<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Lato leśnych ludzi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa Lublin Łódź Poznań Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




Przedwiośnie.

Rosomak i Żuraw zimowali w mieście; na straży leśnego raju został Pantera. Wieści zamieniano rzadko — i ptaki zimą nie śpiewają, a tylko czasem witają się i żegnają krótkiem, a wymownem hasłem zimowym „cierp, cierp, cierp“.
Więc gdy w końcu lutego ujrzał Rosomak kopertę z patykowatem pismem druha, rzekł tylko:
— Będzie wczesna wiosna; musiały już przybyć skowronki, kiedy się Pantera odzywa.
Otworzyli chciwie list — i czytali razem, dla pośpiechu i oczy im błyszczały uciechą:
— Wodzowi i druhowi pozdrowienie leśne. Donoszę wam, że wczoraj obudził się ze snu nasz domownik, Tupcio. Zasnął tak gruby, że ledwie się w bucie zmieścił, a wczoraj wyszedł tak szczupły, że cholewa mu była jak korytarz. Wgramolił mi się zaraz na kolana i pokłół na przywitanie, fukając: jeść! Pożarł masę sera i mleka, od razu rozpęczniał, a dziś, gdy to piszę, gania po całym domu, czyniąc nocną policyę na myszy. Ma się tedy ku wiośnie.
Ale Kuba twierdzi znowu inaczej.
Kuba w październiku zrobił na piecu gniazdo. Zaciągnął tam parę ścierek, moje ciepłe rękawice, czepek Drozdowy, dużo waty z gościnnej kołdry, na wierzch przywlókł parę gałęzi z oleandrów, a gdy szopa była pod sufit, wsunął się do środka, wejście zasunął i chrapnął. Onegdaj też wyjrzał. Temu sen służy. Szubę ma popielatą, lśniącą, kitę jak strusi pióropusz, na uszach pendzle zawadyackie. Wylazł, przeciągnął się, chlapnął wody, zagryzł orzechem — i wyskoczył do ogrodu. Mało wiele bawił, wrócił zły, szubę zmoczył, nogi obłocił — pączki wypluł.
Powiada, że gorzkie, bez żadnego wigoru, i że najlepiej jeszcze spać — a dobre przyjść musi. Powiedział mi to z pieca, otwór chałupy zasunął — i tylem go oglądał.
A Bogatka, co u nas też zimuje i ćwiczy móle po całych dniach, zaczęła się jednak na wolę napierać. Ano dobrze — otworzyłem okno — poszła jak na wesele z wyrwasem. Obiera robactwo z klonu pod oknem, i ćwierka do mnie: już czas, już czas.
I komu z nich wierzyć, boć i skowronki są — a jakże! Poszedłem z nimi się przywitać — aż daleko w pole.
Po zapadach śnieg leży, lód trzyma, a po haliznach goło i czernieją stare kretowiska. Wicher jak mięta — niby zimny, a smali i skowrończy gwar już posiadł nasz łan aż do jesieni.
A o innych wędrownikach takie wieści. Zapadły na nocleg w zeszły piątek pierwsze gęgawy, i gomon wielki podniosły, poszedłem też posłuchać, jakież z za morza wieści prawią. Czysta, echowa była noc, ale jeszcze mroźna, brzegi zalewów lodem się ścięły — i tak trwał aż do południa. Co noc na sad nasz czarny opadają rzesze podróżnych ptasząt. Spadną, mało co mówią, o świcie ruszają dalej — to nie te co z nami lato spędzą. Ruszyły dopiero te pułki, co dalej na północ mają przeznaczenie.
Kuropatw trzy pary mam na górce, znalazłem w sidłach chłopaczych po śniegu — i te mnie co rano pytają — ile jeszcze niewoli?
Rajcują o tem wróble, zmówiny już między nimi jak w zapust. Te już się klną, że wiosna tuż.
Pszczoły — jak Kuba! Zastukałem do jednych: pytam: matko, czy wiosna? Zaburczały sennie: cyt, cyt — matka śpi.
I komu wierzyć — i jak tu wytrzymać!
Nie wiosna to — i nie zima jędza. Nie pochód to hetmański raju — ale już przednie wici rozesłane: „sposobić się czas“.
Więc się kto gorętszy sposobi. Leszczyna kutasiki karminowe jeszcze od chłodu otula, ale kotki już puściła na wicher — we wodach lodowatych — na dnie widać pęczniejące kaczeńce, pod liśćmi w gaju można wyszukać zawilce. Wszystko gotowe — czeka i ucho do ziemi przyłożywszy — słychać, że coś grać zaczyna, aż człowiek dorozumieć się nie może — ziemia li gra, czy jego własna krew — jedno! Żyć, żyć, żyć!
Jak wszystko w jeden głos to krzyknie, zawołam do was: bywajcie!
Tymczasem sposobię chodaki, konopacę czółno, kosze i więcierze narządzam — i czekam, drżąc z ochoty.
Tyle było listu. Rosomak go raz jeszcze przejrzał.
— Dżdżownice nie ruszyły, rzekł.
Jędza jeszcze wróci.
Westchnęli oba. Tęsknica skręciła ich serca i Żuraw dodał:
— Zaleciało barwą, wonią, smakiem, muzyką aż boli — tak tęskno. Wymknijmy się choć za rogatki, posłuchajmy, popatrzmy, wichru się napijmy!
— Choć z wizytą do swoich! potwierdził Rosomak. Bo czekać nam jeszcze długo. Do przesilenia i dalej — całe dziewięć niedzieli!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.