Kraków za Łoktka/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kraków za Łoktka
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.


Wrót miasta strzegły straże ze Ślązaków i pachołków miejskich złożone. Czuwać musiano u nich dobrze znając Łoktka, który do zuchwałej napaści z nienacka łatwy był. Smakowała mu ona. Ślązacy w mieście ani się bronić nie mieli ochoty, ani w niem dać wziąć.
Nazajutrz rano dzień wstał pogodny i ciepły.
Strażom się nie bardzo chciało siedzieć w miejscu przykutym — zabawiały się po izbach przy basztach, na miasto śląc po jadło i napitek. Kostery i włóczęgi wlokły się już na codzienną z ciurami zabawę — gdy na gościńcu ukazały się jadące wprost do miasta oddziały zbrojne.
Gromadki były okazałe, strojne i w pierwszej chwili, gdy się do dwu bram razem zbliżyły, Ślązacy uląkłszy się, w trąby zaczęli dawać znać jak o napaści.
Zołnierz rozproszony po mieście oddawna ubezpieczony, zleniwiały odgłosem trąby wołającej na gwałt — zerwał się spłoszony.
Rozruch powstał, jakby już nieprzyjaciel był w mieście. — Od wrót jak błyskawica popłoch szedł do rynku. Kramy i ławki z krzykiem zamykać zaczęto, ludzie biegali bez tchu, nikt nie wiedział co się stało.
Strach był tem większy.
Od księcia oklep na koniach, bez nakrycia na głowach, bez zbroi dworzanie popędzili ku wrotom.
W rynku wołano, iż Łoktek już stoi we wrotach. Tylko co we dzwony na gwałt nie uderzono.
Ks. Bolesław zbroję sobie podawać kazał, choć prawie pewien był, iż nadjechali ziemianie.
W ulicach wołano na żołnierzy i trąbiono, wypadali z szynków bezprzytomni biegnąc po oręż, którego nie mieli przy sobie.
Tym czasem dwa oddziały, co się razem do dwojga bram zbliżyły, nie okazując żadnych nieprzyjacielskich usposobień, stanęły na strzał z kuszy przed wrotami i herold wyjechał wołając, że rozmowy żądają.
Ludzie na straży poznali, iż Łoktkowy był, bo miał orła jego na piersiach.
Nie było się komu z nim rozmówić, póki Fuld i Lassota nie przybyli.
Tym oświadczyli spokojnie, iż ziemianami są krakowskiemi, z Sandomierza, Kujaw, Sieradzia, a dopraszają się u księcia łaskawego ucha i rozmowy.
Ks. Bolesław już poniekąd był przygotowany. Rycerstwu odmówić do siebie przestępu nie mógł. Kazano tylko czeladzi za wrotami pozostać, a przybyłych ziemian wpuszczono.
Poczęli tedy wolnym krokiem wjeżdżać mężowie poważni, sędziwi, lat dojrzałych, — wyznaczeni znać do stawienia się przed księciem, strojni wytwornie, na koniach pięknych. Żaden królewski dwór nie powstydziłby się był tak pięknego orszaku.
Przy kazdym prawie jechało pacholę z tarczą, na której zawołania miały godła swe malowane, albo z kruszcu wysadzane.
Jechał przodem Żegota Toporczyk, rycerz mężny i sławny, wiodąc za sobą innych swego rodu, ludzi z obliczami pańskiemi, wojowniczej postawy. Za nim postępowali Trepkowie, będący u ks. Władysława w zachowaniu wielkiem, za niemi Jaksy Gryfy z Ratuldem, mężem wiekowym, ale jak dąb czerstwym i silnym; Jastrzębiec Mszczuj podkomorzy krakowski wiodący swoich ile ich było w tej ziemi i z Mazowsza kilku. Jechał dalej Petrosław Lis ze Mstyczowa, a przy nim młody jeszcze Prandota z Koziegłów i Sreniawici krakowscy i sieradzcy, a między niemi Kmitowie. Dalej Nałęcze choć w niewielkiej liczbie, bo z tych dużo za śmierć Przemysławową pokutowało i Abdanki i Pobóg, Przedbór z Koniecpola z Jakóbem Sieradzkim. Bogoryów kilku, Ligęzowie z Bobrku, Brogi ze Skarzeszowa, Gozdawy, Strzemieńczycy z Zębocina, Nieczujowie Sandomierscy, Role z Wielkiej Polski, Trzaski z Sieradzkiego, Radwany, Ślepowrony, Dąbrowy z Rostkowa, Wawrzętowie i innych mnogo, których szczytów wszystkich wyliczać trudno.
Nie mało też między niemi duchownych było, którym przód dawano okazując uszanowanie.
Gdy wspaniały ten, długi pochód rozwijać się począł wśród ulic, Ślązacy, ślązki żołnierz i potęga ślązka tak jakoś przy nich zmalała, iż ci przybywający choć oręża nie dobyli, zdawali się tu panami prawemi, a wszystko reszta cudzem i naniesionem.
Mieszczanie, co z okien i drzwi na poły pootwieranych spoglądali, czuli w duszy, iż to jechali panowie a dziedzice tej ziemi, a z niemi szła sprawiedliwość. Na twarzach jadących taki spokój panował, a oblicza mieli tak jasne, jakby nie wjeżdżali garścią prawie bezbronną w środek nieprzyjacielskiego obozu.
Milczeniem przyjmowało ich miasto, niemcy się kryli, niewiasty przerażone płakały, zdało się wiernym, iż jechało nie ziemiaństwo, ale sam Łoktek, ów mały a straszny — a z nim dzień sądu.
Ciągnęli jakby naumyślnie powoli, konie wstrzymując, gwarząc pomiędzy sobą, śmiejąc się, pewni siebie. A że gdzie indziej miejsca nie było by wszyscy razem zgromadzić się mogli, przeto na rynek przybywszy tu się ustawiać zaczęli, rodami, szczytami, ziemiami, zawołaniami, ze starszyzną na przedzie, która sędziwe stanowiła grono.
Na ratusz zbiegający się mieszczanie, gdy ich tak przeważnie wciągających ujrzeli — struchleli od trwogi. Wójt stojący w oknie, pobladł, zachwiał się i cofnął z niego.
Lasota do księcia biegł oznajmując, iż ziemianie nań oczekiwali.
Uprzedziwszy go Fuld już dał był znać Ślązakowi o liczbie i powadze poselstwa tego. — Książe nie pewnym się okazał co pocznie. Widać było, że wszelką stracił otuchę. Kazał jednak podać sobie zbroję swoją turniejową, z orłem na piersi, szyszak złocony, miecz godowy, płaszcz książęcy, a dworowi przywdziać szaty i uzbrojenie odświętne.
Już miał na koń siadać, gdy nagle zachwiał się, rozmyślił i pozostał na wójtowym dworze.
— Niech z między siebie przedniejszych mówców wybiorą, — rzekł do Lasoty, — i przyślą do mnie. Ze stu na raz mówić nie mogę. Wszak jedno myślą, gdy kupą jadą, dość kilku do rozprawy.
Gdy poselstwo to na rynek przyniósł Lasota, starsi wyjechali na środek, rozmówili się z sobą, porozumieli i wybrali Żegotę Topora, Trepkę, Mszczuja Jastrzębca, Petrosława ze Mstyczowa, i Ligęzę. Młodszego Trepkę za oratora wyznaczono, któremu inni posiłkować mieli.
Albert Wójt choć w trwodze od rana po bezsennej nocy, czując że i on pociągniętym tam być może, odział się jak na uroczyste posłuchanie, łańcuch włożył, miecz przypasał i z ratusza tyłami do swojego domu przeszedłszy, na dole czekał. W ulicach starał się nie być poznanym, bo zdrajcą go wszyscy wiedzieli, obawiał się napaści.
Książe Bolesław stał we zbroi, szyszak w ręku trzymając, w postawie dumnej i pańskiej, więcej serca chcąc okazać niż go może miał, gdy weszli oratorowie.
Powitali go ukłonem niskim, z poszanowaniem Piastowi należnem, choć tam już onej krwi starej, którą pochłonęła niemiecka, ani kropelka się nie odzywała w piersi zamkniętej...
Książe witał uprzejmie, acz po twarzy widać było, że wielce się frasował.
Wystąpił Trepka ze słowem:
— Przychodziemy tu do miłości waszej, od księcia Władysława, ziem tych ojczyce i dzieci — z pokłonem i prośbą. Wasza miłość zająłeś dzielnicę, która mu nie przynależy, ale panu Władysławowi, chcesz ją sobie przywłaszczyć, co jego dostojeństwu i zacności nie przystoi. Wezwali waszą miłość płosi ludzie, ledwie od niedawna tu osadzeni, niemieccy mieszczanie krakowscy, których dobrodziejstwy obsypali Bolesław i Leszek, niewdzięczni a prawa tu niemający...
Więc wojna ztąd i rozlew niewinnej krwi chrześciańskiej przyjść musi; bo pan nasz prawy, któremu my wierni jesteśmy wszyscy i wiary dochowamy, jako całe życie praw swych bronił i nieustraszony był, tak się też strwożyć nie da i bez walki odegnać.
— Miłościwy panie, — dodał stary Żegota — Pomyślcie sami cobyście czynili, gdyby wam po przodkach odziedziczoną dzielnicę waszą wydrzeć chciano? Bronili byście ojcowizny do ostatniej kropli krwi, — tak też pan nasz będzie jej strzegł i walczył za nią.
— A że zdolnym jest obronić się, — rzekł Mszczuj Jastrzębiec, — W. miłość to wiesz boś a nim walczył.
Na wspomnienie to swej niewoli młodzieńczej, książe Bolesław zarumienił się, a Jastrzębca nieopatrznego gorączkę (jak oni wszyscy rodem bywają), że się wyrwał ze słowem gorzkiem, wnet drudzy odciągnęli, mówić mu już nie dając.
Bolesław czerwienił się i blednął.
— Jam ci tu przyszedł po samowoli — odezwał się. — Ciągniono mnie i wciągnięto zapewniając, że ziemie wszystkie chcą tego. Jeżeli kto winien, to mieszczanie krakowscy i Wójt ich, bo ten mi ręczył, że z wolą wszystkich przybywał do mnie...
— Nie łakomy jestem cudzego, ale nie godziło mi się odrzucać, co samo się oddawało. Przecież ziemiaństwo krakowskie nie jeden raz panów sobie wybierało i zmieniało.
— Ale niemcy mieszczanie nam ich nie narzucali! — odezwał się Żegota. — Oni tu przybysze, my ojczyce.
— Proszono mnie, kłaniano się, domagano — odezwał się Opolczyk. — Ściągnąłem wojsko, niemało miałem utraty — a teraz chcecie, abym ustąpił sromotnie?
— Miłościwy książę! — mówił Trepka — ustąpić nie będzie sromotą, ale czynem szlachetnym i poczciwym. W. Miłość ludzie niegodziwi uwiedli i w tę matnię wprowadzili... Wina i srom pada na zdrajców, W. Miłości zostaje cześć i sława, żeś sprawiedliwym być umiał!
Wyrazy te pochlebiły księciu, skłonił głowę dziękując za nie.
— Nie jestem żądny ani ziemi, ni panowania — dodał — ale sławy swej strzedz muszę i będę, a uszczerbić jej nie dam.
— Nie poniesie ona szwanku żadnego — odezwał się stary Toporczyk — owszem, nowym się okryje blaskiem.
— Wojna jest sprawą nieobrachowaną i niepewną — dorzucił Jaksa Ratuld — komu Bóg w niej poszczęści, nie wiadomo. Ziemian nas wszystkich ile jest Krakowian, Sandomierzan, Sieradzan, pan nasz mieć będzie z sobą. Mimo wieku, krzepki jest, niezmordowany, nigdy w życiu żadnej się walki nie uląkł. Zechceszli W. Miłość wojować... z mieszczan pomoc nie wielka, a swojego rycerstwa stracić można wiele. Książe Władysław na Kraków ciągnie, aby swój gród, żonę i dzieci odzyskał, — ale przelewu krwi nie pragnie i posyła nas ze słowem pokoju.
Stał walcząc z sobą książe Bolesław, patrząc w ziemię, ramionami potrząsając, zbroja zdradzała oddech pospieszny i wewnętrzną walkę z sobą.
Wszyscy milczeli patrząc nań. Wystąpił opat miechowski, od którego wójta brat, Henryk, majętności trzymał dzierżawą, — ten lękając się o swe mienie, Łoktkowi chciał służyć i odezwał się też, księcia nakłaniając do zgody i pokoju.
Książę przekonanym już był i szło mu więcej o sposób, jakim się miał wycofać, niż o sprawę samą, bo ją miał za straconą.
— Widzicie sami — odezwał się — iż ja uwiedziony zostałem i tak jak wasz pan zdradzony, oszukany. Wojny się nie lękam, ale też jej nie pragnę, zawojowywać nie chciałem, zamkum nie brał, choćbym mógł... Szedłem, bo mnie wołano — za cóż pokutować mam...
— Niech winni a zdrajcy pokutują, nie Miłość Wasza — rzekł Jastrzębiec — przedewszystkiem Wójt — który wszystkiemu przyczyną. — Ten gardło powinien dać.
Książe nic na to nie odpowiedział. — Chwilę myślał i odezwał się ociągając.
— Powiedzcie ks. Władysławowi, jak was przyjąłem, — zanieście mu i tę odpowiedź odemnie, że jego ziemi zawojowywać nie miałem zamiaru. Dawano mi ją — zawierzyłem ludziom złym! to cała wina moja!
— Miłościwy panie! — przerwał opat gorąco — nie ma tu winy żadnej. Nie ten winien, kto zawierza, ale kto zawodzi.
Książe Bolesław weselej patrzał, zawiązała się rozmowa poufalsza. Przystąpił stary Żegota, za nim inni, okazując mu uszanowanie, ochraniając cześć jego, wychwalając miłość pokoju.
Wszyscy też radzi byli, że się sprawa daleko lepiej kończyła, niż się spodziewali. — Lica się rozjaśniały. — Żegota i Ratuld, mający do tego od księcia upoważnienie, na stronie po cichu umowę z księciem Bolesławem dokonywali, o której warunkach głośno nie mówiono.
Do czego się oni zobowiązali w imieniu Łoktka, nie wiedział nikt, ale całe zgromadzenie ziemian porękę dawało, że co przyrzeczono, dotrzymanem będzie.
Gdy na górze się losy nietylko stolicy tej, ale wszystkich ziem rozstrzygały spokojnie, wójt Albert stał sam, opuszczony od wszystkich, w sumieniu niespokojny, wiedząc, że się przebaczenia spodziewać nie może, ani od księcia Bolesława, którego o ciężki zawód przyprawił, ani od Łoktka zdradzonego. Myślał tylko jak ujść, życie i mienie ocalić.
W izbie swej przyciemnionej, rzucał się chodząc, odzież szarpiąc na sobie i jęcząc z bolu. Czasami stawał i słuchał głosów, które go przez drzwi na pół otwarte dochodziły z góry, starając się odgadnąć, co postanowi Szlązak, z czem odejdą posłowie...
— Sromać się będzie precz iść i ustąpić — mówił w duchu — książęciem jest, nie da się wygnać ze wstydem... Będzie musiał wojnę prowadzić! a czasu wojny i my i Kraków mu potrzebny!
Mówił tak, ale sam nie wierzył w taki obrót sprawy i trwoga przychodziła a zwątpienie.
W tej męczarni i niepewności długie mu się godziny w izbie spędzone wydały, lecz im bardziej przeciągało się posłuchanie, tem więcej wmawiał w siebie, że wojna jest nieunikniona.
Tak na przemiany rozpaczając i nabierając otuchy, Albert w końcu zabierał się wychodzić, aby o losie swym rychlej się dowiedzieć, zamyślając, gdyby Bolesław wyszedł, uciekać do Czech, do Boskowiczów, układając tylko środki uratowania nagromadzonego grosza, gdy na górze dała się słyszeć wrzawa jakaś, suwanie nogami, wykrzyki głośniejsze, jakby goście żegnali się z księciem...
Wprędce potem zaczęli posłowie ze wschodów się spuszczać, cisnąc się, stąpając silnie — i rozmawiając głośno....
Z pierwszych wyrazów, jakie go doszły, nie mógł się omylić; odzywała się radość i zwycięstwo...
Albert oczy zakrył dłońmi.
Nim przyszedł do siebie, drzwi, u których stał, rozwarły się nagle z trzaskiem. Fuld wpadł ze trzema pachołkami uzbrojonymi. Dowódzca, który wczoraj z wójtem był jeszcze dosyć przyjacielskim, ukazał się wcale innym człowiekiem. — wchodził z brwią ściągniętą, wąsa muskając.
— Książę rozkazał mi was ująć i do więzienia dać — rzekł sucho.
Wyrok ten, po wszystkiem, co doznał przed chwilą, Albert przyjął prawie obojętnie. Fuld nie myśląc się wdawać w rozmowę, skinął na ludzi, a sam się do drzwi zawrócił.
Wójt rzucił się na zydel i sparł o ścianę. — Zbrojni stróże stanęli przy nim.
Posłowie powracali do swoich na rynek. Gdy wychodzili z domu wójta, we drzwiach ciżba ogromna ludu czekała na nich ciekawa, wypatrując co niosą...
Śmielsi rzucali pytania, ale nikt się nie wdał w rozmowę. — Twarze wypogodzone, oczy wesołe za odpowiedź służyły.
Gawiedź popatrzywszy rozpraszać się zaczęła po mieście.
Tymczasem do stojących w rynki szczególniej Krakowian, garnęli się i przysuwali dawniej znajomi mieszczanie. — Zawiązywały się rozmowy, narzekano po cichu, ziemianie milczący byli.
Powracający od księcia do swoich, głośno tu z niczem się nie wypowiedzieli, dawano sobie znaki nieme, szeptano cicho.
Wkrótce rozległo się hasło.
— Na konie! na konie!
Żegota nie zsiadłszy nawet ze swojego, przodem już jechał ku wrotom, drudzy spieszyli za nim. Miasto jak rażone strasznym ciosem, martwe stało...
Niemcy czuli, że nadchodziła zła godzina. Biegli do domów swoich z rozpaczliwemi ruchy, ręce łamiąc, niewiasty jęczały i zawodziły. — Nie wiedziano nic, ale przeczucie straszne trwożyło.
W ratuszu, dwaj wójtowie, chodzili po izbie radnej sami, bo Herman z Raciborza, zobaczywszy powracających posłów, wybiegł na zwiady. Na wschodach spotkał pisarza Gotfryda, zbladłego, trzęsącego się, który wyjąknął:
— Alberta pod straż wzięto!
Jak piorunem raził go tem słowem.
Wójt pod strażą, uwięziony, znaczył wyrok na miasto. Oddawano więc je na łup i pomstę Łoktkowi.
Prawie w tejże chwili trąbienie dało się słyszeć w ulicach. Ślązacy się zwoływali. Konni posłańcy od księcia zaczęli w czwał pędzać po zaułkach i kątach, krzycząc i wyciągając ludzi, jakby nieprzyjaciela mieli na karku. Miasto przedstawiało obraz dziwny. Od dni kilku panowała w nim jakaś trwoga, rozdwojenie, niepewność jutra... Teraz, jak na dane hasło, co żyło, poruszało się, spieszyło — usiłując ratować, a nie wiedząc gdzie szukać ratunku. Ślązacy zbierali się kupami i przeczuwając rychły odwrót, chwytali co napadli pod ręką, mieszczanie bronili swej własności, tłumiono zbytnią wrzawę, aby nie wywoływać gwałtów i rabunku. — Kto mógł, zamykał się w domu, bojaźliwsi chwytali kosztowności i pieniądze, szukając kątów, w którychby je ukryć mogli. Sąsiedzi biegli do bliższych dowiadywać się, radzić, obmyślać wspólną jakąś ochronę...
Wieść o uwięzieniu Alberta obiegała już miasto, z przyjacioł jego nikt pewnym bezpieczeństwa nie był. Wszyscy uchodzić chcieli, ale okolica zalaną była oddziałami Łoktka, Ślązacy też rozbijali po drogach, łotrzyków pełno było wszędzie. — Nie wiedzieć gdzie skryć się i co z sobą począć było!
Wśród głuchego gwaru, niekiedy rozległ się trzask gwałtownie zamykanych wrót, zapadających wrzeciądzów. W dziedzińcach roiło się wystraszonemi. Niektórzy wybiegli do klasztorów i kościołów, dla siebie lub mienia swego szukając schówki i opieki.
Z jednej strony, co trzymało z wójtem, Hermanem z Raciborza i zausznikami jego, cisnęło się do kamienicy w rynku — aby tam radzić o sobie. Przeklinano Opolczyka — łajano Alberta, że nie przewidział wcześnie tak strasznego końca.
Drudzy, Paweł z Brzega, Hincza Keczer, wszyscy przeciwnicy Alberta, głośno się odzywali, że miasto o sobie samo radzić musi, bronić życia i majątku.
Hincza wołał:
— Radzcy nie radzcy, wszyscy, kto ma głowę do ocalenia, na ratusz... Trzeba myśleć o sobie, gdy rozjątrzony pan tu wnijdzie, nie czas będzie się tłumaczyć! Na ratusz!
W ratuszu pachołkowie nie wiedzieli kogo słuchać, — ale Hincza i Paweł podnieśli głos tak stanowczo rozkazując, iż się im sprzeciwić nie śmiano.
Wyprawiono gońców po tych, co z wójtem nie trzymali.
Powołani znaleźli się łatwo — czuli wszyscy nadchodzącą sądną godzinę. — Od Szlązaków wiedziano już, że otrąbiono zbieranie się nazajutrz i wyciąganie z miasta, które samo sobie oddane być miało na mściwą prawicę Łoktka.
Pawłowi, który wobec niebezpieczeństwa całą swą żywość odzyskał, przyszło na myśl Marcikiem się posłużyć. Trudność była wywabić go na miasto, dopóki w nim Szlązak gościł.
Wystraszeni znaleźli się na ratuszu Hincza Keczer... Niklas z Zawichosta, Pecold z Rożnowa i inni. Gdy tych idących do radnej izby z okna domu swojego w rynku zobaczył Herman z Raciborza, niepokojem tknięty, wyrwał się także do nich.
Ledwie się w progu ukazał, gdy Paweł zakrzyczał.
— A wy tu po co? Z kimeście trzymali, do tego idźcie! Dla was tu miejsca nie ma.
Herman wstrząsnął się z gniewu, chciał się kłócić, lecz wszyscy odstąpili od niego, jak od zapowietrzonego i od progu musiał nazad iść przeklinając i grożąc.
— Mamy ginąć — zakrzyczał rękę podnosząc — niechże wszyscy giną, niech ginie miasto całe... Podpalemy je na cztery rogi!
Idący właśnie na górę Hanusz w Muchowa, spokojny człek, usłyszawszy to, zatrzymał go i zawołał donośnie:
— Słuchaj, ty! Niech no tylko iskierka błyśnie, a ja cię sam przyciągnę i dam obwiesić pod Ratuszem... Tak mi Bóg zdrowie daj!
W izbie radnej wrzało narzekaniami.
Jęczeć i kląć babska rzecz — zaryczał ogromnym głosem Hincza Keczer — radźmy!
— Gdyby rada jaka była! — przerwał Piotr Moryc.
— Jest rada jedna, że choć się wszystkich nie ocali, niektórym przynajmniej łby na karkach zostaną — odezwał się Paweł z Brzega. — Ślązacy jutro wychodzą, my musimy jechać do księcia Władysława, aby mu pokazać, żeśmy nie wszyscy z Albertem trzymali, — a prosić i błagać, by łaskaw był.
— Tak — odezwał się Hincza z Dorneburga — i pierwszych, którzy mu się przed oczy nawiną w gorącości powiesić każe! Ja go znam! U niego zowie się, że całe miasto winno... Nie przebaczy nikomu! — Zemsta będzie okrutna. Ten co nas zgubił, pójdzie na Szląsk uwięziony i głowa mu się ostoi na karku — z nas żaden nie pewien swojej.
— Nie może to być — przerwał Keczer. — Dużo padnie ofiarą, miasta przecież z ziemią nie zrówna, bo mu ono potrzebne.
— Ale niemców wszystkich przegna precz!
— Nadto nas jest! pustki by zostały.
Spierali się z sobą. Paweł obstawał przy swojem, aby do księcia słać posłów i dodawał po cichu, że się spodziewa znaleźć pośrednika, który rozgniewanego Łoktka ułagodzić może.
Zgody na to nie było jeszcze, gdy Fuld, dowódzca Ślązaków wpadł na ratusz, nie tak jak dawniej, gdy tu przychodził na przyjacielską biesiadę, — ale jak napastnik.
Za nim gromada Ślązaków się parła.
— Kto tu z was starszy teraz? — zapytał.
— Nie ma tu starszego, bo wójta trzymacie pod strażą — rzekł Paweł.
— Jest przecie dwóch wójtów jeszcze...
— Tych tu nie ma!
Hanusz z Muchowa, poważny człek, wystąpił nieco.
— Czego chcecie? — spytał.
— Opłacić nas musicie — zawołał Fuld. Nie braliśmy żołdu. Książę go nam nie da... Musimy z miasta wziąć. — To jego wola.
Spojrzeli wszyscy po sobie.
— My skarbcem nie rozporządzamy.
— Kluczy nie mamy — rzekł drugi.
— Dawno w skrzyniach pustki — dodał trzeci.
Ślązacy cisnęli na Hanusza.
— Skarbiec? gdzie skarbiec?
— Gdzie chowacie skarby?
Nikt nie odpowiadał.
W tem jeden z zuchwalszych Ślązaków za gardło pochwycił najbliżej stojącego mieszczanina, a za jego przykładem drudzy porwali się do innych. — Uchodzili spłoszeni ku drzwiom, ale tu mocna straż stała odpychając berdyszami.
Krzyk powstał i wołanie na gwałt, — aż jeden duszony o skarbcu miejskim powiedział gdzie jest...
W drugiej izbie skrzynia była żelazna, kowana, wielka, do ściany sztabami w mur wpuszczonemi przytwierdzona.
Kluczów od niej nie miał nikt, a było ich trzy różnych.
Fuld natychmiast kazał odbijać zamki. Toporów kilka jakby naumyślnie tam porzuconych stało przy ścianie, porwali je Ślązacy.
Mieszczanie z obojętną jakąś rezygnacyą patrzali na to łupiestwo — nikt nie bronił.
Ze skrzynią, która niemal cała była jak zbroją żelazem opancerzona, trudniej szło niż się zdało zrazu. Topory żelaza nie brały, a drzewa na wierzchu tak jak nic widać nie było.
Chciwe żołdactwo rzuciło się do skarbca z taką siłą, że w końcu zamki prysnęły, wieko pękło, poczęli miotać zeń drzazgi — i dostali się do wnętrza.
Wewnątrz była skrzynia na dwoje podzielona. W jednej części leżały pargaminy z pieczęciami przywiesistemi, w drugiej na dnie tułało się trochę pragskich groszy szerokich.
Ślązacy ze złością poczęli pargaminy miotać i szarpać, mieczami je ciąć, na podłogę ciskać, nogami deptać. Drudzy rzucili się do srebra i garściami je rwali, tak że Fuld musiał obuchem po łbach tłuc, aby zmusić do odstąpienia.
Nie wiele się tu pożywili, ale miasto miało puhary, bechery, roztruchany, misy srebrne, które też w skarbcu leżały — te wszystkie padły ofiarą. Było kilka łańcuchów złotych i pozłocistych, które mieszczanie dali do schowania, zabrano i te, nie pytając, czyje były. W końcu, drewniane dno skrzyni pokazało się przysute pyłem i okryte sukna kawałami.
Z łupem swym, wietrząc jeszcze po kątach, chwytając co lepsze było i zdatne dla nich, Ślązacy, jak trzoda głodnych stworzeń — obrzemienieni nazad się zaczęli z ratusza wynosić.
Niemi i zrozpaczeni stali mieszczanie.
— Sądny dzień! sądny dzień! — powtarzał Hanusz z Muchowa. — Za grzechy pokarał nas Bóg. Ale to — początek dopiero!
Ze spuszczonemi głowy stali tak długo, aż Hincza Keczer, zobaczywszy poszarpane pergaminy, podarte księgi, połamane pieczęcie, pierwszy począł je z podłogi podnosić z poszanowaniem i w milczeniu smutnem nazad je do pustej składać skrzyni.
— Pozostało nam choć świadectwo, żeśmy ongi przywileje i prawa mieli — rzekł smutnie. — Przepadną one teraz wszystkie i my z niemi.
Jęczeli wszyscy...
Wieczór nadchodził. Nikt nie myślał o zaprowadzeniu ładu i bezpieczeństwa w mieście. Veit zniknął, Viertelnicy się rozproszyli i pochowali. Wójtów nie było, władzy i rządu nie było... Ślązacy plądrowali. Kto czeladź miał, uzbroiwszy ją trzymał we wrotach ku obronie, aby napaść odeprzeć. Szeluta i inni browary zawczasu pozamykali, ale żołnierze poodbijali wrota.
Beczki wytoczono i pito nie płacąc...
Na zamku, dokąd Musza już dał znać o wszystkiem, radość panowała wielka, Marcik czekał tylko, by wyciągnęli Ślązacy.
Nocą Muskata w szarej opończy, przebrany chciał się z miasta wydobyć, ale mu znać dano, że oddziały Łoktka w pobliżu się włóczą. Musiał powrócić, a nad ranem pieszo przemknąwszy się do Dominikanów, znikł w ich klasztorze.
Ledwie na brzask się brało, gdy Ślązacy cicho, chorągwie pozwijawszy, z miasta się wysuwać poczęli, a za niemi wozy ładowne i konie poobjuczane. Księcia Bolesława wschodzące słońce już tu nie zastało. Najliczniejszy oddział wyciągnął Floryańską bramą, prowadząc z sobą pod silną strażą uwięzionego wójta Alberta.