<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Krwawy generał
Pochodzenie Ludzie, zwierzęta, bogowie, tom III
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
W PAŁACU „ŻYWEGO BOGA“.

Po obiedzie wpadł po mnie generał.
— Chcę przedstawić pana Bogdo-Chanowi-Hutuhcie! — zawołał.
Rzadko komu udaje się widzieć „Żywego Buddhę“, więc naturalnie odrazu porwałem palto i czapkę i byłem już w samochodzie.
Zatrzymaliśmy się u wrót żółtego, w czerwone pasy muru, otaczającego pałac „boga“. Parę setek lamów w szatach czerwonych i żółtych rzuciło się na spotkanie „dziań-dziunia“, który za wyzwolenie Mongolji otrzymał od „boga“ tytuł „chana“. Z wielkim szacunkiem towarzyszyli nam tłumnie do wejścia pałacu.
Wprowadzono nas do obszernej, mrocznej sali. Rzeźbione, ciężkie drzwi prowadziły do apartamentów wewnętrznych. W głębi stał szeroki, niski tron z kilkoma jedwabnemi poduszkami. Oparcie dla pleców było pokryte czerwonym aksamitem i otoczone złotą lamą. Z obydwóch stron stały żółte parawany w ramach z hebanu, ozdobionych chińską, misterną rzeźbą. Pod ścianą mieściły się niskie szafki oszklone, przeładowane różnemi przedmiotami sztuki chińskiej, japońskiej, indyjskiej i rosyjskiej; była tam nawet spora grupa porcelanowa z Sewru, przedstawiająca tańczących markizów i markizy.
Przed tronem stał długi, bardzo niski stół, przy którym siedziało na poduszkach ośmiu poważnych Mongołów. Pośrodku, na miejscu prezesa zobaczyłem starca o twarzy dobrotliwej i rozumnych, przenikliwych oczach. Oczy te przypominały mi oczy figur japońskiego buddyzmu, jakie widziałem w muzeum cesarskiem w Tokjo, wykute z drogich kamieni oczy Amidy, Danniczi-Buddhy, bogini Kwan-Non i dobrego bożka Chote.
Był to „święty“, szanowany nietylko w Mongolji, lecz i poza jej granicami — Dżałchancy-Hutuhtu, „bóg“ (gegeni) i władca klasztoru w pobliżu jeziora Tessin-Goł, obecnie zaś prezes mongolskiej rady ministrów. Reszta obecnych składała się z ministrów, chanów i wpływowych choszunnych książąt Hałhi.
Barona z honorami posadzono obok prezesa, dla mnie podano krzesło europejskie. Posługując się tłumaczem, baron oznajmił ministrom, że za parę dni opuszcza Mongolję i poleca w dalszym ciągu bronić niezależności ziemi, należącej do potomków Dżengiz-Chana, którego wielka dusza żyje i połączy wszystkie plemiona mongolskie w jedno wielkie sławne „Środkowe Państwo“.
Po tej krótkiej przemowie Ungern powstał. Mongołowie uczynili to samo. Baron żegnał każdego zosobna, poważnie i surowo. Tylko przed Dżałchancy-Lamą nisko się skłonił, a ten położył mu rękę na głowie, błogosławiąc.
Z sali rady ministrów przeszliśmy do niewielkiego domu, zbudowanego podług mody rosyjskiej. Mieszkał w nim z rodziną „Żywy Buddha“, otoczony tłumem żółtych lamów, sług i doradców Bogdo, urzędników różnych kancelaryj, wróżbiarzy, medyków i faworytów. Od domu przez cały teren pałacu ciągnął się czerwony sznur, którego koniec zwieszał się przez północną ścianę ogrodzenia koło bramy pałacowej. Tłumy pielgrzymów na kolanach czołgały się do tego sznura i z nabożeństwem dotykały go, oddając dozorującemu lamie chatyki i srebro. Dotknięcie sznura oznaczało otrzymanie błogosławieństwa „Żywego Buddhy“, który miał ujmować drugi koniec sznura swojemi dostojnemi rękami. Było to więc coś nakształt błogosławieństwa zapomocą prądu po kablu... Sznur, spleciony z wełny wielbłąda i białego włosia końskiego, był pomalowany na czerwono „sandarakiem“. Mongoł, który dotknął sznura, dostawał czerwoną taśmę na szyję na znak dokonanej pielgrzymki.
Dużo wiedziałem o Bogdo-Chanie, czyli o „Żywym Buddzie“, zanim ujrzałem go w Urdze. Nieraz słyszałem opowieści o jego pociągu do alkoholu, co doprowadziło go nawet do utraty wzroku; o jego dążeniu do zewnętrznej kultury europejskiej; o jego żonie — „dahyni“, dotrzymującej mu towarzystwa w pijaństwie i w przyjmowaniu posłów cudzoziemskich. Opowiadano mi, że w pałacu stoją klatki z małpami i zamorskiemi ptakami, i że w parku przechadzają się słonie. Bogdo jest posiadaczem wspaniałego samochodu, światła elektrycznego, telefonu, gramofonu, fortepianu automatycznego i innych wynalazków europejskich, jak naprzykład aparatu, masującego twarz, separatora do mleka.
Wszystko to, oczywiście, widziałem, lecz prócz tego zauważyłem jeszcze coś bardziej interesującego i imponującego.
W gabinecie „Żywego Buddhy“, gdzie przechowywano szkatułę rzeźbioną z kości słoniowej, zawierającą pieczęć imperatora, a gdzie w dzień i w nocy czuwali lamowie-sekretarze, panowała dziwna cisza i prostota. Zwyczajny lakierowany stolik z chińskiemi przyrządami do pisania, szkatuła z pieczęcią, zawiązaną w żółtą, jedwabną chustkę, niski fotel i bronzowy piec stanowiły całe umeblowanie. Na ścianach widniały znaki „swastyki“, oraz pasma jedwabnej tkaniny z mongolskiemi, tybetańskiemi, indyjskiemi i chińskiemi napisami. Za fotelem stał ołtarz z figurą złotego Buddhy, przed którym paliły się dwie świece aromatyczne. Na posadzce leżał miękki, żółty dywan.
Gdy weszliśmy, „Żywy Buddha“ był w małej prywatnej kaplicy, do której nikt nie śmiał wchodzić, oprócz samego Bogdo i pewnego mnicha o wysokiej randze kanpo-gelonga, porządkującego w kaplicy i pomagającego Żywemu Buddzie w jego samotnych modłach.
Sekretarz powiedział nam, że Bogdo od rana był bardzo podniecony i przed południem wszedł sam do kaplicy. Długo słychać było głos Bogdo, lecz po chwili rozległ się jakiś inny, nieznany głos. W kaplicy odbywała się narada pomiędzy „ziemskim Buddhą“ a Buddhą niebieskim. Sekretarze słyszeli wykrzykniki przerażonego czemś Bogdo, jego pełne trwogi pytania i gorący, namiętny szept modlitwy.
Postanowiliśmy czekać na Bogdo. Baron jął opowiadać mi o Dżałchancy-Lamie, że w chwilach, gdy ten kapłan wytęża swój mózg, nad głową dostojnika żółtej wiary zjawia się aureola świetlna, którą zresztą Mongołowie zawsze nad nim widzą. Baron twierdził, że osobiście dwukrotnie spostrzegł świetlne promieniowanie nad głową prezesa ministrów mongolskich.
Nagle lamowie, pełniący czynności sekretarzy, zwrócili głowę w stronę kaplicy, nadsłuchując, a po chwili padli na twarz. W tym samym momencie drzwi powoli się uchyliły i, podpierając się wysoką laską z kości słoniowej, wszedł, imperator Mongolji, „Żywy Buddha“, jego świętobliwość Bogdo-Dżeptsung-Damba-Hutuhtu-Gegeni-Chan.
Był to dość otyły starzec, liczący około 70 lat, o starannie ogolonem obliczu, przypominającem dumne twarze patrycjuszów rzymskich. Ubrany był w żółty „chałat“ mongolski z czarnem obramowaniem. Głowę miał prawie łysą, oczy szeroko rozwarte, jakby ździwione lub przerażone. Ciężko opadł na fotel i wyszeptał:
— Piszcie!
Lamowie z zasuniętych za pas futerałów natychmiast wydobyli papier i przyrządy do pisania. Bogdo zaś zaczął dyktować swoje widzenie i rozmowę z Buddhą w kaplicy. Czynił to w sposób bardzo zawiły i pełen alegoryj.
Starzec mówił długo, mowę zaś swoją zakończył sakramentalnym frazesem:
— Wszystko to widziałem ja, Bogdo-Chan-Hutuhtu, 31-szy „Żywy Buddha“, który tego dnia rozmawiał z wielkim, błogim i mądrym Buddhą, otoczonym dobremi i złemi duchami. Mądrzy lamowie, hutuhtu, kanpo, maramby i święci gegeni, raczcie wyjaśnić moje widzenie!
Skończywszy, wytarł spocone czoło czerwoną chustką i zapytał, kto jest obecny w pokoju.
— Chan, dziań-dziuń, baron Ungern! — odpowiedział, klęcząc, sekretarz-lama.
Baron zbliżył się do starca i przedstawił mnie. Bogdo uczynił znak powitania, poczem zaczął rozmowę z generałem.
Przez drzwi otwarte widziałem wnętrze małej kaplicy Bogdo-Hutuhty. Zauważyłem wielki stół, przywalony stosami starych ksiąg. Obok stał piecyk z palącemi się węglami, oraz kosz z łopatkami i wnętrznościami baranów. Ungern wstał i schylił czoło przed Bogdo, który objął głowę potomka krzyżaków i zaczął się modlić. Zdjąwszy z piersi ciężki posążek Buddhy, wiszący na czerwonym sznurku, zawiesił go na szyi barona.
— Nie umrzesz! — wyszeptał w uniesieniu, — wiedz, że przeistoczysz się w formę doskonalszą! Pamiętaj o tem, synu, pamiętaj, Chanie wdzięcznej ci zawsze Mongolji, pamiętaj, przeistoczony duchu wojny!...
Zrozumiałem, że „Żywy Buddha“ błogosławił krwawego generała przed śmiercią.
Opuściliśmy siedzibę „boga“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.