nie głową ale dwoma i trzema przerośli — zdawał się nad wszystkich większy.
W ustach, na czole śmiały mu się wspomnienia tych wypraw na Ślązko w r. 1297, gdy mszcząc się urąganiu książąt Wrocławskich z wyboru jego na króla i przezwiskom pogardliwym, jakie mu nadawali, szyderstwom ich niepoczciwym — wpadł na ich ziemie i spustoszył je okrutnie.
Lecz jakże innym się teraz wydał ów Łoktek w oczach starego żołnierza! Pod te czasy miał jeszcze błyszczące zbroje, orszak książęcy, purpurowe płaszcze i hełm złocony — choć wszystko to pono za pożyczany grosz kupione było. Pamiętał Zbyszek ową kitę, którą do hełmu przypinał, aby się trochę słuszniejszym wydawać. Naówczas książęco występował — a teraz!
Z pod opończy starej i zabłoconej przeglądała zbroja dawno nie czyszczona, piersi jego okrywająca; miecz u pasa wisiał w prostych pochwach czarnych, hełm miał lichy i pogięty. Towarzystwo też jego nie lepiej było poodziewane i zbrojne.
Zbyszek patrząc nań z radości tak drżał, iż przemówić mu było trudno, przyciągnął tylko syna przed księcia, kazał mu na kolana paść i w rękę go całować.
— Syn mój! — rzekł.
— A żołnierz taki dobry jak ty? — spytał Łoktek.
— Posłużywszy u Miłości Waszej, — zawołał stary, — będzie on lepszy nademnie. Weźcie go ino z sobą! Poszedłbym i ja z wami, ale nie zdużam już. Zaniemógłbym kędy na drodze.
Łoktek wpatrywał się w Marcika.
— A no! — rzekł — zdałby się. Teraz, czy później, nie wiem.. Ludzi mi trzeba dużo.
Otaczający księcia widząc go tak bezpiecznym, poszli straże postawić do koła chaty. — Łoktek zbliżył się do ognia ręce grzejąc, a miał je tak duże i silne, jak u najroślejszego chłopa, żylaste i namulane.
— Cóżeście to mówili? — zwrócił się do Zbyszka. — Czechy tu was nawiedzili, szukając mnie i tropiąc? Jużci to wiedzą o mnie?
— Na biedę, — rzekł Suła, — który z radością niezmierną usługiwał staremu panu, prawie oszalały szczęściem tem, że go oglądał. Opowiadali tu, że Poręba stary, co Miłość Waszą przyjmował u siebie onegdaj, wczoraj do Ulrycha przybył i dał mu znać o tem.
— Poręba! — powtórzył Łoktek smutnie podnosząc głowę. — Któżby się po nim spodziewał? Kłaniał mi się do stóp, płakał wrzekomo z radości. Tacy oni dziś mało nie wszyscy...
W oczy mi nic rzec nie śmieją, a boją się i radziby siedzieć w spokoju choć pod obcym — i —
Nie dokończył. — Potem na pół głośno, jakby do siebie mówił.
— Nie na tym jednym dworze drżąc, mnie ugaszczali, oglądając się, niby ciesząc, a w rzeczy trwożąc i przeklinając, żem się żyw ostał. Na nikogo tu nie liczyć pono, aż się siła zbierze.
W tem Zbyszek przyszedł z pokłonem.
— Liczcie na starych, co wam służyli — zawołał niemal ze łzami — rachujcie na pewno. My byśmy się za was ubić dali.
Smutnie klępiąc go po ramieniu rozśmiał się Łoktek.
Milczenie jego mówiło wiele, jak gdyby:
— A co mi po was, biedacy?
W tejże chwili posępna twarz jego się rozjaśniła. Nie był to człowiek, coby smutkom a trosce dał się gryźć jak rdzy i zjadać. Rozpatrzył się po izbie ubogiej, po ludziach biednych. Towarzysze jego właśnie wracali do chaty. —
Na stole misa z kaszą woniała.
Zbyszek kłopotał się skrobiąc w głowę.
— Czem my tu Miłość Waszą w tej nędzy przyjmiemy? czem ugościm? — mruczał. — U nas strawa licha!
— Jakbyś zgadł, żeśmy głodni, — odpowiedział Łoktek, — a kto głodny, nie przebiera.. Pamiętasz stary, żeśmy nieraz o suchym chlebie, o wodzie z kałuży nie jeden dzień trwać musieli. Ja też z wami!
Mówił to wesoło poglądając ku swoim, których twarze blade wydawały głód i znużenie.
— Jak dziki zwierz jużem się po pieczarach i jaskiniach chronić musiał — mówił dalej — i pod drzewy w błocie legiwać. Żołnierska rzecz żyć jak się zdarzy.
I z wolna zaczął się zbliżać ku misie.
— Słuchaj Zbysz — rzekł. — Nie objemy my was? Macie więcej tej kaszy, byście przez nas nie byli głodni?
Zbita żywo porwała się z kąta.
— Jedzcie zdrowi! — zawołała — choćby na pół kopy kaszy i słoniny starczy, a i wędliny kawał się najdzie.
— I piwo Świdnickie, tylko go już omal — rzekł Zbyszek. — Aby tylko nie z drożdżami, bo już u spodu...
Książe śmiał się i już na ławie siadał do stołu, drewnianej lipowej łyżki szukając. Ci co z nim byli, siadać się nie ważyli razem — czekali z dala. Nie patrząc na nich książe się wziął do misy. Jadł, ale widać było, że o jadle nie myślał.
Marcikowi przypatrywał się z uwagą. Chłop miał w oczach bystrość wielką, dał mu znak, aby bliżej przystąpił.
— Poczciw być musisz jak twój ojciec? — odezwał się. — Nie zdradzisz mnie?
Marcik rękę na piersiach położył. Mały ten pan już i jego rozgrzewał i rad był mu się przysłużyć.
— Pół mili ztąd do Balic — zapytał Łoktek — juści nie więcej?
— Prawie i tyle na prost nie ma, — ozwał się Zbyszek.
— Tem lepiej — dodał książe. — Po nocy tam dojechać nie ulękniecie się?
Marcik się rozśmiał białe zęby pokazując. Nie lękał się on niczego w świecie, nie było to ani w jego naturze, ni w obyczaju. W Krakowie najtęższe zbóje jego się obawiały. We trzech nań nie raźno było.
— W Balicach, — mówił pan jedząc ciągle — musi być pod ten czas Topor, co go to Mieczykiem zową?
— Toć od niego tę chatę trzymamy — dodał Zbyszek.
— Ten dawniej bywał ze mną — rzekł Łoktek.
— Prawda! — zamruczał Zbyszek trąc głowę, ale postarzał się bardzo i zbabiał trochę młodą żonę sobie wziąwszy.
— Ja tam do Balic do niego sam nie chcę — mówił książe — abym dobrego człowieka szukając, na złych nie trafił. Jedź że ty, na ucho jemu tylko samemu szepnij kto cię przysłał. Zechce-li do mnie, przyprowadź go, a zawaha się, rzuć go nie mówiąc gdzie jestem.. Rozumiesz?
Zbyszek głową potakiwał ręcząc, że syn się sprawi dobrze, Marcik też ochoczo opończę z kołka zdjąwszy, skoczył do szopy po konia.
Łoktek tym czasem jadł, piwa postawionego napił się trochę, chleb czarny krajał nożem u pasa na rzemyku zawieszonym — i wesoło po tem towarzyszów wezwał do kaszy i wędliny, — sam na drugą ustępując ławę.
— Zbyszek — zawołał po chwili, ziewnąwszy. — Jam to pono nocy dwie tak dobrze jak nie spał, a trzeciej mało co i na chłodzie. Daj ty mi gdzie legnąć. Zbroi nie będę zdejmował, przywykłem do niej, nie zacięży mi — kto wie, co się przydarzyć może?
A no — legnę.
Nie mając lepszego nad własne posłanie, powiódł go ku niemu Zbyszek. Ledwie na nie spojrzawszy, mały pan zaraz legł, płaszczem krzyną oczy przysłonił i wnet — chrapać zaczął.
Towarzysze jego szepcząc cicho, dali znać, aby i drudzy się też tak znajdowali. Sami na ławach posiadali raz jeszcze wyjrzawszy na straże.
Na dworze cicho już było, księżyc świecił z chmur porozrywanych, które się po niebiosach tułały; szparko go to zasłaniając, to odkrywając. Las spoczywał, szum jego ledwie słychać było.
W chacie też stała się cisza, tylko mały ogieniek, który na palcach chodząc utrzymywano, potrzaskiwał niekiedy, miotając iskrami do koła. Noc tedy nastała, każdy gdzie kto mógł przyległ na ławie lub na ziemi. Pospali się wszyscy, ale gotowi zbudzić za najmniejszym szelestem, coraz to głowy podnosząc i nasłuchując, a usypiając znowu. —
Widać było niekiedy otwierające się niespokojnie oczy na wpół uśpionych i wysiłek znużonych, którzy od twardego snu bronili się jak mogli. Wstawał czasem który z towarzyszów księcia, na palcach do drzwi podchodził, wysuwał się do sieni, zaglądał na podwórze do straży i wracał nazad odpocząć na ławie.
Choć do Balic pół tylko mili było, ale nocą się do nich dobrać, do śpiącego pana dostać, poselstwo takie sprawić, z łoża go wziąć, do Łowczej przywieść, dużo czasu zabrało.
Już prawie na dzień się miało, gdy konie posłyszano u drzwi i wszyscy pobudzili się i zerwali krom Łoktka, który spał twardym snem kamiennym człowieka spokojnego, niedbającego wcale, że za głowę jego nagrodę wyznaczono.