Kronika tygodniowa (Sienkiewicz)/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kronika tygodniowa |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza (wyd. Tygodnika Illustrowanego), Tom LXXXI |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Piotr Laskauer i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Indeks stron |
Wśród jubileuszów, jakie odbywały się w ostatnich czasach, był jeden, cichszy od innych, obchodzony tylko w gronie najbliższych przyjaciół, jubileusz profesora Józefa Przyborowskiego. Obchodzono prywatnie dwudziestopięcioletnią rocznicę pracy publicznej i publicznej zasługi na polu piśmiennictwa i nauki. Do życzeń, które jubilatowi składano, dołączamy i nasze, spóźnione może, ale serdeczne, by pięćdziesięcioletnia rocznica jego pracy, skoro nadejdzie, zastała go znowu na katedrze, wśród słuchaczy ożywionych takim zapałem i zamiłowaniem do języka polskiego, jakiemi dawniejszych swoich umiał natchnąć. Należeliśmy osobiście do uczniów prof. Przyborowskiego i przypominamy sobie dokładnie jego działalność. Było to w ostatnich latach Szkoły Głównej. Na wykłady prof. Przyborowskiego chodzono ze zdwojoną gorliwością. Profesor czytał fonologię, morfologię i etymologię języka polskiego. Wykład był jasny, prosty, spokojny, ściśle naukowy, nie zabarwiony stylem, ni żadnemi apostrofami. Był to wykład uczonego profesora niemieckiego, mający na celu samą naukę — i nic więcej. Ale właśnie ta naukowa podstawa, ta ścisłość, niedopuszczająca żadnych zboczeń, otoczyła wykłady, profesora i katedrę niezwykłą powagą. Czuliśmy, że to, co słyszymy, jest nauką w europejskiem znaczeniu tego wyrazu, że to i na nas, słuchaczów, rzuca pewien odbłysk uczoności, że to jest coś prawdziwie uniwersyteckiego, więc, gdy i sam przedmiot pociągał nas niewymownie, pracowaliśmy z zapałem. Z tej garści filologów, która zapisana była wówczas do Szkoły Głównej, nie brakło na lekcyi Przyborowskiego nigdy nikogo. Lekcye odbywały się wieczorem przy świetle gazu — i pamiętam, jak dziś, twarze nielicznych moich kolegów, którzy, schyleni nad zeszytami, notowali skwapliwie — i profesora na katedrze czytającego głosem spokojnym, jednostajnym... W audytoryum panowała prawdziwie filologiczna powaga. Korzystaliśmy niezmiernie wiele, dwóch dawnych uczniów Przyborowskiego zajmuje dziś katedry uniwersyteckie, większość zaś to, co wie, ze stanowiska nauki o języku polskim, zawdzięcza wyłącznie profesorowi. Dziwna rzecz: wykład, zwłaszcza etymologii, bywał nieraz dość suchy, a jednak żadne inne prelekcye nie budziły w nas takiego zajęcia. Przychodzili następnie na nie i słuchacze innych fakultetów, a ponieważ profesor wykładał porównawczo, więc nawet i niektórzy świeżo przybyli profesorowie, którzy, zmierzywszy się raz i drugi z trudnościami uniwersyteckich wykładów, poznali, że jednak wypada dopełnić poprzednich studyów. Dziś, jak wiadomo, katedra języka polskiego na uniwersytecie warszawskim nie istnieje. Znany z licznych rozpraw naukowych profesor jest tylko lektorem. Ale właśnie dlatego tem serdeczniej łączymy nasz głos z głosami tych, którzy zacnemu profesorowi składali życzenia w rocznicę jego 25-letniej pracy około języka i literatury polskiej.
W owych czasach Tyszyński i Bełcikowski wykładali literaturę polską, później zastąpiono ją rozmaitemi słowiańskiemi. Zaczynało się to od św. Cyrylla i Metodego, kończyło się zaś, a przynajmniej my kończyliśmy na przekonaniu, że niektórzy nasi młodsi bracia mają poezyę ludową, którą zresztą mają i Hawajczycy, ale wcale nie posiadają literatury w ścisłem znaczeniu tego wyrazu.
Wobec tego byłoby w interesie literatury słowiańskiej rzeczą dziś pożądaną, by słuchacze uniwersytetów słowiańskich mogli dowiedzieć się, że literatura owa miała także Mickiewiczów, Słowackich, Krasińskich i różnych innych piśmiennych autorów. Na nieszczęście jednak, otwarcie katedry, z którejby i o takich autorach mówiono, jakoś się zwłóczy i zwłóczy. Mówimy o wykładach Chmielowskiego.
W bieżącym roku uniwersyteckim podobno się już one nie zaczną. We Włoszech i Anglii okazano pod tym względem wiele więcej gorliwości, gdy w tamtejszych uniwersytetach wykładają i literaturę i język polski.
Co do zakładów naukowych wogóle, nader pożądanym byłby bliższy związek między nimi a społeczeństwem. Pewien filozof zachodni powiedział, że szkoła ma być emanacyą społeczeństwa, czyli bezpośrednim jego wypływem, nie może więc mieć odmiennego charakteru.
Szkoła przytem winna w przyszłości ułatwiać swym wychowańcom życie, jeśli zaś po jej ukończeniu czują się wśród swego własnego ogółu obcymi, to tracą, zamiast zyskiwać. Prawdy te nie potrzebują dla dowiedzenia swej oczywistości czekać, aż je wypowie jakiś jenerał v. Stiehle, który — jak wiadomo — w ostatnich czasach znalazł, że język polski jest pięknie brzmiący, że landwera może być złotym mostem i że każdy Niemiec wpada wobec dziejów polskich w stan zachwytu, graniczący z hypnotyzmem...
Jeśli chodzi o eufonię, zwracając komplement za komplement, musimy zauważyć, że to właśnie słowa jenerała v. Stiehle były piękno-brzmiące.
W swoim czasie pisywałem kroniki dla jednego z redaktorów, który całą swą postacią uosabiał bóstwo zwane w starożytności: Jupiter tonans...
Byłem młodszy znacznie i pisywałem — Bóg widzi — jak umiałem najlepiej... Co sobota przelewałem cały liryzm mej młodej duszy w czterysta wierszy kroniki, w piątek odczytywałem te liryczne kroniki na sesyi,... i cóż powiecie: oczy mojego redaktora zachodziły krwią, broda rozwiewała się na pół horyzontu, a z głębi tej brody wychodził grzmiący głos:
— Mój panie! — ja nie proszę pana o poezye! — mnie trzeba faktów!...
— Panie — odpowiedziałem — skądże ich wezmę, przecie to nie ode mnie zależy!
— Mnie trzeba faktów! — grzmiał redaktor — ja się nie łapię na pięknobrzmiące frazesy...
Czułem się bardzo nieszczęśliwy, dziś czuję się pomszczony. Pokazuje się, że nietylko ode mnie żądano faktów... Oto zaledwo przebrzmiał śpiew o pięknym języku, pięknych dziejach i złotych mostach, aż tu zewsząd brzmi odpowiedź, przypominająca wiersz Słowackiego:
Dziś mnie już niezabudka nie wywiedzie w pole,
Dzisiaj — trzeba mi posag położyć na stole.
Posag — to znaczy: fakta... Stanowczo jestem pomszczony. Znaną jest anegdota o dwóch Mazurach, którzy wieźli dwie fury, pełne Żydów. Zawadziwszy wozami, pokłócili się. Jeden porwał za kłonicę i dalejże okładać Żydów, siedzących na wozie przeciwnika; na to drugi Mazur powiada: bijesz ty moich Żydów, to ja będę twoich bił. — Lam w swojej korespondencyi do „Nowin“ zauważył, że może i z miłością się tak zdarzyć. Lobst du deinen Polen, lob ich meinen Polen... Jest jednak wielka różnica w tem, że Żydzi nie wołali zapewne o fakta... Za pozwoleniem! różnica nie tak wielka. Takich faktów nikt nie pragnie... Gdy chodzi o miłość, to co innego... Wówczas dziewica lub młodzieniec, słysząc wyznanie, mogą słusznie powiedzieć:
„Dziś mnie już niezabudką nie wywiedzie w pole.“
Świat bowiem stał się pozytywny i oportunistyczny, jakkolwiek ludzie tego się wypierają. Dowodem, że się wypierają, jest p. Kasznica, który niedawno podrapał w oportunizm „Słowo“. Gdy mu poradziłem, by tę czynność zwrócił przedewszystkiem na siebie samego, dostałem odpowiedź na odpowiedź, oraz kilka rad, na które wdzięczność nakazuje mi również radami odpowiedzieć. Radzę więc panu Kasznicy, aby w najbliższem swojem otoczeniu zapytał się: 1) czy wypada rzucać domysł, że pismo, wychodzące w Warszawie, urzeczywistnia program broszury, wydanej w Krakowie, 2) czy z tego nie może się zrodzić drugi domysł, że ktokolwiek z podpisanych na dzienniku jest autorem niepodpisanej broszury i 3) czy ze względu na to, że broszura ta, wydana w Krakowie, nie ma u nas debitu, nie mogły wyniknąć niezasłużone nieprzyjemności dla wydawcy lub redaktora pisma, gdyby rozszerzyło się mniemanie, że który z nich jest autorem broszury. Pan Kasznica wie najlepiej, że tak nie jest, nie powinien był zatem pisać w ten sposób, by zostawiać pole do nieuzasadnionych domysłów. Albowiem człowiek domyślny powinien być zawsze domyślnym — i nie lekkomyślnym, ale rozważnym i ostrożnym, — pan Kasznica zaś był nieostrożnym. Tę to nieostrożność pragnąłem mu wytknąć. To raz. Powtóre. Kierunek pismu nadaje redaktor, ponieważ zaś p. Kasznica wie dobrze, że nie redaktor „Słowa“ jest autorem broszury o dziennikarstwie, nie powinien był zatem żenić broszury ze „Słowem“, choćby ze względu i na to jeszcze, że jakkolwiek wykłada prawo kanoniczne, nie ma prawa dawania ślubów. Jeżeli przypuszczał jakie wpływy, a nie mógł ich po imieniu nazwać, to ponieważ sam oświadczył, że nie lubi bezimienności, powinien był swój domysł zachować dla siebie aż do chwili, w której jego szczerość nie będzie miała potrzeby rachowania się z warunkami znanymi. Oświadcza dalej sz. p. Kasznica, że występuje z otwartą przyłbicą, ale ponieważ nie nasuwałem także czapki na oczy, dziwię się, że p. Kasznica wyczytał na mojem obliczu gniew, podczas gdy była na niem zupełna pogoda. Bo o oportunizm, mający moją własną osobę na celu, p. Kasznica mógł mnie posądzić doprawdy z mniejszą zasadą, niż ja jego, gdyż on musi się liczyć ze swoją pozycyą, ja zaś, wyznaję ze smutkiem, innej pozycyi, jak tej, którą daje pióro, nie miałem, — piórem zaś, byle zdrowie służyło, można wszędzie i zawsze prowadzić po papierze. Dziennik, w którym pracuję, nie jest oportunistycznym dlatego właśnie, że jego redaktor nie jest i nie potrzebuje być oportunistą. Ale może nie porozumieliśmy się co do wyrazu, może o innym oportunizmie mówi p. Kasznica. Może on przypuszcza, że „Słowo“ o tyle jest oportunistyczne, o ile gotowe jest podporządkować wszystko dobru społeczeństwa. W takim razie nasza wina — i pozwoli sz. p. Kasznica, że płacąc komplementem za komplement, gotów jestem posądzić i jego o podobny oportunizm.
Przypuszczam, że jeśli o to chodzi, to może się jeszcze zdarzyć, że i p. Kasznica zacznie urzeczywistniać program autora inkryminowanej broszury, jeśli z czasem przekona się, że ów autor jest także tego pokroju oportunistą. Ostatecznie przykro mi tylko, że nie zrozumiałem, iż p. Kasznica miał właśnie na celu poparcie „Słowa“, że chciał je zachęcić, utrwalić. A przecie taka rola była najodpowiedniejszą dla człowieka starszego, którego powinna cieszyć praca nowych pokoleń, praca, podjęta dla społeczeństwa. Jeżeli redaktor „Słowa“ zapomniał prosić p. Kasznicy o współpracownictwo, do czego, mówiąc nawiasem, według brzmienia kontraktu, sam jeden miał tylko prawo, to tembardziej w pochwałach dla „Słowa“ okazuje się, jak p. Kasznica umiał być bezinteresownym i podporządkować miłość własną sprawie ogólniejszej. Okazuje się także, że wieści, które z najbliższego otoczenia p. Kasznicy mnie dochodziły, jakoby Sz. profesor czuł się dotkniętym, były nieprawdziwe. Boć przecież, zaiste, pisma nie na to istnieją, byśmy ich szpaltami łatali nasze miłości własne. Wszakże sapienti sat.
Od profesora do odczytów niedaleko, mamy ich tedy mnóstwo. Goście lwowscy i krakowscy kolejno występują na katedrze w sali ratuszowej. Odczyty stały się nie objawem mody, ale potrzebą umysłową naszego miasta. Oddają one rzeczywistą usługę nietylko instytucyom, w imię których są podejmowane, ale umysłowości naszej. Podnoszą one jej poziom, podtrzymują zamiłowanie do nauki, wyrabiają dojrzalszy sąd, wyganiają obskurantyzm. Ponieważ większość słuchaczów stanowią zawsze kobiety, więc owe lekcye ratuszowe dopełniają ich wykształcenia, a potrzeba takich dopełnień jest rzeczywista, bo nasze zakłady naukowe żeńskie... O Ryczywole zamilczeć wolę.
Może w przyszłych kronikach wrócimy jeszcze do tego przedmiotu, również jak i do szkół wiejskich. Wogóle, czy to pomimo szkół, czy wobec szkół, wracamy do dawnej starosłowiańskiej prostoty. Statystyka wykazuje, że od lat kilkunastu zmniejsza się znacznie liczba umiejących czytać i pisać. Oczywiście liczba wzrasta w stosunku prostym. Niedawno p. Z. G. pytał, co robić ze szkodnikiem w lesie, na polu, — odpowiadał mu p. Piskorski, na co znowu p. Z. G. dawał replikę. Sądzę jednak, że obaj ci panowie, roztrząsając, co robić ze szkodnikiem, zgodziliby się na jedną odpowiedź: uczyć go czytać, dać mu oświatę i rozeznanie tego, co jest dobre, od tego, co jest złe. Pewien Zulus czy Hotentot, proszony przez misyonarza, żeby dał przykład, co jest złe, odpowiedział:
— Złe jest, jak mi kto żonę ukradnie.
— A dobre? — pytał dalej ksiądz, ucieszony pojętnością dzikiego wychowańca.
— Dobre, to jak ja komu ukradnę.
Owóż dotychczas nasi prowincyonalni Słowianie mają pojęcie złego i dobrego nader zbliżone do pojęcia owego Zulusa — i pojęcie to utrzyma się dopóty, dopóki usiłowaniom duchowieństwa i ludzi prywatnych nie przyjdzie w pomoc szkoła.
Inaczej wychowańcy natury muszą dziczeć, jakkolwiek drogą inicyatywy prywatnej robi się u nas dość wiele. Obecnie jest znowu projekt konkursu na napisanie żywotów świętych, jakich wydał kraj tutejszy.
Mówiąc o tym konkursie, popełniam pewną niedyskrecyę, ale to ogólna wada dziennikarzy. Bliższy projekt konkursu ogłosi w przyszłym numerze „Biblioteka Warszawska“, do niej więc odsyłam czytelników. Tymczasem pozwolę sobie tylko zauważyć, że rzecz jest dobra i chwalebna. Celem „Żywotów“ będzie 1-o zbudowanie moralne czytelników i 2-o poznajomienie i z czasami, w których żyli św. Wojciech, św. Stanisław, św. Kinga, św. Kazimierz i inni. — Ach! żeby tylko ci czytelnicy lepiej umieli czytać!... O ileż to mniej rozegrywałoby się na całej przestrzeni kraju dramatów ludowych..
A propos dramatów: grano w ostatnich czasach „Emigracyę chłopską“ Anczyca. Zresztą w teatrze cisza. Ciszę tę sprowadziły „nasze nieobecne“, z których jedna może w tej chwili wyjeżdża już do Londynu, od drugiej zaś, jak wiadomo, dyrekcya w swoim czasie poczęła robić oszczędności... Pomysł był nader szczęśliwy, zaoszczędzono bowiem publiczności wiele pieniędzy, które inaczej byłyby przeszły do kasy teatralnej... Mamy natomiast operę włoską, podobno bardzo niezłą, mniej mówią o projektowanem przebyciu manheimskiej trupy niemieckiej, ale za to w niektórych salonach grywają komedyjki francuskie. — Allright! — dodajemy po angielsku.