Kurjer carski/Część pierwsza/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kurjer carski |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Bankowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leo Belmont |
Tytuł orygin. | Michel Strogoff. Le courier du tzar. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Na przystani było zbiegowisko. Niemogący wyjechać przyszli patrzeć na zmuszonych do wyjazdu. Policja surowo baczyła, aby nikt nie przedarł się na statek bez przepustki. Oddział kozacki pilnował brzegu na wypadek potrzeby okazania pomocy policjantom. Ale tłum był, jak zwykle, pokorny, acz posępny.
Kominy „Kaukazu“ dymiły. Gwizdania sygnalizowały odjazd. Strogow stał na pokładzie obok młodej Liwonianki. „Brat i siostra“ wyjeżdżali z upoważnienia gubernatora. Nie zadał jej dotąd pytania o powód jej podróży. A ona dziękowała mu jeno niemem wejrzeniem: bez jego pomocy, zesłanej przez Opatrzność, byłaby uwięzioną w tem mieście. Żegnali wzrokiem radzi przystań, oddalającą się, w miarę, jak statek sunął po rzece. Wołga, starożytna Ra, jest najrozleglejszą rzeką w Europie. Ciągnie się na przestrzeni 4300 kilometrów, przyjmuje wody dwustu rzek, jest pniem głównym olbrzymiego systemu dopływów i kanałów, skraplającego 9 gubernji i siedemdziesięciu gardzielami wpada w Morze Kaspijskie. Jej fale, zamulone u wierzchołków, jaśnieją i szerzą się od wód wpadającej w nią pod Nowogrodem Niższym bystrej Oki, zyskując na spławności. Niosą one liczne barki i tratwy z drzewem.
Statki Towarzystwa Transportowego, kursującego pomiędzy tem miastem a Permem, zatrzymują się w Kazani na godzinę dla zaopatrzenia się w nowy zapas węgla, a skręcając nieco poniżej tego miejsca, w górę wód wpadającej tu Kamy, zużywają na całą tę drogę blisko 62 godzin.
Parostatek „Kaukaz“, na którym Strogow zajął dla siebie i towarzyszki dwie kajuty pierwszej klasy, zabierał trzy kategorje podróżnych. Do pierwszej należeli bogaci kupcy — Ormjanie, Turcy, Indusi, rzucający się w oczy charakterystycznością świetnych narodowych strojów. Do drugiej należeli przeważnie Tatarzy, zajmujący wielkie wspólne kajuty. Rozmaita biedota cisnęła się wprost na pokładzie, obozując na swoich tłumokach. Prócz wygnańców–azjatów było tu sporo chłopów rosyjskich, zmierzających do miast i wsi swojej gubernji, czego im dekret nie wzbraniał. Spłowiałe barwy łachmanów i szare twarze tej gromady ludzkiej licowały z monotonią piasczystych brzegów tej części drogi, gdzie ołówek rysownika zrzadka uchwycić mógł jakiś malowniczy pejzaż urodzajnego pola, lub zielonych wzgórz.
Zapatrzona smutnie w brzegi Liwonianka pierwsza przerwała dłużące się od godzin paru milczenie, zwracając się do Strogowa:
— Bracie jedziesz do Irkucka?
— Tak, siostro. Jak i ty. A gdzie ja przejadę, i ty przejedziesz.
— Jutro opowiem ci, dlaczego jadę za Ural.
— Nie wymagam tego.
— Ale przed bratem nie wolno mieć tajemnic — uśmiechnęła się smętnie. Tylko że dziś... jestem tak zmęczona.
— Pójdź więc odpocząć do kajuty.
— Dobrze!
— Idź...
Zatrzymał się. Zrozumiała, że chciał ją nazwać po imieniu.
— Nazywam się Nadja — wyciągnęła doń rękę.
— Idź, Nadziu! I polegaj na twym bracie, Mikołaju Korpanowie.
Odprawił ją do kajuty. Potem sam jął błądzić po statku. Obserwował podróżnych. Lecz nie wdawał się z nimi w rozmowę. Uważał to za najlepszy sposób zachowania swojego incognito. Zresztą inni także milkli, gdy przechodził. Wszędy wisiało tłoczące podejrzenie, że policją wysłała na statku swoich tajnych agentów. Wystrzegano się mówić w głos wobec nieznajomego. Tylko dwaj cudzoziemcy zachowywali zupełną w rozmowie swobodę, używając nadto — widać dla wprawy — rosyjskiego języka.
— Ach, to pan, drogi towarzyszu, pan, którego miałem przyjemność poznać na balu w Moskwie i widzieć przelotnie na jarmarku! — zawołał głos wesoły.
— Ja we własnej osobie! — odparł głos suchy.
— Jedziesz pan tedy za mną?
— Albo przed panem!
— Za?.. Przed?... A gdybyśmy byli, jak żołnierze, idący zawsze w jednym szeregu.
— Mimowoli wyprzedziłbym pana.
— Oho! Doskonale! Ścigajmy się jednak później na teatrze wojny, gdzie będziemy rywalami.
— Może nieprzyjaciółmi.
— Niech i tak będzie. Miłą mi jest pańska precyzja. Ale po cóż, do licha, mamy tutaj już wieść spory, skoro o wyprzedzeniu się na jednym statku nie może być mowy?! Wszakże pan jedziesz do Permu tą samą, co i ja drogą?
— Zapewnie!.. Najdogodniejszą — do wrót Uralu.
— Więc będziemy mieli czas, znalazłszy się za granicą, w Syberji, zawołać: „Każdy za siebie, a Bóg za...“
— Za mnie!
— Albo za mnie!... A teraz przez kilka dni neutralnych, kiedy wiadomości kapać nam nie mogą, będziemy przyjaciółmi, nim staniemy się rywalami.
— Nieprzyjaciółmi!
— Niech i tak będzie! Zresztą przyrzekam chować w tajemnicy przed panem to, co zobaczę...
— A ja to, co usłyszę...
— Ręka?
— Ręka!
Pięć palców sangwinika potrząsnęło dwoma palcami flegmatyka.
— A propos, telegrafowałem kuzynce tekst dekretu, ogłoszonego o 12–ej, dziś o godz. 10 minut 17.
— Ja do Daily Telegraph o 10 minut 13.
— Brawo, panie Blount!
— Brawo, panie Jolivet!
— Muszę odegrać się o te cztery minuty.
— To będzie trudne.
— Spróbuję!
Przyjaciele, czy wrogowie, obaj myśliwi na nowości, dzięki propozycji towarzyskiego Francuza i aprobacie zmilkłego Anglika, za chwilę pili przy tym samym stoliku w bufetowej sali autentyczne Cliquot. A Strogow, patrząc na nich, myslał: „Oto ciekawscy, których należy się wystrzegać“.
Liwonianka nie przyszła obiadować. Spała w kajucie. Nie chciał jej budzić. Zapadał łagodny w tym pasie i o tej porze zmierzch. Strogow, błąkając się po pokładzie, wszedł na schodki i wkroczył do oddziału trzeciej klasy. Mnóstwo nędzarzy chrapało, rozłożywszy się na podłodze, z węzełkami pod głową. Niektóre gromadki w połysku czerwonych latarni, zapalonych na skraju statku, gwarzyły półgłosem. Była tu grupa cyganów — tancerzy i akrobatów, wypędzonych nagle nielitościwym dekretem z jarmarku. Mówili swojem oryginalnem narzeczem.
Naraz Strogowa uderzyły dwa znajome głosy. Jakimś instynktem wiedziony ukrył się w cieniu wielkiego komina od kotła parowego. Nasłuchiwał.
— Powiadają, że kurjer wyjechał z Moskwy do Irkucka! — mówił głos kobiecy.
— Powiadają, Sangaro! Ale lubo dojedzie za późno, lubo nie dojedzie wcale! — odparł głos męski.
Nie ulegało wątpliwości. To była ta sama para cygańska, która rozmawiała przy nim wczoraj wieczorem.
Cofnął się. Udał się do swojej kajuty. Legł w ubraniu na łóżko, z rękoma pod głową. O śnie nie było mowy. Dumał:
— Kto wie o moim odjeździe i kto się tem interesuje?