<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Krwawy generał
Pochodzenie Ludzie, zwierzęta, bogowie, tom III
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
PRZED OBLICZEM BUDDHY.

W milczeniu przemknął samochód przez handlową część miasta i zbliżył się do stromych zboczy płaskowyża, na którem stał klasztor. Baron zatrzymał samochód. Szliśmy dalej piechotą, coraz bardziej zapuszczając się w labirynt wąskich uliczek pomiędzy domami lamów i zabudowaniami klasztornemi. Stanęliśmy wreszcie przed największą świątynią Urgi, Mongolji, a nawet całego świata lamaickiego. Był to budynek architektury tybetańskiej, lecz z chińskim, misternie wykrzywionym dachem. Samotna latarnia paliła się przy wejściu. Ciężkie drzwi, okute żelazem i bronzem, były zamknięte na ogromną kłódkę.
Baron trzykrotnie uderzył w gong młotkiem, wiszącym na ścianie. Po paru minutach zbiegło się kilku przestraszonych mnichów. Niektórzy mieli w rękach papierowe latarnie. Poznawszy „dziań-dziunia“, padli na twarz i nie śmieli podnieść na niego oczu.
— Wstańcie i prowadźcie nas do świątyni! — rozkazał baron.
Weszliśmy do świątyni. Wygląd jej niczem się nie różnił od innych większych świątyń lamaickich. Te same rytualne chorągwie różnobarwne z mongolskiemi i tybetańskiemi modlitwami, z symbolicznemi znakami i wizerunkami świętych i bogów; długie pasy tkanin jedwabnych, zwieszających się z pułapu, święte obrazy różnych bóstw.
Od wejścia do jedynego stopnia ołtarza leżał wąski, długi kobierzec; po obydwu jego stronach stały niskie kanapy, obite czerwonem suknem; były to miejsca dla lamów i chóru podczas nabożeństwa. Na ołtarzu paliły się lampki, rzucające migotliwe błyski na sprzęty rytualne i na lichtarze ze złota i srebra. Za ołtarzem wisiała olbrzymia, żółta kotara jedwabna ze znakiem Dżengiza — swastyką i modlitwą tybetańską: „Om, mani padme Hung!“
Lamowie odsłonili kotarę.
W niepewnem świetle lampek olejnych i papierowych latarek lamów wynurzyła się z ciemności potwornych rozmiarów postać Buddhy, mająca około 80 stóp wysokości, cała suto złocona, odlana w Chinach z najlepszego bronzu. Buddha spoczywał w złotym lotosie. Oblicze boga-mędrca było obojętne i spokojne; ożywiała je gra cieni i świateł. Zdawało się, że Buddha patrzy na ludzi uważnie i zimno, a pełne, kształtne jego usta chwilami układały się w łagodny, lecz szyderczy uśmiech. Wszędzie, wzdłuż ścian, w szafach i na półkach, stały duże i małe figury Buddhy. Mówiono mi, że jest ich tam do trzydziestu tysięcy. Są to ofiary wiernych.
Baron zadzwonił w wiszący gong, który służył do zwracania uwagi boga na modlącego się, i wrzucił do wielkiej urny bronzowej monetę złotą. Człowiek, który przewertował dzieła wszystkich zachodnich filozofów, który znał europejską literaturę i naukę XIX i XX stulecia, modlił się przed posągiem Buddhy z bronzu. Złożył wyciągnięte przed siebie ręce i, zamknąwszy oczy, szeptał słowa modlitwy. Dojrzałem, że miał na lewej ręce różaniec buddyjski. Modlitwa trwała około 10 minut, poczem, zwróciwszy twarz do lamów, Ungern rzekł:
— Zawołajcie starca!
Jeden z lamów, schylony w niskim ukłonie, natychmiast odszedł i wkrótce powrócił, prowadząc pod ramię mnicha w brudnym, żółtym płaszczu gelonga. Głowa i ręce starca drżały; z trudem poruszał nogami, lecz widocznie już wiedział, czego będzie od niego żądał straszny „dziań-dziuń“, gdyż miał w torbie starą księgę w drewnianej okładce.
Był to maramba Wagaden — hutuhtu, uczony lamaita, znawca ksiąg indyjskich i tybetańskich.
— Czytaj! — rozkazał baron.
— Mówił do ludu Taszy-Lama: — zaczął starzec cichym, urywanym głosem — nie bójcie się i nie szlochajcie, bo przyjdzie z północy wysoki, biały człowiek o oczach, niby kawały połyskującego lodu w głębokiej jaskini. Przejdzie on po ziemi, jak płomień i śmierć... Każdy krok jego wyciśnie krwawy ślad. Będzie to bóg wojny, zjawiający się powtórnie. Da on wolność braciom, powiedzie wszystkie narody, plemiona i szczepy Dżengiz-Chana ku sławie, szczęściu i pokojowi...
Starzec umilkł, lecz Ungern ruchem gwałtownym przewrócił kilka kart i szepnął dobitnie:
— Czytaj! Teraz to będzie przepowiednia dla mnie.
Obojętnym głosem maramba odczytał:
— Nastąpi czarny dzień. Dzień zguby wybawiciela narodów. Otoczą go setki wrogów. Czeka go samotność. Będzie go żarła troska, że niema nikogo, komu mógłby przekazać myśli swoje i swoją tęsknotę. Nastąpią długie godziny okrutnych mąk. Lecz nie osłabią ducha aż do ostatniego tchu. Otworzą się podwoje Nirwany, i wstąpi do niej dusza oczyszczona przez mękę i tęsknotę.
Baron spuścił głowę i szepnął do mnie:
— Tak zawsze wypada ze wszystkich przepowiedni! Takim będzie mój koniec...
Opuściliśmy świątynię i poszliśmy na drugi koniec klasztoru.
— Nie lubię tej świątyni! Jest to Ariabolo, zupełnie nowa, gdyż lamowie wybudowali ją wtedy, gdy „Żywy Bóg“ stał się niewidomy, składając w ten sposób Buddzie ofiarę błagalną. Nie lubię świątyni „grodu lamów“, ponieważ na obliczu złotego Buddhy nie widzę śladów łez, nadziei, troski, rozpaczy, bólu, szczęścia i wdzięczności modlących się. Ludzie jeszcze nie zdołali wyryć tych śladów w złotym bronzie Buddhy... Pójdziemy teraz do starej kaplicy przepowiedni i wróżb!...
Zobaczyłem mały, sczerniały budynek, podobny do wieży z okrągłym dachem. Drzwi stały otworem. Z obydwóch stron wejścia stały koła ruchome z wypisanemi na nich tekstami religijnemi — najprostszy sposób modłów. Nad drzwiami widniała tablica mosiężna ze znakami Zodjaka. Przy wejściu, oraz wewnątrz kaplicy paliły się duże chińskie latarnie papierowe. Dwóch mnichów monotonnemi głosami czytało jakieś księgi. Gdyśmy weszli, nie podnieśli nawet głów.
Baron, zbliżywszy się do nich, rzekł:
— Rzućcie kości na liczbę dni mego życia!
Mnisi, nie przerywając czytania i nie patrząc na stojącego przed nimi, wyrzucili na czarny stół z metalowych rzeźbionych kubków białe kości.
Baron długo liczył, wreszcie westchnął głęboko i wyszeptał:
— 130!... Znowu 130... To już po raz piąty!...
Zapadł w głęboką zadumę; podszedł do ołtarza, gdzie stała stara kamienna figura Buddhy, przywieziona niegdyś z Indyj, i modlił się, zatopiony w nieznanych nikomu myślach, pełnych troski, a strasznych zarazem.
Do świtu błąkaliśmy się z Ungernem po klasztorze. Zwiedziliśmy wszystkie świątynie, kaplice, muzeum szkoły medycznej, wieżę astrologów, miejsca różnych modłów, a gdy słońce pokazało się na szczytach gór wyszliśmy na plac otoczony domami młodych lamów i kleryków-bandi. Półnadzy tłumnie wybiegali z domów i rozpoczynali walkę poranną, szybką, ruchliwą, pełną zwrotów i pozycyj wymagających wielkiej siły i zręczności. Kierował temi zapasami stary lama, który niegdyś był „bogadyrem“, co znaczy siłaczem, dumą całej Mongolji. Wzrost jego dosięgał 7 stóp, a gdy wsiadał na małego konia mongolskiego, to, wysunąwszy nogi ze strzemion, odrazu stawał na ziemi, koń zaś wyskakiwał z pod niego. W młodości bez wielkiego wysiłku nosił na plecach starego byka. Grupa mnichów uprawiała gimnastykę oddechową, podług przepisów indyjskiej Hatho-Jogi.
W innem znowu miejscu jacyś przyjezdni książęta ćwiczyli się w strzelaniu z łuków do celu, przedstawiającego ulepione z gliny głowy Chińczyków. Strzelali z odległości 50 kroków; niektórzy z łuczników dobrze władali tą tradycyjną bronią mongolską.
Po powrocie do miasta poczułem w głowie jakiś chaos — skutek tego wszystkiego, com widział i słyszał podczas minionej, fantastycznej nocy bezsennej i drażniącej nerwy.
— Gdzie jestem? W jakim czasie żyję? — pałały w moim mózgu pytania.
— 130 dni życia... Krwawy generał — wcielony „bóg wojny“... zbawiciel narodów... — błyskawicznie mknęły myśli, odtwarzając wrażenia z podróży do siedziby Buddhy... Jednocześnie jeszcze niewyraźnie, wprost odruchowo odczuwałem w tym chaosie ideę jakiegoś wielkiego planu i nie dającą się opisać mękę człowieka...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.