Kraków za Łoktka/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kraków za Łoktka |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Nad drogą z Gdowa przez Łapanów do Bochni wiodącą, jest starodawna osada Wieruszyce.
Gdy Łoktek objął po Czechach panowanie, znalazł ją bezpańską i opustoszałą. Dawny jej dziedzic za zdradę jakąś przepłacił głową, a że rodziny nie miał, liczyły się Wieruszyce za książęcą własność.
Choć majętność dość była rozległą i piękną, osadnicy się w niej jakoś utrzymać nie mogli. Gdy gospodarza nie stało, wieśniacy w świat też poszli.
Napierało się duchowieństwo tego kawałka ziemi i przyległych lasów, i byłoby ją dostało, gdyby Łoktek pamiętny usług Marcika, który mu z porąbaną wrócił głową, nie począł się dowiadywać, gdzieby jaki kawał ziemi mógł mu nadać.
Kanclerz Klemens wspomniał jakoś Wieruszyce, a Łoktek zatrzymawszy na zamku Sułę, kazał nadanie Wieruszyc spisać dla Marcina Zbigniewa syna, żołnierza swego (Miles) na wieczne czasy jemu i potomstwu ziemię tę przekazując.
Nie spodziewał się Marcik łaski tej, bo mu też teraz o nią mniej chodziło, gdy majętności nie miał z kim dzielić.
Gdy mu nazajutrz po przybyciu do księcia się stawić kazano, spytał go naprzód Łoktek, widząc zwisłą głowę i pochmurne wejrzenie:
— Cóżeś to ty tak od jednego po głowie draśnięcia na siłach opadł? Z tobą i z ojcem nieraz gorzej bywało.
— O ranę bym ja tam nie wiele dbał — odpowiedział Suła — ale.. co innego mnie doma skwasiło...
— Nie dajże sobie marnieć — począł książe. — Spocząć ci nie czas jeszcze i potrzebny mi jesteś, ale żeby na starość było gdzie głowę przytulić, a ojciec z matką gniazdo ci usłali.. chcę ci dać kawał ziemi.
Obojętnie dość pokłonił się Marcik, a książe, który mu już list pergaminowy wyciągnął — zapytał zdziwiony:
— Cóżeś, nie rad temu?
— Wdzięczen owszem jestem, miłości waszej, jako ojcu dobrotliwemu — począł Marcik do nóg mu upadłszy — szczególniej dla starych moich co dotąd komornem siedzą, na łasce cudzej. — A dla mnie — to tam!!
— Cóż ci tak świat zbrzydł? — zapytał książe.
Marcik z dawnego życia obozowego miał poufałość do swego pana.
— Miły panie — rzekł — wszystko to przez te baby przeklęte!
Łoktek się uśmiechnął.
— Cóż? urok na cię rzuciły?
— Musi to być — odparł Marcik smutnie — bo inaczej bym pewnie dawno plunął i zapomniał.
— Gadajże — począł książe siadając.
— Niema o czem, miłościwy książe — westchnął Suła. — Dziewką była, miłowałem ją, za mąż poszła, owdowiała, nie przestałem. Niewiasta osobliwa, śmiać się rada, serce rwie, a z ludzi wszystkich drwi sobie.
Niechżeby ze mną, ale ze wszystkiemi tak czyni. Gdyśmy Kraków zajmowali, a jam ją chciał od gospody ochronić, o mało mnie pan z Szamotuł nie ubił. I tego tak bałamuciła jak mnie, aż w końcu porwać ją pewnie myślał — co ona zmiarkowawszy, uszła mu do Wrocławia i tak z niego jak ze mnie zadrwiła. Dosyciem dla niej cierpiał — zakląłem się, że jej widzieć i znać nie chcę, ano przecie serce boli.
Marcik wzdychał tak pociesznie, że książęciu na śmiech się zbierało i rzekł:
— Pójdziesz ze mną, da Bóg na Pomorze.. W Gdańsku urodziwych niewiast dosyć.. napytasz sobie drugą...
Oddał książe list Marcikowi, który do nóg mu padł po raz drugi, a choć dosyć obojętnie to przyjął, gdy za pazuchą poczuł owo nadanie pańskie, a pomyślał, że swój własny szmat ziemi mieć będzie — kawał lasu, ryby, grzyby, wypas dla stadniny, grunta, na których ludzi będzie mógł sadzić, że się stanie panem jako i drudzy z chudego pachołka, zaszumiało mu w porąbanej głowie. A jakaż to dopiero radość dla starego ojca i macierzy!
Gdy go Łoktek odpuścił potem, już nawet na Rzeźniczą ulicę nie wstąpiwszy, wprost do Łowczej pośpieszył.
Była godzina na noc, gdy tam stanął. Koń zarżał i stary Chaber wyszedł go wziąć do szopy. Zbyszek, który go widział wyjeżdżającym dość smutnie, uradował się w progu ujrzawszy wracającego z jakąś butą znaczną, a licem dość wesołem, przynajmniej rozpogodzonem.
Witali się, a Zbita wieczerzę już podawać miała, gdy Marcik obejrzał się po starym dworze.
— A co? — odezwał się — jużby nam tę Łowczę wartało porzucić, bo to biesi kąt jest.. życie w nim licha warto!!
Zbyszek zdziwił się mocno.
— Co ci w głowie? gotóweś do miasta? — rzekł kwaśno.
— Jam to mieścisko zbrzydził gorzej Łowczej — żwawo odpowiedział Marcik. — Mnieby się chciało precz ztąd wynieść. Jak myślicie? gdzieś pod Bochnię! albo co?
— Cóż co to tu soli mało? — rozśmiał się Zbyszek.
Wtem Marcik nie mogąc już strzymać — rozśmiał się, dobył z płachty zawinięty w niej pergamin z pieczęcią wiszącą, chustę precz odrzucił i podniósł go w ręku do góry.
— Patrzajcie no — zawołał — jaki to dobry pan! Bóg mu daj tę koronę, której pragnie! Ojczulu miły — ziemi nam szmat podarował na wieczne czasy.. zowie się majętność nasza Wieruszyce!
Zbyszek uszom nie wierzył, Zbita stała jak skamieniała.
— Jakie ci tam Wieruszyce — odezwał się, — głowę zawieruszyły! Co bo pleciesz! Starych nie zwódź! nie godzi się.
— Nie zwodzę, nie kłamię, nie bałamucę — zawołał dmąc się nieco Marcik. — Oto tym listem za wierne usługi pan mi nadał ziemię koło Bochni.. Była tam, albo i jest osada jakaś, gruntów i lasu dosyć.. Łowczę teraz kołkiem podeprzeć, Mieczykowi za łaskę jego nieraz wypominaną podziękować i na swoje śmiecisko nam ruszać!
Zbyszek ani syn czytać nie umieli, przecież ów zamazany pergamin, owa pieczęć na sznurku, którą stary pochwyciwszy do ust cisnął — a oczy pasł niemi — uczyniły na nich wrażenie niezmierne...
Chaber, Marucha, chłopak przybiegli przypatrzeć się temu czemuś, co ziemię dawało z poszanowaniem, jak świętości.
Zbyszek przekonawszy się, że syn prawdę mówił, wpadł w rodzaj radosnego szału — prawie upojenia. Długo znoszone ubóstwo, pokora do której był zmuszony, żywot na łasce przygniotły tak go, że odrobiny tej szczęścia spokojnie znieść nie umiał. Roiło się im państwo wielkie, choć nie wiedzieli sami co im dano.
Temu, co długo nie miał nic, ziemia — owo czarodziejskie słowo, zawracało głowę. Ziemia, lasy, woda, pastwiska, rola, barcie — a może ludzie, służba — i swój własny dwór i chleb nie cudzy!! wszystko to jak z nieba na nich spadało.
Zbyszek starowina, gdyby był mógł, puścił by się był na noc całą do swych Wieruszyc, do których drogi nie wiedział, o których jako żyw nie słyszał. Marcikowi mniej było pilno — przecież i on swe dziedzictwo zobaczyć pragnął.
Zaczęto spierać się co z tem robić.
Zbita już w myśli gospodarstwo zaprowadzała, frasując zkąd chudoby dostanie.
Stanęło na tem, ażeby Zbyszek obejmował, budował, pracował tam, a Marcik wdzięczny panu, miał z nim iść na Pomorze, a choćby na kraj świata.
Nim się spać pokładli, milczący Chaber pewien był, że juścić i on chatynę tam z kilką zagonami otrzyma — a i Marucha cóś roiła.. Miała mieć dziewki pod rozkazami swemi i zagon lnu dla kądzieli.
Gdy nazajutrz ojciec i syn, o świcie grzanem piwem się posiliwszy, puścili się szukając Wieruszyc onych, na spytki, ledwie w Bochni dowiedzieli się, iż to pustynia była nad Stradomką kędyś — i drugiego dnia do nich trafili.
Bezpańskie to było od dawna — granic pewnych nikt nie znał, o wodocieczach tylko powiadano, że je niegdyś stanowić miały.
Sąsiedzi wpierali się z różnych stron zajmując łąki i zarośla.. Z osadników niegdyś tu zamieszkałych, zręby chat tylko pozostały, nie było ich już więcej nad jednego starego z synem, który się tu bodaj dziedzicem sądził, a drugi w lepiance dziad głuchy, zdziczały, w łachmanach. Z tym rozmówić się nawet nie było można.
Z sąsiedniej Woli niektórzy ludzie ofiarowali się granice i grunta zarosłe okazywać, na których ledwie widnych zagonach, drzewa już bujały. Każdy z nich wszakże inaczej wiedział.
Dworu nie było żadnego, zwaliska tylko na pagórku nad Stradomką i murów szczątki zielskiem okryte.. Sterczało ścian parę i złomy kamienne, pośród których młoda brzezina i łozy gęsto puszczały.
Posmutnieli Sułowie — bo wszystko tu stworzyć było potrzeba, ale ziemię mieli swoją!!
Ponieważ około Krakowa, Wieliczki i Bochni ludu się zawsze różnego wiele przewijało, miał Marcik nadzieję na Wolę zwabić osadników. Tym czasem ziemia wyżywić mogła. W lasach były barcie, w Stradomce i strumieniu który w nią wpadał ryby, na łąkach leśnych bydło paść się mogło — ale z rękami założonemi siedzieć tu nie mogli, a niewiedzieć od czego poczynać było.
Ponieważ gościniec szedł tędy od Bochni do Gdowa, a ludzi nim przejeżdżało wiele, staremu Zbyszkowi naprzód na myśl przyszło karczmę z gospodą stawić.
Tu wedle zwyczaju, kędy się ludzi najwięcej zbierało, miał wbić ów pal z kołkami, który oznaczał ile lat Woli osadnikom dawano.
Przechodnie szukający opieki i roli, około takiego pala stawali i czytali z kołków, czy warto było iść o naznaczenie jakiego łanu się targować.
— Byle ziemia — mówił pocieszając się Zbyszek — ludzie się znajdą do niej.
Przenosić się z Łowczej nie było dokąd, dopóki by jaka taka chata nie stanęła, a na tę drzewo potrzeba było wywieść z lasu, i cieślów do niej ściągnąć z miasteczka.
Marcik mniej cierpliwy, gdy się po wielkiem swem dziedzictwie rozglądnął, choć polować w niem miał gdzie i o zwierzynie mu powiadano wiele — zrozpaczył zupełnie, gotów się go był już wyrzekać. Zbyszek myślał inaczej.
— Do stu katów — mówił do syna — gdyby przyszło nad wozem szatrę rozpiąć i pod gołem niebem stać — na swej ziemi gdy się pocznie, zrobi się coś. Nie święci garnki lepią.
Jedyny ów osadnik, jakiego tu zastali, stary Dygas z synem Jędrkiem, który na zbója wyglądał, nowemu panu w oczy patrzali niechętni. Pomagali mu potrosze, ale ów dziedzic i nowy ład jaki chciał zaprowadzać, nie były im do smaku. Zgadzali się ze swym losem, trąc głowy i spluwając, lecz posługiwać zmuszeni. Takim był pierwszy dzień w tej ziemi obiecanej, na którą Marcik się użalał, i na parobka nie chcąc zejść, ojcu oświadczył, że na dwór do księcia powróci...
Zbyszek podjął się wszystkiego...
Drugiego dnia Suła na koń siadłszy, obejrzawszy się do koła, u Dygasa ojca zostawując, który odwagi nie tracił, sam do Krakowa ruszył.
Łoktek miał wiele do czynienia na państwie swem, jak Zbyszek w Wieruszycach.
Książe Henryk Ślązki wydarł mu był Poznań, na Pomorze Brandeburgi czyhały i Krzyżacy...
Przyłączył się Marcik do orszaku księcia, aby o Krakowie i niewdzięcznej Grecie zapomnieć.
Na Pomorzu tyle do czynienia było, iż do Krakowa prawie zaglądać nie mogąc, a ojcu o sobie przez drugich znać dając, lat kilka Marcik zabawił.
Źle się wiodło Łoktkowi na Pomorzu z ludźmi złej wiary i napastnikami. Suła nie miał czasu o sobie myśleć. Ciągle posyłany, targany, gnany, czemu i rad był może; wysługiwał się panu lepiej od innych i łaskę jednał coraz większą.
W przeciągu czasu tego, chociaż Pomorze się oderwało, Wielkopolska pod Henrykiem Głogowskim, który czystym Niemcem był i nic w sobie polskiego, ani źdźbła już nie miał — poczęła tęsknić do własnego pana. Nałęcze, których z Zarębami za zdradę i zemstę na Przemysławie, za zabójstwo króla od szkarłatów i od ziemiańskiego szyku odsądzono — do czci wrócić zapragnęli.
Wziął się tedy Dobrogost z Szamotuł, którego Małym zwano, przeciwko Ślązakowi ludzi gromadzić i z Polski go wyganiać tak skutecznie, iż pobiwszy Janusza Baberstejna, owemu Ślązaków panowaniu koniec położył.
W Poznaniu tylko samym zawieruchę niepoczciwą zrobił Przemek mieszczanin, który ze swemi na zamku się w kościele osadził, aż go ztamtąd dobywać musiano, nie bez krwi rozlewu.
We wszystkich tych sprawach Marcik zawsze gotów a ochoczy księciu swemu pomocnym był wielce. Nie minął żadnej zręczności ażeby się nie odznaczył.
Miał u pana miłość i zachowanie wielkie.
Przy zdobywaniu kościoła w Poznaniu będąc też czynnym, od strzały w ramię otrzymał ranę dosyć głęboką. Nie bardzo ją sobie ważył, bo nie była pierwsza ani najstraszniejsza, lecz czy strzałę dostał zatrutą, czy krew w nim nie ta już już co dawniej była, rana się jątrzyć zaczęła mocno, musiał Marcik się lizać.
Jechał z nią do znajomego sobie a łaskawego na się kanonika Racława do Krakowa, aby na ten postrzał radę mu dał.
Bywał ci on lat tych w Krakowie nie mało razy z poselstwami do księżnej Jadwigi od pana, właśnie była na świat syna wydała, któremu imię Kaźmierza na chrzcie włożono — bywał na krótko na zamku stając i nie mając czasu rozpatrywać się ani o sobie myśleć.
Teraz ranny, gospody sobie szukać zmuszony, gdy do miasta wjechał znowu — okrutnie mu się dawne lata i owa Greta a co dla niej wycierpiał, przypomniały.
Los pewnie tak zrządził, że nigdzie sobie gospody nie mogąc napytać, na Rzeźniczej ulicy u dawnego znajomego Hinczy ze Swidnicy, którego w ulicy spotkał, a ten go jął zapraszać bardzo — stanąć musiał.
Był ten dworek Hinczy mało nie naprzeciw okien domu Grety, o której niewiedział już nawet Marcik co się z nią działo.
Ulica wązka, gdy okna otwarte były, do wnętrza mieszkania zajrzeć dozwalała.
Hincza, który wiedział, że Marcik w wielkich łaskach u księcia był, przyjmował gościnnie.
Oprócz tego choć pół Ślązak, a ojca niemca miał, po matce polce, inną krew i obyczaj wziął w spadku. Browar, który po ojcu dostał, prowadził dalej, warzył piwo i sprzedawał — żelazem też i kruszcem handlował, — mimo to naturę więcej żołnierską niż kupiecką mając, do konia i łowów wzdychał, a najchętniej się przyjaźnił z wojakami.
Rad więc był i Marcikowi, bo z nim mógł się do syta o tem nagadać, co mu miłem było.
Nim się jeszcze kanonika Racława doczekali, bo go dostać nie było łatwo, gdyż na dwór i na miasto był najsławniejszym lekarzem — Hincza doglądał, karmił i poił rannego.
Patrzali jakoś na okna Grety, gdy Hincza mrugnął na towarzysza.
— Cóż? — spytał. — O Grecie pamiętacie jeszcze? nie pozbyliście miłości dla niej?
Marcik ręką zamachnął i splunął.
— A cóż się z nią dzieje?
— No — rzekł Hincza — to się dzieje co się działo, nie zmieniła się wcale. Jaką się urodziła taką zginie. Wiecie, że była na czas jakiś znikła z miasta. Różnie prawiono o tem, ale Paweł z Brzega przysięgał się, że uciekła od tego wielkopolskiego panka do krewnych we Wrocławiu.
Wróciła już dawno — a za nią wrócili zalotnicy, których może przybyło jeszcze.. Bawią się po dawnemu...
Ruszył ramionami.
— Za mąż nie idzie? — pytał Suła.
— Poszłąby dawno, gdyby chciała — odpowiedział Hincza — ale czy jej tak źle? Opiekun nie zmusza, bo sam lubi siedzieć przy niej, razem z Kurcwurstem. Śmieją się ludzie, a ona z nich.
Marcik zadumał się — nie pytał więcej. Nazajutrz rano przybył kanonik Racław, rękę opatrzył, dał balsamy i maście i kazał pilno chodzić koło niej. Stara macocha Hinczy, niewiasta dobra i usłużna, podjęła się pomocy, a że srodze gadatliwa była i wiedziała co się kolwiek w mieście działo, Marcik się od niej o Grecie dowiedział, cokolwiek chodziło po mieście.
Baby śmiały się z niej i wygadywały na nią, że niestateczną i szaloną była, męża brać nie chcąc, aby swobody zażywać.
O podróży do Wrocławia różne baśnie plotła, że ją ludzie tłumaczyli najlepiej. Stryj Paweł bronił jej, a w istocie znali wszyscy, że w słowach płochą była, ale hardą i nieprzystępną.
Pora była ciepła. Marcik często w oknie od ulicy siadywał z nudów, gdy Hinczy w domu nie było. Greta, która o nim wiedzieć musiała, bo w tej ulicy byle drzwi skrzypnęły, rozchodziło się to z końca w koniec — znalazła się raz też naprzeciw okna.
Stanęła wpierając się oburącz na balasach i wychyliwszy się tak, aby Suła się jej mógł dobrze przypatrzeć, oglądała się do koła. Nie postarzała wcale, ani zbrzydła w ciągu tych lat kilku — wyglądała świeżo, różowo, tylko pełniejszą niż była.
Marcikowi serce okrutnie kołatało, złość go wzięła...
Wtem wdowa jakby dopiero postrzegłszy sąsiada, skłoniła główkę i zaśpiewała mu znanym głosem wesołym:
— Cóżeście to o starej znajomej zapomnieli? nie raczycie?
Chciał Suła bryznąć czemś ostrem, ale mu się splątał język i — sam niewiedział jak — z ręką na chuście, bez czapki, jak stał wyskoczył oknem w ulicę — wprost do Grety.
Wstydził się potem sam pewnie, ale szatańska to była sprawa. Drżał znalazłszy się u progu znajomej izby, w której dostał taką bolesną odprawę.
U Grety nic się nie odmieniło, tylko dumna niewiasta czy lepszego bytu zapragnęła, czy jej z nudów zbytku się zachciało, mieszczańską izbę ustroiła bogacej. Na policach stały srebra, kobierców nasłała i nawieszała barwnych dużo, które ze wschodu przywożono, naczyń malowanych różnych i zabawek jakby dziecinnych. Ona sama wśród tych przepychów jak królowa strojna, dumna — ani przystępu do niej.
Mało co podstarzały Kurcwurst ubrany też w nowy kaftan bramowany, w pasie pozłocistym z kaletą, przy kiju nowym z sznurkami jedwabnemi — siedział w miejscu swojem.
Przywitała go Greta jakby się nigdy źle nie rozstali.
— Do ran macie osobliwe szczęście — odezwała się — widzę znowu was ktoś żgnął.
— To prawda, że mnie żga kto chce po ciele i po duszy — odparł Marcik — a no, przecie, jak widzicie, nie daję się...
Prosiła go siąść a Kurcwurst przysunął kubek, w który ona sama zaczęła nalewać wina, pokazując mu rękę białą całą okrytą pierścieniami.
Miała w nich upodobanie, tak, że palce niemal do pół niemi były okryte. Świeciły w nich rubiny, turkusy i różne kamyki, oczyma jak bobowe ziarna, oplatanemi złotem. Kochając się w nich, brała codzień inne, często we dnie mieniając, aby ludzie wiedzieli, że ich pełne pudła miała.
Ale Marcik więcej na ręce niż na kamienie patrzał, a ona mu się tego dnia tak wdzięczyła, jakby doprawdy serce doń miała.
Przyjść do tej czarownicy niczem było; jak się tu znalazł Marcik, nie wiedział sam — ale teraz gdy już siedział przy niej i patrzał na nią, na rozmowę trudno mu się było zebrać. Pożerał ją oczyma, gorzał, czerwieniał, drżał, a niewiasta w chytrości swej dobrze o tem wiedząc, rumieniła się też — ktoby powiedział — z radości. Czuła, że go znowu w mocy swej miała. Zręcznie poczęła rozpytywać kędy bywał, co porabiał, a Marcik gdy go na ten gościniec wprowadziła, jechał nim żwawo.
Wspomniał jej o nadanej sobie ziemi w Wieruszycach, gdzie ojciec mu tymczasem gospodarzył, chwaląc się, że przecież teraz i on chudym pachołem nie był, mając gdzie głowę położyć.
Chwalił się i tem, że teraz całe pułki wodził, a książe mu najważniejsze polecał sprawy.
Gdy o sobie mówiąc potrącił o to, że w Poznaniu był, gdzie kościoła dobywał, przy którem braniu zabito kanonika Mikołaja z Szamotuł, nazwisko to posłyszawszy Greta śmiać się zaczęła. Wlepiła oczy w Marcika i rzekła:
— Tych z Szamotuł toście pewno nie zapomnieli!
— I pókim żyw nie zapomnę — odpowiedział Suła — bo z Wincentym mam rachunek, a co u mnie zakarbowano na kogo, nie przepada.
— Trudna to z nim sprawa — dodała Greta — Słyszałam, że ów dumny panek w łaski urósł u księcia szczególniej teraz, gdy mu pono z Małym Nałęczem pomógł do odebrania Poznania.
— Z panem on może być jako chce — rzekł Marcik — a ze mną inna sprawa. Pono i u was on w łaskach?
— U mnie? — śmiejąc się podchwyciła Greta. — Nie trafiliście — bo go nie cierpię!
Suła uszom nie wierzył.
— A tak, — mówiła dalej — gdybym mężczyzną była, nie wiem czyby żyw został.
— Ho? ho! tak was pokrzywdził? — zawołał Marcik.
— Nie! nie dałabym się ani jemu — ale zuchwałym był — i uchodzić od niego musiałam, a tego mu darować nie mogę. Kto mi się pomścić pomoże, wdzięczną będę!
Spojrzała na Marcika, który zrozumiał, że do niego piła, ale z odpowiedzią nie spieszył.
— Juści — odezwał się poczekawszy. Wasza wdzięczność smakowałaby nie mało, choćby i mnie — alem ja już probował, że przyjaźń wasza na pstrym koniu jeździ.
Piękna wdowa zarumieniła się i ramiona jej drgnęły.
— Czy wy, czy kto inny zemstę mi nad nim sprawi, a upokorzy go.. zawsze sobie kogoś znajdę. Wyście też nie ten co dawniej.
Tem go w serce ubodła.
Milczący dotąd wylał się Suła z żalami.
— Tak ci było. — mówił — miłowałem was jak szalony, życiem bym był dał — ale po cóż ono wam, gdy ja u was tyle znaczę, co wióry na śmietnisku.
— Nie — ale tyle co i drudzy.
Zamilkli trochę, Marcik wzdychał ciężko i popijał mało, bo mu kanonik napoju zabronił.
Po chwili Greta poczęła sobie żartować z niego, dopytując jak mu się dziewczęta na Pomorzu podobały, czy wielkopolanki wolał, czy ślązkie — i czy żenić się nie myślał, aby było komu w Wieruszycach gospodarzyć.
— Dajcie wy mi pokój — ofuknął Marcik, — żenić się ja nie myślę, chyba gdy już na koń nie będę mógł siąść, wezmę babę, aby ojcu i matce pomagała.
Greta śmiała się z tego ożenku na starość, a Marcik też jej oddawał tem, że i ona chyba do siwego włosa czekać będzie ze ślubem. Pożartowawszy trochę, gdy zaczęło zmierzchać, Marcik wstał, pożegnał ją i do Hinczy powrócił.
Ten zobaczywszy go bez czapki od Grety wracającego, witając śmiał się i szydził, że znowu popadł w niewolę, na co Marcik ramionami trząsł.
Przy pilnem staraniu księdza Racława rana prędko się bardzo goić zaczęła, i Marcik nie miał już co robić w Krakowie, ale do Grety chodzić począwszy, gdy nałóg sobie z tego zrobił, ruszać mu się w pole nie chciało.
Wstyd dopiero poczuł, gdy mu doktór powiedział, że rany niema co dłużej pielęgnować, a byle chustę miękką podkładać, już i zbroję wdziać na nią można.
Ruszyło sumienie, że powinien był do Wieruszyc pojechać do starych rodziców, a swoje też dziedzictwo na pustkowiu po kilku leciech zobaczyć, co się z niego stało.
Wiele się tam znaleść nie spodziewał — byle swoich starych zobaczył i pozdrowił. Wiózł też dla nich i do domu trochę łupu na wyprawach zdobytego.
I tak dnia jednego, jakby się uląkł, ażeby do Krakowa nie przyrósł, kazał nagle konie sposobić. Hinczę żegnał – do Bochni mu spieszyło.
Przez bramę otwartą w dziedzińcu konie już posiodłane widać było, i Greta zobaczyć je musiała, a domyśliła się, że jej miał zbiedz, więc oknem do Hinczy zawołała, żeby Marcika jej na pożegnanie przysłał.
W innych sprawach twardy chłop, Suła dla tej niewiasty był jak z wosku — czyniła z nim co się jej zamarzyło. Nie opierając się poszedł posłuszny.
— Cóż to? — spytała od progu. — Ja nic o wyjeździe nie wiem, a wy uciekacie? Dokąd?
— Do Wieruszyc jadę — rzekł Suła. — Od czasu jak mi je dano, nie widziałem ich.
Zakręciła główką.
— A potem?
— Pewnie książe mnie zawoła, bom służby się nie wyrzekł.
— Z mojej to się uwolnić chcecie! — rzekła szydersko.
— Przeciem dostał odprawę! — westchnął Marcik. — Tyle tylko uczynić mogę, aby wam usłużyć, iż panka z Szamotuł dumę i rogi przytrę.
Greta głowy ruchem podziękowała.
— Do strzemienia — odezwała się — kazałam wam zagrzać wina... Napijcie się.
Sama z policy pozłacany kubek zdjąwszy otarła go, nalała i podała z uśmieszkiem.
— Gdy wino wypijecie — dodała — becherek do kieszeni weźcie, aby wam w podróży i w domu przypominał Gretę...
Marcik chciał ją wpół chwycić, aby podziękować, ale mu się wyrwała zręcznie. Pił więc, pocałował kubek i za pazuchę go włożył.
Już szedł do progu patrząc na nią, gdy wdowa obejrzawszy się, pochyliła ku niemu i szepnęła z cicha.
— Długo w tych Wieruszycach nie bawcie.. Ja wam i panu waszemu dobrze życzę, stryj Paweł też. Więcej powiedzieć nie mogę tylko, że tu w Krakowie będzie co może do czynienia.
Suła niespokojny chciał pytać, gdy dodała.
— Nas w mieście różnych ludzi dużo jest — nie wszyscy myślą jednako.. Książe wasz ma i druhów i wrogów.. Dziś mówić więcej nie pora.. Jedźcie a wracajcie. Stryj Paweł wam dobrze życzy — rozmówicie się z nim...
Więcej z niej dobyć nie mogąc, Marcik niespokojny trochę odjechać musiał.
Gdy mimo Grety domu przejeżdżał, wdowa wychyliła się z okna i chustką białą, choć ludzie w ulicy stojący patrzali, żegnała go długo.
Sule znowu i głowa się zawróciła i serce zakołatało.
— Moją musi być! — powtórzył po staremu.