Krowięta/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Krowięta |
Podtytuł | Studyum teatralne |
Pochodzenie | Echo Muzyczne, Teatralne i Artystyczne, 1897, nr 35-37 |
Redaktor | Aleksander Rajchman |
Wydawca | Aleksander Rajchman |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Towarzystwo S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
KROWIĘTA.
STUDYUM TEATRALNE
Napisała
Gabryela Zapolska.
|
Brzydkie słowo!
A przecież ono istnieje, a co większa ma rozległe zastosowanie.
— Zapewne w świecie zwierzęcym?
— Nie — „krowięta“ jest mianem czysto ludzkiem.
— Gdzież się ludzie tak zowią?
— Za kulisami!
— Ah!.. j’y suis.
— Zapewne krowiętą zowią lożmajstrową, posługaczkę, garderobianę lub coś podobnego.
— Mylicie się. Krowiętą jest właśnie aktorka w początkach swej karyery.
Słówko to wyrosło na niwie krakowskiej, tym niewyczerpanym zdroju talentów i humoru.
I ztamtąd przeniosło się do scen innych, a zyskawszy prawo obywatelstwa, rozwielmożniło się na dobre.
Napozór słodkie, drobne, nic nieznaczące, jest w gruncie przerażające, bolesne.
Jak gorące żelazo przylega do czoła napiętnowanej tem mianem istoty i często łzę bolesną wyciska.
Każda scena ma swoją „krowiętę,“ wyjąwszy tej, gdzie aktorki na kształt grzybów w koszu okrywają się latami i... zmarszczkami.
Tam „krowięty“ nie istnieją, chyba w formie — debiutantek.
Przechodzą wtedy krótką ale pamiętną dla siebie szkołę.
Krowiętą więc jest każda bez wyjątku istota, pragnąca poświęcić się scenie i rojąca sny złote.
Im więcej zapału w piersi, im więcej rozwinięcia umysłowego, zamiłowania w pracy, tem więcej ironii, śmiechu i dotkliwych żartów ze strony kolegów.
Od pierwszej chwili „krowięta“ jest przedmiotem zabawy całego personelu teatralnego.
Piszą do niej anonimy i bawią się rumieńcem wstydu, jaki okrywa czoło dziewczyny podczas czytania tych słów bezczelnych.
Przyczepiają jej z tyłu kalosze lub dyabełki z czerwonego sukna, znajdując w tej zabawce wiele wdzięku i pomysłowości.
Gdy rozpoczyna pierwsze słowa swej roli, wszyscy stają jak skamieniali w dziwacznych pozach, udając zachwyt bez granic.
Gdy onieśmielona, drżąca z oburzenia zająknie się, wszyscy wybuchają śmiechem lub wzruszają ramionami, dając tem do poznania, że „nic z niej nie będzie.“
Na jej nieśmiałe „dzień dobry“ nie zwraca nikt uwagi, lub przeciwnie, z najwyższą przesadą biją przed nią gremialnie ukłony pełne udanego szacunku.
I wszyscy biorą udział w tej niewinnej zabawce!
Sam pan reżyser wywiera swój zły humor na nieszczęsnej ofierze, a maszyniści, popychając „łatami“ lub „blejtramą“ dopełniają całości.
Jeśli kobieta wstępująca na scenę jest osobą dobrze wychowaną, lub, co najgorzej, wykształconą, wtedy „żarty“ owe przybierają wszelkie pozory prześladowania.
Czem to wytłomaczyć?
Czy zawiścią ciemnoty do tego co już oświecone, Bóg to wie!
Tymczasem początkująca aktorka przechodzi męki równe Dantejskim potępieńcom.
Bezustannie wyśmiewana, wyszydzana, obmawiana, mając do walczenia częstokroć z materyalnem niepowodzeniem upada pod brzemieniem smutku i ogarnia ją apatya moralna.
Kryje się śród kulis jak zwierz poraniony, unikając dostania nowej roli, która jest dla niej nowem źródłem przykrości i męczarni.
Niejeden talent w samym zarodku w ten sposób zamarł, nie zaświeciwszy nawet jasnym blaskiem.
W naturze aktorki, a zwłaszcza obdarzonej poczuciem piękna jest wielka drażliwość, zresztą tak właściwa kobiecie.
Każde szyderstwo ona jednak podwójnie odczuwa.
I dzieje się z nią, z jej duszą, z jej talentem to, co z kwiatem mimozy. Zamyka swe listki i zamiera.
O sztuko! która swe własne dzieci na poniewierkę i zatratę posyłasz! czemże ty jesteś! ty, sztuko!
Czyż purpura twoja lamówki z błazeńskiego kaftana ma pożyczone? — Czy ty jesteś u nas jeszcze tak bezsilną, że imię twoje nie jest dostateczną osłoną wstępującej do twych świątyń — kobiecie?
Dziewczyna marzy o sławie, głowa jej płonie, drży cała siedząc pomiędzy widzami, — och, ona chciałaby w jednej chwili być między niemi, między tymi ludźmi, którzy mówią o ideałach, ogień mają w piersi i rzewną łzę w oku.
Do nich! do nich czemprędzej!
Nie zważa na prośby rodziny, zrywa węzły, wiążące ją ze światem i jak orle do słońca, rwie się do... sceny.
Dostaje się wreszcie, jest u szczytu marzeń — mniejsza, że gaża nie wystarcza na zaspokojenie głodu; ona zimna i głodu nie czuje; słyszy tylko w około siebie tych ludzi których uwielbiała, widzi te kobiety, z któremi płakała, jest w pośród nich! na zawsze!
W pośród nich!
I przechodzi dni kilka, a już promienie w oku dziewczyny gasną, jeszcze dni kilka, a łzy zjawiają się jak gość codzienny.
Ci, do których dążyła, przyjęli ją w dziwny sposób, stanęli wrogo, zwartym murem przeciwko biednemu stworzeniu, które pracować chciało.
I ta, która marzyła o Ofelji, została... krowiętą.
Niepomagają jej tysiączne sposoby, jakiemi chce rozbroić swych prześladowców.
Oddaje im tysiączne przysługi, usuwa się z drogi, zamiast polepszyć, pogarsza swoje położenie.
Najstraszniejsze w tej mierze są tak zwane „stare aktorki.“
Z minami zdetronizowanych królowych wydają rozkazy „krowiętom,“ wpatrzonym jak w tęczę w te twarze pełne bruzd i złośliwego jadu.
Dla nich żadna „krowięta“ nie ma nazwiska.
Jest to po prostu „panna.“
Czy serce tych kobiet jest tak skamieniałe jak słoik od Créme Simon’a, z którego czerpią maść pokrywającą ich zniszczone twarze?
Według najnowszych badań, damy te wcale „serc“ nie mają.
Doza jednak złośliwości przewyższa w nich wszystkie ludzkie uczucia.
Ponieważ „stare aktorki“ bywają zwykle bardzo... dystyngowane, złośliwość ta ma cechy dobrego wychowania.
Niemniej przeto ukłóć, a nawet zranić potrafią.
W obec ludzi wszakże, dla otarcia krwi płynącej z tej rany, podadzą swoją batystową chusteczkę.
I to coś znaczy.
Tymczasem dziewczyna walczy, pracuje, popychana ciągle na dno, tonie czasem, będąc już przy brzegu.
Napróżno wyciąga ręce, chce pomocy, opieki, dobrego słowa...
Z chwilą, gdy gaz „w kanałach“ gaśnie, a żelazna kurtyna z brzękiem zasuwa się na scenę, aktorzy zdejmują sceniczną garderobę, a razem z niemi i szlachetniejsze uczucia.
I natychmiast zaczyna się rozmowa.
— Krowięta się zasypała!
— Wygląda po męzku jak krzak! Czysta przystawka.
— O! jeszcze ją widać, patrzcie jak idzie! trzeba jej jutro posłać Marion Delorme — niby od dyrekcyi. Będzie się uczyć, a potem zrobimy z nią próbę. Będzie szopa!
A biedna dziewczyna przechodzi jak przez rózgi w opiętym aksamitnym stroju, okrywającym niedostatecznie jej wątłe, wychudzone kształty.
Słyszy za sobą śmiech mężczyzn, widzi uśmiechy szydercze kobiet i oczy pełne jeszcze gazowego blasku zachodzą łzami, które po ufarbowanej twarzy spływają wielkiemi, drżącemi kroplami.
Krowięta pobiera gaży od dziesięciu do trzydziestu guldenów lub rubli, stosownie do miejscowości w której przebywa.
Za to winna się ubrać na scenę. To znaczy, — powinna mieć kilka tualet balowych, kostium markizy, subretki, wieśniaczki, parę eleganckich tualet wizytowych z odpowiedniemi akcesoryami.
Również musi posiadać kostyum hiszpański, włoski, grecki, egipski, nawet staro żydowski. Dyrekcye bowiem pod względem strojów wymagają bardzo wiele.
Płacą też odpowiednio. Dziesięć lub piętnaście guldenów! Toć to wspaniała gaża.
Dziewczyna więc nie je, nie śpi, szyje sama drżącemi ze zmęczenia rękami, i te palce, które nigdy może igły nie trzymały, teraz śród nocy kłują zniszczony welwet, naszywając go błyszczącemi blaszkami.
Jeśli nazajutrz rano zjawi się na próbie pobladła, zmęczona, z wyrazem znużenia na twarzy, koledzy jej z dwuznacznym uśmiechem pytają:
— Czy dobrze się bawiła?
Ona uśmiecha się również, ściskając nerwowo swe pokłute od igły ręce.
Jakaś fałszywa ambicya nie pozwala tej kobiecie powiedzieć całej prawdy.
Skrywa swą nędzę jakby ranę, sądząc, że nędza to jedna śmieszność więcej.
Po części ma i słuszność.
A teraz, czy w podobnych warunkach może się wyrabiać talent, może wzrastać chęć do pracy?
Trzeba wielkiej siły woli, aby przejść przez taki ogień czyśćcowy, nie straciwszy nic z pierwotnego zapału.
Trzeba niepospolitej znajomości swej własnej wartości, aby nie zwątpić i nie upaść pod ciosami szyderstwa i nędzy.
Trzeba powiedzieć sobie: „unguibus et rostra,“ to moja dewiza i z czołem podniesionem iść naprzód do raz zamierzonego cela.
Z „krowiąt“ wyrastają czasem artystki niepospolite, lub pozostają do końca swej karyery... krowiętami.
Taka jednak artystka, która w młodości swej przeszła twardą szkołę, jest zwykle smutna i zgnębiona, nawet śród najpiękniejszego powodzenia.
Brzymając w ręku podane kwiaty, mimowoli wraca myślą do tych chwil, w których głodna, zziębnięta, wyszydzona, uciekała do swej garderoby pod gradem złośliwych przycinków.
Przebaczyć można, ale zapomnieć... nigdy. Najsmutniejszy jednak, najbardziej bolesny widok przedstawia kobieta, która, opuściwszy skrzydła, pod wpływem rozgoryczenia nie poszła dalej... lecz została... „krowiętą.“
Spojrzeć na tę twarz wychudłą, okrytą siecią zmarszczek, w którą zda się wgryzła szminka, na te plecy zgarbione, wtłoczone w ciasny stanik ze zrudziałego aksamitu, na tę postać całą, lękliwą, pokorną, nieśmiałą, usuwającą się każdemu z drogi — smutek prawdziwie przejmuje, zwątpienie w ludzi ogarnia. I mimowoli zapytujemy siebie: co się kryło pod tem czołem pooranem bruzdami? Kto wie? może tam była intelligencya wielka, może ta pierś, obciśnięta zrudziałym stanikiem, mogła wydać głos srebrny, śmiejący się czystą kaskadą, lub dźwięczący prawdziwą nutą serdeczną?
Czy ta kobieta powinna powiedzieć razem z operetkową królową: „fatalité?“
Zdaje się, że to — fatalność!
Nic więcej!
Jeśli „krowiętą“ ma dużo sprytu i zna się na brylantach, wypływa inną falą, mętną, błotną... marne i okropne to wyróżnienie — ale wyróżnienie.
Pozostaje artystycznem zerem, ale imponuje jedwabiem i nizkiem wycięciem stanika.
Szelest materyi „jak skóra“ — białość odkrytych ramion i połysk drogich kamieni imponują w świecie desek i tekturowych koron.
Nędza sprowadza szyderstwo, tren podbity koronką za 500 franków nizko głowę schylać każe...
Co więcej, nawet pióra Zoilów nie tak ostro bywają przycięte, gdy miękie fale pluszu i koronek owiną ciało nicości artystycznej.
Krowięta jest wtedy „elegancką“ i to wystarcza.
Drogo jednak kupuje ona te materye, które w podziw wprawiają tłumy, „wzmianki“ reklamiarskie w pewnej kategoryi dziennikach ileż kosztują zachodu, flirtowania, a czasem i tego, co ludzie zwą... miłością!
Teatr, to świeca płonąca jasno śród ciemności nocnej, kobiety, to te ćmy krążące dookoła — płomień je wabi... ciepło nęci...
Trzask... ćma spłonęła!
I scena, jak wiecznie nienasycona paszcza olbrzymiego zwierza, chłonie w siebie bezustannie coraz nowe ofiary. Idą z uśmiechem i nadzieją w sercu, a raz wpadłszy w paszczę potworu, w tę otchłań sznurów, płótna, desek, kołków, świderków, łat, przystawek, fersegungów, wolnych okolic, błąkają się zniechęcone, rozczarowane, smutne jak te duchy, co wszelką nadzieję zostawiły za sobą.
Śród snów gorączkowych majaczyły im przed oczyma wielkie, szlachetne postacie, lub demoniczne, tchnące nieprzepartym czarem Dalile, Balladyny!
I już, już widziała się każda z tych dziewczyn w białej szacie, błądzącą po lesie, z krwawym nożem w dłoni... To znów spowita w gazy czarowała Rosweina lub rozpaczała po zgonie Riccia!..
Któraż nie roiła tych snów złotych! W rzeczywistości jednak pan reżyser każe jej być damą dworu w „Urzędowej żonie“, lub starą panną w szablonowej komedyi. Czasem dla „szopy“ ubierają ją za pazia w tak zwane „szpongi“ i przypinają chorągiewki do pończoch lub pantofli.
Rzeczywistość jest straszna, nieubłagana...
Z „Maryi Stuart,“ „Dalili,“ „Klary“ pozostaje... krowięta!
Trywialne to słowo.
Brzydkie, niesmaczne!
Stworzył je inspicyent, gdy na pół pijany trzymał scenaryusz Księcia niezłomnego.
Młoda debiutantka stała cała drżąca w długiej sukni z wyblakłego kaszmiru. Grała powiernicę.
Miała powiedzieć dwa słowa.
Gdy przyszła na nią kolej, inspicyent zawołał.
— Krowięta na scenę!
Weszła bez wahania, przyjmując tem milczeniem nazwę, jaką na jej głowę rzucono.
Była to protoplastka tej wielkiej rodziny. Dziś jest „artystką“ na tak zwanem „stanowisku,“ ale w serce jej wgryzła się ta nazwa jak napis w kamienną płytę.
Gdy teraz inspicyent, podając jej z uprzejmym uśmiechem rekwizyt, mówi „baczność, pani wjeżdża!“ — ona, gotując się do wejścia na jasno oświetloną scenę, przypomina sobie tragedyę Calderona, a w uszach jej brzmi ochrypły głos pijaka:
— Krowięta na scenę!
I stając już przed publicznością, nie może stłumić goryczy w sercu, nie może zapomnieć przeszłości, tak jak sierota obraca głowę w stronę cmentarza, gdzie mogiłę wilgotną od łez zostawiła.
Czemże więc jesteś ty, sztuko, która się w takiej purpurze i jasności rozsiadasz wysoko?
Jesteś więc katem twych dzieci, skoro im przez łzy i walki do siebie iść każesz?
Czy jak Kleopatra lubisz otaczać się trupami tych, którzy na twój rozkaz z zatrutych czar piją?
Czy dając wreszcie promień z tęczy, która cię otacza i przepasując nim czoło tych, co przez ciernie i głogi doszli do ciebie, chcesz koniecznie, aby to czoło kroplami krwawego potu było okryte?
Zwodnicą ty jesteś! marą niepochwytną, rusałką, co na przepaście ludzi wyciąga! Na czole twem nie gwiazda spokojna, ale błędny ogień migoce!
Ogień ten na trzęsawiska częstokroć wiedzie i o... moralną śmierć przyprawia!
O sztuko!.. sztuko!..