<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kunigas
Podtytuł Powieść z podań litewskich
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1882
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.



Razem z grodem Maryi rosło i miasteczko, które pod jego opieką i  murami powstało. Jak inne na nowozdobytéj ziemi, całe ono się składało z przybyszów różnych krajów niemieckich: z nad Renu, z Turyngii, z Sasów, Frankonów, Bawarów i t. p.
Wiadomo, że Zakon sam, który w początku przyjmował tylko Niemców i szlachtę z najmożniejszych rodzin, w większéj części był zbiorowiskiem ludzi, co albo u siebie w domu nic do stracenia nie mieli, lub ducha w sobie żywili, który ich gnał na przygody i zdobycze. Tak samo i miejska kolonia z różnych się składała ludzi, gorącego a awanturniczego ducha, idących zbogacać się i urastać na pogańskie kresy.
Wielu z książąt, jako teraźniejszy Mistrz Wielki, Luder, gdy do Zakonu wstępowali, służbę swą, dwory, rzemieślników, z kraju swego ciągnęli za sobą. Tu im darmo dawano ziemię, Zakon pomagał do budowania się, obdarzano ich przywilejami i pewnym samorządem.
Rycerstwo niemieckie dostojniejszych rodzin, Krzyżacy i goście ich, raz wraz potrzebowali zręcznego rzemieślnika, płatnerzy, zbrojowników, złotników, rękodzieł mnogich, których w dzikim kraju znaléźć nie mogli.
Zasiedlało się więc miasto, najprzód Niemcami pracowitymi, ale za nimi szli i próżniacy, którzy z innych wymagań, do jakich jawnie się Zakon nie przyznawał, żyć sobie obiecywali.
Znaleźli się tam i śpiewacy, i błaznowie, i usłużna gawiedź wszelkiego rodzaju, na co z zamku przez szpary patrzano. Potworzyły się wesołe gospody, niby dla czeladzi i knechtów... niby dla kupców i podróżnych; a co się tam w nich po kątach działo, miejski Sołtys nie bardzo w to wchodził.
Nie zdradzał jeden drugiego, bo sam się lękał być wydanym; na wzajemném pobłażaniu stało to życie.
W zamku surowa reguła, choć się często zwalniała, zawsze niby panowała pozornie; po-za nim Krzyżacy swobodniéj sobie poczynali. Gdy w murach nigdy się żadnéj, nawet w wieku podeszłym, niewieście, pokazywać nie było wolno; w mieście, pod rozmaitemi nazwiskami i pozory, zamieszkiwała ich liczba wielka.
Rycerstwo, gdy spoczywało na zamku, puszczało się na łowy różne nad Nogatem, ujeżdżało konie, zabawiało się wycieczkami; a powracając, nie rzadko zatrzymywało się w mieście, o czém choć kto wiedział, białych płaszczów zdradzić-by się nie ważył.
Drobniejsza szlachta, która się już naówczas odróżniała płaszczami szaremi, choć w Zakonie równą się uważała ze starszyzną, nie mogła sobie tyle pozwalać. Trzymano ją surowiéj.
Do zwolnienia reguły dla dostojniejszych przyczyniały się, parę razy w rok przybywające, całe zastępy gości krzyżowych z Anglii, Francyi, z Niemiec i innych krajów. Dla tych przybyszów drogocennych, bo z nimi wiele zasobów otrzymywał Zakon, zastawiano stoły, wyprawiano uczty i zabawy, turnieje i łowy. A że oni do reguł zakonnych nie byli obowiązani się zastosowywać, reguła do ich wymagań się nakłaniała. Starszyzna była od niéj wolną na czas pobytu gości, a po ich odjeździe, obyczaj, raz wzięty, trwał daléj.
Świeccy ludzie przynosili z sobą swawolne rozmowy; nie jeden z dworem na krucyatę ciągnął sługi różne, które w mieście się zostawały i niekiedy tu zamieszkiwały...
Ludność więc była tu wcale inna, niż po miastach, które urosły w warunkach odmiennych. Czoło jéj stanowili kunsztmistrze, rzemieślnicy, rękodzielnicy różni, a po za nimi ci, co na ludzkich słabościach, jak plugawe pasożyty, się gnieżdżą.
Gospód wszelkiego znaczenia co nie miara było, począwszy od tych, w których się knechty piwem upijały, aż do tych, co białym płaszczom dostarczały doskonałych pigmentów, to jest mocnych win, osłodzonych i korzeniami przyprawnych.
Na stole krzyżackim powszedniego czasu, jeśli się taki pigment ukazał, to w małém kółku i pod wymiarem, jaki reguła wskazywała; po gospodach dawano go, ile kto zapłacił.
Na ostatek byli w mieście i tacy mieszczanie, o których powołaniu i zajęciach nikt dobrze nie wiedział. Zwali się albo pokrewnymi jednych, lub protegowanymi drugich i rodziną.
Do tych zagadkowych onego czasu istot, w Malborgu już oddawna osiedlonych, należała i Gmunda Lewen, niemłoda już niewiasta, pokrewną się zowiąca jednego z płaszczów białych, Siegfrieda von Ortlopp.
Siegfried ów, z nad Renu tu przybyły, mąż już zestarzały teraz, milczący, z siły starganemi, dla dawnych jakichś zasług swoich w Zakonie był wielce poważany. Jego powaga osłaniała dom pani Gmundy, który wśród miasta, jak wyspa stał odosobniony, bo do niego ani Sołtys, ani miejscowa władza ni zaglądać, ni od niego nic żądać, ani się mieszać do spraw jego nie śmiała.
Nie tylko Siegfried stary tam uczęszczał; przychodzili i inni Krzyżacy i zabawiano się tam wesoło nieraz do późna. Gdy na Zamku rzucanie kości i gra inna, oprócz warcab a szachów, zakazaną była; wiedzieli wszyscy, iż u Gmundy kubki stały jawnie na stolikach i grywano tu zapamiętale. Nie godziło się téż Krzyżakom w towarzystwie niewiast znajdować, a tu ich zawsze było pełno.
Gmunda Lewen miała po dwie i trzy siostrzenice, sprowadzane z Niemiec, które się ukazywały tu i znikały, czeladź kobiecą liczną. A nikt jéj chowania ich nie wzbraniał.
Stara gospodyni nader wyglądała poważnie: twarz miała surową, namarszczoną, usta usznurowane, i uchodziła za bardzo srogo dozierającą dworu swojego. Gdy się czasem w białych krochmalnych czepcach, szeroko rozpiętych nad głową i spadających aż na ramiona, ukazała w progu swojego domu, w sukni czarnéj, bramowanéj galonami, z torebką i kluczami u pasa, mieszczanie przechodzący kłaniali się jéj do ziemi, a mieszczanki przyglądały się strojom ciekawie, rade naśladować, co jéj z Niemiec przysyłano.
W kościele, do którego Gmunda uczęszczała nader gorliwie, miała swój klęcznik obity aksamitem, najbliżéj ku ołtarzowi posunięty, — i gdy do niego szła, wszyscy przed nią ustępowali. A idąc, szeleściała sukniami, dźwięczała łańcuchami i manelami, których zawsze było na niéj pełno.
Wiedzieli mieszczanie, iż przez nią i Siegfrieda na zamku u Mistrza wszystko, co chciała, wyrobić mogli. Potęga jéj już tak była ustaloną, że choć surowsi, jak Bernard, znać jéj nie chcieli i czasem się odzywali o niéj z przekąsem, nic jéj dotąd już za trzeciego Mistrza nadwerężyć nie mogło.
Dwór Gmundy stał w mieście samém, niedaleko nowego kościoła, jednakże tak odosobniony i odparkaniony, a drzewami osłonięty, iż nie łatwo było zbadać, co się w nim działo. Głównemi jego wrotami od ulicy bardzo rzadko kto wchodził, lecz miał dwie furty mniéj widoczne po bokach, które nie próżnowały. Wieczorami, często po obwołaniu gaszenia ognia, u Gmundy świeciło, lecz nikt-by był nie śmiał o to jéj upominać.
Słowem, było to gniazdo uprzywilejowane.
Lat już upłynęło pięć pono od czasu, gdy z wyprawy na Litwę zwycięzkiéj, w któréj, oprócz rzezi straszliwéj, mnóztwo jeńców młodego wieku zabrano, przypędzono do Malborga kilkadziesiąt sierot, przeznaczonych na życie i niewolę.
Byli to, jak mówiono, chłopcy sami i przypisywano to trafowi, że między niemi znalazło się dziesięcioletnie dziewczę — Baniuta, na którém resztki oszarpanego ubrania, delikatna płeć, wstążka złocista we włosy wpleciona, domyślać się kazały dziecka możniejszego rodu.
W początkach, gdy Baniutę odkryto, surowsi starzy Krzyżacy krzyczeli, domagając się, aby to plugawstwo wprost, ochrzciwszy, zabić i nie żywić. Stary Siegfried ulitował się dziecku płaczącemu i strwożonemu, i, niewiedziéć jakim sposobem wyrwawszy je z rąk oprawcom, wymógł, że mu pozwolono oddać je na wychowanie Gmundzie, która — acz niechętnie, zgodziła się je, jak psa, żywić przy kuchni.
Najpierwéj więc ochrzczono ją na gwałt, dając jéj imię Patronki, czczonej w zakonie, dla znajdujących się tu relikwii jéj, Barbary. Gmunda ze wstrętem podjęła się hodować to stworzenie, które za dziką istotę, nigdy się nie mającą dać przyswoić, uważała.
W istocie, obyczaj miała Baniuta zupełnie inny, niż mieszczańskie dzieci. Na pozór od rówieśnic swoich nieskończenie była przebieglejszą, śmielszą, dojrzalszą i nieunoszoną; odznaczała się dumą i uporem. Biciem i karaniem nic na niéj wymódz nie było podobna. Mdlała z bólu, gdy ją sieczono, ale zacinała usta i nie wydała jęku.
Nie ucząc się, umiała jakoś, czy téż instynkt jéj poddawał, wiele rzeczy, którym się dziwowano.
Niezmiernie zręczna i silna, mogła się jak kot wdrapać na najwyższe drzewo, przeléźć przez płot, wygrzebać w ziemi jamę i w niéj, liśćmi się okrywszy, zakopać, aby jéj nie znaleziono... Ze źwierzętami najdzikszemi znała się, jak swoja, — nie przestraszało jéj żadne. Późniéj, gdy się nieco z nowym bytem oswoiła, wodziła krzyżackie konie najswawolniejsze, lepiéj im dając rady od knechtów.
Gdy ją różnych niewieścich robót uczyć zaczęto, mniéj od innych potrzebowała czasu, aby je sobie przyswoić i nadzwyczajną objawiała zręczność, ale ochoty do nich nie miała. W izbie zamkniętéj dla niéj siedziéć było męczarnią; gdy tylko mogła, wyrywała się na podwórze, a często, gdy znikła, znajdowano ją na drzewach między gałęźmi, lub tak okrytą jemiołą, że jéj dojrzéć było trudno.
Musiano się z nią oswoić, nie mogąc natury jéj przerobić; a że niezmiernie była pracowitą i pożyteczną w domu, i, podrastając, stawała się coraz piękniejszą, Gmunda powoli przywiązała się nawet do niéj.
Mężczyźni, co ją czasem w podwórku widywali, unosili się nad nadzwyczajną jéj pięknością, chociaż wcale się nie przystrajała, i odziać ją wedle niemieckiego obyczaju było niezmiernie trudno.
Na bose nogi długo, zimą i latem, nic wdziać nie chciała. O sukni mowy nie było téż; chodziła w koszuli, w kożuszku, z włosami we dwie długie kosy zaplecionemi, i lubiła tylko bursztyny i korale, może dla tego, że jéj dawny strój dziecinny przypominały. A że o takie paciorki było jéj tu trudno, często z głogu, z jagód, z kwiatków sobie nizała naszyjniki jednodzienne. Tak samo z ladajakich liści, byle zielonych, robiła sobie wieńce na główkę. Dziwnym sposobem, gdy ją zabierając odzierano, nie spostrzegł ten, co z niéj paciorki oberwał, że dziecko miało mosiężny pierścień na rączce. Nie odebrano go późniéj Baniucie, a że ręka teraz zgrubiała i ciasny był na nią, wieszała go na sznurku i, ukrywając pod koszuliną, na szyi nosiła.
Niemieckie dziewczęta śmiały się z niéj, przedrwiwały, przezywały ją kotką dziką, ale zazdrościły jéj wielce piękności, przebiegłości i siły. Maleńka, gibka, zwinna, słabiutka na pozór, Baniuta dźwigała ciężary ogromne, a uderzenie małéj jéj rączki starczyło za ciśnienie kamieniem.
Nauczyć się musiała téj mowy, którą koło niéj szwargotano, ale napróżno usiłowano oduczyć ją litewskiéj. Siadała po kątach, kryła się i śpiewała pieśni, mówiła sama do siebie tylko tym językiem, jakiego ją matka uczyła.
Chodziła do kościoła i musiała się modlić, lecz wszyscy poznawali po niéj, że swoich się bogów nie wyrzekła. Stała strwożona w kościele, a wymykała się z niego, jak tylko mogła. Słowem, było to stworzenie nieuchodzone, ugłaskane tylko pozornie, i jakby wypatrujące chwili, aby pierzchnąć do lasu. Pięć lat upływało, jak ją tu przyprowadzono; z dziecka wyrosła na śliczne dziewczę, z ogromnemi, niebieskiemi oczyma; przyswoiła sobie, co tylko mogła od Niemek; lecz tego, co przyniosła z sobą, ani zapomniała, ani się wyrzekła.
Rozumem i bystrością daleko przechodziła wszystkie rówieśnice swoje.
W pierwszych latach Gmunda i jéj siostrzenice usiłowały się dopytać od niéj coś z przeszłości... ale dziewczę potrząsało główką i mówiło, że nie pamiętało nic, oprócz tego, że ją, porwawszy, odarto i zbito.
Z tych czasów pozostała jéj na prawéj ręce blizna od rany, na którą patrzała co dzień i zdała się ją pielęgnować, jak drogą jakąś pamiątkę.
Posłuszna, pojętna, czasem obojętnie łagodna, gdy się znużyła, — Baniuta sercem się tu nie przywiązała do nikogo... nie zwierzyła nigdy, nie poskarżyła nawet. Wejrzenie jéj na tych, co ją otaczali, pokryjome, pełne było nienawiści i wstrętu.
Pomimo téj dzikości dziewczęcia i pozoru dziwnego, tak pięknością i wdziękiem czarowała wszystkich, że mężczyźni nie mogli się jéj napatrzéć i Gmunda aż się gniewała już na to oblężenie. Baniuta wcale się nie nastręczała, rada chowała po kątach... ale, jako sługa, często téż i wybiedz była powinna, choć nie chciała.
Co się miało stać z tą Litwinką, która na Niemkę przerobić się nie dała, nikt przewidziéć nie umiał. Tymczasem ludzie na niéj oczy paśli, a nawet stary Siegfried, na wszystko zobojętniały, gdy mu posługiwała, wzroku od niéj oderwać nie mógł.
Jakim sposobem Rymos, który przy jednym z białych płaszczów czasem pachołka zastępował, poznał się z Baniutą — odgadnąć łatwo. Trzymał on konie długo pod parkanem dworu pani Gmundy, a traf chciał, że z drugiéj strony w krzakach ukryte dziewczę, korzystając z chwili, gdy we dworze o niém zapomniano, właśnie sobie półgłosem piosnki litewskie zawodziło.
Rymos, jak go tylko nuta doszła, z bijącém sercem przytulił się do parkanu i, korzystając z chwili milczenia, znajoméj sobie dajnos półgłosem strofkę zaśpiewał.
Baniuta krzyknęła, w jednéj chwili już była na wierzchu parkanu i patrzała w dół, drżąca... Zaczęła się rozmowa. Rymos, jak szalony, oczy w nią wlepiwszy, z radości mało nie zapomniał o koniach. W krótkich słowach powiedzieli sobie wszystko, co pamiętali... Baniuta, gdy posłyszała, że jéj wołają, ześlizgnęła się z płotu i znikła... Odtąd Rymos w najchytrzejszy sposób wyrywał się na służbę przy koniach do dworku... i w parkanie znalazł się łopianami zakryty otwór, przez który wygodnie z sobą mogli rozmawiać, jeśli się dziewczynie wyrwać udało.
Obojgu miło było tym dźwiękiem mowy zakazanéj się napawać, która dla nich najdroższą była. Rymos rozmiłowywał się w dziewczynie, ona śmiała się z niego. Była nadto dumną, nadto piękną, nadto młodą, aby biedny, obrukany, znędzniały chłopek coś więcéj w niéj obudził, oprócz politowania. Ale z sobą mówili — o Litwie; Baniuta daleko lepiéj ją pamiętała, uczyła go, czego zapomniał, i o bogach, o obrządkach, o źródłach świętych, o obyczajach domowych, tak mu prawiła, jak stara, przykazując, żeby się nie ważył ani ich wyrzekać, ni zabywać...
Rymos byłby się w niéj rozmiłował okrutnie i już mu się na to zbierało; ale na pierwsze słowo dwuznaczne namarszczyło się dziewczę i słuchać go nie chciało.
— W niewoli niéma kochania! — rzekło — serce zamknięte.
— To cię Niemiec jaki weźmie, bo na ciebie dobrze ostrzą zęby.
— Niech ostrzą, ale mnie z nich nie ukąsi żaden. Powrócę ja do swoich, powrócę... a tam ojciec albo matka narzeczonego mi dadzą takiego, jaki mi należy, co będzie siedział na wysokim grodzie i panował nad wielkim krajem.
Tak dziewczę marzyło.
Rymos był dla niéj sługą, niewolnikiem. Lubiła go, bo z nim jednym mogła się rozmówić tylko — zakazaném słowem.
A gdy po cichu nucili pieśni razem — płakali oboje...
We dworze Gmundy — Baniucie coraz niewygodniéj być zaczynało. Dawniéj miała więcéj swobody, choć pracę cięższą; dorastającéj — ujęto wprawdzie roboty, ale ciągnięto ją do posług w izbach, zmuszano się przystrajać, i Niemcy, zbierający się na pigment i kości, coraz słodszemi na nią rzucali oczyma.
Między panią a sługą, która odzieży wykwintnéj wkładać nie chciała, a wyręczała się innemi, gdy podczas odwiedzin do izb służyć iść kazano, przychodziło do sporów. Baniuta milcząco się opierała; stara jejmość policzkowała ją i łajała.

Uporu sługi niepodobna było przełamać. Wieczorami, gdy gwarno się robiło w izbach, a umyślnie wyprawiano Baniutę do któréj z komnat, gdzie się domyślała Niemców, czyhających na nią, żadna siła jéj tam napędzić nie mogła.
Rymos i Baniuta.

Inne Niemki, może rade temu, przecież się z niéj wyśmiewały, — ona milczała.
O wszystkiém tém, co się tu działo, Rymos wiedział od niéj, a gdy mu opowiadała, zębami zgrzytał, jak źwierz dziki.
— Tam, na ich zamku, żeby fartuch leżący zobaczyli na kamieniu, uciekają, żegnając się jak od złego ducha, — mówił ze złością  — a tu... wolno im wszystko... a na wojnie jak bydlęta dokazują...
Jednego wieczora, gdy wedle zwyczaju podkradł się parobczak do swojego Kunigasa, a nie miał już co rozpowiadać, począł o Baniucie.
Tak samo wprzódy jeszcze o Kunigasie swym mówił dziewczynie, która z niezmierną ciekawością ciągle go potém dopytywała o niego.
Jerzy, od dzieciństwa chowany w surowéj regule zakonnéj, o kobietach mało co słyszał, a mniéj ich widywał jeszcze. Wygnana z murów klasztornych niewiasta była wszakże jednym z najulubieńszych przedmiotów dla kaznodziejów, którzy piorunowali przeciw niéj, aby ustrzedz od sideł i zrazić od wszelkiego z nią stosunku.
Mnisi Krzyżaccy mówili o niéj często, gdyż rycerze w swych wyprawach na wszelkie pokusy narażeni bywali, należało więc ich przeciw nim uzbroić. W kościele nasłuchał się najwięcéj Jerzy o kobietach, i to, co o nich wiedział, najwięcéj z tego źródła płynęło.
Niewiastę więc wyobrażał sobie, jako istotę chytrą, przewrotną, wspólniczkę i pomocnicę szatana, czyhającą na człowieka i zbawienie jego, uposażoną czarownemi dary, mającą siłę demoniczną, i wdzięk węża usypiającego wejrzeniem ofiarę. Żywych niewiast widział mało, bo go trzymano od dzieciństwa wśród tych murów, do których przystęp im był wzbroniony. Na obrazach w kościele święte i męczennice, naówczas najwięcéj czczone: Barbara, Katarzyna, pokrewna mistrza Ludera Święta Elżbieta, były dosyć wdzięczne, choć je ręka niewprawnych mistrzów kreśliła. Bogarodzica występowała surowa i smutna. Z tych wszystkich pobieżnych wrażeń i wskazówek wyobraźnia młodego chłopca stworzyła sobie coś dziwnego, dzieląc całą płeć niewieścią na dwa zastępy: bohaterek świętych i — pomocnic szatana. Jerzy się niewiast obawiał i był zarazem ciekawym.
W opowiadaniach Rymosa, które późniéj przyszły, kobieta ze wspomnień poganina wcale inaczéj się  przedstawiała. Była to wierna towarzyszka mężczyzny, jego pomocnica, na któréj ramionach i ręku cały ciężar domowy spoczywał; wesołe dziewczę za młodu, u źródła, z pieśnią na ustach, potém niestrudzona gospodyni i macierz, gdy raz nad nią pieśń weselną odśpiewano.
Urok jakiś miały dlań te litewskie niewiasty Rymosa, daleko większy, niż niedostępne święte obrazów kościelnych i straszliwe Dalile i Jezabele kaznodziejów.
Nietylko co do pojęcia tego rozmowy z Rymosem zachwiały Jerzym, lecz w ogóle zamąciły w nim dawniéj jasne religijne wyobrażenia i przyjęte prawdy chrześcijańskie.
Tak samo, jak kobieta litewska, tak i świat religijny Litwy walczył w nim z tym, który widział z grodu krzyżackiego. Ku poganom ciągnęła go krew i przytępione wspomnienia młodości; lecz i wielkie, a jasne nauki ewangeliczne, do których się przywiązał, nie zdawały mu się mniéj ponętnemi.
Oba światy, jakkolwiek bojujące i sprzeczne, chciały się przejednać i pogodzić.
Bogowie Litwy, mieszkający wszędzie, spoufaleni z człowiekiem, w tysiącu ukazujący mu się postaciach, zachwycali go; ale i ów Bóg jedyny, który za świat cierpiał, krew przelał i kazał przebaczać wszystkim, a nieprzyjaciół kochać, jak braci, był jeszcze jego Bogiem.
Ani się wyrzec tamtych nie chciał, ni tego, który przecież zwyciężał i panowanie swe nad całym rozciągał światem.
Wątpliwości tylko rodziły się w umyśle Jerzego, gdy naukę ewangelii, tak dobitną, a wykrętnych tłómaczeń niedopuszczającą, porównywał z czynnościami sług Boga ukrzyżowanego, co na piersi znak Jego nosili. Komuż kiedy przebaczyli Krzyżacy? kogóż oni, jak braci, kochali??
Ta dzikość sług niepojętą była dla Jerzego, gdy myślał o Panu ich. Przychodził do dziwnych przypuszczeń i tłómaczeń.
Inne więc było prawo, a życie inne?
Z tych dum dziecinnych w końcu powstało zwątpienie i obojętność; nie chciał myśléć o tém, czego zrozumiéć nie mógł.
Dawniéj gorliwy do modlitwy, Jerzy, począł ją zaniedbywać. Z nauką języka, pieśni, z opowiadaniami o obyczajach, które dziwnym sposobem zdawały się mu jakby przypomnieniami rzeczy dawniéj znanych i wiadomych — przyszła coraz gorętsza miłość Litwy, ciekawość jéj, żądza powrócenia do swoich.
Lecz zdawało się to zupełném niepodobieństwem.
Ani Rymos, ani Jerzy nie znali zupełnie kraju, dróg, sposobów, jakiemi-by się wykraść ztąd można. Przychodzący teraz do nich Szwentas, który się rozmiłował w Kunigasie i pragnął mu dopomódz, choćby największą ze swéj strony ofiarą, wzdychał, ciągle powtarzając, że niéma możności wyrwania się z rąk Krzyżackich.
Robiono najzuchwalsze, najdziwaczniejsze plany; wymyślano niedorzeczne, jakby z bajek zapożyczone sposoby ucieczki; ale Szwentas na wszystkie trząsł głową i pogardliwie spluwał.
Rymos, gdy sami byli, zabawiał Jerzego i uczył go tego, co mu Baniuta, daleko więcéj umiejąca i pamiętająca, powiadała.
Ciągle rozpowiadając i malując tę Baniutę, chłopak w końcu do najwyższego stopnia rozbudził ciekawość młodego Kunigasa. Zaspokoić jéj nie było podobna.
Szpitalnik, który baczném okiem śledził symptomata choroby młodzieńca, dostrzegł w nim łatwo pewnéj zmiany na lepsze. Jerzy był wprawdzie niespokojny, rozgorączkowany, nie swój; lecz siły wracały, życia w nim było trochę, chociaż chorobliwego.
Sylwester wolał to, niż apatyą długą, któréj się nadewszystko obawiał. Za pierwszą razą, gdy Bernard go spytał o stan Jerzego, powiedział mu stanowczo:
— Choroba przesilać się zdaje, jest w niéj zmiana, a to już wiele. Trzeba teraz myśléć, jak zapobiedz, aby licho nie powróciło. Przeszłe życie, zbyt surowe dla tak młodego wieku, było przyczyną choroby, to nie ulega wątpliwości; radźcie nad tém, co z nim zrobić. Starym na grodzie spoczywać w tych murach — dobrze, młodemu w nich rosnąć — ciasno.
Nic nie odpowiedział Bernard, bo bez rozmysłu nic nie poczynał; lecz widać było, że rady nie lekceważył.
Władzy miał dosyć, aby rozporządzać Jerzym. Wystąpienie W. Mistrza Ludera i publicznie dana nagana Bernardowi okazały się zaraz nazajutrz tylko politycznym obrotem nowego naczelnika Zakonu.
Rano posłał Luder kompana swojego po Bernarda. Posłuszny, poszedł on natychmiast, karność zakonną wysoko szacując i z niéj się nie chcąc wyłamywać.
Spodziewał się może od Mistrza, we cztery oczy, nowego, a surowszego napomnienia; znalazł go łagodnie usposobionym.
Ten, wczoraj tak nieubłagany, Luder, pozdrowił go uprzejmie i drzwi swéj celi zamknął, aby ich nie słuchano.
— Bracie Bernardzie — rzekł — jesteście filarem Zakonu, znacie potrzeby jego i najlepiéj wiecie, jak się u nas wszystko rozprzęga. Padliście wy ofiarą za innych, acz niewinną. Musiałem was, co macie zasługi i powagę, strofować i karcić za pozorną samowolę, abym innych władzę moją szanować nauczył. Tłómaczę się wam, bo nie chcę, abyście mnie mieli za człowieka niesprawiedliwego.
Zrozumiecie, com uczynił i dla czego. Ja na was pokładam nadzieję, że tak, jak za poprzedników moich, służyć sprawie Zakonu będziecie przy mnie.
Wiele zwolnionéj reguły potrzeba w ścisłe wziąć karby. Nie lękam się ja losu Orselena, ani noża mordercy; życie moje w ręku Boga; a gdyby była potrzebna krew, dla czegóż-bym jéj przelać nie miał? Lękam się czego innego: krnąbrności i lekceważenia téj samej starszyzny, która mnie wybrała, nie dla moich zasług, ale dla imienia... a ufa dziś, że się wywdzięczę bezkarnością...
Wy, skromny pracowniku, — dodał wyciągając rękę do Bernarda, — pomagajcie mi, ale nie okazujcie, iż jesteśmy z sobą zgodni i w zmowie.
Gdy tak mówił Mistrz Luder, rysy jego twarzy, wczoraj tak nic nie znaczące i pospolite, rozjaśniły się rozumem i zapałem, z któremi ukrywać się zdawał dla ogółu.
— Bardzo wiele do czynienia mamy, bracie Bernardzie — dodał wzdychając — bo jak u Templaryuszów, których doścignął palec Boży, i u nas reguła się wypaczyła, połamała i przekroczyły ją zwyczaje swawolne.
Najprzód, pobożności u nas niéma, Boga nie widzimy przed sobą, i ztąd płynie zło wszystko. Rycerstwem jesteśmy do zbytku, Zakonnikami za mało. To, co się zbawieniem zdawało dla nas: napływ obcych, miłość całego świata, z jaką się do nas garnął i garnie, powoli nas gubi. Na dziesięciu mężnych i pobożnych rycerzy, przybywa do nas stu rozpustnych zbójców, którym smakuje wojna z pogany, bo w niéj wszystko im wolno. Musimy ich jeszcze ze czcią przyjmować, gościć, poić, a oni nam zarazę przynoszą.
Po staremu więc, bracie Bernardzie, pracujcie, patrzcie, słuchajcie, czyńcie co potrzeba, aby Zakon nie upadł; a w czém ode mnie poparcia zechcecie, z tém przyjdźcie potajemnie do mnie.
Bernard uradowany podziękował za zaufanie i za wyjaśnienie Luderowi, który, w téj chwili posłyszawszy nadchodzącego kompana, zaraz zmienił ton i odprawił go mruczeniem groźném.
Znowu więc Bernard, pokrzepiony, rozpoczął swą niewidzialną pracę.
Lecz tak jego, jak Mistrza, zabiegi dla pohamowania rozprzężenia były prawie bezskutecznemi; kilku ich było dobréj wiary i woli przeciwko zastępowi całemu Krzyżaków, których życie, samo wojenne rzemiosło, nieustanna potrzeba zawojowywania i przywłaszczania sobie coraz więcéj krajów, aby zyskać trwałe granice i bezpieczeństwo, nauczyły przewrotności, fałszu, okrucieństwa w polityce; a polityka, jak zawsze, odbiła się potém w obyczajach. Zgwałcenie prawa moralnego w jednéj sferze sprowadza lekceważenie jego w innych. Zdradzano umowy, łamano traktaty, szydzono ze słów i obietnic danych Polsce, Litwie, Pomorskim panom; miano-ż potém szanować regułę Zakonną i prawa mniejszego znaczenia?
Zakon, szpitalnym uczyniony, to jest miłosiernym, mógł się utrzymać; stawszy się zaborczym w imię Chrystusa, kłam zadawał nauce tego, którego wyznawał.
Zaród więc rozprzężenia tkwił już w saméj naturze jego potwornéj.
Brat Bernard, po sprawozdaniu niedorzeczném Szwentasa, parę razy jeszcze coś z niego dobyć próbował, wreszcie, uznawszy go głupim i niezdolnym — nie myślał już o nim.
Jerzy zawsze wydawał mu się narzędziem, które na korzyść Zakonu dawało się wyzyskać. Jak? tego sam jeszcze jasno nie wiedział.
Chrześcijanin, wychowany w wierze, w któréj się gorliwym być zdawał, mógł, nawet na swobodę puszczony, zanieść jako apostoł, chrześcijaństwo na Litwę. Zamiast krwawego podboju, z jego pomocą Zakon mógł sobie pozyskać zwolenników i sprzymierzeńców. To apostołowanie wydawało się Bernardowi najzdrowszą i najlepszą polityką, chociaż ona wcale ogólnym pojęciom Krzyżaków i ich obyczajom nie odpowiadała.
Lecz cóż ważył na téj próbie? Bernard, rozmyślając, w końcu sam jednak miał wątpliwość: czy Jerzy, wypuszczony na swobodę, nie uległ-by wpływowi rodzinnego otoczenia i czy-by Zakonu nie zdradził?? Wychowany tu, w wiele spraw samém patrzeniem na nie wtajemniczony, mógł być niebezpiecznym i szkodliwym...
Wahał się więc Krzyżak i po rozwadze postanowił dłużéj jeszcze Jerzego przygotowywać, a nadewszystko, właściwém postępowaniem wpoić mu miłość Zakonu.
Wszystko to za późném już było. Dowiedziawszy się od Sylwestra Szpitalnika, iż chłopak zdrowszym się wydawał, tegoż dnia poszedł do niego Bernard.
W istocie znalazł w nim zmianę. Twarz krasił choć słaby rumieniec; Jerzy był więcéj ożywiony, mniéj uparcie milczący.
Zwykle do zbytku surowy, Bernard, dla swojego pełnego nadziei wychowańca przybrał twarz, jak mógł, najłagodniejszą, oblicze słodyczy pełne... Zasiadł poufale na téj ławie, w oknie, naprzeciw niego, na któréj wieczorami Rymos się zwykł był mieścić, i zawiązał z nim rozmowę, ojcowskim tonem, z dobrocią i wyrozumiałością wielką.
— Widzę, że w istocie lepiéj wam jest — rzekł — i Bogu za to niech będą dzięki. Wierzcie mi, że ja wam dobrze życzę, a że się po was wiele spodziewam dla Zakonu, radbym wypielęgnować na silną jego podporę.
Ci, co ze świata przychodzą do nas, zawsze coś z niego tu przynoszą, z czego się im otrzepać i obmyć trudno; wam Pan Bóg dał się tu od dzieciństwa wychować, osłonionemu od zgubnych wpływów. —
Jerzy słuchał z oczyma spuszczonemi; sam Bernard zmiarkował, iż nadto górnym tonem do wyrostka mówić rozpoczął, i zmienił przedmiot natychmiast.
— Może wam w tych murach, do których my starzy nawykliśmy, — rzekł — smutno i duszno? mówcie. Chorym się wiele dozwala!
Jerzy podniósł oczy, uśmiechnęła mu się nadzieja trochę większéj swobody; chociaż jeszcze odpowiedziéć nie śmiał, Bernard mógł się dorozumiéć, iż tknął strunę, która zadrgała.
Naówczas już, oprócz samych Zakonników, prócz niemieckiego mieszczaństwa i kolonistów włościan, ściągniętych dla zaludnienia podbitéj ziemi, któréj mieszkańcy albo padli wojny ofiarą, lub się rozpierzchnęli, — wiele uboższéj szlachty z różnych krajów niemieckich przybywało, otrzymując tu nadania lenne od Zakonu. Już w tych latach kilkadziesiąt rodzin w ten sposób około Malborga, Królewca i po powiatach się osiedliło. Pierwsi ci przybysze: Pynau, Mul, Stubechy, Brandisy, Muckenbergi, Ewerowie i t. p. mieścili się w pobliżu grodów, które ich zabezpieczały od napaści.
Pomiędzy Malborgiem i Żuławami, w niewielkiém od miasta oddaleniu, siedział na folwarku swym, Pynaufeldem zwanym, jeden z najpierwszych kolonistów — Ditrich von Pynau, który na myśl przyszedł Bernardowi. Zdało mu się, że tak blizko i pod okiem mając Jerzego, a dając go Pynauom, aby u nich trochę odetchnął swobodniéj, zarazem chłopca uzdrowi i na żadne nie narazi niebezpieczeństwo.
Ditrich von Pynau, z żoną niemłodą, z dwoma synami, którzy mu do nowego gospodarstwa pomagali, mieszkał o godzinę niespełna pieszéj drogi od grodu.
Wszystko będąc winien Zakonowi, bo ubogim tu przybył z jednym wozem i kilku wierzchowcami tylko, a dziś już miał zasobne gospodarstwo; stary Ditrich gotów był do wszelkich posług. Jerzy mógł tam u niego odżyć, pokrzepić się, a nic mu nie groziło.
Pynauowie nie troszczyli się o nic więcéj, jak tylko o zdobycie mienia, pracowici byli, skąpi, życie wiedli twarde i surowe, popsuć więc chłopca nie mogli.
— Wiesz co? — odezwał się wreszcie Bernard. — Mnie-by się zdało, że trochę cię puścić na wiejskie powietrze nie zawadzi. Chcesz-li, pomówię z Pynauem, który pod miastem ma nadaną ziemię, aby was wziął na czas jakiś. Młodzi lubią łowy, możecie i zapolować z nimi: stary, choć czytać i pisać nie umié, wiele świata widział.
To mówiąc, patrzał Krzyżak w oczy Jerzemu, i pochwyciwszy nieśmiałe, ale wdzięczne wejrzenie jego, dodał śpiesznie:
— Zgoda? poproszę Mistrza o pozwolenie, a staremu Ditrichowi gdy powiem, będzie was jak własne hodował dziecię.
Jerzy zarumieniony wstał i podziękował tylko. Bernard uradowany wyszedł natychmiast.
W istocie, ta trocha swobody w pierwszéj chwili poruszyła wielce chłopaka. Zdawało mu się, że ją zużytkować potrafi; jak?... nie był pewien jeszcze. Może do ucieczki, o któréj śnili i radzili.
Dopiéro po rozmyśle Jerzy rozrachował, iż rozstać się będzie musiał z Rymosem i Szwentasem, że znowu się znajdzie wśród Niemców samych, których co dnia więcéj nienawidził.
Ale już słowa cofnąć było niepodobna.
Reszta dnia upłynęła na ciężkich rozmyślaniach i walce z samym sobą, aż do wieczornego przybycia Rymosa. Stary parobek dnia tego jakoś przywlec się nie mógł do swego Kunigasa, choć ten tu do rady potrzebniejszym był od chłopca.
Na pierwsze słowo, którém Jerzy zapowiedział prawdopodobny swój odjazd do Pynaufeldu, Rymos rozpaczliwie zakrzyknął i ręce począł łamać. Dopiéro ochłonąwszy, dojrzał on i Jerzemu ukazał, że to zesłanie na wieś, tak od Malborga blizką, mogło miéć swe korzyści.

— Kunigasie mój! — rzekł. — Nie już was Pynauy te w niewoli będą
Brat Bernard odprowadza Jerzego do Pynaufeldu.

trzymać zamkniętego? Po to was tam ślą, abyście odetchnęli. Oni około roli dużo mają do roboty i dzień a noc gospodarstwa pilnują. Będziecie i wy mogli jeździć i chodzić, gdzie zechcecie. A któż wam zabroni do miasta? do Malborga?
Jerzy miał myśl inną: chciał uprosić dla siebie pacholę do posługi i wybrać Rymosa. Oba jednak pomiarkowali, że prośba o niego mogłaby zdradzić ich stosunki i tajemnicę. Rymos się zląkł, Jerzy zawahał.
Młodemu z grodu się wyrwać do Pynaufeldu potajemnie było trudno; Szwentas, daleko doświadczeńszy i przebieglejszy, miał na to sposoby. Mógł więc Jerzy jego się spodziewać przynajmniéj. A szło mu o zachowanie tych dwu sług swoich, z którymi go jakby jedna krew i jedna miłość łączyła. Pokładał nadzieję na nich, czuł się nie tak odosobnionym, mając ich przy sobie. Rymos na Perkuna i wszystkich bogów, jakich znał, zaklinał mu się, iż wiernym pozostanie; a gdyby potrzebował usługi, gotów dla niego na wszystko.
Nazajutrz o wyjeździe do Pynaufeldu mowy nie było jeszcze. Jerzy wstał ze swego łóżeczka i przechadzał się; Sylwester przyszedł doń uśmiechnięty i taką w nim znalazł zmianę szczęśliwą, iż myśl Bernarda, o któréj wiedział, zabierał się jak najgoręcéj popierać.
Bernard krzątał się już około wyprawy.
Szło mu o to, aby sobie, a przez to Zakonowi, serce Jerzego pozyskać; nie wiedział wcale, co się w niém teraz gnieździło. Chciał więc na tę małą, pierwszą wyprawę, Jerzego wyposażyć wygodnie i tak, by miłość własna jego nie cierpiała na tém. Tegoż dnia ze składów Trapiera, to jest Szatnego Zakonu, wybrał suknie, przybór do konia, płaszcz, lekkie uzbrojenie i sam poszedł konia w stajni napatrzyć, na którym-by Jerzego mógł wyprawić. Pomyślał i o pachołku dla niego; bo na folwarku rąk musiało być mało, a o usługę trudno, i żeńskiéj się obawiał Krzyżak. Zdało mu się, że Szwentas, do czego innego mniéj zdatny, a wierny dotąd sługa i donosiciel, najstosowniejszym będzie towarzyszem.
Wcale się w nim litewskiego nie obawiał pochodzenia, gdyż od wielu lat miał dowody nienawiści, jaką on dla swoich pałał.
Stało się więc, czego nikt nie przewidział, a czego Jerzy mógł sobie życzyć najgoręcéj: dodano mu niezgrabnego Szwentasa za stróża i towarzysza.
I we trzy dni potém, Jerzy w towarzystwie Bernarda, za sobą mając na grubéj, ciężkiéj szkapie uśmiechającego się parobka, w szarym płaszczu z półkrzyżem czarnym, jechał pięknego dnia zimowego do Pynaufeldu, gdzie miał kilka miesięcy pozostać.
Twarz wprawdzie miał jeszcze smutną i bladą, ale w oczach błyskało coś, jakby lepszéj przyszłości przeczucie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.