<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Lato leśnych ludzi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa Lublin Łódź Poznań Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




Genealogia.

O starodawnym, bo jak bór odwiecznym rodzie mowa tu będzie.
Ma on przodków we wszystkich wiekach i tradycyę we wszystkich szczepach ludzkości; boć nie ród to ciała, lecz duszy — nie ród lasu mieszkańców, lecz lasu miłośników, przyrody czcicieli.
Z rodu tego był poeta, co w Helladzie wyśpiewał myt Pana i Faunów, i ten co stworzył Baldura w Skandynawii, i ten ich krewniak duszny, co w obchód religijny Arjom dał Kupalną noc czarowną. I patrona swego ów ród ma, gdy ludzkość weszła w Pana Jezusowe szeregi.
Ich duszę miał, z ich rodu był słońca miłośnik i śpiewak, ptasząt i ryb kaznodzieja, wszelkiego stworzenia przyjaciel Seraficki Święty Franciszek.
Mędrców i uczonych mają w swym rodzie i pozornie teraz wchłonięci w miliony ludzkości, zachowali przecie odrębność i właściwość swych leśnych dusz.
Ogarnęły ich ziemskie przewroty, życie gorączkowe, skomplikowane warunki, materyalna walka o byt. Odsunęła ich od przyrody cywilizacya, postęp tak zwany, niszczenie natury przez rozrost przemysłu, straszny ciężar nowoczesnego bytu, nowoczesnych praw i obowiązków.
Pozornie niema dla leśnych ludzi ni miejsca ni życia. Przystosowali się do warunków i już teraz niczem się jakoby od reszty ludzi nie różnią. Spełniają swe obowiązki powszednie, pracują wśród innych z innemi, obcują z cywilizacyą, biorą udział w postępie, korzystają z wynalazków, umieją się obchodzić z pieniędzmi, mieszkają w miastach, ubierają się przeciętnie, bywają w teatrach. Czyżby ród i tradycya leśnych dusz zginęła? Przenigdy! Nieśmiertelny jest duch i ród ducha nieśmiertelny — tylko kto rodu tego ciekaw — z rodu tego być musi — i wtedy krewniaka odnajdzie.
Nie trzeba koniecznie szukać go wśród cichej wsi i głębokich borów, wśród ludzi stojących u warsztatu przyrody, w jej królestwie — można tam szukać długo i napróżno — a znaleźć w wielkiem fabrycznem mieście. Można znaleźć w uczniowskim pokoiku, gdy chłopak po odrobieniu algiebry, zamiast iść szukać rozrywki w dusznej sali knajpy, z gilem chowanym się bawi i dogląda, w suterenie szewca, co ledwie wie nazwę ptaka, co mu ćwierka przy robocie. I w tłumie ulicznym znaleźć można po szczególnem zachowaniu w nadzwyczajnych wypadkach miejskiego życia.
Gdy wychodzą wieczorem dzienniki z ostatniemi depeszami wojny, skandalicznego procesu, sensacyjnego mordu, a ktoś nie bierze do rąk gazety, ale przypatruje się z uśmiechem sadowieniu się wróbli na nocleg — z rodu leśnego jest.
I z tegoż rodu jest taki, co wśród uroczystego pochodu ulicznego, gdy wszystkich pochłania muzyka, stroje, ekwipaże, paradne szeregi wojska lub korporacyi dojrzy zziębniętego psiaka przed zamkniętemi drzwiami sklepu i otworzy mu z dobrem słowem życzliwości.
Wśród ogłoszeń dziennikarskich członek tego rodu wyszuka adres sprzedawcy słowika w klatce, zna handlarzy ptaków, więźniów tych wykupuje z niewoli i z wiosną puszcza na wyraj — równie jak one radośny.
Leśni ludzie zwykle trzymają się samotnie, dusze swe kryją, o swojem wnętrzu z nikim nie mówią, wiedząc, że to innych nie zajmuje.
W potwornym młynie ziemskim, gdzie bożyszczem jest interes, walka o zbytek i użycie wykwitu cywilizacyi — obcując z innemi mają w oczach często zgrozę lub krytyczne zdumienie, ale milczą — i spełniając swe społeczne obowiązki — baczą tylko, by się nie dać zgnieść, zmiażdżyć. O dusze swe nie trwożni są — tych zaraza świata nie skazi.
I tak trwają, rzadcy wśród świata i obcy mu zupełnie. Czasami znajdują druha. Otwierają się na ścieżaj wrota duszne, krzepią się wzajem, marzenia, potrzeby, tęsknice zmieniają się w słowo. Wyrażają ufnie głos swobody, ciszy, obcowania z naturą, przetwarzają swe żądze — aż utworzą czyn, aż wypracują sobie rzeczywiste, żywe, wedle swej duszy bytowanie.
I takie jedno lato leśnych ludzi tu będzie zawarte. Dla tych co je przeżyli — kronika szczęścia; dla tych co po świecie rozproszeni o niem samotnie marzą — bratni upominek i może do czynu pomoc.
Było ich tedy trzech.
Najstarszy, za wodza i kierownika obrany, był przemyślny, uparcie w postanowieniu zawzięty, w wykonaniu zamiaru prędki, naukowo z przyrodą zżyty i obeznany.
Ziemi szmat posiadał, a wśród tej ziemi bagna i lasy, leniwemi rzeczułkami jak siatką porżnięte — od ludzkich dróg dalekie, dla ludzkich chciwości nie łakome.
Tam w głębi tych tajni, ukryta jak gniazdo, powstała pewnej wiosny chata samotna. Jakiś czas bielał gontowy dach i trzaski i czerniały koleiny wozów, co z dala przywiozły materyał — po roku zasnuła zieleń traw — i mchy — wszelki ślad osady.
Dzikie wino i róże pokryły ściany, chata się stopiła, wrosła w okalający szczelnie las.
Nazwali ją leśni ludzie swoim wyrajem.
Wódz przez życie potracił swych blizkich i żadnej rodziny nie posiadał. Dom jego natomiast był pełen Bożych domowników, nad któremi rząd i opiekę trzymał towarzysz jego i druh, którego sobie wychował i w swym duchu urobił.
W gwarze leśnej swojej — wódz miał przydomek Rosomaka, ten drugi został nazwany Panterą.
Najmłodszy ze trzech — cały złożony ze stalowych muskułów, chybki, zwinny — miał też swej imienniczki drapieżność i dzikość. Znał naturę ze współżycia z nią, rozumiał bór i wodę i pole — i duszę miał nawskroś leśną.
A potem do tych dwóch stowarzyszył się trzeci, którego Żurawiem nazwano.
Ten uchował w życiu najczystszą duszę. Był uosobieniem dobroci, łagodności i wewnętrznej słonecznej pogody. Cieszył się leśnem życiem jak się młodość tylko radować może. Marzyciel był, zawsze trochę roztargniony, rad się śmiejący — pracowity za wszystkich a zdrowia i wytrzymałości żelaznej.
I byli ci trzej, siebie wzajem dopełniający, stałemi letniemi osadnikami głuszy, twórcami tego pierwotnego bytowania, stanowili jedno z puszczą, żyli w niej jak wszelkie stworzenie co do niej ściągało z wiosną na wyraj — odlatywało jesienią.
Zimą, zamknięta na głucho — z latem razem zasypiała chata. Osypywały dach żółte liście, potem śnieg — niknęły ścieżki letnie, a za to zwierz swoje po śniegu rysował.
Sikory nocowały pod dachem, wiewiórki po skrzynkach gniazdowych, zające żywiły się na żarnowcu, w szczeliny podwalin na sen zimowy wciskały się węże; na zmarzłe jagody wina i głogi przylatywały gile, a niekiedy podsuwały się do ogrodzenia sarny i skubały uschłe łodygi letnich kwiatów, które Żuraw wypielęgnował.
A daleko, wśród ludzkiego mrowia leśni ludzie o tej chacie swojej marzyli tęskniący i myślą byli z sikorami, gilami i z całą tą rzeszą swych letnich współtowarzyszy.
I czekali — wiosny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.