Kraków za Łoktka/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kraków za Łoktka
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.


Na zamku oczekiwano do późna powrotu Suły. Trafiło się nieraz, iż wrócić z miasta nie mógł, lub nie chciał, nie było więc nic nadzwyczajnego, iż do rana się nie zjawił.
Jurga, ulubione jego pacholę, niekładnąc się spać, ciągle prawie do wrót chodził, to w progu izby stał — wyczekując na pana. Nad rankiem dopiero położył się zdrzemnąć, spodziewając na pewno powrotu o dniu, — ale południe nadeszło i minęło a Marcika nie było.
Niespokojny Jurga, wiedząc gdzie go najczęściej szukać było potrzeba i znaleść można, pobiegł naprzód do Grety. Gdy go wdowa zobaczyła, wprzód nim usta otworzył, krzyknęła przestraszona.
— Pan mój od wczora na zamek nie wrócił! — wyjąknął Jurga.
Greta patrzała, niemogąc wymówić słowa. Pewną już była prawie, iż czatowano nań na drodze i ubito.
Kurcwursta posłała po Pawła. Stryj nadbiegł zaraz zbladły z trwogi — nie widział ratunku — Marcik zgubiony być musiał. — Jawna rzecz, że to była sprawa Alberta. Co się działo w tem sercu Grety, którego tajemnic nikt nie znał, — Paweł patrząc na nią zrozumieć nie mógł. Widywał ją w sporach i sprzeczkach z Marcikiem, lekceważącą jego zaloty, wyśmiewającą się z niego. W tej chwili, posądzał nawet, iż miłować go musiała. Twarz jej bladła, czerwieniała, mieniła się. — Strach z niej znikał, energia wystąpiła. Krzyknęła na starą sługę, aby jej szubkę podała i zasłonę, zabierała się wychodzić z domu.
— Dokąd że ty? dokąd? ledwie dosłyszanym głosem spytał Paweł.
— Nie pytaj! — zbyła go krótko.
Kurcwurstowi, który się z nią wybierał, kazawszy pozostać, wybiegła w ulicę, z zaciśniętemi ustami, z gorejącemi oczyma, wprost do dworu Wójtowego. Nie zawsze go tu było można zastać, przesiadywał to na Ratuszu, to po folwarkach miejskich, to młyny oglądał, to się zamykał gdzie dla narad tajemnych. — Lecz Greta miała przy sobie kaletę, nie żałowała grosza, siadła na ławie, rozesłała ludzi — i w pół godziny, chłopak ją wprowadził na górę do Wójta.
Szła śmiało, — spojrzawszy tylko naprzód, czy samego zastała. — Przystąpiła doń z dumą i odwagą.
— Wiecie, po co przychodzę — odezwała się.
Wójt pogardliwie zżymnął ramionami.
— Tak, wiecie. Znam was i wyście mnie znać powinni. — Człowiek ten, za którym przychodzę — od lat wielu zalecał się do mnie, — nie chciałam go, — ale życie mi jego potrzebne... Mówcie — żyje on?
— Kto? — odparł Wójt szydersko — bo jużci chyba o Gamrocie mowa. — Wiedziałem ja, że dużo miłośników mieliście, ale o tym — nie. Gamrota na zamku szukać, tam o nim wiedzą.
— Nie za Gamrotem przychodzę, — odpowiedziała Greta.
Wójt się uśmiechał.
U mnie na Ratuszu siedzi tylko dwóch złodziejów i dziewka, co swe dziecko udusiła, — rzekł szydersko.
Gniewne oczy, zaiskrzone, podniosła na niego wdowa.
— Wójcie — zakrzyczała — wiem że moc macie, ale i słabych drażnić nie trzeba. — I muchy kąsają!
— Ja się ani wilków, ni much nie boję — rzekł Albert, — marszcząc czoło, i zwolna poczynając się po izbie przechadzać. — Czego odemnie chcecie? — pocoście tu przyszli! — Miłośników i druhów dosyć macie, — jam dla was zastary — kogóż mam wam dać?
Greta w boki się wzięła.
— Marcik Suła z zamku, wczoraj był u mnie — rzekła. — Wyszedł późno, sam, w ulicy zginął — na zamku go nie ma. — Jestto ulubiony księcia sługa...
— A ja mam wiedzieć, gdzie się zapił i leży? — zawołał Wójt gniewnie. — Co mnie taka szuja obchodzi? Mnie?? Spytajcie Veita i Viertelników.
Greta piorunującemi oczyma go mierzyła, — trzęsąc się z gniewu...
— Wójcie Albercie — rzekła dobitnie, — wy najlepiej wiecie, gdzie ten człowiek się podział. — Stało się z nim co — na was to spadnie!
— Ja mam za pijanicę i zbójów a włóczęgów, co się po mieście mojem tułają, odpowiadać? obruszył się Wójt. — Choćby i sto razy sługą książęcym był — co mnie do niego? — Niech na miasto po nocach, po szynkach się nie włóczy! — To mówiąc Wójt, poszedł do stołu, odwrócił się od wdowy, i chciał jej okazać, że dłużej z nią rozmawiać nie myśli. — Greta śmiała była i uparta.
— Ja was za nim proszę! — dodała głosem nie pokornym, ale nakazującym. — Ja proszę was, Wójcie Albercie. — Wy wiecie, co się z nim stało. Zabito go?
— Nie wiem!! — grzmiącym głosem zawołał Wójt. — Jam Wójtem nie głupich spraw takich! Znaliście tego ciurę. — Chodził po mieście, aby nasze tajemnice podsłuchiwać a na zamek je wynosić! — Jeźli go gdzie porąbała hałastra — co to do mnie należy? — Ma, na co zarobił.
Coraz gniewniej poruszało się łono, — dyszała pierś podrażnionej niewiasty, — obojętność Wójta gniew jej wzmagała.
— Tak! wołała — was to nic nie obchodzi! — Wy nie wiecie nic! — a wiedzieliście kto był i co robił. — Nie na rękę wam był — nie! — Na zamku nikogo nie posądzą, tylko was. — Macie tam już wrogów, przyczynicie ich sobie więcej. — Czy z tem wam kiedyś dobrze będzie?
Rozśmiała się. — Ja nie wiem! — Albert urągając się, — odwrócił do niej.
— O mnie głowę miejcie spokojną! — rzekł. Byle miły wam żołnierz się znalazł, — a ja go wam nie dam, ni żywym, ni trupem, — bo go nie mam!
I drzwi jej wskazał.
Greta pożegnała go wejrzeniem tylko, drzwiami za sobą cisnąwszy, — wyszła. — Albert długo patrzał za nią, zadumał się i spiesznym krokiem wybiegł do izby, w której czekali zawsze pachołkowie.
Na zamku o Marcika niepokój był wielki. — Wiedzieli wszyscy, iż miał sobie zwierzone nad miastem czuwanie, — gdy się okazało, że zniknął, natychmiast rozesłano ludzi z rozkazem, — aby wszystkie gospody, kąty, szynki, browary, łaźnie i domy — w których się ludzie zbierali — przetrzęśli.
Jurga na swą rękę — zapłakany i podpiły biedak, — przybrawszy czeladzi dwoje — włóczył się i krzątał.
W mieście, już się była wieść rozeszła głucha — że książęcego sługę porwano — czy ubito, za to, — iż swojego pana sprawy pilnował...
Na Ratuszu panowie Radni, Ławnicy, Veit chodzili niespokojnie, bo do nich wpadali ciągle z zamku nasyłani, groźno się upominając o to — że człowiek książęcy, dowódzca części załogi — przepadł na mieście.
Veit ramionami poruszał — nie wiedział o niczem. Viertelnicy, którzy tej nocy byli w ulicy Rzeźniczej, wyprzysięgali się — że tam nikogo nie spotkali i nie widzieli.
Kasztelan do Wójta poszedł z tem, iż miasto odpowiadać będzie, jeźli się co złego stało książęcemu słudze. Wójt kazał odpowiedzieć dumnie i zuchwale. — Za pijaniców i kosterów — co się po szynkach włóczą — miasto odpowiadać nie może.
Gdy się to działo — młody ziemianin z Sieradzkiego, ze wsi Brzega, nad Pilicą, imieniem Zbrożek, którego pan ojciec przysłał był do Krakowa, za kupnem sukna i bławatów, — słysząc, jak u Szeluty rozpowiadano o Marciku — bacznie bardzo przysłuchiwać się począł.
Zbrożek z Brzega, chłopak był ledwie pod wąsem, krew prawa, stara, ziemiańska, gorąca. Wyrosły jak dębczak, w ramionach krzepki jak żubr, zdrów, z okiem strzelistem, wesół, rad życiu — ciekaw był wszystkiego...
Przysłany po raz pierwszy do Krakowa, dla wyprawy siostrzynej i przyborów do wesela — że nigdy na takich godach miejskich nie bywał, jakie tu znalazł, nie mógł wytrzymać, aby wszędzie nie zajrzał i każdej rzeczy, dla siebie nowej — nie spróbował.
Więc i po gospodach i gdzie gędźby słychać było, a wesele — cisnął się rad. O znajomości w Krakowie nie było trudno. Jeden go mieszczanin zaprosił na ucztę, drugi na zrękowiny córki. Tam niewiast napatrzył pięknych — a zalotnych jak Greta, ówdzie ludzi dobrej myśli. Czas mu wesoło schodził w mieście i nad Pilicę nie spieszno było... Gdyby ojciec pytał, miał gotowe tłumaczenie — że koń zakulał.
Był człek, choć po młodemu rad się zabawić, razem też wielkiego serca.
Gdy u Szeluty Jurga i czeladź zamkowa rozpowiadać zaczęła — iż pan ich zginął z ulicy Rzeźnickiej, wyszedłszy od wdowy — Zbrożek pilno ucha nadstawił.
— Z ulicy Rzeźniczej szedł? — spytał.
— Tak, od Arnoldowej wdowy — odpowiedziano.
— Kto was tam wie — jaka wdowa! począł Zbrożek — ale dosyć że z Rzeźniczej ulicy. — Ja wam może coś powiem, bom ja wczoraj późno na koniu stał u rogu tej ulicy, gdzie mnie jedna wasza jejmość obiecała wpuścić, a potém z okna wydrwiwała — iż jej zawierzyłem. — Stałem zły jak djabeł. Aż o to — patrzę, — historja się dzieje.
Wychodzi z bramy, — a mógłbym pokazać z której, — człek słuszny, i — jak mi się zdało po nocy, rycerskiej postawy — kroczy sobie powoli. Patrzę nań, choć we mroku był. Tuż za nim suną ludzie ostrożnie, jakby się nań zasadzili. Nastawiłem ucha, — co to będzie. Idzie on, to przystanie, to powoli, dalej się posuwa, zbóje za nim na palcach, a on ich ani słyszy, ani widzi... Myślałem żarty stroją.. Przyskoczyli doń tuż i nagle — krzyknąć nawet nie miał czasu, jak go chwycą, zakneblowali czy co, obrzucili płaszczem, związali, porwali na ręce — niosą.
Dopierom zmiarkował, że to nie psota, ani żadna igraszka, począłem biedz za niemi w trop...
Co ze strachu jak zaczną kręcić po zaułkach, po opłotkach a niosą nie rzucając tego człeka, a niosą. Poszli takiemi wertepami, że mnie z koniem za niemi wywinąć się było nie sposób.. Tylkom widział, jak za Okolem do pustego jakiegoś budynku dopadli i tu mi — znikli.
— I nie koniec — dodał Zbrożek, — bo dopatrzywszy, że ja nadążam za niemi na upartego, wybiegli z tej szopy i rozproszyli się w różne strony.. A co się z tym niesionym stało.. nie wiem.
Ciekawość mnie brała, więc się długo do tego budynku dobijałem — ale jakby pusty był.. Nie odezwał się nikt i zdaje się, że w nim chyba ludzi nie ma.. bom tam trwał prawie do dnia, myśląc, że łotry powrócą.. a no, i dzień się zrobił, nikogo nie doczekałem.
Wszyscy pilno Zbrożka słuchali — aż gdy skończył, przyskoczył Jurga, na miłość Boską zaklinając, aby im ten budynek o którym mówił, ukazał.
Zbrożek nie pewny był, czy go pozna, czy trafi na drogę, którą jechał, ale widząc dużo ludzi rozgorączkowanych, proszących, zrywających się, na konia siadł i sam nabrawszy ochoty, ruszył szukać miejsca w którem był nocą.
Wypadli tedy, ich kilku, a ciekawej gawiedzi kilkunastu, szukać, prawdę rzec — wiatru w polu.
Budynków, podobnych do tego o którym mówił Zbrożek, była niezmierna moc. Przypomniał sobie tylko, iż przy tamtym wierzba stała poobłamywana, stara. Błądzili, błądzili po za Okolem, aż Zbrożek krzyknął:
— A ot tu — ot jest! jak Bóg miły! poznaję — Wierzba stoi!
Jurga z innemi do drzwi się rzucili. —
Szopka była na błoniu do miasta należąca, w której viertelnicy siano dla koni chowali i różny sprzęt swój, dobrze zbudowana z drzewa i na kłodę zamknięta.
Nie było sposobu otworzyć, musieli wrota łamać — choć mogli z tem biedy napytać. Ludzi dosyć było, wzięli się razem do kłody nie pytając, i odbili.
W środku ciemno było. Jurga pierwszy wskoczył wewnątrz, szukając, patrząc, i wnet krzyknął, bo pod nogami ujrzał jakby jakieś zwierzę ogromne, które się słabo poruszało.
Dopiero ochłonąwszy ze strachu dojrzał, że coś żywego było opończą obmotanego. Lękali się rozwijać, bo licho wiedziało, co tam siedzieć mogło, aż jeden noża dobywszy sukno przeciął, i w środku zobaczyli związanego człowieka. Jurga po odzieży poznawszy swego pana, padł na kolana przy nim.
On co to był. Leżał już tylko żyw z gębę zakneblowaną, siny, z żyłami naprężonemi na czole, nie mogąc się ruszyć, bo ręce i nogi miał powrozami pokrępowane...
Wszyscy jak jeden ze zgrozą i radością krzyczeć zaczęli, a Zbrożek, który więcej od nich miał przytomności, wziął się co żywiej do Marcika, sznury rozcinając, gębę rozwiązując i po wodę śląc, aby go odlać...
Suła mówić już nie mógł, długa męczarnia nocna że go nie dobiła, winien był silnej naturze swojej. Złamany był jednak i tak osłabły, że choć go rozplątano, zwolniono, o swej mocy dźwignąć się nie mógł.
Zbrożek był mu pomocą wielką, bo reszta gawiedzi zaraz się z wielką nowiną o tem odkryciu rozproszyła po mieście.
Co prędzej potrzeba było biednego ratować, położyć, napoić, nakarmić; więc Zbrożek konia swojego podprowadził, we dwu z Jurgą wsadzili go nań.. Chłopak sukno w które znaleźli go obwiniętym zabrał jako lice, i podtrzymując osłabłego pod ręce, udali się do pierwszej gospody, jaka w pobliżu się znalazła.
Gospodynią w niej była wdowa Kanczorka, do której różni się ludzie schodzili, bo piękne dwie córki miała, które razem z nią gościom posługiwały. Nie w najlepszej dom ten był sławie, bo Kaśka i Magda jak śliczne były, tak śmiałe i wyszczekane, a choć różnie o nich i o matce mówiono, którą wdową mianowano, lubo najstarsi ludzie nigdy o mężu jej nie słyszeli — chodziło tu mnóstwo i księży i klechów, mieszczan i wszelkiego zawołania ludzi. Szynkowała miód i piwo, a znalazło się i co zjeść u niej. Wieczorami gędźba bywała, śpiewy, tany, nie rzadko i guzy, bo około płochych dziewczyn ludzie się rozbijali.
Kanczorkę tę już kilka razy na ratusz ciągano, że się tam u niej różne rzeczy działy — ale wielu znacznych ludzi, a nawet z kapituły niektórzy bronili jej, ręcząc, że poczciwą była i — gospoda stała otworem.
Wesołej gospodyni i jej córkom gość taki potłuczony niekoniecznie był miłym, lecz za to Zbrożek chłopak młody, żwawy, dobrze nabitą potrząsający kaletą umiał je sobie pozyskać, a Jurga opowiadał o panu, że na zamku miał znaczne dowództwo. Musieli więc ich przyjąć. Kaśka pobiegła zaraz polewkę zagrzać dla osłabłego. Położono go na łóżku starej Kanczorki, która w początku za wielką to obrazę sobie poczytywała, żeby na niem miał mężczyzna legnąć, ale zobaczywszy grosz — zmiękła.
Ciekawy to był dom, stojący niby w nowej uliczce, zdala od drogi w sadzie ukryty, budowania staroświeckiego. Dołem miał mur gruby dosyć wysoko podniesiony, w którym baby miały schowania różne, a na nim dopiero z belek budowa w słupach, z dachem wysokim stała, z oknami gęstemi i drewnianym kogutem na dachu.
Wiechy przy nim nie było, tylko w ogrodzie na drągu koło złamane.
W środku z sieni izba była długa, duża jak zwykle po szynkach, w niej ogień i kuchnia, ławy i stoły. Z tej wychód do drugiej mniejszej prowadził, przeznaczonej dla lepszych gości, a dalej komory jedna i druga, kędy baby sypiały, osobno matka, osobno córki. Po Kanczorce i po nich widać było dostatku dosyć, bo i stara ubrana była czysto, a w uszu miała kolce złote i córki chodziły postrojone, w pasach, w spódnicach z sukna cienkiego bramowanych, w cienkich gzłach szytych, koralach i paciorkach, które im piersi okrywały, w wieńcach z trzęsidłami złoconemi, i kosach przeplatanych wstęgami. A pierścieni na palcach miały mnóstwo.
Starsza i młodsza głosy miały krzykliwe, śmiały się nieustannie, a oczyma rzucały zuchwale, jakby się nikogo w świecie nie bały.
Gospoda, gdy do niej weszli nie była pustą; za stołem siedział wikaryusz z jakiegoś kościoła w czapce wysokiej, człek lat średnich, ostro patrzący z krzywą gębą; dwu kupczyków z miasta, młodzież rozochocona, podżyły rzeźnik, który miał pono w opiece jejmość, jako powinowaty, i kilku żołnierzy z zamkowej załogi.
Gdy wprowadzono Marcika, a rozniosła się zaraz zkąd i co za jeden był, poczęli się wszyscy do izby cisnąć, w której go na łóżku umieścił Zbrożek, dopytując. Jurga ledwie się mógł pozbyć natrętów. Z miasta dokąd ludzie zanieśli o nim wiadomość, przybywali też ciekawi. W gospodzie zrobiło się ciasno i wrzawliwo, bo dziewczęta śmiały się i krzyczały tem głośniej, im więcej ludzi ich słuchało.
Zbrożek, który opowiedział Sule w jaki sposób go ocalił, nawzajem dopytać się od niego chciał, jakim sposobem mogły go pochwycić łotrzyki owe. Trudno było co dobyć z niego.
— Mnie, — odpowiadał Marcik, — we łbie się wszystko pomięszało, ledwie się mogę opamiętać jak to było. Z nienacka rzucili się i naprzód gębę mi zatkali żem tchnąć nie mógł, dalej i oczy zakryli, ręce i nogi skrępowali. Czułem tylko, że niosą mnie i rzucają. Pewna to, że gdyby nie wy, coście ich gnać zaczęli i nastraszyli — już by mnie żywego na świecie nie było.
Do ucha zaś pochyliwszy się zeznał Zbrożkowi, iż nie kto inny, tylko Wójt i niemcy mieszczanie w en sposób się go pozbyć chcieli.
— Żeby was, miły bracie — dodał — Bóg nie przyniósł na mój ratunek — skończyłbym żywot mizernie. A nie żalby mi go było, bom w nim wiele szczęścia nie zaznał, ale panu miłościwemu radbym służył — bom jemu trochę potrzebny.
Wam, zbawco mój, dopókim żyw a tchu we mnie stanie, nie zapomnę żeście mi życie wrócili.
Dopiero polewki się napiwszy ciepłej, którą mu Kaśka przyniosłszy stanęła z niemi bajdurzyć i zęby do Zbrożka wyszczerzać, gdy śmiech niewieści posłyszał, i wesoło się zrobiło w komorze — Marcik począł do siebie przychodzić.
— Wiecie co — odezwał się na łokciu opierając, na wpół do Zbrożka, na pół do dziewczyny — takim się czuję słabym, że chybabym starego miodu się napił!
— A ja, choć nie słaby, do miodu też stanę, — rozśmiał się Zbrożek.
— Jak mnie mecha we środku lepiej zagrzeje, a po kościach pójdzie — może wstać będę mógł, — dodał Suła.
Spojrzeli oba na Kaśkę, która śmiejąc się paciorki sobie poprawiała — skłoniła główką na znak zgody i pobiegła po miód. A na progu stanąwszy, odwróciła się do nich wołając.
— Dam takiego że trupa by wskrzesił! Po nim Gołasz, co ma lat więcej siedmdziesięciu, śpiewa i gotów w umizgi iść!
— Takiego dawaj! — krzyknął Marcik.
Dobra myśl wracała. Tuż ze Zbrożkiem pobratymstwo sobie przysięgli na wiek wieków; a Suła dodał:
— Zemrę-li bez potomstwa — Wieruszyce ci moje oddam!
Śmieli się i ściskali a całowali.
Na znak drużby zaraz hełmy z sobą pomieniali; Suła byle na zamek chciał zaraz przyjacielowi jedyny łańcuch, jaki miał na niezabudź darować.
Przyniosła Kaśka mechę, która w istocie dobra była i tęga tak, że zaraz we łbach zaszumiało.
Marcik poczuł łamanie w kościach, co było podług niego dobrym znakiem, iż mu czucie powracało bo wprzódy jak drewno był.
Zbrożek mniej pił, bo jak powiadał, słabą miał głowę.
Krzepili się tak jeszcze, gdy już z zamku towarzysze Suły nadbiegać zaczęli z radością wielką, bo go kochali wszyscy, przynosząc mu tę wieść, że księżna z ocalenia jego bardzo rada była i przykazała na zamek przenieść, aby w mieście złym ludziom znowu nie popadł w ręce.
Wszyscy w zamku mówili o tem głośno, że nie kto inny, tylko wójtowi słudzy sprawcami być musieli. Szeptano o tem u Szeluty, dodając, że książe pewnie na mieszczanach mścić się będzie.
Rajcy miejscy i starszyzna klęła się, że o niczem nie wiedziała.
Wysłani z zamku, prawie gwałtem wzięli od Kanczorki Sułę, a że, mimo miodu o swej sile iść nie mógł jeszcze, bo nogi odrętwiałe wlókł za sobą, wynieśli go na rękach, a potem po wojskowemu płaszcz między dwoma końmi rozwieszony, na nim go złożyli i podtrzymując na Wawel prowadzili.
Zbrożek też dał się namówić i szedł za nim.
Na Wawelu dopiero dowiedział się Marcik, że wczorajszego wieczora Kursor przybiegł od granic, a książe wiadomość jakąś odebrawszy, rano musiał z ludźmi wyciągnąć, nie wiadomo dokąd. O Marciku się dowiadywał, chcąc go może zabrać z sobą.
Jego też żal brał, że znowu na zamku zostać musi tak jak bezczynnym — ale obiecywał sobie, byle siły wróciły, za księciem pospieszyć.
Na zamku jakby z drugiego świata powracającego witano Sułę, ciesząc się, że żyw był, a dopytując o dziwną przygodę. Nie wszyscy wierzyć chcieli, aby mieszczanie się ważyli porwać na zamkowego sługę, a wielu szeptało, że zazdrośny jakiś Grety miłośnik, chciał współzawodnika uprzątnąć.
Przyjmował Marcik przyjaciela, z którym zasiedzieli się aż do przybycia kanonika Racława, na wezwanie księżnej przybyłego. Ten opatrzywszy Sułę, obmacawszy go, smarowanie dał jakieś i rzekł śmiejąc się, że tacy jak Marcik od tak małej rzeczy nie giną.
Miał stary lekarz to przekonanie, jak powiadał, iż im kto więcej w życiu cierpiał, tem więcej przecierpić może.
Wieczorem już Marcik jeść zażądał, a nazajutrz do łaźni się gotował — która na wszystkie choroby u niego najskuteczniejszą była.
Greta nie rychło dowiedziała się o ocaleniu Marcika, dopiero, gdy do niej Jurgę posłał z pozdrowieniem i obietnicą, iż rychło przyjdzie sam opowiedzieć, co się z nim działo owej nocy.
Do niewiast bardzo skory ofiarował się w poselstwie za przyjaciela do wdowy iść Zbrożek, ale Suła sobie tego nie życzył.
— Dalibyście babie tej pokój, i nie zaczepiali licha — rzekł. — Urokliwa jest a nielitościwa. Ja jej służę już lat wiele, a tylkom się drwin i szyderstwa dosłużył.
Zbrożka to nietylko nie odstręczyło, ale ciekawość obudzić musiało, bo się uparł w poselstwie iść i poszedł.
Gdy się Zbrożek stawił u Grety, zastał u niej stryja Pawła i kilku zwykłych gości. Wiedziano o nim tu, iż mu Suła życie był winien, bo gdyby go wczas nie rozwiązano, albo by się udusił, lub nocą zbóje by go dobili.
A że różne plotki o całej przygodzie chodziły, obsiedli wszyscy kołem gościa, aby im powiadał, na co patrzył. Prostemi słowy począł im opisywać, jako w ulicy stał i jak ludzie wyglądali, którzy porwali tak zręcznie Marcika. Z powieści jego viertelników łatwo się było domyślać.
Ci bez rozkazu gwałtu takiego popełnić nie mogli, bo choć się trafiało, że czasem na bezbronnych i samotnych napadali, czynili to dla łupu, a na Marciku wielkiego się spodziewać nie mogli. Wiedzieli zaś na kogo się rzucili, bo nań u dworu Grety czatowali.
Szopa, w której Sułę znaleziono, także przeciw nim świadczyła, bo do niej prócz nich, nikt przystępu nie miał.
Sukno zaś, w które obmotany był Marcik, zabrane jako lice, tego samego było gatunku i barwy, jakie circulatorom dawano.
Słuchający głowami potrząsali nieśmiejąc rzec słowa — bo Wójta wszystko obwiniało, a nikt nie chciał się z nim zadzierać. Strwożeni byli. Greta nawet dobrze nie znając młodego chłopca, strzymała się z tem, co myślała.
Zabawiwszy trochę, Zbrożek do gospody swej w Grodzkiej ulicy pociągnął, nie czekając nocy.
Mieszczanie dopiero pozostawszy sami, otwarciej się mogli rozmówić. Wszyscy oni, Paweł, Niklasz i Keczer — zafrasowani byli. Zuchwalstwo Wójta dowodziło, że już pewnym siebie był.
— Książe z wojskiem wyciągnąć musiał — odezwał się Niklasz. — Na zamku małą pono załogę zostawił — nieobecność Łoktka może się przeciągnąć, bo z krzyżakami ma do czynienia wiele. Tym czasem Wójt pogotowiu. Ślązacy pewnie na czatach... i w mieście nowego pana mieć będziemy!!
Wzdychali frasobliwie. Greta ręce łamała gniewna. Wszyscy lękali się, aby miasto nie ucierpiało, a najwięcej ci, których Wójt nie lubił i znał za swych nieprzyjaciół.
Że się coś gotowało, wszyscy to czuli. Zausznicy Alberta podszeptywali już, że się polskie panowanie rychło skończyć musi, — i lepszego księcia dostaną. O Opolczyku rozpowiadali niektórzy, że był serca wielkiego, obyczajów niemieckich, pan rozumny i możny, a za sobą Brandeburczyków miał, króla czeskiego i cesarza.
Rozumiano co takie pogłoski znaczą i do czego przygotowują.
Inni prześmiewali małego księcia, jego wzrost, ubóztwo, osamotnienie, przepowiadając, iż znów pójdzie na wygnanie, z którego już nie wróci.
Wszystko to smutną było przepowiednią dla Pawła i przyjaciół jego.
Otyły rzeźnik wzdychał pot ocierając z czoła.
— Na to my poradzić nie potrafiemy, ani temu zapobiedz. Musiemy siedzieć cicho, słuchać i patrzeć. Czyja siła, tego wola. Stękali, iż się bez nowych ofiar panowanie nie obejdzie nowe. Rezygnacyi ich jedna Greta rozumieć nie chciała.
— A! wy! wy! — zawołała lamentu słuchając. — Wszyscyście, niewyjmując Pawła ciemięgi, do niczego! Wójtowi się za nos prowadzić dajecie, choć widzicie, że was na zgubę wiedzie. Co by ten Albert znaczył, gdybyście wy serce mieli?
— A co pomoże serce — odparł Keczer, — kiedy nas kupka, a z panem Wójtem gromada trzyma i z nim idzie?
— Z kupki by gromada urosła, gdybyście niedołęgami nie byli! — odezwała się Greta.
Paweł nakazał jej milczenie.
— Daj ty pokój z językiem swym, — rzekł. — Ja już różne pamiętam czasy i wiem jedno — nie wdawać się nam chudeuszom w nie swoje. Kto mięso sprzedaje niech o wołach myśli, kto sukno o postawie, — kto żelazo o kruszcu... I koniec!
— Co Bóg da to da! — zamruczeli rozchodząc się drudzy.