Kraków za Łoktka/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kraków za Łoktka |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Z tego, co ojciec przez ludzi doń nakazywał, Marcik domyślać się nie mógł wcale, jak sobie radę dawał na nowem gospodarstwie.
Lat upłynęło kilka, stary Zbyszek jak odmłodzony się krzątał i zabiegał, mało wiele coś przecie zrobić musiał.
Marcik tak ciekawym był swych Wieruszyc, iż trochę zapomniał o zalotnicy i o tej zagadkowej przestrodze, którą go pożegnała. Podejrzanem mu było, że do Krakowa powracać kazała, a on właśnie tego sobie nie życzył, aby się jeszcze więcej nie dać spętać i wodzić babie na pasku.
Ale — sprawa księcia u niego była pierwszą zawsze.
Zbliżając się ku Wieruszycom, gdy już na gościńcu od Bochni do Gdowa się znalazł, serce mu poczciwą miłością starych rodzicieli uderzyło.
Tyle lat nie widział ich, głosu nie słyszał, uścisku macierzyńskiego nie czuł...
Gdy po raz pierwszy z ojcem tu byli, Zbyszek zapowiadał iż dworu nowego gdzieindziej stawiać nie będzie, jak na wzgórzu kędy rumowiska, gruzy i ściany ze starego zostały.
W tę więc stronę oczy się jego zwróciły i uśmiechnął się widząc, że tam coś już jak dach po nad zaroślami majaczało. Drzewo ścian nowych, które nie miało czasu poczernieć żółto przez liście przeglądało... Stał i tyn na pagórku i szopy...
Nie szukając więc ścieżyny, konia na przełaj popędził, oglądając się do koła. Gdzie dawniej chata stała i dziadowska lepianka, w odstępach od siebie zobaczył cztery chałupy z ogrodami.
Ojciec więc doszedł już był do czterech osadników na Woli czy niewoli — i było za co ręce zaczepić.
Raźniej jechał pod zarośla, które pagórek dworski otaczały.
Dwór nie był wielki, nie wspaniały, ale mocno zbudowany z drzewa, bo na mur ani czasu ni kosztu nie stało. Z jednej jego strony zęby kłód w zrąb pokładzionych zostały tak nie pokryte i nie ociosane jakby do nich nową ścianę przyczepić chciano.
W pośrodku dworek miał podsień na słupkach, drzwi jedne, a z obu stron jedno i dwa okienka. Szopy wszystkie z chróstu były plecione, niektóre mierzwą poohacane, inne polepione gliną. Stała w pośrodku studnia z żórawiem, a przy niej żłób na palach... Wrota kryte wiodły w podwórko.
Marcik się uradował — wszystko to jego było, wszystko i czterej osadnicy podedworem a może więcej gdzie w lesie.
Czeladź, którą z sobą miał otworzyła mu wrota wprzódy nim kto wyszedł ze dworu. Dopiero gdy te zaskrzypiały, Chaber się pokazał w progu, krzyknął radośnie i zniknął.
Za nim w białej namiotce wybiegła stara Zbita, wołając już syna po imieniu. Zbyszka tylko nie było.
Zsiadł albo raczej skoczył Marcik biegnąc do matki, a o ojca dopytując, bo go strach ogarnął.
— Tylko co nie widać gdy wróci — zawołała Zbita wesoło. — Ho! ho! ani go poznać tak tu odmłodniał! On, co bywało pół dnia u ognia siedzi, ani go napędzić aby koni poszedł zobaczyć, teraz całe dnie po lasach się tłucze, łąk pilnuje, stadka dogląda — i tych nieszczęsnych chłopów, z którymi skaranie Boże!
— Dobrze że i tacy są! — zawołał Marcik.
— Kto wie czy lepiejby nie było ich nie mieć — poczęła matka. — Wiadoma rzecz, że dobry człek nie rad się ruszy z kąta, a ci co się do nas przybłąkali, obieżyświaty i złodzieje, że od nich jak od nieprzyjaciół dzień i noc pilnować się trzeba. Spasają, rabują i kradną...
Jużeśmy tego Dygasa co tu dawniej siedział sołtysem zrobili i kawał gruntu dali za to, ale ni on ni my z niemi nie poradzim...
Zasypała go matka pytaniami, przerywając je narzekaniem na biedę swoją.
Marcik rozpatrywał po kątach. Ubogo było! Wszystko znowa od siekiery ciosane, jeszcze prawie wyschnąć nie miało czasu. Ławy, stół, police, ognisko licho były postawiane — ciasnota i niewygoda.
— Ale, swój dach! — mówił sobie Marcik. — Nie wypędzi nikt, i nikomu się kłaniać nie trzeba.
Rozpoczynała Zbita opowiadanie szerokie o tem, co oni tu wycierpieli w szałasie, nim dworek się pobudował — na wozie, pod namiotem, w szopce przesiadując, jak zakładając dom czarną kurę zabili starym obyczajem, pierwszą ją wpuściwszy do zrębu — gdy wpadł Zbyszek jak oszalały z radości i nuż syna ściskać a całować...
Prawdą było, że stary odżył, utył, choć posiwiał więcej, a twarz mu się jak zmarzłe jabłko pomarszczyła.
Był teraz gadatliwszy a żwawszy.
W pierwszej chwili wszyscy mówić chcieli, nikt nie słuchał, ale radowali się wszyscy, sług nie wyjmując.
Zbyszek chwalił się tem czego on dokazał — mówił, że to były cuda. Zbita żaliła się na to, co ucierpiała. Chaber dawał uczuć, że i on niepoślednio się zasłużył. Gotowano jeść a Marcik o swoich losach prawił i nie rychło uspokajać się zaczęli, gdy już im sił zabrakło.
Spokojniej po chlebie i piwie rozpowiadano dalej. Zbyszek przy swem stał, że on przy pomocy Bożej, tyle tu zrobił iż nikt w świecie tegoby nie potrafił. Skarżył się iż osadnicy urwisze były straszne, jeden podejrzany o to, że ze zbójami trzymał i po drogach łupił, drugi pijak podchmieliwszy z siekierą się rwał do ludzi, trzeci leń i do niczego... itp.
A jednak z pomocą ich i najemnych przybłędów, było siano dla koni, pólka coś obsiano na równinie nie źle zrodziło i brożek stał.. W szopie owce beczały, było kilkoro sprzężaju i mała stadninka.
Z tego co już uczynił wnosił Zbyszek, że do wielkich dojdzie rzeczy... Skarżył się tylko, że mu niemiłosiernie dziesięcinę wytykano i osadnicy narzekali, że od granicy wpadano mu do lasów i o łąkę miał wojnę z sąsiadem...
Na cały wieczór stało stękanie nad biedą, i mimo biedy Zbyszek był szczęśliwy, wesół, zdrów. Opowiadanie syna o wojnach i wyprawach radowało go też niepomiernie.
Dla różnych spraw stary nietylko do Bochni jeździł, ale i do Krakowa zaglądał często. Mowa się poczęła o nowym panie, którego Marcik rad był już widzieć w koronie, gdy Poznań i Gniezno odzyskali.
Zbyszek coś głową kręcił.
— Daj mu panie Boże — rzekł — doczesną i niebieską koronę, ja mu pewnie życzę.. a no.. człek się o różnych ociera, nasłucha różności.. trwoga ogarnia.
— Czego? — spytał syn zdziwiony.
— Wrogów ma dużo — odparł stary. — Najgorzej nań niemcy biją.
Marcik wspomniał sobie to, co mu Greta na wyjezdnem mówiła i pytać począł:
— Czegóż to im tak pod nim źle? kto się skarży?
— W Krakowie — mówił ojciec — niemcy bez mała wszyscy nań bij zabij, dla tego naprzód, że on ze wszystkich książąt najmniej zniemczał, a potem że.. jak oni gadają, skórę z nich zdziera.
— Cha! cha! — śmiał się Marcik — a z kogoż brać jeśli nie z nich? Nasz pan skarbów ani po ojcu, ani po stryju, ani po bracie nie dostał — kto mu ma dać jeśli nie poddani? Przecie aby oni w pokoju handle prowadzili i bogactw nabywali, on krew swoją i naszą przelewa. I to być ma darmo?
— No, a piszczą, narzekają — wtrącił Zbyszek — i.. co gorzej, odgrażają się, słyszę... Mruczą coś szołdry, że sobie chcą innego pana szukać.
Usłyszawszy to Marcik, zerwał się gniewny i kułak podniósł w górę.
— Tak śpiewają! — krzyknął — no, to my im rozpuszczonej gęby przymkniemy.
I zaczął badać ojca gdzie mógł słyszeć o tem. Zbyszek powiadał, że na rynku w Krakowie nie trudno było o tem posłyszeć, iż głośno niemcy prawili jako im pod polskim panem żyć nie można, bo ziemianie i rycerstwo górę biorą, każdy ich szarpie, a u Łoktka lada ciura lepszy, niż pan Wójt krakowski.
— Bo inaczej być nie powinno! — rzekł Marcik.
Zbyszek choć sami byli, trwożliwie jakoś głos zniżał.
Dodał poufnie, że słuchy chodziły choć próżne może i lżywe, iż się mieszczanie już ze Ślązakami wąchali, aby Łoktka wygnać z Krakowa. Drudzy obawiali się, by z Czechami nie mieli porozumienia.
Marcik zmilczał, ale w duchu sobie rzekł, że rozumiał teraz o czem go Greta przestrzegała i pomyślał, że pilniej było w Krakowie siąść niż na Pomorze spieszyć. Spisek przeciw księciu oburzał go tak, iż krwawą zemstę poprzysięgał zawczasu...
Z niewielu słów ojcowskich nabywszy strachu, Marcik ledwie parę dni się dał strzymać w Wieruszycach — pilno mu nazad było.
Miasto znał dobrze z tych czasów, gdy jeszcze w Łowczej siedzieli, o mieszczanach wiedział jak który myślał — w Krakowie mu więc na straży trwać trzeba było.
Na rękę zresztą mogło być, że się od Grety nie potrzebował oddalać.
Wybierał się już, gdy dzień jeden dla słoty go wstrzymano, ale niecierpliwość w nim rosła i nazajutrz do dnia, choć deszcz pruszył jeszcze, popędził spieszniej niż do Wieruszyc jechał.
Książe Łoktek pod czas był w Krakowie, chociaż go układy i spory o Pomorze, traktowania z przewrotnemi krzyżakami ciągnęły gdzieindziej.
Marcik zastać go chciał i mówić z nim o tem, co słyszał.
Zaledwie dobiwszy się po ślizgocie do Krakowa, gospodę znalazłszy jaką taką na Okolu, gdzie go nie znano, opowiedziawszy się jako ziemianin spod Bochni, Marcik nazajutrz na zamek biegł.
Tu już teraz nie takie były pustki i zniszczenie, jak przed laty. Dwór stanął wielki, na którym księżna mieszkała, i Łoktek czasem przebywał. Trzy kościoły szybko podniosły się na Wawelu. Gród do koła opatrzony był mocno i warowny.
Wprawdzie ks. Władysław i żona jego wspaniałości dawnej tutejszych panów nie potrzebowali dla siebie ani się starali o nią — ale dla narodu samego i obcych ludzi, musieli dwór trzymać wielki a występować po królewsku, o koronę się kusząc.
W dni uroczyste stroiło się co żyło i wdziewało barwę pańską, a na powszednie pan, pani i słudzy ich w prostych kożuszkach się nosili, ani ich wielkości było poznać.
Księżna Jadwiga nie zbyt już młoda, a długiem cierpieniem, gdy w Radziejowie u mieszczanina kryć się musiała znękana, nawykła do prostego obyczaju, wolała się odziewać skromnie.
Dziećmi zajęta, dla których miłość wielką miała, sama im prawie była piastunką i sługą. Nie rada zdawała je na ręce obcych, nie chętnie na chwilę odchodziła od nich.
Oboje państwo żyli, gdy mogli, jako ludzie wszyscy, nawykłszy do niedostatku, przy którym chleb smakuje czarny. Żywot też na dworze dwojaki był. Gdy sami zostawali, jak ziemianie zamożni obchodzili się chlebem powszednim, nie dbając o wystawę i zbytek. Gdy obcy ludzie na dwór ich przybyli, Legat Papiezki, poseł krzyżacki, albo ziemianie zdala — wówczas dobywano co najlepszego było i najwspanialszego. Służba szła po szaty świąteczne, Jadwiga zrzucała szarą suknię codzienną, książe przyoblekał szkarłaty.
Ledwie posłowie byli za bramą, wracali z radością do sukni i stołu zwykłego.
Ład na zamku panował, jakiego tu dawno nie było — skinienia słuchać musiano, a od karności nikt wymawiać się nie śmiał.
Czasy dla księcia nastały ciężkie, — groźne niemal. Czuł, że dopóki korony nie włoży na skronie, wszyscy się przeciwko niemu targać będą. Ślązacy i niemcy po staremu drwili zeń i odgrażali się, część duchowieństwa i biskup był o niechęć podejrzany. Czuwać musiał. Miał on swych wiernych, ale swawola zawsze więcej jedna przyjaciół niż surowość i karność.
Ci co się go lękać musieli, nienawidzili skrycie. Nie miał sposobności być okrutnym, a przeczuwano, iż nieubłaganym być potrafi.
Niemcy w oczy mu patrząc, czuli ciarki przechodzące po plecach.
Nakładano na nich coraz nowe pobory, cła, pożyczki, daniny, a wymówki nie było; Wójt kłaniał się posłuszny ale sztywny i milczący. Zbierały się zewsząd chmury, a książe zajęty swem Pomorzem i Krzyżakami, nie widział ich lub lekceważył.
Ranna była godzina, dziedzińce pełne ale gwarne, bo się tu cicho sprawiać musiano. — Służba i straże chodziły spokojne, poważne i uporządkowane — każdy w swem miejscu.
Stały konie panów, którzy do księcia przybyli zblizka w podwórcu, innych dwory rozmiezszczone pod dachami, czeladź spoczywała po izbach jej przeznaczonych, gdzie nikt z głodu nie marł, ale zbytku dla nikogo nie było.
Książęcy skarb i tak starczył ledwie na mnogie wydatki.
Marcik, który konie i ludzi tych co do pana przybywali zwykle i na dworze jego bawili — znał dobrze, witał się z dworzany Kasztelana Wierzbięty, Zbigniewa z Brzezia, Ratulda Gryfa Trepki zwanego Żyłą, Petrosława z Mstyszyna, młodego Prandoty z Koziegłów, Jakóba z Koniecpola, Ligęzy z Bobrku, Dąbrowy z Rostkowa i innych.
Stanął tu z innemi czekając i rozglądając się po królewskim grodzie, który mało co inaczej i lepiej wyglądał nad ziemiańskie zamki. Wszystko tu z nowa wznosić było potrzeba, a Łoktek mało dbając o majestat, wolał siłę rzeczywistą, niż jej blaski i żołnierze w obozie, niż grzywny w skarbcu.
Tych też rzadko było najrzeć u niego, bo byle grosz przypłynął, pułkowódzcy go rozchwytywali. Ciążyły podatki na miastach, a Kraków stękał na nie.
Nierychło goście z zamku się rozjeżdżać zaczęli, Marcik, który tu wszystkich znał, poszedł do Stroibierza Ochmistrza księcia pytać, kiedyby z nim na osobności mógł się rozmowić.
Musiał poczekać, aż go po obiedzie bocznemi drzwiami wprowadzono do pańskiej komory.
Stał Łoktek, jakby się wychodzić wybierał, no nigdy nie spoczywał i znużenia nie znał — a gdy go rada i mówienie zmęczyło, szedł do żołnierzy opatrywać ich porządek, kazał pisać listy albo wołał przychodzących z doniesieniami. Tych zaś zawsze było dosyć z różnych stron, szczególniej od Pomorza, z Kujaw i W. Polski.
Zobaczywszy Marcika, uśmiechnął się książe.
— Jużeś się wylizał — rzekł — chwała Bogu, do pułku ci się chce?
Marcik westchnął.
— Miłościwy książe — odezwał się — choć ja w obozie chętniej służę, ale teraz wolałbym zostać w Krakowie. Coś mnie tu niedobrego zawiewa; z niemcami, mieszczany, ostrożnym być trzeba. — Ja się z niemi znam, wszystkiem kąty wycierał... Myślę, że mi każecie tu posiedzieć i oko na nich mieć.
— Hm — odparł książe — mnie się widzi, że ci tu pewnie jaka podwika pachnie!
— Nie.. miłościwy panie, dla żednejbym służby się nie wyrzekł — rzekł smutnie uśmiechnięty Marcik. — Podwika mi nie pachnie... ale niemcy śmierdzą.
Łoktek zbliżył się doń.
— Wiesz ty co? — spytał.
— Mało, albo nic.. ale w powietrzu coś jest. Źle na nas patrzą, piszczą, kurczą się o podatki, bodaj żeby co nie knuli, albo z Czechem, albo ze Ślązakiem. Biskup licha wart, a Wójt jeszcze gorszy...
Kręcił głową, książe dumał.
— Nie bardzo mi się spiskom chce wierzyć — rzekł po chwili — a no.. nie zawadzi czuwanie. Masz-li sposób na niemców, aby z nich ciągnąć co myślą.. zostań.. rób co chcesz. Ale bezczynnie zostając w Krakowie, podasz się w podejrzenie, bo oni też nosy mają. Weź na zamku urząd jaki, będziesz miał co czynić.. a na miasto zajrzeć dość czasu.
— Zostanę przy zamkowej straży — odezwał się Marcik. — Niech Wasza Miłość przykaże, aby mnie zbyt służbą nie wiązano, abym wolniejszym był.
Stali chwilę milczący, a Łoktek się marszczył.
— Niemcy! ci niemcy! — zamruczał — kiedy my się od nich oczyściemy... Tu i wszędzie mnie prześladują. Sasy, Brandeburgi, Krzyżacy, i po własnych miastach co ich jest jak mrówia. Wszyscy oni się z sobą znają, za jedno trzymają, a nas tak jak my ich nienawidzą.
Gdy tych słów domawiał, oznajmiono jakby wywołanych dwu Wójtów krakowskich dziedzicznych, Alberta z bratem Henrykiem.
Marcik jako do dworu należący stanął u drzwi, aby popatrzeć i posłuchać z czem przybywali.
Szli Wójtowie poubierani jak dostojne pany, dumnie, butno, od jedwabiów i złota. Albert starszy przodem, niosąc się jakby Wojewoda lub Kasztelan jaki.
Twarz jego ułożona, zimna, wejrzenie przenikające, miały w sobie coś obudzającego nieufność, zdradzającego niechęć.
Łoktek przyjął ich obliczem surowem.
— Miłościwy książe — odezwał się Albert czyniąc pokłon głęboki — przychodzimy do was prosić o miłosierdzie nad miastem naszem. Upadamy pod ciężarem ucisków wszelkich, a tu nam handel jeszcze Sandeczanie hamują, od miasta lada kto odrywa grunta, na których dla Miłości Waszej zakładają ogrody i zagrody... Kupiectwo jęczy i skarży się.
Książe jak w tęczę nieporuszonym wzrokiem patrząc w Wójta, dał mówić mu do końca i długo się rozwodzić, nie przerywając.
— Miejcie cierpliwość — rzekł wreście. — Ja bronić się muszę i utrzymywać przy swojem, oganiając nieprzyjaciołom na wsze strony.
Skończy się troska moja, i dla was lepsze nastąpią czasy, miasto odetchnie, gdy ja spocznę. Dopókim ja niepewien swego, i wy lepszego bytu mieć nie możecie. Pomagajcie mi, aby się złe prędzej skończyło.
Odezwał się Henryk młodszy z grawaminami różnemi, skarżyli się na przemiany, stękali, książe stał zimny, niemal szydersko patrząc na nich.
— Mili moi — rzekł — cobyście powiedzieli, gdybym ja też przed wami moje żale, a wiele ich słusznych mam, rozwodzić zaczął? To się na nic nie zdało, ja moje, wy swoje brzemię dźwigać musicie. — Powtarzam wam, pomóżcie mi, abym pokój miał, to go wam dam.
Albert wtrącił zaraz, że pieniędzy nie mieli i wymaganych dać nie mogą.
— Ja ich też nie mam a potrzebuję pilno — przerwał Łoktek. — Łacniej wam ich dostać niż mnie.
Twardym go tak znaleźli, iż Albert zamilkł w końcu. Stali czas jakiś jakby czekając łaski, ale nie otrzymawszy nic, pokłonili się posępni i odeszli.
Wprost u podsienia na konie pysznie poodziewane siedli i namarszczeni pojechali na miasto do Wójtowego dworu, w którym czekali na nich ci, co ich do zamku wysłali.
Stali tu u wnijścia Herman z Raciborza, Suderman, Pecold z Rożnowa, Hincza Keczer i kilku innych, kupcy najbogatsi, którzy tu rej wiedli — wszyscy niespokojni i poruszeni.
Zdala zobaczywszy Wójta, oczyma go badali pilnie, i po znaku jaki im dał Henryk domyślili się, że — powracali z niczem.
Nawykli byli dawniej do tego, że ich szanowano, ustępowano im, ważono wielce, kłaniano się — bo oni tu i ich grosze królowały.
Dopiero Łoktek pokazał im, że za gości i przybyszów ich miał, od których wymagał posłuszeństwa i ofiary.
Starszyzna była oburzona.
W ulicy, gdy Albert zsiadał nie poczynano rozmowy, Herman z Raciborza pierwszy pospieszył za Wójtem, za nim cisnęli się inni...
Gdy się w izbie górnej znaleźli, a Albert zwierzchnią suknię zrzucił i kołpak zdjął, obejrzał się po nich i drzwi zaraz opatrzono, aby nikt nie podsłuchiwał.
Otoczono ich kołem z ciekawością wielką. Albert musnął się po bladej twarzy ręką białą.
— Od księcia się nic spodziewać nie możemy — rzekł, — próżno byśmy się łudzili. Nie cierpi niemców, litości nad nami mieć nie będzie, wyginiemy tu pod jego rządami, albo wynosić się musiemy. U niego miecz jedynem prawem.
— Tak, — potwierdził Herman — tak! dawno potrzeba było myśleć o sobie.
Popatrzyli na siebie z pewną trwogą, Albert rękę podniósł.
— Pod przysięgą wielką żądam po was posłuszeństwa i milczenia. Innego pana potrzeba nam i mieć go musiemy. Z tych polskich rządów i polskiego prawa trzeba się uwolnić.
Wszyscy zamruczeli potakująco.
— Slązaka musiemy tu wprowadzić — dodał Albert.
Nikt się nie sprzeciwiał.
— Łoktek porozrywał swe siły. Byleśmy go ztąd i z Sandomierza precz wyrzucili i z kilku grodków, w których on ma przewagę, pójdzie znowu na tułaczkę.
Chociaż Wójt Albert mówił to z wielką siłą przekonania, jakby wierzył w nieochybne spełnienie swych planów — na twarzach znaczniejszej części mieszczan odmalowała się trwoga.
— Hm — zamruczał Hincza Keczer, — nim się na to ważyć będziemy, dobrze rozrachować się trzeba, bo — pan to jest zuchwały, odważny — i uparty. Sprawa z nim nie łatwa.
Wójt się uśmiechnął pogardliwie.
— Zuchwały jest — odezwał się, — ale siła jego zuchwalstwu nie równa. Dajmy tylko sobie ręce wszyscy, gotujmy ludzi do tego, że ważyć coś trzeba, aby się z niewoli wykuć.
— Pewno, że ze Ślązakiem, którymkolwiek lepiej by nam było — odezwał się Suderman. — Dziś nie to, co za Czarnego Leszka, gdyśmy tu panowali, musiemy ustępować polakom. Dziś my słudzy. Język sobie nawet dla nich łamać musiemy.
Albert nie słuchając, zadumał się.
— Ślązakowi — dodał — Czechy pomogą. Duchowieństwo ma też znaczenie i moc, a Biskupa Muskatę z sobą mamy. Nie daruje im Biecza. — Liczcież no, gdy się za ręce wezmą Ślązak, Czechy, Brandeburczyk, Krzyżacy — Biskup i — my.
Lik ten sprzymierzonych rozjaśnił oblicza wszystkich oprócz Keczera.. Pecold i Herman w dłonie uderzyli śmiejąc się.
Henryk ostrożny podszedł ku drzwiom na zwiady.
— Czasu nie potrzeba tracić — mówił Albert. Do Opola do księcia Bolesława ja sam będę docierał, z Biskupem się porozumiem, do Czech i do Krzyżaków słać potrzeba, aby nie folgowali. Osaczym go!
Spojrzał na Hermana z Raciborza, który głową dał znak, że gotów jest na rozkazy.
Pecold z Rożnowa rzekł głośno.
— Pojadę gdzie trzeba.
Szeptano po cichu, rozdzieliwszy się na gromadki.
Narada rozpoczęta rychło się ukończyć nie mogła. Wiele drobnych rzeczy było do obmyślenia...
Nakoniec, gdy się już miano rozchodzić, brat Wójtów Henryk, rzekł do koła się zwracając:
— Nim się to spełni co powinno, kłaniać się im nizko potrzeba! aby nas posądzać nie mogli — a jutro, po jutrze ostatnie grzywny nałożone na nas zapłacić. Niech myślą, żeśmy jarzmo przyjęli.
Herman przeciw grzywnom się oburzył.
— Hę? — zawołał — Gardło im nienasycone zapychać! Po co? Zwłóczyć! zwłóczyć a tym czasem — —
Albert potrząsnął głową.
— Trzeba coś dać, aby ich uśpić — rzekł. — Nie zapłaciemy ile żądają — poniesiemy połowę, mówiąc, że więcej znaleźć nie mogliśmy.. Na drugą zyszczemy zwłokę.
— Połowę! — potwierdził Suderman. — Chciwi są, wezmą i to — nim się reszty doczekają, już ich ztąd wymiotą.
— Dobrze i tak, — rzekł Herman — a teraz — język za zębami i nizko się kłaniać, nizko, do ziemi, a małemi czynić — póki ich szatani ztąd nie wyniosą.
— Suderman — dodał Albert — pojedzie do Sandomierza, namawiać mieszczan, abytoż czynili co i my, a Opolskiemu się oddali. Henryka poślę do Sądcza, abyśmy i tych do przymierza wciągnęli.
— Z Sądeczanami trudno będzie — odezwał się Hincza (który widział więcej trudności niż inni). Radziłbym ich nie zaczepiać, bo to wrogi nasze. Byle Kraków na prawo szedł, oni pewno w lewo odbiją. Z niemi braterstwa nie będzie.
Albert, który miał się za rozumniejszego od Keczera ramionami poruszył.
— W Sądczu my też swoich mamy — rzekł krótko — porozumiemy się. Gdyby ich nie było osiedlim umyślnie... Na Sądczu mógłby się trzymać, a i o Poznaniu nie zapomniemy, aby mu go odebrać...
Tak szeroko zakreślony plan spisku w końcu panów radnych zaślepił i wbił w dumę...
Albert zdał im się mężem zdolnym walczyć o lepszą z małym księciem.
Patrzali nań z poszanowaniem, jak na swojego pana i księcia, czując, że to co teraz objawił, dawno w nim mieszkać musiało, miało czas dojrzeć i przyszło w swej godzinie.
Nowe życie w nich wstąpiło.
Wójt Albert powiodłszy oczyma do koła, znalazł na twarzach wszystkich wyraz czci i wiary w siebie.
Jeden Hincza Keczer oczy trzymał wlepione w podłogę i dumał, ale przed większością milczał. Herman ściskał rękę Alberta, Pecold z Rożnowa dworował mu, Suderman śmiał się w nadziei, że polaków wyżeną i czysto niemieckie zaprowadzą panowanie.
Albert Wójt był w tej chwili istotnie królem i władcą miasta, którego skinienia wszyscy słuchać byli gotowi.
Jak apostołów rozpuścił swą radę zalecając milczenie i oględność.