<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kraków za Łoktka
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.


Od opisanych wypadków kilka tygodni upłynęło, Wójt Albert ze swej tajemniczej podróży powrócił był właśnie. W Dynguszu rankiem zbierali się ławnicy i pisarz Frycz, gotował się do notowania co mu każą.
Sprawa Gamrota miała przyjść pod sąd. Zaraz po powrocie Wójta, Viertelnicy z nakazu pewnie w browarze u Lichego zuchwałego chłopaka pochwycili, in flagranti, gdy niemca jakiegoś w kości ogrywał. Podpity a zuchwały porwał się do korda, i jednego z pachołków ciął przez łeb haniebnie, drugiego ciężko ranił. Byłby może potem zdołał ujść i z miasta się wymknąć, ale sam dowódzca straży Veit, był pogotowiu z posiłkiem. Sześciu się nań rzuciło, powalili, związali, zbili i z wielkim tryumfem w biały dzień na postronku poprowadzili do ratuszowego więzienia. Wielkie zbiegowisko ludu mu towarzyszyło.
Jadący właśnie ulicą Marcik natknął się na tą kupę, poznał Gamrota swego i złość go porwała niezmierna, bo czuł, że nań czyhać musiano, aby go zgubić.
Dostać się pod sąd ławników człowiekowi, którego Wójt nienawidził, a rad się pozbyć, była to pewna śmierć. Za wielką łaską przez wstawienie się królowej, lub którego z książąt ledwie się czasem udało gardłową karę zmienić i winowajca ochłostany, wyświecony był z miasta na zawsze. Jeśli się ważył potem powrócić, choćby w orszaku książęcym lub pańskim, chwytano go i ścinano.
Za grę w kości, choćby fałszywe i za rany choćby krwawe zwykle na gardle nie karano — ale, po schwyceniu Gamrota rozeszło się zaraz po mieście, iż niewiasta, imieniem Hanusa skarżyła go o córkę, którą on gdzieś kiedyś uwieść miał, a młynarze z Gierlachowego młyna świadczyli przeciw niemu, iż był winnym gwałtu.
Z tą złą nowiną o pojmaniu Gamrota przybiegł Marcik do Grety, która ręce załamała.
— Wójt powrócił — rzekła — a to najlepszy dowód, iż mu doniesiono na Gamrota, że wam służył.. Teraz wy się miejcie na baczności!
— Ho! ho! — krzyknął Suła — mnie książęcego sługę ważył by się kto tknąć!
— Jeżeliście mu solą w oku — odparła wdowa, — znajdzie on sposób i na was...
Greta z gniewu trzęsła się i bledła.
— Nieopatrzny a zuchwały człecze, — poczęła. — Słuchaj dobrej rady, nocą się po mieście sam nie włócz, bez broni nie chodź — strzeż się zwady i zgiełku.. Nasadzi na cię zbójów, a ma takich, którzy zabiwszy zbiegną przy jego pomocy do Wrocławia lub Sandomierza.. Tam parę miesięcy pochodziwszy wolno, cichaczem wrócą i nikt im słowa nie powie. A uda mu się was gdzie przydybawszy wziąć, wsadzi do ciemnicy, do której ludzkie nie dojdzie oko.
Straszyła go Greta, a Marcik obojętnie słuchał i mruczał.
— Mnie? mnie?
— Was i stu takich jak wy — dodała wdowa. — On w mieście panem. W więzieniu na ratuszu trzymać was nie będzie, ani przy Dynguszu, ani w żadnej bramie, gdzie lada kogo Viertelnicy sadzą — ma on swoje własne lochy, o których żywa dusza nie wie, a kto się do nich dostanie światła Bożego nie zobaczy.
Mówiła, a przytomny Paweł głową i ramiony potwierdzał. Sułę nie łatwo zatrwożyć było — w końcu wreście poszły mu cierki po skórze. Tajemne owe więzienie, gdzie zawsze gotowy kat ściąć mógł, lub udusić, a w niem pogrześć — przeraziło go.
Mówiono o studniach w domu wójtowym nie dla wody podobno robionych, kamieniem okładanych, kolcami żelaznemi najeżonych, żelaznemi zamykanych drzwiami, w które ludzi strącać miano. Miasto miało tajemnice swoje. Nie wszystkich sądzić było można i karać publicznie, za niektóremi książęta się wstawiać mogli, więc tych, których się pozbyć chciano, tracono bez wieści i rozgłosu.
— Że na Gamrota czatowano, — mówiła Greta, — że z umysłu go wzięto, a teraz mu postawią niepoczciwą Hanusę, która poświadczy co każą, aby go o gardło przyprawić — to pewna.. Wójta już ostrzeżono!
— Pilnujcież się wy! — powtórzyła wdowa — pilnujcie!
Po ostrzeżeniu tem markotny wrócił Suła na zamek. Około ratusza jadąc, słyszał jak rozpowiadano, iż Gamrota jeśli nie stracą, to co najmniej ochłoszczą i końmi za miasto wywloką.
Nie wiele znaczyły kości i rany, ale za gwałt o który oskarżała Hanusa, głową trzeba było płacić. Wołali już nasadzeni pod ratuszem świadkowie, iż Gamrot nałogowy Kostera był, a matek i dziewcząt wiele się nań skarżyło, i ludzi kaleczył ustawicznie i t. p.
Przygotowywano umysły do tego, by lada lekką karą wywinąć się nie mógł. Ale, gotował się też Marcik księżnę Jadwigę prosić, aby za winowajcą wstawiła się do Wójta i życie mu ocaliła.
To prawo łaski nie było wprawdzie nigdzie zapisanem, ale miejski sąd i rząd nigdy pośrednictwa takiego i prośby nie śmiał odrzucić. Do księżnej przystęp tak łatwy był, jak do Łoktka.
Wiele sama wycierpiawszy dobra ta pani litościwą była. Od czasu narodzenia syna, w nim żyła i w córeczce Elżbiecie, która ślicznie rosła pod jej okiem. Dwoje dziatek całą stanowiło pociechę, bo książę rzadko doma posiedział długo. Z niemi zamknięta w swych izbach, życie spokojne pędziła.
Pani już była nie młoda podówczas, wzrostu słusznego, pięknej postawy, wychudzonej twarzy wcześnie marszczkami pokrytej, tęsknego wyrazu oblicza. Lata te, gdy mąż jej zmuszony z kraju uchodzić, do Rzymu szedł za pokutę, a ona w Radziejowie ukryta, żywiona przez litościwego człowieka, tając się z sobą, żyła jak uboga niewiasta, często zmuszona rąbki własnemi prać rękami, gorzkiemi łzy je oblewając, lata te ciężkie wyryły się niezatartemi piętny na jej twarzy. I choć Bóg jej małżonka powrócił, pocieszył potomstwem, posadził na stolicy, kazał się spodziewać korony — pozostała ową smutną wygnanką z oblicza.
Na zoranej pługiem żelaznym ziemi, choć ją zielone trawy i kwiaty okryją, zostają blizny na zawsze.
Dwór pani nie był wielki ani świetny. Niewiasty przed nią nie nawykły były padać na kolana, śmiały się do niej, mówiły do niej poufale. W komnacie krośna, dzieci, kolebki, obrazy pobożne, zabawki chłopaka i dziewczynki — całą jej były ozdobą. Kilka razy na dzień przychodził kapelan Stanko odmawiać modlitwy...
Właśnie księżna trzymała na kolanach małego Kaźmierza, a ksiądz czytał coś pobożnego, gdy z pilną sprawą Marcik się oznajmił do pani.
Często się do niej udawano o łaski różne — nie było w tem nic dziwnego.
— Miłościwa pani — odezwał się stanąwszy u drzwi Suła — ważyłem się dopraszać pilno, bo o ludzkie idzie życie. Mieszczanie i Wójt człowieka zgubić chcą, który książęciu naszemu służył, dla tego właśnie, iż mu był wiernym. Obrzucono go potwarzą.. Ratować trzeba.
— Osądzony już? — spytała księżna.
— Jeśli dziś nie wydadzą wyroku, najdalej jutro — mówił Marcik, — bo z tem pewnie spieszyć będą by im ofiary z rąk nie wydarto. Niech miłość wasza wstawi się za nim...
Kapelan Stanko o sprawę Gamrota spokojnie rozpytywać zaczął. On zwykle bywał od księżnej posłem do mieszczan, gdy ratować było potrzeba; jemu i teraz powierzyła księżna ocalenie Gamrota.
Marcik gorąco błagał i mocno nastawał.
Gdy się to na zamku działo, Wójt Albert ledwie powróciwszy już o wszystkiem wiedział, co pod jego niebytność sługi wyszpiegowały i dawał stosowne rozkazy.
Z jego polecenia w istocie Gamrot był pochwycony, i co rychléj z ukaraniem go miano pospieszyć.
Zausznicy Alberta schodzili się doń na radę. Znaleźli się tu znowu przy drzwiach zamkniętych, Herman z Raciborza, Suderman, Pecold i Hincza Keczer...
Widać było z pochmurnéj twarzy Wójta, że niebardzo rad z podróży swéj powracał. Słychał naprzód doniesień pomocników swych, którzy opowiadali, że w Sandomierzu mieszczanie gotowi byli pójść za krakowskiemi i toż czynić co i oni.
Z Sądcza poseł przywiózł bardzo słabą nadzieję, aby na mieszczan rachować można. Słuchać nawet nie chcieli namowy tych, których za nieprzyjaciół i współzawodników mieli.
Sądcz z Łoktkiem trzymał jawnie i nikogo innego znać nie chciał.
Ze Ślązka przywieziono tylko wiadomość, że Bolesław, do którego słano, pamiętny sromu jakiego doznał, gdy Łoktek przed dwudziestu kilką laty pobił go i wziął w niewolę — mścić się był gotów i pragnął odwetu. Ochotę miał wielką, ale i obawę niemałą. Znając księcia wiedział, że zapasy z nim nie przyjdą łatwo.
Chciał sam z Wójtem mówić, a upewnić się, iż go mieszczanie na sztych nie wystawią.
Z nim też nic jeszcze nie umówiono pewnego.
Gdy kolej przyszła na Wójta, który do Czech jeździł, ofiarując Kraków i inne ziemie mające się poddać Bolesławowi, jako lenno koronie Wacławów — Albert począł ociągając się.
— Nie udało mi się dokonać com zamierzał, tak jak zamierzałem. Jechałem, jak wiecie, polegając najwięcej na Ulryku Boskowiczu i jego powinowatych, iż mi u króla Jana Luksemburczyka pomogą. Tym czasem trafiłem na to, iż król właśnie wyprawę przeciw Boskowiczom przedsięwziąwszy, zamki ich zdobywał, wichrzycieli do posłuszeństwa zmuszając.
Z samym królem Janem, gniewnym, iż mu się poddani buntowali, mówić było trudno. Odgrażał się na małego księcia. Ślązaków też nie chce mieć, powiadając, iż sam przyjdzie odbierać, co mu należy.
Wójt zamilkł chwilę i dodał:
— Mniejsza o Czechów, którzy w domu mają co czynić.. Nie przyjdą rychło.. Bolesław nam starczy, tego ja skłonić muszę.
Wszyscy tedy potwierdzili, iż nikt z Bolesławem lepiej sobie nie poradzi nad Wójta, nakłaniając go, aby nie zwlekał.
Jechać mu trzeba było koniecznie.
— Tak, — odparł Albert — ale już mnie na oku mają, już się domyślają czegoś, tak że kroku stąpić trudno.
Zadumał się spuściwszy głowę.
— Bądź co bądź — zakończył, — uczynię co powinienem.
Herman z Raciborza zagaił, aby w sprawie Gamrota, wysłuchać Paternostra, który czekał u wschodów. Wprowadzono go zaraz.
Potulny, uśmiechnięty, łyskający oczyma donosiciel usłużny, wdzięcząc się do wszystkich, ledwie wszedłszy począł tak szybko zdawać sprawę z podsłuchów, iż go zrozumieć nie było można. Albert kazał mu milczeć i na pytania odpowiadać.
Ciągnięto więc badania z niego, a z tych się okazało, iż Gamrot był na posługach zamkowego wysłańca, niebezpiecznego Marcika Suły, ulubieńca książęcego, który w mieście stosunki miał, chodził, podglądał, spiskował; z Pawłem z Brzegu i synowicą jego się zmawiał, u nich przesiadywał i t. p.
Paternoster wiedział o tem, że Musza żyd, służył Marcikowi, a izraelici wszyscy przeciw mieszczanom byli.
Wójt Albert wysłuchawszy, rzekł zimno, iż dla przykładu innym Gamrota na gardle ukarać było potrzeba.
Radzono aby z tem spieszyć, gdyż — domyślano się łatwo, że z zamku za nim się wstawią.
Narada ta, w której zdania były różne, przeciągnęła się dosyć długo, chociaż wszyscy za Wójtem szli, a o środek tylko spierali się, jakby go potępić i natychmiast karać można.
Sprawa ta była pomniejszej wagi, i Paternoster wkrótce nazad iść musiał, a spiskowi sam na sam radzili.
Poddanie miasta było postanowione. Ślązacy mieli podstąpić pod Kraków w chwili, gdy książe znajdować się w nim nie będzie, a załoga słaba na zamku zostanie. Księżna sama Wawelu obronić nie mogła, na którym Biskup miał się znaleźć z ludźmi swemi, i do otwarcia wrót pomagać.
Muskatę wcześnie sprowadzić chciano do miasta, a Ślązaka postawić pogotowiu, aby na dany znak przybywał.
Wiele jeszcze do czynienia, do przewidzenia i przygotowania zostawało. Niektórzy frasowali się i lękali, jeden Wójt w sprawę swą wierzył i był pewien, że ją doprowadzi do skutku.
Lekceważenie, jakie mu Łoktek okazywał, drażniło jego miłość własną, żelazna dłoń małego księcia ciężyła mu — chciał jarzmo to zrzucić koniecznie.
Wierzył w rozum swój i siłę, i przy pomocy Ślązaka spodziewał się pożyć przeciwnika.
Nie rychło panowie radni po jednemu wysuwać się zaczęli ze dworu wójtowego i rozeszli po domach.
Postanowiono czasu nie tracąc — kończyć rzecz rozpoczętą.
Marcik, chociaż go Greta ostrzegała, więcej siedział w mieście niż na zamku. Ostrożniejszym był tylko, dwóch silnych pachołków prawie zawsze prowadził za sobą, i oręża nie odpasywał. Nie zmienił trybu życia wcale, chodząc do Szeluty, przesiadując w ratuszowej piwnicy, to po innych browarach, a kumając się z kim nadarzyło.
Dopóki Wójta Alberta nie było w mieście, szło mu dosyć dobrze, po powrocie jego zmieniło się z nim obejście ludzi. Unikano go i milczano.
Siedział przeto uparcie uszu nadstawiając.
W piwnicy ratuszowej zasłyszał, że Gamrota nie rychło sądzić miano, bo mu różne kryminały zadawali ludzie, dla których świadków ściągano, Hanusza córkę sprowadzono z Bochni, młynarzy z różnych młynów powołać było trzeba, bo się rozeszli.
Gdy noc zapadała Marcik ludzi miewał przy sobie, bo Wójtowi nie wierzył. Mniej teraz mógł do Grety zaglądać, bo Paweł z Brzega ostrzegł go, iż na nich patrzą, i nie chciał mieć tak częstym gościem. Greta się nie lękała o siebie, jednakże Marcikowi zaleciła aby boczną furtą przychodził i ludzkich oczów nie ściągał.
Trzy dni upłynęły a sprawa Gamrota ucichła jakoś, zdawała się odłożoną. Suła probował dozorcę i viertelników przekupić, aby go dopuścili choć się rozmówić z więźniem, żadną jednak ofiarą wymódz tego na nich nie mógł. Obawiali się Alberta.
w chwili, gdy Marcik ubezpieczony już się może najmniej złego spodziewał, żyd Lewko dał mu nagle znać rano, że dnia tego Gamrota sądzić i natychmiast kaźnić miano. Nie tracąc chwili biegł Marcik na ratusz kapelana księżnej, ciągnąc za sobą — ale Wójta rozkazy, a posłuszeństwo ławników i urzędu miejskiego sprawiły, że gdy w skok na rynek przybiegli, znaleźli na nim takie zbiegowisko, tłum, wrzawę, ścisk, iż im się przebić było prawie niepodobna.
Kapelan Stanko, który dla pośpiechu konia dosiadł i Herolda pańskiego wziął za sobą z chorągwią, choć kazał nią powiewać, trąbić i wołać, ani go słuchano, ni spojrzeć nań chciano.
Łakoma zawsze krwawych widowisk, ciżba falą ogromną na rynek się wylała, którego środek tylko pozostał próżnym.
Widzieli zdala, jak z rękami wtył związanemi, wyprowadzili pachołkowie biednego Gamrota, za którym tuż szedł kat Gregor z rękawami zakasanemi i pękiem rózg w ręku. Dwóch oprawców smagało już krwawe plecy jego i pędziło winowajcę, który, jak ludzie mówili, skazany był pod rózgami obiedz trzy razy rynek do koła, nimby ostateczna kara na nim dokonana została.
Kapelan Stanko niosący łaskę księżnej dobijał się z nią napróżno. Spotykał najdziwniejsze, jakby umyślnie stawione mu przeszkody. Ludzie głusi zastępowali drogę od zamku, których rozpędzić było niepodobna, wozy, kłody drzewa zagradzały ją.
Już po raz trzeci ciągnięty na sznurze winowajca, padając co chwilę na kolana, rynek obiegał, a ciżba okrutna, tej krwawej drodze męczeńskiej przyklaskiwała wrzeszcząc, gdy kapelan Stanko dobił się nareście do ratusza, ogromnym głosem wołając, że od księżnej jedzie i rozkazując się do Wójta prowadzić.
Ten stał na ratuszu w oknie patrząc z góry, jak smagano wroga. Napróżno kapelan domagał się aby wykonanie wyroku wstrzymano.
Rozgniewany już duchowny z powagą posła książęcego i kapłana, krzyknął do Wójta, że pani domagała się ułaskawienia.
Albert wysłuchał go obojętnie i niemal lekceważąco.
— Jakąż ja mam łaskę uczynić? — zapytał. Łajdak ten przecież na śmierć skazany nie jest. Ochłoszczą tego zbója, od którego w mieście spokoju nie mieli ani mieszczanie, ni niewiasty uczciwe — i końmi go za wrota wywloką — by się tu więcej nie śmiał pokazać.
Kapelan Stanko wiedział dobrze, iż to wywlekanie końmi najczęściej się uduszeniem i śmiercią kończyło; począł więc gwałtownie nalegać i domagać się, by chłosta natychmiast ustała. Nim Wójt przystał na to zmuszony, z okna ratuszowego chustą znać dając oprawcom, tym czasem już w drugim końcu rynku naprzeciw P. Maryi oprawcy do gotowych konie na których siedzieli przywiązali na sznurze Gamrota, zaledwie się już trzymającego na nogach, krwią oblanego i poczęli go już jak trupa wlec w oczach rozpaczającego i wołającego o pomstę do Boga kapelana.
Stali na ratuszu panowie radni przy Wójcie, równie jak on obojętni. Kapelan Stanko w którym krew się poruszyła, obrócił się do nich i zawołał.
— Patrzcie i pomnijcie, aby dnia pomsty Bożej was tak nie powywlekano za miasto.
I podniósłszy rękę ku niebu, nie patrząc już na nich Stanko wyszedł drżący od gniewu i żałości.
Marcik, który się z nim rozstał u wnijścia do ratusza, nie zsiadając z konia przebił się przez tłum w chwili właśnie, gdy oprawcy omdlałego Gamrota ciągnęli na Florjańską ulicę. Mieczem dobytym zamierzył się Marcik, krzyknął i zmusił ich, że stanęli, w tejże chwili sznur jednym przecinając zamachem.
Wtem i pachołek z ratusza nadbiegł z rozkazem, aby winowajcę nie wlokąc dalej, z miasta wyświecić.
Związany, zbroczony, potłuczony okrutnie Gamrot leżał bez zmysłów. Oprawcy pozsiadawszy z koni, mieli go pochwycić, gdy Marcik z mieczem obnażonym stojący, groźbą, że łby poucina, zmusił ich do ustąpienia.
— Księżna pani na zamek go wziąć kazała — wołał — będzie-li żyw to go wyświecicie! Wara mi go dotykać!
Czeladź Marcika znalazła się pod ręką i kilku ciurów zamkowych, ci wnet rozepchnęli oprawców, tłum odegnali i Gamrota, który dawał znaki życia wziąwszy na opończę, pospiesznie ku zamkowi ponieśli.
Marcik na straży z dobytym mieczem tuż przy nich jechał — nikomu przystępu nie dając. Wołano wprawdzie z okien ratuszowych, aby Gamrota do więzienia miejskiego oddano, ale Suła nie zważał na to, odgrażając się ciągle, że kto go się tknąć waży, przypłaci życiem.
Stojącego opodal u drzwi herolda z chorągwią przywoławszy, kazał mu ją nad niesionym rozpostrzeć i bezpieczny pod tą osłoną, do zamku z nim jechał.
W zmorzonym głodem i więzieniem, zbitym okrutnie Gamrocie tlała jeszcze życia iskierka. Ludzie tamtych czasów lepiej zahartowani, więcej wytrzymać mogli — więc póki tchu stało w człowieku zawsze nadzieja była, iż życie powróci.
Dopadłszy do wrót na Wawelu Marcik już był bezpiecznym, bo tu stopa miejskiego pachołka stąpić nie śmiała. Ludzie książęcy w ciągłych zatargach z niemi z życiem by nie puścili wójtowego sługi.
Zaraz przy wrotach w izbie stróżów Marcik złożyć kazał pobitego, wodą go cucić i obwiązywać. Nierychło nieszczęśliwy oczy krwawe otworzył i jęk wydał żałośny.
Od stóp do głów był zbroczony, posieczona w pasy skóra na nim w kawały popadała. Ci co z ranami na wojnach byli obyci, przelękli się patrząc nań, bo nigdy tak strasznych nie widzieli.
Posłano wnet po doktora Racława, aby na ratunek przybywał, a tym czasem kto co umiał i mógł, radził i robił. Mieszczanom nieprzyjaźni zamkowi ludzie okrucieństwem Wójta do szaleństwa byli zburzeni.
W mieście tymczasem tłum nie rad był, że mu krwawe widowisko przerwano — nie doczekawszy się spodziewanego końca.
Szczęściem dla chciwych strasznego dramatu, pod Piłatem stał uwiązany drugi winowajca, mniej występny rzezimieszek, któremu najgrawać się mógł tłum i piaskiem mu sypać w oczy.
Piłat miejski (pręgierz) był to słup z obręczem żelaznym, na kształt kuny przy kościołach wystawiony. Przywiązywano doń winowajców często przez dzień cały i dłużej zmuszonych w męczarniach i sromie stać na oczach nielitościwego gminu.
Dwóch mniej winnych dnia tego bez smagania wyświecono, wiodąc ich z postronkiem na szyi pod dozorem kata i oprawców za wrota z groźbą ukarania na gardle jeśliby do miasta wrócić śmieli.
Nierychło po tem widowisku tłumy się z wolna rozpływać poczęły po sąsiednich browarach.
Większa część widzów tak samo na księżnę i na zamkową samowolę wyrzekała, jak w zamku na okrucieństwo mieszczan.
Herman z Raciborza, który dom miał w rynku i wszystkiemu się wygodnie z okna przyglądał, zżymał się przeciw mięszaniu władzy książęcej do spraw miasta.
— Wyliże się ten zbój, — mówił do pisarza Frycza, — a będzie-li żyw, da się nam we znaki, bo zuchwały jest, bystry, a mścić się zechce. Pachołkowie go dobić byli powinni, bo na śmierć zasłużył!
Paweł z Brzega milczący i chmurny, w czasie wykonania wyroku na ratuszu się znajdował, i nie rychło do domu wrócił. Zastał tu Gretę, która już o wszystkiem wiedziała, a okrutnym pałała gniewem. Żal jej było Gamrota, a Marcika bezcześciła, że na czas z pomocą nie spieszył.
Napróżno stryj jej szeptał, że Wójt zawczasu ułożył tak wszystko, by od zamku zaprzeć drogę i kapelana jadącego z łaską nie dopuścić. Greta przy swem stała, że Marcik powinien był znaleźć sposób ratowania tego, który z jego przyczyny cierpiał.
Kara w ten sposób domierzona na Gamrocie, była jakby wyzwaniem zamku. Albertowi nie zupełnie się powiodło, lecz pewnym był, iż pobity nie wyżyje.
I zginąłby pewnie marnie, gdyby nie kanonik Racław, który wprędce przybywszy, przy sobie go opatrywać kazał, rany zalewając balsamami, które on jeden miał. Krzyczał przewracany z boku na bok poraniony Gamrot, zaklinając by mu spokojnie umierać dano, ale go nie słuchano.
Obwiązanego potem ludzie zanieśli do izby na zamku, gdzie Marcik wziął go pod opiekę.
Pozostawiwszy tu Jurgę swego, Marcik wybrał się, choć nad wieczór do Grety, chcąc się przed nią wytłumaczyć ze wszystkiego i donieść, że Gamrota miał nadzieję przy życiu utrzymać.
Źle go wdowa przyjęła, napadłszy nań z pięściami u drzwi, co zniósłszy Suła opowiedział jej jaki spisek był uknuty, aby ich niedopuścić do ratusza.
Uspokoiła się słuchając, ale odgrażała przeciw Wójtowi i jego pomocnikom okrutnie a Marcik jej w tem pomagał.
Oboje razem łając i przeklinając zasiedzieli się do późna, i Suła się nie opatrzył, gdy noc czarna się stała. Był sam jeden, miecz tylko mając i obuszek na obronę, w powrocie na zamek.
Greta, gdy się odchodzić zabierał, ulękła się o niego, chciała mu parobka swego dać, ale Marcik wstydził się okazać obawę, straży przyjąć nie chciał, i śmiejąc się wyszedł ze dworu.
W ulicy się znalazłszy — postrzegł dopiero, iż ciemność była tak wielka, że drogę trudno mu było dojrzeć. Oczy się wprzódy po świetle do tego mroku przyzwyczaić musiały.
W większej części domostw ognie już były pogaszone, od niektórych tylko pasami padały blaski i z wnętrzów dolatywały głosy.
Z dala rozeznać było można ciężki chód viertelników, którzy swe kwartały obchodzili. Nie mało razy drogę tę po nocy przebywszy, Marcik śmiało posuwał się dalej, trzymając się tylko pod domami, aby suchsze przejście znaleźć po deskach.
Już był dobry kawał odszedł od dworu Grety i Pawła, gdy mu się zdało, że po za sobą usłyszał szepty jakieś i ciche ludzi stąpanie.
Z tyłu za sobą nieprzyjaciela mieć nie nawykły — stanął rozpatrując się i czekając — lecz, wszystko ucichło.
Zdało mu się, że owe szepty kędyś z za okiennicy którego dworka pochodzić musiały — i spokojnie dalej kroczył. Ulica trochę kręta, nie równa, szersza to węższa, właśnie się w jednem miejscu ciaśniejszą stawała, a Marcik ku ścianie się zwrócił dla uniknięcia kałuży, którą postrzegł świecącą we mroku, gdy zdało mu się, iż prawie oddech ludzki przy sobie poczuł tuż blizko. Nim miał się czas odwrócić, nagle ręce mu w tył wyłamano obie, usta zawiązano chustą i już powrozami pętano za nogi.
Bezsilny rzucił się, targnął pęta z całej mocy, aby je zerwać — ale ci co go pochwycili tak byli zręczni i silni, iż na ręce go porwawszy, opończą wielką owinęli całego o mało nieudusiwszy i nieść poczęli szybkim krokiem.
Oczy miał zasłonięte, usta zawiązane, ręce skrępowane postronkami — był więc w mocy napastników i bronić się im nie miał sposobu.
Przyszły mu na myśl i obawy Grety i powieści owe o lochach, o studni, tajemnych morderstwach Wójta Alberta; nie spodziewał się więc już dobyć z rąk oprawców, czując się zemsty ofiarą.
Westchnął tylko do Boga o duszę swą, pomyślał o ojcu i matce, obraz Grety przesunął mu się przed oczyma — czekał końca.
Niesiono go spiesznie, ale już zmiarkować nie mógł ani w którą stronę, ani jak daleko. Okryty i związany powietrza nawet koło siebie nie czując — leżał na pół bezprzytomny.
Ludzie niosący miotali się, rzucali, biegli, stawali — nagle ścisnęli się, głowa jego uderzyła o coś twardego i rzucono go o ziemię.. Słyszał szepty gorączkowe, spieszne, niespokojne, potem nastąpiło milczenie — drzwi zatrzaśnięto...
Gdzie się znajdował niepodobna mu było odgadnąć, pod sobą czuł tok ubity — więc musiał być w budynku jakimś.. Godzina śmierci zdawała się odroczoną...