Kraków za Łoktka/Tom II/X
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Kraków za Łoktka |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Słowiki śpiewały w wierzbach i zaroślach na powiślu, po miejskich ogrodach i po gajach, nie wiedząc i nie troszcząc się o to, że jęki i narzekania wtórowały im w grodzie całym.
Ranek wschodził wesół, wiosenny, okryty rosą, zielony...
Marcik stał na wałach, trzymając się w boki i patrzał a serce mu biło żywo. Czekał tylko na to, by mógł bramy otworzyć bezpiecznie a ludzi wygłodzonych i znękanych puścić, aby się na Okolu przewietrzyli.
Mieli mu dać znać, gdy ostatni Ślązak będzie za bramami. Tymczasem Paweł z Brzega sam, nie czekając na innych, spieszył pod zamek pot ocierając, bo mu przy jego tuszy i to ranne ciepło było ciężkiem do zniesienia. Marcik postrzegłszy go zdala — poznał uradowany, nim on go zobaczył.
— Oho! Idzie koza do woza! rzekł śmiejąc się — Paweł jak w dym do mnie!
Po wałach pobiegł przeciw niemu — wołając:
— Paweł! Bywaj! Co u was słychać?
— Trupami, trupami u nas czuć! — westchnął, ręce ku niemu wyciągając mieszczanin — Marciku, stary druhu! Ratuj!
— Ja? rozśmiał się Suła — albo to w mocy mojej ratować tych, co pana zdradzili? Ja mizerny człeczyna, miałbym się na co przydać?
— Każ no mnie wpuścić furtą — na rany Chrystusowe — począł Paweł — w mieście nikogo niema... Musimy pomówić z sobą.
We wrotach ludzie w pogotowiu już stali, rychło li otwierać każą, gdy Paweł zapukał. Puszczono go zaraz. Łzy miał w oczach rzeźnik i razem je z potem ocierał.
— Marciku! przyjacielu! Byłeś nam druhem — bądź nam obrońcą! Ratuj miasto! — jęczeć począł.
— Pana Boga proście, nie mnie — rzekł smutnie Suła, on chyba jeden ratować was może...
Nie wiem — czy gdyby nasz święty Stanisław z grobu wystąpiwszy rzekł panu naszemu: Przebacz im — nie wiem czy jego by posłuchał. Ci co go widzieli i słyszeli, powiadają, że nigdy w życiu tak gniewnym nie był, jako dziś. — Poprzysiągł, że zdrajcom nie pofolguje...
Paweł oczy sobie zakrywszy, zajęczał. — Milczeli. — Marcik patrzał w dal.
— Słuchaj Suła — odezwał się rzeźnik. Czy my co potrafimy czy nie, to Bóg wie, ale próbować potrzeba. My cośmy z Wójtem nie trzymali, — bo za nami to poświadczyć możecie, — chcemy z błaganiem jechać przeciw niemu. Jedź ty z nami!
Marcik się strząsł. — Dajcie mi pokój, ani mogę, ani chcę! On, jak jest teraz w gniewie, mnieby razem z wami gotów dać obwiesić.
Przerwał i spytał żywo.
— A z Wójtem co się stało?
— Uwięził go Bolesław i zabrał z sobą. — Będą go trzymali w lochu, ale głowę ocali i wykupi się może, nie on, to brat znajdzie na to.
My choćbyśmy uchodzić chcieli, nie mamy dokąd. Domy — ludzie — żony — dzieci... (zajęczał). Suła! człowiecze coś serce miał, jedź z nami... Miasto ci się...
Nie dokończył, gdy Marcik mu przerwał.
— Co? miasto mi zapłaci? — wy mnie kupować myślicie?
Fartuchem twarz ocierając i wzdychając jak miechy, Paweł słowa nie znalazł na uniewinnienie.
— Marciku — zawołał — miałem cię za druha! Chleba i soli z sobą zjedliśmy dużo, a teraz gdy burza nadchodzi, ty...
— Tak ci jest, przerwał Marcik — jadłem chleb i sól waszą, ale mi one żółcią były zaprawne. Jedyna rzecz, któréj od was pragnąłem, ta niepoczciwa Greta, drwiła ze mnie, popychała, wodziła nadaremnie... Życiem dla niej zmarnował.
— A cóż ja na to mogę! westchnął Paweł. Wiecie, wyjechała znowu do Wrocławia... tam pewnie gachów ma i jak mnie, jak was, tak ich wodzi. Co wam po niej!
— Co po niej? — odezwał się Marcik gorąco. Dajcie mi ją tylko, a ja sobie z nią poradzę...
— Jakże ja ci ją mam dać, kiedy jej nie ma — odparł tęsknie Paweł — a gdyby i była, ona ze mną, jak z wami, robi co chce...
Zamyślił się rzeźnik, oczy w ziemię utopił i podnosząc je z wolna na Marcika — odezwał się cicho.
— Wiecie co? hm! wiecie co? Ja ją znam. Jak się tylko dowie że Wójta nie stało, powróci pewnie do Krakowa... Ja, prawdę rzekłszy, jestem jej opiekunem, choć nie wiem, kto nad kim z nas ma opiekę — klnę ci się na Boga, wezmę się do niej ostro... zmuszę — uproszę, weźmiesz ją. Będziesz ją miał!!
Marcik posłyszawszy, cały rozradowany skoczył go ściskać.
— Przysiąż — zawołał.
— Gotowem — ale pojedziesz z nami do księcia.
— Kat bierz! pojadę! krzyknął Marcik, ale Greta moja! Paweł głową kiwnął — czynił ofiarę niemałą, bo — bo miał może nadzieję, że sam ją weźmie.
— Stój że tu — mówił spiesznie Marcik. Biegnę do kasztelana Pakosława opowiedzieć mu się. — Pomogę wam ile zmogę — Bóg jeden wie! Ale Gretę choć by przyszło gwałtem brać — pomożecie mi?
— Bierz, bierz! zamruczał Paweł — choć — stanie ci ona kością w gardle!
— Gardła ja swego dopilnuję — rzekł Marcik wesoło — bylem ją miał!
Około południa, gromadka z kilkunastu koni złożona, z Marcikiem Sułą na przedzie, z miasta wyciągnęła. Miano języka o księciu, że już w drodze do Krakowa był, bo Trepka wprost doń jechał, oznajmując, że miasto otworem stoi...
Trzeba było tylko Ślązaków przepuścić, nie spotykając się z niemi — bo gdyby się zetknęły dwa wojska, Łoktek za swoich nie ręczył, do utarczki przyjść mogło...
Z Marcikiem jechali do księcia: Paweł, Hanusz z Muchowa, Hincza Keczer, Niklasz z Zawichosta i Amylej z Muchowa. Czeladzi z sobą wiele nie brali, chędogo lecz ubogo, od miasta w żałobie wybrali się posłowie.
W drodze ledwo kto przemówił słowo, patrzali z trwogą przed się, a u każdego krzyża żegnali się, wzdychali, czapki zdejmowali pokornie, pana Boga prosząc, aby cało powrócili.
Marcik nic nie obiecywał, za nic nie ręczył, tylko za to, że pana będzie się starał złagodzić — i za dobrymi ludźmi wstawi się gorąco.
Paweł coraz to w drodze mu do ucha podszeptywał.
— Ja w tém — Greta twoja!
Śmieszna to, dzika była miłość człowieka tego dla płochej niewiasty — kochał ją lat kilkanaście, a im gorzej mu się z nią szło, tem się więcej upierał. Było z nią jak z zamkiem oblężonym, który gdy się żołnierzowi mocniej broni — tém on doń zajadlej szturmuje... Teraz już pewnym będąc, że ją mieć będzie, choć po niewoli — roił sobie szczęśliwość taką, jakby posiadł królestwo...
Po drodze mieszczanie pilno się starali dostać języka o Łoktku, aby niespodzianie się z nim nie spotkali. Ci, których pytali, opowiadali różnie, jedni że jeszcze w Sandomierzu był, drudzy, że w Wiślicy, inni że w Sąndczu. Nikt na pewno nie wiedział, gdzie się obracał. Książe obyczaj taki miał, że o sobie umyślnie fałeszne puszczał wieści, a najczęściej się tam znalazł, gdzie go się wcale nie spodziewano.
Paweł włosy sobie rwał na głowie, bo mogło się to stać, że gdy oni przeciwko niemu jechali, on tym czasem na Kraków wpaść mógł i miasto zburzyć...
Dnia trzeciego około południa, gdy postawszy trochę w lesie, aby burza przeciągnęła, dalej ruszali, nie dobrze wiedząc kędy ciągnąć, Jurga, który przodem pobiegł za językiem, nadskoczył, wołając, że w pół mili książe obozem leży...
Mieszczanie, choć do niego jechali, dowiedziawszy się że go mają tak blisko, struchleli. Paweł i kilku z nich zupełnie męztwo stracili. Po drodze, na noclegach, Marcik im opowiadał, jak czasem, gdy przykładu potrzeba było, Łoktek srogim a nieubłaganym bywał. Wszystko to im teraz na pamięć przychodziło. Marcik, choć mu do pana serce biło, strwożył się w sumieniu, że dla jednej baby, której mu się zachciało, zaprzedawszy się, mieszczan miał bronić.
— Zostańcie wy tu — rzekł po namyśle do Pawła — ja pojadę przodem, będę się starał serce mu dla was naprawić. — Co będzie można, uczynię, kogo zdołam, ocalę...
Zostali więc mieszczanie, a Marcik z Jurgą pojechał. Lecz nim do tego obozu w pół mili się dostał, obóz zwinięto i książe już był w drodze.
W lesie, goniąc za nim, postrzegł wreszcie Suła pana swego, jadącego z Toporem Żegotą i Trepką. Za nim tuż orszak ogromny, chorągwie i wojsko liczne.
Z konia skoczywszy, począł iść ku panu, który stanął i ręką go witał.
— Suła! Żyweś! — wołął wesoło.
Spojrzał mu w oczy Marcik i uląkł się. Widywał on go w boju, w ucieczce, na tułactwie i w gniewie i w utrapieniu wszelkiem, lecz takim jak teraz nie pamiętał go nigdy. Blady był, zestarzały, chmurny, straszny, jakby w sobie pełen gniewu, którego wybuch wstrzymywał.
Zapytał naprzód o księżnę i dzieci, rzekł mu Marcik że zdrowi a z utęsknieniem oczekiwali na niego.
— Ja też do nich spieszę — odezwał się Łoktek ponuro — spieszę — ale dla wielu straszny i krwawy powrót mój będzie. Ze zdrajcami zrobię rachunek, którego pokolenia nie zapomną! Niezostanie mi jeden niemiec w mieście! — wybiję to plemię zdradzieckie. — Lepiéj żadnego miasta, niż to gniazdo plugawe!!
Suła odpowiadać mu nie śmiał. Dopiero wyczekawszy nieco, odważył się szepnąć z cicha:
— Miłościwy panie! Nie wszyscy w mieście winni, a pięknego miasta zaprawdę — żal.
— Wszyscy winni — zakrzyczał bijąc o siodło książe, tak że koń się pod nim rzucił. — Wszyscy. — Ci, co zdradzać nie chcieli, powinni byli wójta pilnować, a bodaj go ubić, niż niepoczciwe dzieło dokonał!
Myślałem, że już spokojnie panować będę, gdy te łotry znowu zachwieli wszystkiem...
...Gdybym się nie pomścił, Bóg by mnie karał. — Poczną jutro toż samo!
Mówił z takiem uniesieniem, a ci, co dokoła stali, potakiwali mu tak, że Marcik zmilczeć musiał. Ale po chwili w nogę pocałowawszy księcia, rzekł znowu:
— Miłościwy panie, jam świadkiem żywym że nie wszyscy są winni. Dużo polaków w mieście i takich co trzymali zawsze z nami. Żydzi też nam pomagali. Znam i wymienić bym mógł takich, co się Albertowi niepoczciwemu opierali, choć im groził i znęcał się nad nimi.
Za mną jadą ci, co byli wam wierni, aby za miastem prosić.
Łoktek się rzucił — oglądając.
— Gdzie oni? natychmiast na gałąź z nimi. Chcą-li być cali, niech mi się nie pokazują i w świat uciekają. Nie daruję żadnemu.
Marcik patrzył mu w oczy błagająco.
Książę mruczał niezrozumiale, wzrokiem sięgając w głąb lasu, jakby w nim ofiar szukał.
Raz począwszy Suła nie mógł już ustąpić nic nie sprawiwszy, i począł po chwili:
— Miłościwy książe, znacie mnie za wiernego sługę waszego, moja poręka może zaważy coś, a ja za tych ręczę, którzy są ze mną, że z Albertem walczyli i nigdy nie byli z nim. Kapelan, który na koniu stał niedaleko i słuchał, a zdał się to nakłanianie do łaskawości pochwalać, odezwał się popierając Sułę.
— Pan Bóg dla kilku sprawiedliwych miastom grzesznym chciał przebaczyć.
— Pan Bóg! — odparł książę. — Jemu to wolno, ale człowiek sprawiedliwym być musi bez litości. — Nie przebaczę nikomu.
W tem, jakby mu duchowny przypomniał biskupa, zapytał książe:
— Albert uszedł... a Muskata?
— O tym nie wiem, zdaje się, że w mieście być musi — rzekł Marcik.
Łoktek zwrócił się do ziemian, co stali za nim.
— Nim ja do Krakowa nadążę — odezwał się — kto z was ochotę ma, niech mi jedzie przodem, aby Muskatę wziąć. Zdradzi mnie znowu dla Czecha lub Ślązaka, wolę go pod kluczem mieć.
Usłyszawszy to Toporczykowie, którzy się zalecić pragnęli, a najlepiej Kraków znali, poczęli się zaraz naradzać z sobą. Łoktek nie pytając więcej, groźby miotał i żale rozwodził. Marcik z przed konia nie odstępował a w oczy patrzał, aby chwilę szczęśliwą pochwycić.
Wytrzymawszy nieco, odezwał się z wyliczaniem tych, co z nim przybywali, chwalił Pawła, zalecał Hinczę, podnosił Niklasza. Za każdem z tych nazwisk książę się rzucał i przerwał.
— Idź że ty mi precz z prośbami swemi — krzyknął — a chcesz z nimi nie ze mną trzymać, ruszaj gdzie i oni! Wszyscy jednego stryczka warci.
— Nie, miłościwy panie — rzekł śmiało Marcik — jesteś sprawiedliwym — będziesz nim!!
— Zły jestem! zawrzał książe i umilkł nagle.
Nie było sposobu go rozbroić.
Ziemianie z tyłu stojący dawali znaki Marcikowi, aby go nie rozjątrzał bardziej niewczesnemi prośbami — Suła musiał odstąpić w końcu, siąść na koń i w bok zjechawszy, wrócić do oczekujących nań mieszczan.
Patrzyli nań błagająco, niespokojnie i poznali z lica, że nic im nie przyniósł dobrego.
— Nie zrobiłem nic dotąd, odezwał się do nich, — ale pierwsze kotki za płotki — nie myślę poprzestać na tem. Pojedziemy za obozem, na oczy mu się nie nastręczając.
Strwożyli się posłowie krakowscy bardzo. — W milczeniu przygotowali się do ciągnienia i gdy wojsko i dwór pominęło ich, jak Marcik obliczył — jechali w tyle za obozem.
Gdy nierychło potem stanęli na nocleg w lesie, bo Łoktek nigdy dworca i chat ani dla siebie, ani dla ludzi swych nie szukał; nadbiegł pacholik od księcia po Marcika, aby się do niego stawił.
Obóz rozłożony był w dębinie, bez namiotów nawet i szałasów, gęsto strażami ostawiony, bo się zdrady od Slązaków lękano. Mało kto nawet zrzucił całkiem zbroję, rzemyków tylko popuszczano i hełmy zdjęto ze skroni.
Kilka ognisk rozłożonych oświecało obozowisko to — któremu ziemianie dodawali świetności, bo się wybrali okazale z domów, cześć panu czyniąc.
W prawdziwie królewskim też orszaku jechał Łokietek nienawykły do niego, a bogate rycerstwo daleko świetniej, niż on sam się stawiło. — Wśród postrojonych ziemian swoich on jeden miał starą, zczerniałą, wierną swą zbroję, noszącą na sobie ślady włóczni i mieczów, które się o nią rozbiły i ów płaszcz stary, na którym krew nieprzyjaciół poprzysychała.
Powracał znowu do gniazda — zwyciężca, ale bez bitwy, smutny, jakby nie był pewnym, czy los go raz jeszcze nie wygna.
Ziemianie patrzali nań zdala z poszanowaniem i obawą.
Straszny był a groźny. — Ciążyły na nim niepowodzenia lat wielu, walki od życia początku, gorycze wygnania, upokorzenia niedostatku. Czoło się fałdowało troskami przeszłemi i przeczuciami przyszłości. Już pół wieku miał za sobą wspomnień czarnych...
Zawołany Marcik stał przed nim. Książe dawszy mu chwilę czekać, rozpytywać jął o zamek, o obronę jego, o księżnę jak te dnie trwogi przebyła. Suła opowiadał, że Slązacy prawie się o zdobywanie go nie kusili, że głodu wielkiego nie doznali, bo z miasta ich posiłkowano tajemnie. Uderzyło to księcia, spojrzał i nie rzekł nic.
Marcik korzystając z tego, że mu mówić było wolno, rozwodzić się zaczął nad Albertem i sprawami jego, nad samowolą i tyranią, którą on gnębił mieszczan. Dowodził mocno, że oprócz garści jego zauszników, nikt w mieście nie lubił go, obawiali się wszyscy, niektórzy jawnie się opierając, życia nie byli pewni. Przy tej sposobności wymienił znowu tych, których prowadził z sobą, i innych wielu, jako łaski pańskiej godnych.
Suła pogotowiu kazał być posłom, aby, gdy Łoktka przygotuje, mógł mu ich do nóg przyprowadzić, ale książę przekonać się nie dawał, groził i w gniewy wpadał.
— To osie gniazdo całe wytłuc potrzeba — mówił, jeżeli jeden winny ujdzie bezkarnie, ja nigdy spokojnie, bezpiecznie na zamku nie będę mógł usiedzieć. Wójta zażądają, coby jak ten panem był i własnych rządów!! Nie! nie! — ja z zamku niemi żelazną ręką rządzić będę, z mego ramienia wysadzę urzędników, co ich w kluby wezmą... Swobód im nie dam żadnych... zdradą je stracili...
Ziemianie, którzy kołem stali, potakując panu, miasto oskarżali. Suła wysłuchawszy tego, pokłonił się, wysunął i wrócił do mieszczan, mówiąc z westchnieniem:
— Nie pora jeszcze!
Nazajutrz rano jak dzień, kapelan mszę odprawiał pod dębem, na darniowym, na prędce wystawionym ołtarzu. Pan, dwór i czeladź stali z odkrytemi głowy, słuchając jej. Msza się odprawiała cicho, pieśni nie było komu zanucić a i w piersiach nie na pieśń się zbierało. Już przeżegnał ksiądz i Łoktek odstąpić miał, gdy spostrzegł u nóg swych leżących kilku ludzi, z głowami aż na ziemię pochylonemi.
Zbladł i cofając się zadrżał.
Twarzy ich niewidząc, przeczuł kto byli, groźno okiem tocząc i szukając winowajcy, co ich tu śmiał przyprowadzić.
Mieszczanie płacząc, błagali litości. Tuż ołtarz stał i krzyż na nim z Chrystusem.
Hincza Keczer pierwszy odważył się podnieść głowę.
— Miłościwy panie! w imię Chrystusowe, nie karz niewinnych za przestępstwo tych, co zawinili. Ulituj się! — ulituj dzieciom naszym.
Nic nie odpowiadając, książę głową potrząsnął — dał znak aby szli precz.
Spodziewano się jakiegoś wyroku — stał niemy — spojrzał na krzyż i Chrystusa i zwrócił aby winowajców nie widzieć.
Jechali tedy za obozem, kryjąc się wśród niego, do Krakowa.
Męczeński to był pochód dla nich bo słuchać musieli, jak się wszystka gawiedź zmawiała, iż z miasta żywcem nikogo nie puści, co polskich słów czysto wymówić nie potrafi.
Żartownisie dobierali już najtrudniejsze wyrazy, które niemcy pod gardłem wymawiać będą musieli. Jeden chciał dawać na próbę — Soczewicę — drugi i trzcinę i mielący młyn; i tak zawczasu zmawiali się, jakby niemców udręczyć mogli...
Cieszyła się gawiedź wojskowa i ciury, że im wolno będzie puścić sobie cugle i poswawolić krwawo...
Ukazały się wieże kościołów i bram mury. Łoktek, który jechał niemy, stanął.
— Nie tknę stopą miasta.... na zamek wprost...
Zwrócił się do dowódzców, poczynając wybierać tych do zajęcia Krakowa, co najmniej nad nim okazywali litości. Wskazał im miasto jakby je na łup oddawał, a sam okrążając je puścił się na Wawel przez Okole.
Nazajutrz, aż na zamek dochodziły jęki, płacz i krzyki nieszczęśliwych...
Książę siedział w izbach z żoną i dziećmi, nie pytając o nic, nie chcąc wiedzieć o niczem.
Rozkazy były wydane — miłosierdzia mieć nie chciał.
Głuchy tentent rozległ się w ulicach, konie wywlekały na wpół żywych, zauszników i pomocników Wójta Alberta, ku szubienicom, za wrotami stojącym.
W mieście trupy leżały po ulicach, stały przy ścianach, w rynku kat i oprawcy ścinali.
Trzeciego dnia — cicho było jak w grobie.
Wójtowski dom cieśle i murarze przerobili na zamek wśród miasta, mający strzedz tego, co w niem pozostało.
Na ratuszu zasiadali Radni, ale nie z wyborów, tylko z ramienia pańskiego. Wola księcia była prawem... Kasztelan miał rządzić miastem i już pachołkowie jego kamienice i dworzyszcza winnych na skarb zajmowali.
Wymarłe stały ulice — martwy był rynek — pogrzeby ciche szły bez śpiewów ku cmentarzom, a za niemi kobiety zapłakane.
Marcik dobijał się do wrót Pawła, które mu nierychło otworzono. Paweł z Brzega wyznaczony Burmistrzem był na Ratuszu. Boczną furtą wszedł Suła do dworu Grety. I tu cisza była i pustki, choć wóz świeżo wyprzężony kazał się domyślać że wdowa powróciła.
Zwolna wszedł do izby jej Marcik. Siedziała w istocie pod oknem, jak posąg blada. Spojrzała na przybyłego, który się zatrzymał w progu. Mierzył ją oczyma tylko.
— Przychodzisz po zapłatę — odezwała się do niego Greta, za to żeś Pawłowi i jeszcze kilku głowę na karku zostawił?
— Choćby i tak było — rzekł Suła spokojnie. Nastawiałem ja swoję dla was, a za długie służby wierne coś mi się należy. Nie chciałem zapłaty innej tylko was... bom sobie dawno rzekł — moją musicie być!
Wdowa wlepiła w niego wzrok i długo, długo tak siedziała, patrząc na Marcika...
— Pilno ci — rzekła — biedę sobie kupić?
— Komu co przeznaczone — odparł spokojnie — moja dola, sprawa moja!
Siadł na ławie, jakby już u siebie w domu, hełm zdjął i złożył na stole.
— A Kurcwurst? — zapytał.
Greta wskazała w dal ku Pannie Maryi.
— Na mogiłkach — odparła. — Zachorzał ze strachu a umarł z żałości po mnie.
— Dobrze zrobił — z szyderstwem jakiemś odezwał się Marcik — opróżnił miejsce dla mnie! w samą porę...
Wdowa się uśmiechnęła. Bąkając do siebie po słówku, Pawła się doczekali. Ten wszedł zbladły i dobrze przychudzony, i na dany przez Marcika znak odezwał się do synowicy.
— No — Gretchen — chcesz nie chcesz, musisz mu rękę dać! Słowo za siebie i za ciebie dałem, musiemy strzymać. — Oni tu teraz wszechmocni...
I żal mu się jej zrobiło, aż kryjąc smutną twarz, odwrócić się musiał. Greta nic nie odpowiedziała. Siedzieli z Marcikiem, patrząc jedno na drugie, aż żołnierz przysunął się i za rękę chciał ująć, ale mu ją wyrwała. Więc gwałtem pochwycił i trzymał, że mu już nie mogła jej odebrać.
— Moją musisz być — zawołał — ściągając jej pierścień z palca, a gotowy już wkładając, który książe ze skarbca mu wydać kazał.
Osobliwsza rzecz, Greta jakby o oporze zapominając, ciekawie się poczęła pierścieniowi temu przyglądać. Nie byłaby niewiastą. Nie zrzuciła go, przysunęła do oczów, na oczko przeciw światła popatrzyła i obie ręce zasunęła w rękawy.
— Kiedyż wesele? pytał Suła uparty.
— Jakeście bezemnie postanowili zaręczyny, tak sobie i o weselu stanówcie bezemnie — odparła wdowa, patrząc w okno.
Paweł głową poruszał, Marcik ku niemu się zawrócił.
— Niedzielę jednę poczekam, dalej nie! — rzekł krótko.
Nie odpowiadano. — Znowu za rękę próbował wziąć, nie dała mu jéj nadąsana.
Marcik pomimo to był dobrej myśli, mrugali na siebie z Pawłem. — Nie mogąc się ręki doprosić — śmiało objął ją wpół, a choć mu się wyrywała i krzyczała, w czoło pocałował. Zżymnęła się, rumieniec ją okrył, ale go nie połajała.
Rzecz tedy była jak skończona.
Siedli za stół z Pawłem. Wdowa z początku nie mięszała się do ich rozmowy, aż gdy Alberta wspomnieli — drgnęła i gniewne ku nim oczy zwróciła.
— Tego trzeba było na najwyższą szubienicę dać! — zawołała, a wyście mu ujść dali!
— Czekajcie mało, może go ten los spotka co innych — rzekł Marcik — jeżeli nie gorszy. Szubienica krótka chwila, a on będzie wisiał lata długie, umrzeć nie mogąc...
Nadeszła niedziela, na ślub naznaczona.
Greta tak samo milcząc, nadąsana, dała się do ołtarza zaprowadzić; dopiero gdy do dworu powrócili, gdzie mała garstka gości zebrała się na ucztę weselną, nagle dawną swą wesołość i swobodę odzyskała, panią być poczynając. Usta się jej rozwiązały za wszystkie czasy. Za stołem żartowano i śmiano się do rozpuku, a najęty od Szeluty Czelustka bawił gości, jakby o świeżo rozlanej krwi zapomniał.
Tylko Marcik siedział chmurny i cichy — z ukosa spoglądając ku urodziwej żonie...
Po trzech dniach wesela, gdy Paweł do nowożeńców zszedł rano — zdziwił się, doma ich nie zastawszy. Radę nie radę małżonek Gretę swą na wóz wsadził i do Wieruszyc z nią pojechał.
Stryj otarł pot z czoła, stanął w progu i zamruczał.
— Niechże go Święci strzegą, bo poczciwiec niemałej sobie biedy napytał — a mnie po niej — wieczny żal!!
Styczeń, 1880.
—
Drezno.