Kraków za Łoktka/Tom I/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kraków za Łoktka |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Marcik gniewny już wybiegł w podwórze, rad że na kimś spędzi złość swoją. Tu zastał czeladź zajadle broniącą wrót. Dobijano się do nich szturmem wielkim wołając:
— Otwierajcie, bo wywalim!
— Do kordów! krzyknął Suła, — który sam już swojego dobył. I podbiegł do wrót, grożąc:
— Precz! Nie ważcie mi się, — porąbiemy w szmaty...
Lecz do czynienia miał z równie zuchwałemi, jak sam był.
Pan Wincenty z Szamotuł, którego widzieliśmy u Łoktka, nadążył późno z Poznania. Wskazano mu po drodze, jako jedyną niezajętą gospodę, dom Grety.
Człowiek był nie dający się łatwo i lada czém odprawić, gotów do korda i z licznym dworem zbrojnym.
Z obu stron bramy poczęło się łajanie wzajemne od słów ostatnich i pogróżki. Czeladź Marcika była podpiłą.
W tém na próg domu swego wybiegła Greta.
— Jakie wy macie prawo — krzyknęła, bronić komu u mnie zająć gospodę? — Ja chcę miéć gości jako i drudzy...
Suła odwrócił się, nie odpowiedział nic, ale ustąpić nie myślał.
Greta wołała ciągle.
— Wolę gospodę dać dobrowolnie, niż żebyście mi się zabijali we wrotach i broczyli... Czemu nie puszczacie?
— Bom ja tu sam dla siebie gospodę zajął — krzyknął Marcik — a takim dobry jak i drugi!
— Łżesz! zawołano z za bramy. — Niemożesz mi być równy, choć byś ziemianinem był, bo ja ani w swej ziemi, ani w żadnéj równego sobie nieznam!
Był to głos dumnego Wincentego z Szamotuł, który z rodu i mienia czuł się książętom równy.
Marcik też gdy w złość wpadł, nie ustąpił by był ani książęciu. Lekce sobie ważył napastnika.
— Precz, bo się krew poleje! — krzyczał.
— Poleje się ale twoja, zuchwalcze podły! — grzmiał głos zza bramy.
Wrota choć mocne były i choć je drągami i plecami trzymała czeladź Marcika — chłopy silne — naparte mocno trzeszczeć zaczynały. Greta stała w progu, patrząc na to jak na zabawkę, a Kurcwurst za nią skryty ręce łamał, wszystkich świętych wzywając na pomoc.
— Miłosierny Boże! na rany pańskie! oni nas tu wszystkich pozabijają! Marciku... puszczaj ich, bo nieszczęścia będziesz przyczyną...
Suła ani słuchał, ani myślał ustępować.
Wrota naparte zaczęły się coraz bardziej wewnątrz chylić, giąć, łamać i padać w kawały... Ludzie Szamotulskiego, wyrywając z nich deski, wyłom zrobili, i jak tylko zewrzeć się mogli z czeladzią Marcika, padli na nią z berdyszami i obuchami, Marcik siebie nie żałując, dopadłszy otworu, mieczem żgał po łbach i po hełmach, aż brzęczało...
W tem Wincenty, serca okrutnie gorącego człek, miecz w rękach mając obosieczny wielki, w obie dłonie go ujął, zamachnął nim i stojącemu naprzeciw Marcikowi nietylko kord wytrącił, ale głowę obnażoną przeciął i — krew plusnęła...
Czeladź zobaczywszy pana padającego na wznak, z rękami rozpostartemi i wołającego — Jezus! Marja! — spłoszyła się a Wincenty z Szamotuł bramę do reszty wyłamawszy, w podwórze wtargnął.
Ledwie czas mieli Marcikowi ludzie pana pochwyciwszy — pastwić się nad nim nie dając, unieść go wewnątrz domu.
Wdowa namarszczona nie ustępowała z progu. Spojrzawszy na pięknego, młodego, pańsko stąpającego mężczyznę, który miecz jeszcze trzymając w ręku, przystępował do niej z poufałością rycerza, mieszczkę sobie mało ważącego — przybrała też dumną postać.
Piękne lice i bogaty strój gospodyni, na zuchwałym napastniku uczyniły pewne wrażenie.
— Gospodę tu mieć muszę, piękna moja! — odezwał się do niej.
Pokręciła Greta główką.
— Piękna — ale nie twoja! odparła mieszczka — biorąc się w boki. Gospodę siłą zajmujecie, choć wojny niema! Nie dziwujcież się potém, że wam i waszemu księciu miasto sprzyjać nie będzie — kiedy od gwałtów poczynacie!
Wy sobie jak na polskiem prawie zajeżdżacie, a my tu siedziemy na niemieckiem.
Wincenty słuchał, mieniali wejrzenia, łagodniał jakoś, a ona téż kończyła głosem mniej gniewnym.
— Wam ja gwałtu nie zadałem — odezwał się gość — piękna gosposiu — bom sam słyszał żeście puszczać kazali, a zuchwalec ten, ni was, ni mnie, za nic nie miał.
— Ma on już za swe — dodała Greta, dajcież pokój jemu i ludziom. — To rzekłszy, powoli weszła do izby, a Wincenty podążył za nią.
Naprzeciw w komorze położono rannego Marcika — temu, stara gospodyni nadbiegłszy, głowę już obwiązywała płachtami, ale majaczył, tak mu ów raz silny mózg wstrząsnął.
Greta ledwie nań okiem rzuciwszy, gościa nowego przyjmowała.
Znudzona, rada była człowiekowi, który jak inni, znalazłszy ją bardzo piękną i wypieszczoną jak wielką panię, dał się jej bałamucić, zapominając o wszystkiem po troszę.
Przybyły miał tę pańską ogładę, która niewiastom jest miłą, bo wyższość jakąś obiecuje, choć najczęściej jest łupiną gładką pustego orzecha.
Greta więc uśmiechała mu się i spoglądała nań rada, a pierwszy gniew ustąpił wrodzonej zalotności. Rozmowa stała się bardzo zabawną.
W końcu, gdy późno się już bardzo zrobiło, Greta na górkę się cofnęła, drzwi wszystkie zamykając i ryglując za sobą, i sługi stawiąc przy nich na straży...
Gdy się to działo, Marcik uspokojony, zasnął mocno.
Dopiero ze dniem przebudziwszy się i oprzytomniwszy, ludzi swych widząc przy sobie — wczorajszą przygodę przypominał.
Nalegał koniecznie, aby go natychmiast precz ztąd niesiono, bodaj w ulicę, na śmiecisko, byle pod jednym dachem z wdową nie był. Nie było sposobu go usłuchać, bo wszędzie ciasnota była wielka — a on ranny... Więc choć się rzucał i gniewał, nie posłuchano.
Nazajutrz, jak dzień, ruch w mieście większy się począł niż wczora.
Pogoda nowemu panu sprzyjała, mogło więc zgromadzone ziemiaństwo różnych krajów całe skupić się w rynku i około ratusza, bo nigdzie indziej miejsca dlań dostatniego nie było.
Rano bardzo zaczęli się ściągać przybyli.
Wszystkim wiadomo było, że krakowianie, sandomierzanie, kujawiacy, rycerstwo innych ziem, mieli dnia tego okrzyknąć Łokietka nietylko księciem krakowskim, ale dziedzicem całej polskiej korony. Brakło tyko z wielkiej polski tych coby przynieśli zgodę na to, a że korona w Gnieźnie była, bez której Łoktek królem być nie mógł — wiele na tem zależało.
Na dworcu wójta Alberta, przez noc całą posłów z Poznania oczekiwano — niecierpliwiąc się iż ich nie było.
Wincenty z Szamotuł późno przybywszy, znużony, potem przez piękną wdowę zbałamucony, dopiero nazajutrz, odziawszy się pysznie, na koń siadł jechać do księcia.
Chociaż wcześnie było bardzo, Greta nawpół przyodziana wyszła odsunąć okiennicę, aby się po dniu gościowi swemu przypatrzeć.
Na dzień najpiękniejsze szaty gotować sobie kazała.
Radośnie powitał książe wielkopolskiego posła — lecz po krótkiej z nim rozmowie — brwi mu się ściągnęły, usta zaciął. Wielkopolanin stawił się sam, ale za innych poręki nie dawał. — Znaczniejsza część ślązakom sprzyjała — a książe już biskupa i duchowieństwo jednając sobie, Kanclerstwo dziedziczne katedrze poznańskiej przyrzekał.
Wysłuchawszy Łoktek — nie rzekł nic — odwrócił się, kazał rękawice i hełm podawać, aby na rynek jechać, gdy Wierzbięta przystąpił z radą, aby do Muskaty słać i czemkolwiek jego skłonić do pojednania się.
Łoktek i do tego wielkiej nie zdawał się przywiązywać wagi, ani chciał długo czekać. Wysłał kasztelana z kanclerzem do biskupiego dworu, który znaleźli zamkniętym.
Odźwierny, dawszy się im długo prosić u wrót, wystawił głowę i na zapytanie o Muskatę oświadczył iż go doma nie było. Nie wiedziano, lub mówić nie chciano, dokąd się schronił.
Książe oknem zobaczywszy powracających gdy mu znak dali iż biskupa nie znaleźli, natychmiast konia dosiadł.
Widok był piękny i uroczysty. — Sam książe na ten dzień złoconą wdział zbroję, hełm umyślnie dlań przygotowany, który otaczała korona, płaszcz białem futrem podbity; ostrogi złote, miecz w pochwach kamieniami ozdobnych... Koń pokryty cały, pióra miał na głowie, i rząd wyzłacany.
Wojewodowie, kasztelanowie, jechali strojni od szkarłatów i złota.
W rynku, co najprzedniejsi z ziemian, ogromnem kołem stali. Ziemia każda z osobna pod chorągwiami, rody i zawołania pod znakami własnemi. Ci, którzy tarcze mieli, nieśli na nich malowane godła, innym świeciły na piersiach w sukniach szyte... Pośledniejszy lud gromadził się za pierwszemi szeregi, do których najmożniejszych i najpoważniejszych dobrano...
Gdy zdala ukazał się przybywający Władysław, szmer poszedł naprzód głuchy po tłumach, potem wołanie się ozwało, kołpaki i ręce podniosły do góry.
— Jedzie! jedzie!
Zwolna zbliżał się Łoktek z twarzą wypogodzoną, witając stojących po stronach ręką i głową, uśmiechając znanym.
W pośrodku koła miejsce dlań zgotowane było i garstka duchowieństwa czekała.
Niektórzy natychmiast okrzykiwać już chcieli, lecz starszyzna milczenie nakazała.
Szli naprzeciw księciu najdostojniejsi z głowy odkrytemi, do których i Wójt Albert ze ściśniętem sercem przyłączyć się musiał.
Mały Książe stanął w pośrodku na mieczu się oparłszy — i czekał. W imieniu ziem swych, Wierzbięta, Wojtek ze Zmigrodu, Żegota i Prandota Sandomirscy, Toporczyk jeden, Leliwa, Kaniowa, Ostoja, Różyc, Śreniawa, wystąpili naprzód i głos zabrał Kasztelan.
Książe długich mów nie lubił, obeszło się więc słowy niewielu.
— Miłościwy panie — rzekł — ziemianie i rycerstwo wszystkie zgodnie proszą i wzywają, abyś im panował.. Ze krwi i prawa należy ci stolica i moc nad nami. Wierność ci poprzysięgamy. Rządź i sądź sprawiedliwie...
Dodali inni po troszę, a tłum ledwie można było utrzymać, aby milczał, tak w nim wrzało.
Rękami i chorągwiami musiano dawać znaki, aby do czasu wstrzymano okrzyki, szmer niósł się że ledwie mówiących słychać było.
Książe odezwał się też krótko:
— Coście za Bożem natchnieniem postanowili, jako wolę Bożą przyjmuję... Przysięgam wam rządzić i sądzić po ojcowsku, władać i bronić ile sił stanie — krwi i potu nie żałować.
Jedności nam potrzeba do siły, abyśmy nieprzyjaciołom się obronili i pokoju zażywali.
Uderzono we dzwony u Panny Maryi, a wnet i inne kościoły odezwały się bijąc na wesołą nowinę — i ogromny okrzyk, jak huk burzy, wszystko zagłuszył...
Książe otoczony przez dwór swój, z Wojewodami, Kasztelanami, i co było Comesów i Baronów, do Panny Maryi szedł Bogu dziękować.
Okrzyki nie ustawały i co słabnąć się zdały, to znów podniesione rosły, wzmagały się, huczały.
Ciżba im wtórowała.. po mieście całem tak, że na Wawelu stojący u wałów — jak groźby i wyzwania ich słuchać musieli. Na zamku cicho było jak w grobie, w mieście dzwony, trąby, kotły, i wrzawa nie ustawały brzmiąc groźnie..
Gdy się nabożeństwo skończyło a książe z panami wyszedł z kościoła, powitano go okrzyki nowemi.. Wszystkim jakby kamień spadł z serca.
Poczęło się więc biesiadowanie, nie wielkim ładem ale wesoło i hucznie. W ulicach powystawiano ławy, stoły, a gdzie ich brakło wrota i drzwi na beczkach pokładziono; znoszono chleby i dzbany, jadło jakie się pod ręką znalazło.
Mieszczanie dosyć ochotnie co kto mógł dostarczali — choćby miasto miało być ogłodzone.
Jedni po domach, drudzy w rynku, po podwórzach i ogrodach pozasiadali na gołej ziemi.
Miasto wyglądało jak szturmem wzięte, a niewiasty krom w oknie gdzieś na strychu, prócz posługujących bab starych, nie najrzał nikt. Pochowały się wszystkie. Kramy też, sklepy, ławki, prócz tych, w których żywność sprzedawano, stały zaparte. Mieszczanie znikli wśród gości.
Do późnej nocy śpiewami i śmiechy rozlegały się ulice.
Wincenty z Szamotuł, niewiele zyskawszy u nowego pana, bo mu mało co przyniósł, prędko się uwolniwszy, do gospody swej powrócił.
W komorze naprzeciwko leżał ranny Marcik i dobrze, że ani słyszał ni widział, jak wesoło, strojna w klejnoty i pasy, Greta gościa swego przyjmowała, jak rada z nim wiodła rozmowę, jak i na cytrze mu grać i piosenki śpiewać nie odmawiała.
Szamotulski pan głowę tracił dla urokliwej zalotnicy, i więcej sobie pono obiecywał po niej, niż ona myślała.
Okazała się na nim dopiero wielka sztuka niewiasty, która umiała i pociągać i odpychać, dopuszczać do siebie i bronić zbytniej poufałości, być dumną i łaskawą, gniewną i uprzejmą na przemiany.
W ciągu doby gościa swojego niemal do szału doprowadziła, tak, że w końcu nie wiedział czy mu sprzyjała czy drwiła z niego.
Pod wieczór chciał do księcia znowu iść, aby mu się zalecić — przybył bowiem dla tego tylko; Greta gdy się naposiadła nie puściła go a w końcu, gdy już zapóźno było, wyśmiała jeszcze.
Gość był młody, przystojny bardzo, wesół, śmiały, wszystko mówiło za nim, ale mieszczka spodziewać się nie mogła, aby tak wielki pan myślał o niej na prawdę. — Pomimo to obchodziła się z nim jakby mu głowę zawrócić chciała koniecznie.
Zmęczywszy go dobrze temi zalotami próżnemi, gdy późno się robiło, wyrwała się bardzo zręcznie, obawiając się uzuchwalenia i kryjomo zbiegła do stryja Pawła, u którego się schroniła. Trzęsiono dom cały szukając jej napróżno.
Na przeciwko ciągle jeszcze, o niczem nie wiedząc leżał Marcik, a choć go i tam śmiechy i głośne wołania dochodziły, był jakby zdrętwiały i zobojętniały na wszystko. Opatrywano go, dawał z sobą czynić co chciano — o nic nie dbając.
Jednego z ludzi swych posłał tylko ze skargą do księcia, opowiadając się, że został napadnięty i porąbany. — Służyć teraz nie mógł a na Łowczę do wyleczenia się prosił.
Łoktek żałując wiernego i potrzebnego sługi, posłał doń nie tylko Kanclerza, ale kanonika doktora Racława, którego z pod Skałki, gdzie dom z ogrodem miał — przywieziono, aby rannego opatrzył.
Książe rozkazał przez Kanclerza, aby prędko wyzdrowieć się starał, bo mu był potrzebny, i z miasta się nie oddalał. Pozostał więc Marcik u Grety.
Nazajutrz rano nową radością, niespodziewaną zabrzmiał Kraków. Stało się czego tak rychło nie obiecywano sobie. Oddziały straży pod Wawelem stojące nie słyszały w nocy nic — ruchu tam nie było żadnego. Gdy rozedniało, bramy zawarte były jak wczoraj, ale chorągwi czeskiej ze Lwem nie postrzeżono nad dworcem i na wałach ludzi nie było. Lękano się zasadzki jakiej i zdrady — wysłano do księcia z oznajmieniem, że Czechów coś czuć nie było.
Dowiedziawszy się o tem Łoktek, jak stał, ledwie zbroję na siebie opiąwszy, na konia cudzego siadł i pod zamek popędził. — U wrót stanąwszy posłał herolda z chorągwią i rogiem, aby wyzwał na rozmowę dowódzcę.
Trąbili długo i wołali, nie ukazał się nikt.
Biały dzień się już robił, nie wiedziano co poczynać.
Oddział Krakowian z Toporczykami na czele i Mieczykiem, który łaskę pańską chciał odzyskać, rzucili się na oślep do wrót z siekierami, rąbiąc je i łamiąc. Nikt nie bronił ich i już mieli bramę wyważać lub ogień pod nią podłożyć, gdy w jednem okienku ukazał się człek blady, schorowany, który mówić nie mogąc rękami dawał znaki, że na zamku nikogo nie było.
Co żyło posypało się drapiąc na wały, na ostrokoły, łamiąc je i cisnąc do zamku, z radością niezmierną, aby go księciu otworzyć.
Okrzyki wesołe doszły na miasto, zkąd wszyscy biegli ów cud oglądać, a mieszczanie mu najwięcej byli radzi, bo się walki z Czechami obawiali dla siebie.
Gdy wrota od tak dawna przez obcych strzeżone otwarły się wreście, a Łoktek żegnając się krzyżem świętym, wszedł na ten gród praojców — choć mu lice się rozjaśniło na pierwszym kroku, wprędce posmutniał.
Oczom jego przedstawiał się widok boleśny, przerażający. Wrześniowe słońce poranne z za mgły się wybijając, oblewało go światłem jaskrawem. Gród stał pusty, milczący. Jeden chory łazarz, leżący u wrót, bezsilny, ledwie żyw witał go osłupiałemi oczyma. Ślady niedawnej pogorzeli wszędzie były widoczne. Kościół stał ruiną ledwie polepioną; — dwa inne poczęte ledwie się cokolwiek nad ziemię podnosiły. Dworców pańskich jedynym szczątkiem były ogorzałe słupy, kupy rumowisk i popiołów. Opuszczając budy, które sobie na zamku wystawili, Czesi gniewni poniszczyli je i zburzyli.
Stały na nich podarte i pokruszone dachy, powyłamywane wrota, porąbane uszaki i ściany.
Śmieciska tylko i gnoje zalegały podwórca na pół kamieniami i belkami.
Na tem dziedzictwie swem nowy pan — nie brał nic oprócz zwalisk i pamięci lepszych starych czasów, gdy wesele i dostatki złociły to zamczysko.
Stanąwszy u drzwi kościelnych, lada jako z tarcic zbitych, kazał je otworzyć książe i wszedł do katedry, po ostatnim pożarze cokolwiek już opatrzonej. Pomodliwszy się u krzyża w ołtarzu, szedł w podwórce dalej.
Zdechłe konie i kości bielejące pod wałami, łachmany i gruzy go witały — ale był tu panem... Czoło okryte zmarszczkami znowu się wypogadzać zaczynało.
W tej chwili nadbiegający jeden z rycerstwa jego z chorągwią pańską zatknął ją na najwyższym cyplu góry i wszyscy powitali ją okrzykiem.
Reszta wojska ujrzawszy ją z miasta wtórowała mu radośnie.
Sypał się lud, biegli żołnierze, — cisnęło się pospólstwo, szły już pułki co rychlej zajmować gród, który kropli krwi nie kosztował, z takiem weselem jakby skarby na nim czekały...
Łoktek wszedł do dworca, który tej nocy jeszcze zajmował Paweł z Paulsztynu, do izb ogołoconych ze wszystkiego i odartych i zdjął hełm ze skroni.
— Tu teraz miejsce moje! — zawołał raźno — nie znijdę już ztąd chybabym żyw nie był!
Ani do wójta na obiad, ani do miasta iść już nie chciał, rozkazując sobie natychmiast parę izb oczyścić. W mgnieniu oka po cieślów na miasto słano, po robotników i parobków...
Urzędnicy i dwór ciągnęli za panem za zgliszcza.
W ulicach cokolwiek się przerzedziło i mniej zrobiło ludno — mieszczanie odetchnęli wolniej. Kraków z Wawelem był w ręku Łoktka...
Pół wieku niemal walczył on, aby się dnia tego doczekać.
Marcika w parę dni później ojciec, który się o jego losie dowiedział, matka i czeladź na dobrze wysłanym wozie powoli przeprowadziła do Łowczej. Gdy go z domu Grety wywożono nie spytał nawet o nią, nie obejrzał się, nie chciał wiedzieć, co się z nią działo.
Greta wyjrzała oknem zarumieniona nieco, niespokojna, lecz że Szamotulski ją zabawiał jeszcze, bo przylgnął był do niej, wprędce ku niemu się zwróciła.
Trwała rana i okładanie jej niedziel kilka, do której leczenia balsamów i plastrów ks. Racław dostarczał z rozkazu księcia do Łowczej dojeżdżając.
Matka też sprowadzała baby znachorki z ziołami, a że Marcik sił miał dosyć, począł się dźwigać rychło, choć z głową jeszcze obwiązaną.
Ojciec choć bolał nad nim, cieszył się razem, iż ta przygoda w domu Grety i z jej przyczyny syna spotkała, sądząc, że ona go z głupiej miłości dla zalotnej mieszczki wyleczy. Jakoż czasu choroby Marcik wcale o niej nie wspomniał, o tem tylko prawiąc ciągle, jakby rad co rychlej do pana swojego powrócić i służyć mu znowu.
Gdy rana się już dobrze podgajać zaczęła, coraz niespokojniejszy Suła, do Krakowa się począł wyrywać. Trzymano go długo, a w końcu i powściągnąć nie było sposobu. Choć mu się we łbie kręciło i szumiało jeszcze — siadł na koń i pojechał.
Zapowiadał, że wprost na zamek do księcia się uda, ale nie strzymał słowa, zboczył na Rzeźniczą ulicę i do tych wrót nieszczęsnych, których obronę niepotrzebną o mało nie przypłacił życiem.
Wrota świeciły białemi nowemi powstawianemi deskami, przed niemi stał właśnie opasły, rumiany, ale nachmurzony Paweł z Brzega.
Poznawszy Marcika głową doń skinął.
— Zdróweś już? — zapytał.
Suła krwawy ledwie zabliźniony szram na głowie i czole ukazał.
— Zbójca! — zamruczał Paweł.
— Ciął mnie — odparł Marcik — a no jeszczem żyw — rachunek między nami nieskończony.
Cóż Greta? doma?
Na to pytanie Paweł usta wydął, czapki poprawił, popatrzał nań, jakby się zdziwił pytaniu i — nie rzekł nic z razu.
— Aleć żywa i zdrowa! — pytał niepoprawny Marcik.
Stryj ruszył ramionami.
— Podczas nie ma jej doma — rzekł sucho. — U swoich we Wrocławiu! Skłonił się i wszedł w podwórze... Marcik koniowi dawszy ostrogę ku zamkowi ruszył.