Lekarz wiejski/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Lekarz wiejski
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1881
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Le Médecin de campagne
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ II.

Przez Pola.



Nazajutrz Genestas, dbały jak każdy jeździec o swego wierzchowca, udał się zaraz z rana do stajni i ta staranność, z jaką Mikołaj konia jego wyczyścił, zadowolniła go bardzo.
— Już-to na nogach, komendancie Bluteau? — zawołał Benassis wychodząc na spotkanie gościa. — Otóż to znać prawdziwego wojaka, który wszędzie, nawet na wsi słyszéć musi pobudkę.
— Jakże się pan dziś miewa? dobrze? — zapytał Genestas podając mu po przyjacielsku rękę.
— Nigdy się zupełnie dobrze nie miewam — odparł Benassis nawpół wesoło, wpół smutno.
— Pan dobrze spał? — zagadnęła Jacenta komendanta.
— Do licha, moja piękna, posłałaś mi łóżko, jak dla panny młodéj.
Jacenta uśmiechając się poszła za swoim panem i Genestasem, a gdy obaj do stołu usiedli, szepnęła Mikołajowi:
— Bądź-co-bądź, to niezły człowiek z tego pana oficera.
— Spodziewam się; dał mi już czterdzieści soldów.
— Zaczniemy od odwiedzenia dwóch umarłych — rzekł Benassis do swego towarzysza wychodząc z nim z jadalnego pokoju. — Chociaż to doktorzy rzadko kiedy chcą się wobec swych jakoby ofiar znajdować, a jednak zaprowadzę pana do dwóch domów, gdzie będziesz mógł dość ciekawe spostrzeżenia nad naturą ludzką porobić. Zobaczysz pan tam dwa obrazy, które panu pokażą, jak dalece mieszkańcy gór różnią się od mieszkańców dolin w objawach uczuć swoich. W części wyższéj naszego kantonu przechowały się piętnem starożytności nacechowane obyczaje, przypominające niejako sceny biblijne. Wśród gór naszych istnieje jakaś ręką natury nakreślona niewidzialna linia, po-za którą wszystko inaczéj się przedstawia. Na wyżynach siła, w dolinach zręczność, tam uczucia pełne, głębokie, tu bezustanna pamięć na materyalne sprawy życia. Z wyjątkiem doliny Ajou, któréj północna część zaludniona jest idyotami, a południowa ludźmi umysłowo rozwiniętemi, w któréj te dwie ludności, przedzielone tylko strumieniem, różnią się między sobą we wszystkiém: w obyczajach, zajęciach, powierzchowności, nawet w chodzie i postawie; — nigdzie tak wybitnego jak tutaj rozgraniczenia nie widziałem. Fakt ten powinienby skłonić władze państwowe do głębokich studyów miejscowych przy zastosowywaniu praw do tych-że miejscowości. Ale konie gotowe, ruszajmy!
Obaj jeźdźcy stanęli wkrótce przed domem położonym w téj stronie miasteczka, która się ku górom la Grande-Chartreuse zwraca. Dom-to był dość porządny, a u drzwi jego stała na dwóch krzesłach trumna, czarném suknem pokryta, około któréj płonęły cztery gromnice. Tuż na stołku była miska ołowiana z wodą święconą i umoczoną w niéj bukszpanową gałką. Każdy przechodzień wstępował na podwórze, klękał przy ciele i zmówiwszy Ojcze Nasz kropił je wodą święconą. Po nad trumną wznosiły się zielone pęki jaśminu przy murze rosnącego, a wyżéj jeszcze splątane gałęzie rozwiniętego już winogradu. Młoda dziewczyna zamiatała podwórze, czyniąc w tém zadość téj nieokreślonéj potrzebie ochędóztwa i przystrojenia, którą nakazuje każdy obrzęd, nawet najsmutniejszy ze wszystkich. Najstarszy syn umarłego, dwudziestodwuletni chłopak stał nieruchomie oparty o odźwierek. Oczy miał pełne łez, które przecież nie spadały na policzki, a które może ukradkiem obcierano. W chwili gdy Benassis z Genestasem wchodzili w podwórze, przywiązawszy wprzód konie do topoli, rosnących przy parkanie, przez który przypatrywali się téj scenie, żona nieboszczyka wychodziła z obory w towarzystwie kobiety mającéj garnek mleka.
— Odwagi, odwagi, moja dobra Pelletier — mówiła ta ostatnia.
— Ach! moi kochani, gdy się z kim dwadzieścia pięć lat przeżyło, strasznie ciężko rozstawać się przychodzi — odparła wdowa i oczy jéj zwilżyły się łzami. — Cóż, płacicie dwa sous? — dodała po chwilowém milczeniu, wyciągając rękę.
— A! masz tobie, zapomniałam — rzekła tamta podając jéj pieniądze. — No, no, uspokójcie się, sąsiadko. Otóż i pan Benassis.
— Jakże się miewacie, moja matko? — zapytał lekarz.
— Ha, cóż robić, wielmożny panie — odparła z płaczem — trzeba sobie radzić jak można. Pociesza mnie to, że mój już więcéj cierpiéć nie będzie, a on się tak biedak nacierpiał. Ale niech-że panowie wejdą z łaski swojéj! Kubuś! podaj krzesła panom. No, rusz-że się. Choćbyś tu stał sto lat, to ojca nie wskrzesisz. A teraz potrzeba ci będzie za dwóch pracować.
— Zostawcie go w spokoju, matko, nie będziemy siadać. Macie w tym chłopcu wielką pociechę i podporę, on wam męża zastąpi.
— Idz-że się ubrać, Kubuś! — zawołała wdowa. — Niedługo tu przyjdą po ciebie.
— No, bądźcie zdrowi, matko — rzekł Benassis.
— Do usług pańskich.
— Widzisz pan — przemówił lekarz do Genestasa — tutaj, przyjmują śmierć, jak zgóry przewidziany wypadek, który w niczém zwyczajnego biegu życia nie zmienia; żałoby nawet nosić nie będą. Na wsi nikt nie robi tego wydatku już-to z powodu niedostatku, już przez oszczędność. Żałoba zaś, kochany panie, nie jest ani zwyczajem, ani prawem; to cóś więcéj, to instytucya, która wiąże się ze wszystkiemi prawami pochodzącemi z jednego źródła: moralności. Ale cóż! pomimo wszelkich usiłowań moich i pana Janvier’a nie powiodło nam się przekonać naszych wieśniaków, jak dalece ważnemi są objawy zewnętrzne dla utrzymania społecznego porządku. Poczciwi ci ludziska, ledwo co obudzeni z moralnego letargu, nie są jeszcze w stanie powiązać tych wszystkich nici, które ich z ogólném życiem zespolić winny; w nich kiełkują dopiéro myśli, które rodzi porządek i dobrobyt fizyczny; późniéj, jeżeli kto daléj dzieło moje prowadzić będzie, dojdą do zrozumienia zasad budowę społeczną wspierających. W istocie, nie dość jest być uczciwym człowiekiem, potrzeba się jeszcze takim okazywać. Społeczeństwo nie może żyć samemi tylko pojęciami moralnemi, potrzeba mu jeszcze czynów odpowiednich tym pojęciom. Po większéj części w gminach wiejskich, na sto rodzin, którym śmierć głowę domu zabrała, zaledwie kilku członków, żywszém uczuciem obdarzonych, zachowa dłuższe wspomnienie zmarłego; wszyscy inni zapomną o nim w ciągu roku. A zapomnienie to nie jest-że prawdziwą klęską? Religia — to serce ludu; ona wyraża jego uczucia i zwiększa je, kres im naznaczając; ale bez Boga zewnętrznemi objawami czczonego nie masz religii, co znowu prawom ludzkim wszelką odejmuje sprężystość. Sumienie do Boga samego należy, ciało zaś przepisom społecznym podlega; owóż: nie jest-że to zawiązkiem ateizmu takie zacieranie oznak religijnéj boleści, nie jest-że potrzebném, aby dzieci, które się jeszcze nie zastanawiają, i ludzie, którzy potrzebują przykładu, uczyli się posłuszeństwa prawom przez jawne poddanie się wyrokom Opatrzności, która doświadcza i pociesza, daje i odbiera dobra tego świata. Przyznam się panu, iż, przebywszy fazę niedowiarstwa, tutaj dopiéro pojąłem doniosłość obrzędów religijnych, ważność zwyczajów domowego ogniska. Rodzina będzie zawsze odstawą[1] społeczeństwa. Tam gdzie poczyna się działanie władzy i praw, tam przynajmniéj posłuszeństwo powinno być obowiązującym. Jednak patrząc na to, jak się dzieje; dochodzi się do wniosku, że dwie te zasady: wpływu rodzinnego i władzy ojcowskiéj zamało jeszcze rozwinięte są w naszym nowym prawodawczym systemacie. A przecież z czegóż się cały kraj nasz składa? z rodzin, gmin i departamentów. To téż prawa winny się na tych trzech wielkich oddziałach ugruntować. Podług mnie, nigdy zbyt wielką pompą i wystawnością nie można uczcić narodzin, ślubu i śmierci. Cóż dało taką siłę katolicyzmowi? co go tak głęboko w obyczaje wkorzeniło, jeżeli nie ta świetność, z jaką okazuje się w ważnych wypadkach życia, i otacza ją jakimś dziwnie wielkim, wzruszającym urokiem, jeśli tylko kapłan umie stanąć na wysokości swego posłannictwa, i sprawowany przez siebie obrządek dostroić do szczytnéj idei chrześcijaństwa. Niegdyś uważałem religię katolicką za zbiór przesądów i zabobonów zręcznie wyzyskiwanych, z pod których rozumne społeczeństwo wyzwolić się powinno; tutaj zrozumiałem jéj potęgę, już przez samę doniosłość słowa, które ją wyraża. Religia znaczy związek i niewątpliwie ona jedna jest w stanie połączyć z sobą różne warstwy społeczeństwa i stałą mu formę nadać. Tutaj wcześnie zakosztowałem balsamu, jakim religia rany życia leczy, i uczułem, bez roztrząsań żadnych, że stosuje się cudownie do namiętnych obyczajów południowych narodów.
— Jedź pan tą drogą — rzekł lekarz przerywając sobie — musimy się na wzgórze dostać, bo chcę pana cudnym widokiem uraczyć. Wzniesieni około trzy tysiące stóp po nad morze Śródziemne, ujrzymy ztamtąd Sabaudyę i Delfinat, góry Lyonais’u i Rodan. Będziem już na terrytoryum innéj gminy, gminy górskiéj, gdzie w jednéj z ferm pana Graviera zobaczysz pan to, o czém ci mówiłem: tę pełną prostoty okazałość będącą ziszczeniem moich zapatrywań się na ważne wypadki życia. W gminie téj żałoba nosi się z religijném poszanowaniem. Biedni zbierają składki na kupienie sobie czarnych ubrań i w tym wypadku nikt im datku nie odmawia. Nie ma prawie dnia, w którym-by wdowa, zawsze ze łzami, o stracie swéj nie mówiła i w dziesięć lat po śmierci męża wspomina o tém tak rzewnie, jakby go wczoraj zaledwie pochowała. Tam, obyczaje są patryarchalne; władza ojca jest nieograniczoną, słowo jego wyrokiem bez apelacyi; jada sam, biorąc pierwsze miejsce za stołem, dzieci i żona usługują mu, otaczający mówią doń z oznakami największego uszanowania, każdy wobec niego stoi z odkrytą głową. Tak wychowani ludzie tamtejsi mają poczucie osobistéj godności, są wogóle uczciwi, oszczędni i pracowici. Każdy ojciec rodziny, gdy mu już wiek nie dozwala pracować, dzieli mienie swe porówno między dzieci i te o nim mają staranie. W ubiegłym wieku pewien dziewięćdziesięcioletni starzec, podzieliwszy majątek między czworo dzieci, po trzy miesiące w roku u każdego z nich przebywał. Gdy się od najstarszego do najmłodszego przenosił, jeden z przyjaciół zapytał go: „I cóż, jesteś zadowolniony? „Ma się rozumiéć“ — odpał[2] starzec — obchodzili się ze mną jak z własném dzieckiem.“ To wyrażenie tak godném uwagi wydało się oficerowi nazwiskiem Vauvenargues, słynnemu moraliście, stojącemu podówczas z garnizonem w Grenobli, że mówił o tém w kilku paryskich salonach, a pisarz Chamfort piórem je potomności przekazał. Ileż-to nieraz słów jeszcze bardziéj znaczących roni się w rozmowie, ale im na godnych słuchaczach zbywa!...
— Widziałem braci morawskich i lollardów w Czechach i Węgrzech — ozwał się Genestas. — Chrześcijanie ci dość są do pańskich górali podobni. Znoszą oni klęski wojenne z anielską cierpliwością.
— Obyczaje proste mniéj więcéj we wszystkich krajach są jednakowe. Prawda ma tylko jednę postać. Nie ulega wątpliwości, że życie na wsi przytłumia rozwój umysłowy, ale za to osłabia występki i rozwija cnoty. W istocie im mniejsze jest nagromadzenie ludzi w jakiéj miejscowości, tém się tam mniéj występków i ujemnych namiętności spotyka. Świeże, czyste powietrze wpływa także bardzo na niewinność obyczajów.
W téj chwili jeźdźcy nasi dosięgli płaskowzgórza, o którém mówił Benassis. Okrąża ono cypel bardzo wysoki, ale zupełnie nagi, bez żadnego śladu roślinności, o powierzchni szaréj, chropowatéj, nieprzystępnéj. U stóp jego rozciąga się na przestrzeni stu morgów może żyzna ława gruntu opasana skałami. Ku południowi oko obejmuje ztąd Delfinat, skały Sabaudyi i odległe góry Lyonais’u. W chwili gdy Genestas z Benassisem przypatrywali się temu widokowi, oblanemu jasnym, słonecznym blaskiem, żałośne dźwięki zadrżały w powietrzu.
— Pójdź pan — rzekł Benassis. — Śpiew się zaczyna. Śpiewem nazywają tę część pogrzebowych obrządków.
Wojskowy nasz ujrzał teraz na zachód od cypla góry zabudowania dużéj fermy, tworzące regularny kwadrat. Brama jéj sklepiona, cała z granitu, miała na sobie piętno dziwnéj jakiéjś powagi, podniesionéj jeszcze starożytnością struktury i otaczających ją drzew sędziwych. Dom mieszkalny stał w głębi podwórza, po obu stronach którego mieściły się stajnie, obory, owczarnie, stodoły, wozownie, z wielkiém gnojowiskiem po środku. Podwórze to, tak zawsze ożywione, jak to bywa w bogatych i ludnych fermach, wyglądało teraz posępnie i milcząco. Wszystkie gumna i obory były starannie zamknięte, a głosy stojącego w nich bydła ledwo się ztamtąd stłumione słyszéć dawały. Droga wiodąca do domu czysto umiecioną była. Ten subtelny porządek tam, gdzie zazwyczaj nieład panował, brak ruchu i cisza, w tak hałaśliwém dawniéj miejscu, cień, jaki na całą fermę rzucał strzelający wysoko szczyt góry, wszystko to przyczyniało się do spotęgowania wzruszenia, jakie widok ten w duszy patrzących nań obudzić musiał. To téż Genestas, aczkolwiek oswojony z silnemi wrażeniami, zadrżał mimowoli ujrzawszy kilkanaście zapłakanych kobiet i mężczyzn stojących rzędem przed drzwiami i powtarzających z pewnemi przerwami ten przerażający jednozgodnością swego brzmienia wykrzyk: — Pan umarł. Ponurym tym dźwiękom odpowiedziały żałosne jęki z wewnątrz i głos kobiecy dał się słyszéć przez okna.
— Nie śmiem iść pomiędzy tych strapionych — rzekł Genestas.
— Odwiedzam zawsze zasmucone śmiercią rodziny — odparł lekarz — już-to aby zobaczyć, czy się jaki wypadek spowodowany nadmiarem boleści nie zdarzył, już-to dla sprawdzenia zejścia; możesz mi pan towarzyszyć bez skrupułu; zresztą chwila ta jest tak wzniosła i tyle tam znajdziemy osób, że pana nawet nie zauważą.
W istocie, pierwszy pokój, do którego Genestas wszedł za lekarzem, przepełniony był rodziną zmarłego. Minąwszy go, stanęli obaj we drzwiach sypialnego pokoju, przytykającego do wielkiéj izby będącéj zarazem kuchnią i miejscem zgromadzenia się całéj rodziny a raczéj kolonii, bo po długości stojącego pośrodku stołu miarkować można było, że przy nim około czterdziestu osób zasiadało. Przybycie Benassisa przerwało mowę kobiecie wysokiéj, ubranéj skromnie, z rozpuszczonemi włosami, i trzymającéj wymownym ruchem rękę zmarłego w swéj dłoni. Ten, ubrany w najlepsze suknie, leżał sztywny i zimny na łóżku, którego podniesione firanki ujmowały jak w ramy głowę jego srebrnemi włosami ocienioną i tchnącą niebiańskim spokojem. Po obu stronach łóżka cisnęły się dzieci i najbliżsi krewni obojga małżonków, po lewéj rodzina żony, po prawéj męża. Wszyscy klęczeli, modląc się i płacząc. Na środku stała otwarta trumna, a przy niéj proboszcz i służba kościelna. Gromnice płonęły dokoła. Dziwnie-to był rozdzierający widok téj głowy domu, którą grób miał wnet pochłąnąć na zawsze.
— O panie mój ukochany — mówiła wdowa jakby do nieboszczyka wskazując ręką na lekarza — skoro usiłowania najlepszago[3] z ludzi uratować cię nie mogły, snać, że tam w górze napisaném było, byś mnie do grobu wyprzedził. Tak! zimną jest już ta dłoń, która mnie tak czule obejmowała i ściskała. Straciłam nazawsze ukochanego towarzysza, a dom nasz stracił swego przewodnika; boś ty nim był zawsze. Niestety! wszyscy, którzy cię wespół ze mną opłakują, cenili cię i znali zacność twego serca, ale ja jedna tylko wiem, jak byłeś łagodnym i cierpliwym. O mój mężu! mój opiekunie, trzebaż cię więc pożegnać, ciebie, naszę podporę, naszego dobrego pana! My wszyscy twoje dzieci, boś ty nas wszystkich jednakowo kochał, my wszyscy straciliśmy ojca w tobie!
I wdowa rzuciła się na ciało; objęła je, rozgrzewając pocałunkami i strumieniem łez gorących, a domownicy wykrzyknęli znowu: — Pan umarł!
— Tak! — ponowiła wdowa — umarł ten nasz dobroczyńca, który nas żywił, który siał i zbierał dla nas i czuwał nad szczęściem naszém, przodując nam w życiu z łagodnością i dobrocią. Tak! mogę to teraz na jego pochwałę powiedziéć, że mi nigdy najlżejszego powodu do smutku nie dał, a gdyśmy go męczyli, by mu to cenne zdrowie przywrócić, mówił nam: — Zostawcie mnie w spokoju, moje dzieci, wszystko już napróżno! Mówił to tym samym cichym, dobrotliwym głosem, jakim przed kilku dniami powtarzał: — Wszystko idzie dobrze, moi przyjaciele! Tak! Wielki Boże! kilka dni starczyło, by nam odjąć wesele tego domu i zasępić nasze życie przez śmierć najlepszego, najszanowniejszego z ludzi, który nie miał sobie równego w uprawie roli, który dzień i noc biegał po górach, a za powrotem miał zawsze uśmiech dla żony i dzieci. Och! on był naszém szczęściem, naszą pociechą! Gdy opuszczał dom, ognisko nasze rodzinne smutniało; nie mogliśmy jeść z ochotą. Och! a teraz, cóż będzie, gdy nasz anioł stróż spocznie pod ziemią, my go więcéj nigdy nie ujrzymy! Nigdy! moi przyjaciele! nigdy! moi krewniacy! nigdy! moje dzieci! Tak! dzieci moje straciły ojca, rodzina nasza straciła brata, przyjaciele nasi stracili przyjaciela, dom stracił pana, a ja straciłam wszystko.
Wdowa uklękła i przycisnąwszy twarz do ręki zmarłego, zaczęła tę martwą dłoń całować. Domownicy znowu po trzykroć powtórzyli: — Pan umarł. W téj chwili najstarszy syn zbliżył się do matki i szepnął:
— Moja matko! ludzie z Saint-Laurent przyszli, potrzebaby im dać wina.
— Mój synu! — odparła również cicho wdowa innym już zupełnie głosem — weź klucze; jesteś tu odtąd panem i bacz, by doznali tu takiego przyjęcia, jakiém go twój ojciec zawsze witał. Niech dla nich żadnéj tu zmiany nie będzie.
— O! niech-że ci się raz jeszcze przypatrzę — ozwała się znowu żałośnie. — Niestety! tyś już martwy, a ja cię rozgrzać nie mogę. Ach! nic-bym nie chciała, tylko módz cię pocieszyć tém zapewnieniem, że póki mi życia stanie, ty zawsze w sercu mém mieszkać będziesz, że będę szczęśliwą wspomnieniem doznanego przy tobie szczęścia, że wspomnienie twoje przetrwa tu do końca. Słuchaj mnie! mężn[4] mój najdroższy! Przysięgam zachować twoje łoże takiém, jakiém jest teraz. Nigdym do niego bez ciebie nie weszła, niech więc pustém i zimném zostanie. Tracąc cię, tracę zaiste wszystko, co może posiadać kobieta: pana, męża, ojca, przyjaciela, towarzysza! Wszystko!
— Pan umarł! — wołali domownicy.
W téj chwili wdowa podniosła zawieszone u pasa nożyczki i ucięła sobie włosy, które w rękę męża włożyła. Milczenie nastąpiło głębokie.
— To znaczy, że już za mąż nie pójdzie — szepnął towarzyszowi Benassis. — Wielu krewnych czekało na to postanowienie.
— Weź, panie mój drogi — wymówiła kobieta z przejęciem się, które wszystkich wzruszyło — weź i zabierz do grobu tę wiarę, com ci przysięgła. Tak będziem zawsze złączeni, a ja zostanę pośród twych dzieci, przez miłość dla tego naszego potomstwa, którego widok odmładzał twą duszę. O! gdybyś mógł mnie usłyszéć, mój mężu, mój skarbie jedyny, i dowiedziéć się, że choć umarły pobudzisz mnie jeszcze do życia, które mi będzie potrzebne do spełnienia świętéj dla mnie woli twojéj i uczczenia twéj pamięci.
Benassis dotknął ręki Genestasa, dając mu znak do odwrotu, i wyszli obaj. W pierwszéj izbie pełno było ludzi z innéj gminy również w górach leżącéj; stali oni milczący i skupieni, jakby smutek i żałoba nad domem tym goszczące i ich także były owładły. Gdy Benassis z komendantem przestępowali próg, usłyszeli następujące pytanie, które jeden z przybyłych zadał synowi zmarłego:
— Kiedyż więc umarł?
— Ach! — zawołał zagadnięty dwudziestopięcioletni młodzieniec — nie patrzyłem na zgon jego; przyzywał mnie, a mnie nie było. Łkania zatamowały mu głos, po chwili mówił daléj: — W przeddzień powiedział mi: — Chłopcze, pójdziesz do miasta opłacić podatki, z powodu mego pogrzebu nie mielibyście czasu o tém pomyślić i spóźnilibyście się, co się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Ojcu było niby lepiéj, poszedłem więc. A on tymczasem umarł nie dawszy mi nawet ostatniego uściśnienia. W ostatniéj chwili nie widział mnie przy sobie, mnie, który-m zawsze był przy nim.
— Pan umarł! — wołano.
— Niestety! umarł, a ja ani jego ostatnich spojrzeń ni ostatniego westchnienia nie przyjąłem. I trzebaż mnie było myśléć wtedy o podatkach! Nie trzebaż było stracić raczéj całe mienie niż z domu się wydalić! Czyż jest co na świecie, co-by mi to stracone, ostatnie pożegnanie opłacić mogło? O nie, mój Boże! Słuchaj Janie, gdy twój ojciec będzie chory, nie odstępuj go na krok, jeżeli sobie nie chcesz wyrzutów na całe życie sprowadzić.
— Mój przyjacielu — rzekł do zrozpaczonego chłopca Genestas. — Widziałem tysiące ludzi umierających na polu bitwy, a śmierć nie czekała, aż ich dzieci przyjdą pożegnać się z niemi; pociesz się więc; nie jednego ciebie to spotkało.
— Ach, panie kochany — odparł zalewając się łzami. — Stracić tak dobrego ojca, który był takim zacnym człowiekiem, to okropne!
— Ta cześć pogrzebowego obrządku trwać będzie, dopóki ciała w trumnę nie złożą — rzekł Benassis do Genestasa, kierując się z nim ku zabudowaniom fermy — a ta szlochająca kobieta przemawiać będzie coraz gwałtowniéj, coraz rozpaczniéj. Ale aby tak mówić wobec całego zgromadzenia, żona powinna miéć do tego prawo, życiem nieskazitelném nabyte. Jeżeli ma sobie by-najlżejszy błąd do wyrzucenia, musi milczéć, bo inaczéj potępiałaby samę siebie; byłaby zarazem oskarżycielem i sędzią. Ne jest-że szczytnym ten zwyczaj oddający jednocześnie pod sąd zmarłego i żyjącego? Żałobę wezmą tu dopiéro za tydzień na ogólném zebraniu. Przez ten czas rodzina pozostaje przy wdowie i dzieciach, by im być pociechą i pomocą. Takie wspólne przebywanie z sobą wywiera wielki wpływ na umysły, przytłumia złe namiętności przez to poczucie mimowolnego uszanowania, które wyradza się w ludziach, gdy się jedni wobec drugich znajdują. Wreszcie, w dzień przywdziania żałoby, odbędzie się uroczysta uczta, po któréj wszyscy się pożegnają; ktokolwiek uchyliłby się od obowiązków, jakie nań śmierć głowy rodziny nakłada, nie miałby nikogo przy swoim śpiewie.
W téj chwili lekarz przechodząc koło obory, otworzył ją i wprowadził komendanta, by mu ją wewnątrz pokazać.
— Widzisz pan — rzekł — wszystkie nasze obory zostały na wzór téj przebudowane. Nieprawdaż, że to wspaniałe?
Genestas z nadzwyczajném uznaniem rozglądał się po téj obszernéj budowli, w któréj krowy i woły stały w dwóch rzędach, tyłem do bocznych ścian, a głowami do środka obory zwrócone. Przez żłoby przezroczyste widać było ich rogate głowy i błyszczące oczy. Tym sposobem właściciel mógł łatwo przegląd bydła odbywać. Pasza mieściła się w górze pod dachem, gdzie na ten cel urządzono jakby rodzaj pokładu z desek, zkąd ją bez trudu do żłobów zrzucać można było. Pomiędzy dwoma rzędami tych ostatnich była duża przestrzeń wybrukowana, czysta i przeciągiem powietrza ciągle odświeżana.
— Podczas zimy — rzekł Benassis chodząc z komendantem po oborze — podczas zimy wieczorne prace tutaj się odbywają. Wznoszą się stoły i wszyscy mają ciepło tak tanim kosztem. Owczarnie są również podług tego systemu budowane. Nie uwierzysz pan, jak bydlęta wprędce się do porządku przyzwyczajają; podziwiałem to nieraz, gdym je wracające do obór widział. Każde zna swój rząd i przepuszcza to, co ma wejść naprzód, widzisz pan! Pomiędzy ścianą a każdą krową dość jest miejsca, by ją módz swobodnie wydoić i wychędożyć, przytém podłoga jest pochyłą dla ułatwienia ścieków.
— Z obory téj można sądzić o reszcie — rzekł Genestas — i bez pochlebstwa, piękne pan zbierasz owoce swojéj pracy.
— Nie przyszły mi one bez trudu — odparł Benassis. — Ale co to za bydło! nieprawdaż?
— Piękne, nie ma co mówić, słusznie mi je pan tak zachwalałeś — odpowiedział Genestas.
— Teraz — rzekł lekarz, gdy już, dosiadłszy koni, za bramą się znaleźli — będziemy przejeżdżać przez nowe karczowiska i uprawne grunta. Ten zakątek mojej gminy nazwałem Beocyą.
Przez godzinę może obaj jeźdźcy błąkali się po polach, których doskonała uprawa niejednę pochwałę na usta Genestasa wywołała; poczém zwrócili się znów na górę i jechali na przemiany rozmawiając lub milcząc, stosownie do tego, czy chód koni pozwalał im mówić albo do milczenia zmuszał.
— Wczoraj obiecałem panu pokazać jednego z tych żołnierzy, którzy z armii po upadku Napoleona wrócili — rzekł Benassis, gdy mijali mały wąwóz, który im wejście w obszerną dolinę otworzył. Jeżeli się nie mylę, znajdziemy go o kilka kroków ztąd, bo pracuje tu nad pogłębieniem naturalnego rezerwoaru, w którym zbierają się wody z gór, a który teraz nasypami przepełniony został. Lecz aby pana ten człowiek zajął, trzeba, bym mu historyą jego życia opowiedział. Nazywa się Gondrin. Podczas wielkiego poboru w 1792 r. wzięto go do wojska w osiemnastym roku życia. Jako prosty żołnierz odbył kampanie włoskie pod Napoleonem, był z nim w Egipcie, po traktacie amieńskim, powrócił ze wschodu; poczém zaciągnięty w szeregi pontonierów, za czasów cesarstwa służył ciągle w Niemczech, a nakoniec do Rosyi z armią pociągnął.
— Tośmy trochę pobratymcy — rzekł Genestas — bo ja też same kampanie odbywałem. Potrzeba było żelaznych organizmów, by wytrzymać wszystkie wybryki rozmaitych klimatów. Doprawdy, Bóg chyba jakimś tajemniczym talizmanem życia obdarzył tych, co się jeszcze po przejściu Włoch, Egiptu, Niemiec, Portugalii i Rosyi na nogach trzymają.
— To téż zobaczysz pan dobry okaz człowieka — rzekł Benassis. — Znasz pan historyą nieszczęsnéj kampanii rosyjskiéj, nie potrzebuję więc o niéj wspominać. Mój Gondrin jest jednym z pontonierów Berezyny; pracował przy budowie mostu, po którym armia przeszła, i dla przymocowania palów wszedł w wodę do połowy ciała. Generał Eblé, dowodzący pontonierami, znalazł wśród nich zaledwie czterdziestu dwóch dość kosmatych, jak mówi Gondrin, na to, by się takiéj roboty podjęli. A jeszcze generał dla zachęcenia ich sam wszedł w wodę, pocieszał, obiecywał każdemu tysiąc franków pensyi i krzyż legii honorowéj. Pierwszemu, który wszedł w Berezynę, kra ogromna urwała nogę. Ale ocenisz pan lepiéj trudności przedsięwzięcia po jego skutkach. Z czterdziestu dwóch pontonierów został tylko Gondrin. Trzydziestu dziewięciu zginęło w przeprawie przez Berezynę, dwóch zmarło nędznie w polskich szpitalach. Ten biedak dopiéro w 1814 r. powrócił z Wilna po restauracji Burbonów. Generał Eblé, o którym Gondrin bez łez w oczach mówić nie może, już nie żył. Ogłuchły, zniedołężniały pontonier nie umiejący ani czytać, ani pisać, nie mógł więc nigdzie znaléźć opiekuna ni obrońcy. Dowlokłszy się o żebraninie do Paryża, probował czynić jakieś starania w ministerstwie wojny nie o tysiąc franków pensyi, nie o krzyż legii honorowéj, ale o skromną emeryturkę, do któréj dwadzieścia dwa lat służby i nie wiem już ile odbytych kampanij dawały mu prawo, ale nie zwrócono mu nawet ani zaległych żołdów, ani kosztów podróży, nie mówiąc już nic o pensyi. Po roku bezowocnych próśb, zabiegów, po daremném wyciąganiu rąk do tych wszystkich, których niegdyś uratował, Gondrin wrócił tu znękany, ale zrezygnowany. Teraz zapomniany ten bohater kopie rowy po dziesięć soldów od sążnia. Przyzwyczajony do pracy w bagnach ma niejako monopol na zajęcie, o któreby się żaden robotnik nie pokusił. Szlamując trzęsawiska, kopiąc rowy po łąkach, zarobić może dziennie około trzech franków. Głuchota nadaje mu pozór smutny; milczący jest z natury, ale dusza w nim mówi. Jesteśmy dobremi przyjaciołmi i w dnie bitwy pod Austerlitz, imienin cesarza i klęski pod Waterloo Gondrin obiaduje u mnie i wtedy na deser ofiarowuję mu Napoleona w złocie, by sobie mógł za to wina na jakiś czas kupić! Zresztą cała gmina podziela szacunek, jaki mam dla niego i żywionoby go tu chętnie zadarmo. Jeżeli pracuje, to przez dumę. Gdzie tylko wejdzie, doznaje najlepszego przyjęcia; zapraszają go na obiad. Gdyby te dwudziestofrankówki, jakie mu daję, nie były opatrzone portretem cesarza, nigdy-by ich nie wziął. Niesprawiedliwość, jakiéj doznał, głęboko go zasmuciła; ale więcéj żałuje krzyża legii honorowéj niż pensyi. Jedna rzecz go pociesza. Gdy po wybudowaniu mostu generał Eblé przedstawił cesarzowi dzielnych pontonierów, Napoleon ucałował biednego Gondrina, który, gdyby nie ten uścisk, byłby już może umarł; a tak żyje jego wspomnieniem i nadzieją powrotu Napoleona; w żaden sposób w śmierć jego uwierzyć nie chce, a przekonany, że to Anglicy go więżą, zabiłby, jestem pewien, pod lada pozorem, najlepszego z aldermanów podróżującego dla przyjemności.
— Jedźmy, jedźmy! — zawołał Genestas otrząsając się z głębokiego zajęcia, z jakiém słuchał opowiadania lekarza — jedźmy prędko, chcę widziéć tego człowieka.
I obaj jeźdźcy puścili się dobrym kłusem.
— Drugi żołnierz — zaczął znowu Benassis — jest-to jeszcze jeden z tych żelaznych ludzi, jakiemi się armie cesarskie szczyciły. Żył, jak żyją wszyscy żołnierze francuzcy, naprzemian zwycięztwy i ranami, cierpiał wiele i zawsze wełniane tylko epolety nosił. Wesoły z usposobienia, kocha do fanatyzmu Napoleona, który mu dał krzyż pod Walontyną. Prawdziwy Delfińczyk, umie chodzić koło własnych interesów, to téż ma emeryturę i pensyę legionisty. Nazywa się Goguelat, służył w piechocie w 1812 r. Pod pewnym względem jest on niby gospodynią Gondrin’a. Obaj mieszkają razem u wdowy po wędrownym handlarzu, któréj oddają pieniądze, a poczciwa kobiecina żywi ich, ubiera, opiera i dba o nich jak o własne dzieci. Goguelat jest tu rodzajem chodzącéj poczty. Zbiera wszystkie nowiny z kantonu i rozpowiada je na wieczornicach, co mu ustaloną sławą opowiadacza zjednało; to téż Gondrin uważa go za cóś wyższego. Gdy Goguelat mówi o Napoleonie, jego towarzysz zdaje się z poruszenia ust zgadywać wyrazy. Jeżeli przyjdą dziś na wieczornicę, która się w mojéj stodole odbędzie, i jeżeli nam się uda widziéć ich tak, abyśmy sami widziani nie byli, to pana tym zajmującym dosyć obrazkiem uraczę. Ale otóż i przy rowie jesteśmy, a mego przyjaciela pontoniera nie widać.
Lekarz i komendant obejrzeli się uważnie dokoła, ale zobaczyli tylko rydel, taczki, wojskowy surdut Gondrina, leżące przy stosie czarnego błota; nigdzie zaś śladu człowieka, na żadnéj z mnóstwa kamienistych dróżek zacienionych po większéj części krzakami.
— Nie może być ztąd daleko. Hej! Gondrin! — zawołał Benassis.
W téj chwili Genestas dojrzał dym z fajki unoszący się wśród zarośli i ukazał go lekarzowi, który wołanie powtórzył. Wnet téż stary pontonier wychylił głowę, poznał mera i ruszył ku niemu wązką ścieżynką.
— No i cóż tam, mój stary! — krzyknął Benassis, przykładając do ust dłoń złożoną, niby trąbkę akustyczną, masz tu oto towarzysza, Egipcyanina, który cię chciał zobaczyć.
Gondrin podniósł prędko głowę ku Genestasowi i obrzucił go tém spojrzeniem głębokiém i badawczém, jakiego nabywają starzy wojacy skutkiem częstego stykania się oko w oko z niebezpieczeństwami i skutkiem wprawy w szybkie rekognoskowanie. Ujrzawszy czerwoną wstążeczkę komendanta, pontonier rękę w milczeniu do czoła przyłożył.
— Gdyby nasz cesarz żył jeszcze — zawołał oficer — miałbyś krzyż i dobrą emeryturę, boś uratował życie tym wszystkim, którzy noszą epolety, i którzy 1-go października 1812 roku na drugi brzeg rzeki się dostali; ale mój przyjacielu — dodał zsiadając z konia i ujmując rękę starca z nagłém i silném wzruszeniem — ja ministrem wojny nie jestem!
Słysząc te słowa, pontonier wyprostował się, schował fajkę wytrząsnąwszy z niéj popiół starannie i rzekł pochylając głowę:
— Spełniłem tylko swoję powinność, ale inni względem mnie jéj nie spełnili. Pytali mnie o papiery. Papiery? — powiedziałem im — moje papiery to dwudziesty dziewiąty buletyn.
— Trzeba się znowu upomniéć, kolego. Niepodobna, abyś przy protekcyi nie uzyskał teraz sprawiedliwości.
— Sprawiedliwości! — wykrzyknął stary wojak głosem, który przejął dreszczem lekarza i komendanta.
Nastąpiło chwilowe milczenie, podczas którego obaj jeźdźcy patrzyli na ten szczątek owych żołnierzy z bronzu, jakich Napoleon z łona trzech pokoleń wyprowadził. Gondrin stanowił zaiste piękny okaz téj niepożytéj masy, która się rozpadła, ale nie złamała. Wzrostu miał pięć stóp zaledwie, piersi jego i ramiona były niepospolicie rozwinięte i szerokie, twarz poryta zmarszczkami, zapadła, zgrzybiała, ale muszkularna, zachowała jeszcze ślady męzkości. Wszystko w nim było szorstkie i twarde; czoło wyglądało jakby z kamienia wykute, włosy rzadkie i siwe spadały bezwładnemi kosmykami, jakby już życia brakowało zmęczonéj jego głowie, ręce obrośnięte, jak równie pierś, która poprzez rozchylającą się na niéj grubą koszulę wyglądała, znamionowały nadzwyczajną siłę. Stał na grubych nogach niby w ziemię wrośnięty.
— Sprawiedliwości! — powtórzył — téj dla nas nigdy nie będzie. Nie ma takich, którzyby się o naszę należność upomnieli. A że człowiek, aby żyć, jeść musi — rzekł uderzając się po brzuchu — więc czasu czekać nie mamy. Ja téż widząc, że słowa tych, co się całe życie po biurach wygrzewają, nikogo nie nakarmią, wróciłem tu i żołd mój z tych oto ogólnych funduszów pobieram — dodał zagłębiając rydel w błocie.
— Ale tak daléj być nie może, stary mój kolego — rzekł Genestas. — Winienem ci życie i byłbym niewdzięcznikiem, gdybym ci z pomocą nie przyszedł. Ja-m nie zapomniał, żem po moście nad Berezyną przechodził, i znam kilku takich poczciwców, którzy zawsze dobrą pamięć mają; ci mi dopomogą w tém, by ojczyzna wynagrodziła cię, jak na to zasługujesz.
— Nazwą pana bonapartystą. Nie mieszaj się pan do tego. Zresztą zagrzebałem się w téj dziurze i siedzę w niéj jak wystrzelona kula. Nie spodziewałem się tylko, iż przewędrowawszy pustynię na wielbłądach i wychyliwszy niejednę szklanicę wina przy moskiewskich ogniskach, przyjdzie mi umrzéć pod drzewami, które mój ojciec posadził — odparł Gondrin zabierając się do roboty.
— Biedny stary — odparł Genestas — na jego miejscu zrobiłbym to samo; nie masz już naszego ojca. Wiesz pan co, rezygnacya tego człowieka dziwnym mnie smutkiem napełnia; on nie wie, jak dalece los jego mnie obchodzi, i będzie myślał, że jestem z tych udekorowanych i uzłoconych łajdaków, nieczułych na nędzę żołnierza.
Powiedziawszy to, poszedł prędko ku pontonierowi, chwycił jego rękę i krzyknął mu w ucho: — Na ten krzyż, który noszę, a który niegdyś to samo co honor znaczył, przysięgam, iż zrobię wszystko, co tylko w ludzkiéj jest mocy, by ci pensyę wyjednać, choć-by mi przyszło strawić dziesięć odmów ministra, prosić króla, delfina i wszystkich świętych.
Słysząc te słowa, Gondrin drgnął, spojrzał na Genestasa i rzekł:
— Więc pan byłeś prostym żołnierzem?
Komendant w milczeniu potakując głową skinął. Wtedy stary wojak obtarł sobie rękę, ujął dłoń Genestasa, a ściskając ją z uczuciem wymówił:
— Mój generale! gdym po pas w Berezynę wchodził, oddałem armii wszystko, co miałem: — moje życie! ależ mi się jeszcze cóś zostało, skoro dotąd trzymam się na nogach. Zresztą, chcesz pan wiedziéć całą prawdę? Odkąd tamtego zbrakło, nic mnie już na świecie nie nęci. Ot! wyznaczyli mi to — dodał wesoło, wskazując ziemię — dwadzieścia tysięcy franków i odbieram je sobie częściowo.
— Słuchaj, kolego — rzekł Genestas wzruszony szczytnością tego przebaczenia — tu przynajmniéj będziesz miał jedyną rzecz, któréj mi dać sobie nie wzbronisz.
Mówiąc to, uderzył się po sercu, popatrzył jeszcze chwilę na starego pontoniera i dosiadłszy konia za Benassisem pośpieszył.
— Tego rodzaju okrucieństwa administracyjne podżegają ustawicznie ubogich przeciwko bogatym — ozwał się lekarz. — Ludzie, którym chwilowo władza się w ręce dostała, nie zastanowili się nigdy poważnie nad koniecznemi następstwami niesprawiedliwości popełnionéj względem człowieka z ludu. Biedak, zmuszony do pracowania ciężko na kawałek powszedniego chleba, nie walczy długo to prawda, ustępuje, ale mówi; a słowa jego silne echo w sercach cierpiących znajdują. Jedna niesprawiedliwość mnoży się przez całą liczbę tych, którzy się w niéj niejako pokrzywdzeni czują. Kwas ten moralny burzy się i fermentuje. Ale to nic jeszcze. Największe złe spoczywa w téj głuchéj, tłumionéj nienawiści, jaką podobne bezprawia napełniają lud względem władz wyższych. Człowiek zamożny, mieszczanin staje się nieprzyjacielem dla biednego chłopka, który go oszukuje i kradnie. Dla tego ostatniego kradzież nie jest przestępstwem, ani zbrodnią, ale zemstą. Jeżeli tam, gdzie chodzi o zadosyć uczynienie sprawiedliwości względem maluczkich, dzieją się nadużycia i bezprawia; to jakiém czołem żądać można od nieszczęśliwych, pozbawionych chleba biedaków, by z poddaniem się znosili swą niedolę i cudzą własność uszanować umieli? Doprawdy dreszcz zgrozy przejmuje mnie na samę myśl, że jakiś posługacz sądowy, którego działalność ogranicza się na otrzepywaniu z kurzu papierów, dostał może te tysiąc franków obiecanych jako pensya Gondrin’owi. A potém, niektórzy, co nigdy nie zmierzyli całéj głębokości i że tak powiem nadmiaru cierpień, oskarżają o nadmiar lud, gdy się ten mści za krzywdy swoje. Ale rząd taki, który spowodował więcéj indywidualnych nieszczęść niż dobrobytu zapewnił, ten trwanie swe na minuty liczyć może, lud burząc go spłaca sobie na swój sposób zaległości. Mąż stanu powinien zawsze wyobrażać sobie biednych u stóp sprawiedliwości, boć ona dla nich stworzoną została.
Zbliżając się do miasteczka, Benassis spostrzegł dwoje ludzi gościńcem idących, a ukazując ich komendantowi, który od pewnego czasu w głębokiém zamyśleniu jechał, rzekł:
— Widziałeś pan pełną rezygnacyi niedolę wojskowego weterana, przypatrz się teraz nędzy starego rolnika. To jest człowiek, który przez całe życie siał, orał i zbierał dla drugich.
Genestas podniósł oczy i zobaczył staruszka idącego w towarzystwie równie staréj kobiety. Biedak zdawał się cierpiącym i z trudnością wlókł za sobą nogi w podarte chodaki obute. Na plecach niósł sakwy, a w nich jakieś narzędzia, które uderzając wzajem o siebie szczękały za każdém poruszeniem ich właściciela; boczna kieszeń zawierała chléb, kilka główek cebuli i trochę orzechów. Nogi miał pokrzywione, a grzbiet tak od ciągłego schylania się przy pracy zgarbiony, że szedł zgięty prawie i dla równowagi na kiju opierać się musiał. Włosy jego, białe jak śnieg powiewały z pod kapelusza, zrudziałego od deszczów i słońca i białemi nićmi pozszywanego. Ubranie z grubego płótna tysiącznemi i różnokolorowemi łatami upstrzone okrywało tę ruinę człowieka, któréj nie brakowało żadnéj z tych cech, co ruiny tak wzruszającemi czynią. Żona jego nieco prościéj się trzymająca, ale również łachmanami odziana, niosła na plecach gliniane, płaskie naczynia, opatrzone w ucha, przez które przeciągniętym był przytrzymujący je rzemień. Na odgłos kopyt końskich oboje podnieśli głowy, a poznawszy Benassisa przystanęli. Widok tych dwojga staruszków, zniedołężniałych już prawie od pracy, których twarze poczerniałe i zgrubiałe zatraciły prawie ślady dawniejszych rysów w mnóstwie przerzynających je zmarszczek, dziwnie był przejmującym i bolesnym. Spojrzawszy na nich już się całą historyą ich życia wiedziało. Oboje pracowali bezustannie i cierpieli bezustannie, wiele bólów a mało radości dzielili ze sobą i zżyli się ze swoją niedolą, jak więzień z celą, w któréj go zamknięto. Na twarzach ich błąkał się nawet wyraz wesołéj otwartości i prostoty. Kto im się baczniej przyglądał, temu życie ich jednostajne, będące tylu biednych istot udziałem, mogło się prawie godném zazdrości wydać. Widne w nich były ślady wielkich cierpień, ale smutku tam nie znalazłeś.
— No i cóż tam, ojcze Moreau — rzekł Benassis — chcesz więc koniecznie ciągle pracować?
— Tak, panie merze. Wykarczuję panu jeszcze z parę piędzi lasu przed śmiercią — odparł wesoło staruszek, którego czarne oczy błysnęły.
— Cóż to niesie wasza żona? czy wino? Jeżeli już nie chcecie sobie odpocząć, to przynajmniéj winem pokrzepiać się trzeba.
— Nudzi mi się, gdy odpoczywam. Wolę sobie na słonku i świeżém powietrzu karczować; to mnie ożywia. A co do wina, tak proszę pana, to jest wino i wiem dobrze, że z łaski pana dostaliśmy je prawie zadarmo od pana mera z Courteil. Ho, ho, zawsze się to wyda, choć pan się jak może ukrywa.
— No, do widzenia matko! Idziecie dziś pewno na Champferlu.
— A tak, proszę pana, wczoraj tam robotę zaczęli.
— Szczęść wam Boże! — rzekł Benassis. — Musi być wam jednak miło patrzyć na tę górę, którąście prawie sami wykarczowali.
— Ha, juści, proszę pana — odparła stara — toć to nasza praca. Mamy prawo do jedzenia chleba, bośmy na niego zarobili.
— Widzisz pan — zwrócił się Benassis do Genestasa — praca to wielka księga biednych. Ten poczciwiec mniemałby ubliżać sobie, gdyby poszedł do szpitala lub się puścił na żebraninę; on chce umrzéć z rydlem w ręku, w polu, przy blasku słońca. Otóż, to męztwo co się zowie. Praca stała się już dla niego niezbędnym do życia czynnikiem, a śmierci on się nie boi! ani wié nawet, jak głęboki z niego filozof. Starzec ten nasunął mi myśl założenia w moim kantonie domu przytułku dla rolników, wyrobników, wogóle ludzi, którzy pracując całe życie doczekali się uczciwéj ale biednéj starości. Ja, kochany panie, nie przywiązuję żadnéj wagi do mego majątku, bo ten osobiście na nic mi się przydać nie może. Człowiekowi, który spadł ze szczytu swych marzeń i ze wszystkiemi nadziejami wziął rozbrat, bardzo niewiele potrzeba. Tylko życie próżniacze dużo kosztuje i powiedziałbym nawet, że ten, co korzysta z pracy drugich a sam nic nie produkuje, popełnia kradzież spółeczną. Napoleon dowiedziawszy się o dysertacyach, jakie po jego upadku wszczęły się z powodu pensyi, jaką wyznaczyć miano, powiedział, że nie potrzebuje nic prócz konia i dukata dziennie. Przybywszy tu, wyrzekłem się pieniędzy, ale zarazem nabrałem przekonania, że pieniądz do czynienia dobrze jest niezbędnym czynnikiem. Zapisałem tedy testamentem dom mój na założenie przytułku dla nieszczęśliwych a mniéj dumnych od ojca Moreau starców, żeby w nim do końca życia schronienie znaléźć mogli. Przytém, pewna część tych dziewięciu tysięcy franków, jakie mi rocznie moje grunta i młyn przynoszą, przeznaczoną będzie na udzielanie podczas ciężkich bardzo zim wsparć najbardziéj potrzebującym. Zakład ten dostanie się pod opiekę rady municypalnéj z proboszczem, jako prezydentem, na czele. Tym sposobem, majątek, który wypadkowo zrobiłem w tym kantonie, zostanie w nim nazawsze. Ustawa téj instytucyi szczegółowo spisana jest w moim testamencie; znudziłbym pana, gdybym mu ją powtarzał; dość powiedziéć, żem wszystko przewidział. Utworzyłem nawet fundusz rezerwowy, który z czasem pozwoli gminie udzielać jakoby stypendya dzieciom okazującym wybitne do nauk lub sztuk pięknych zdolności. Tak tedy nawet po mojéj śmierci cywilizacyjne moje dzieło daléj rozwijać się będzie. Widzisz pan, kapitanie Bluteau, gdy się już raz coś zacznie, budzi się w człowieku jakaś siła, która go do skończenia zmusza. Ta potrzeba porządku, to dążenie do doskonałości jest jednym z najwymowniejszych dowodów jakiegoś drugiego, poza-światowego życia. Ale zdążajmy prędzéj, trzeba mi kończyć mój objazd, a muszę jeszcze ze sześciu chorych odwiedzić.
Jakiś czas kłusowali w milczeniu; poczém Benassis rzekł śmiejąc się do swego towarzysza:
— Ach! kapitanie Bluteau, ja się tu z panem jak dziecko rozpaplałem, a pan mi nic nie mówisz o swojém życiu, które przecież ciekawém być musi. Żołnierz w wieku pana niejedno widział i niejedno-by miał do opowiedzenia.
— Zapewne — odparł Genestas — ale życie moje jest życiem armii. Wszystkie postacie wojskowe są mniéj więcéj do siebie podobne. Nie będąc nigdy dowódcą, trawiąc życie w szeregach na odbieraniu i zadawaniu razów, czyniłem to, co inni! Szedłem tam, gdzie nas prowadził Napoleon, biłem się w każdém miejscu, w którém tylko walczyła gwardya cesarska. Wszystko to są rzeczy znane. Doglądać koni, cierpiéć czasem głód i pragnienie, bić się gdy potrzeba, oto życie żołnierza. Zwyczajne ono i proste jak dzień dobry. Zdarzają się bitwy, które dla nas streszczają się całe w zgubieniu podkowy przez konia i wynikłym ztąd kłopocie. Krótko mówiąc, widziałem tyle krajów, że żaden już dla mnie nowością nie jest, i tyle umarłych, że do własnego życia żadnéj nie przywiązuję wagi.
— Ale przecież, wśród tylu ogólnych niebezpieczeństw musiałeś pan kiedyś spotkać się z jakim szczególniejszém, tylko osobie pana zagrażającém i właśnie tego rodzaju opowieść byłaby w ustach pana niezmiernie ciekawą.
— Być może — rzekł komendant.
— No więc, opowiedz mi pan, co cię najsilniéj wzruszyło. Nie bój się pan! nie posądzę cię o brak skromności, choćbyś mi nawet o jakim swoim bohaterskim czynie nadmienił. Skoro człowiek ma pewność, że będzie zrozumianym przez tych, którym się zwierza, to może śmiało i z zadowolnieniem powiedziéć: Ja to zrobiłem!
— Ha! dobrze — opowiem panu zdarzenie, które mi czasem jak wyrzut sumienia w pamięci staje. Przez całe piętnaście lat, które w ciągłych bitwach strawiłem, nie zabiłem ani jednego człowieka prócz ma się rozumieć w koniecznéj i słusznéj obronie własnego życia. Ale to się nie liczy. Bo cóż! stoimy w szeregach i szarżujem; jeżeli nie złamiemy linii naszych przeciwników, oni zaś z pewnością o pozwolenie puszczenia krwi prosić nie będą — trzeba więc zabijać by samemu powalonym nie zostać i sumienie jest spokojne. Ale mnie, kochany panie, zdarzyło się raz wysłać na tamten świat towarzysza broni. To wspomnienie boli mnie, a twarz tego człowieka wykrzywiona konaniem często mi przed oczyma staje. Ale osądź pan sam... Było-to podczas odwrotu z Moskwy. Wyglądaliśmy raczéj jak trzoda zmordowanych wołów, a nie jak wielka armia. Karność wojskowa uciekła gdzieś za bory i lasy, każdy był sobie panem i mogę powiedziéć, że cesarz tam już poznał, gdzie się jego władza kończyła. Przybywszy do Studzianki, wioseczki nad Berezyną, znaleźliśmy tam stodoły, chaty, trochę ziemniaków zakopanych w dołach i nieco buraków. Oddawna już nie spotkaliśmy się ani z jadłem, ani z ludzką siedzibą, był-to więc prawdziwy bal dla armii. Ci, którzy przyszli pierwsi, zjedli wszystko, jak się tego łatwo domyślić. Ja-m był jeden z ostatnich, ale na szczęście niczego nie pragnąłem prócz snu. Upatruję sobie tedy jednę stodołę, wchodzę i widzę ze dwudziestu generałów, wyższych oficerów, wszystko, nie pochlebiając im, ludzi wielkiéj zasługi jak: Junot, Narbonne, adjutant cesarza, jedném słowem same znakomitości armii. Znajdowali się tam także i prości żołnierze, którzy nawet marszałkowi Francyi nie byliby ustąpili swoich posłań ze słomy. Jedni z braku miejsca spali stojący o mur oparci, inni leżeli na ziemi a wszyscy tak dla ciepła natłoczeni, że próżno sobie jakiego wśród nich kącika szukałem. Chodzę tedy po téj podłodze z ciał ludzkich; ci i owi mruczą, drudzy nic nie mówią, ale nikt się nie rusza. Sądzę, iż żaden nie posunął-by się nawet dla uniknięcia kuli armatniéj, a rzecz prosta, iż żądać tego w imię grzeczności było niepodobieństwem. Wreszcie, spostrzegam w głębi stodoły rodzaj jakby wewnętrznego dachu, na który nikt się czy-to dla braku siły, czy z przeoczenia go nie wdrapał, włażę więc, układam się, a gdym się już wygodnie rozciągnął, zaczynam się przypatrywać tym ludziom, leżącym na dole jak cielęta. Smutny ten widok niemal mnie do śmiechu pobudził. Jedni gryźli zmarznięte marchwie z jakąś zwierzęcą radością na twarzy a generałowie otuleni w podarte szale chrapali, aż się rozlegało. Gałęzie zapalonéj jedliny oświecały stodołę, i gdyby nawet ogień ją ogarnął nikt nie byłby wstał, aby go ugasić. Położyłem się na wznak, i nim zasnąłem, podnoszę oczy w górę, aż tu widzę, że belka podtrzymująca dach zaczyna się chwiać zlekka, potém silniej, coraz silniéj — roztańczyła się na dobre. „Panowie — mówię — jakiś kolega na dworze chce się ogrzać naszym kosztem.“ Belka już-już miała upaść — „Panowie, panowie, zginiemy, patrzcie na belkę“ — krzyczę z całego gardła, by śpiących obudzić. Cóż pan powiesz, widzieli i słyszeli, co się działo, ale ci, co spali, zasnęli nanowo, a ci, co jedli, nie odpowiedzieli mi nawet. Musiałem więc opuścić moje miejsce narażając się na stracenie go, boć trzebaż było uratować cały ten stos znakomitości. Idę tedy, obchodzę stodołę i widzę jakiegoś draba Wirtemberczyka, który sobie z zapałem ciągnie owę belkę. „Hola! Hola! wołam na niego dając mu do zrozumienia, by téj pięknéj roboty zaniechał. „Geh mir aus dem Gesicht, oder ich schlag’ dich todt“ odpowiada mi. Ale!... jeszcze czego „Qué mire aous dem guesit mówię na to — biorę fuzyę, którą zostawił na ziemi, palę mu w łeb, wracam, kładę się i zasypiam. Oto i cała historya.
— Ależ była-to słuszna obrona przeciwko jednemu dla dobra wielu, nie masz sobie pan nic do wyrzucenia — rzekł Benassis.
— Tamci — ciągnął daléj Genestas — myśleli, że mi się coś przywidziało, ale bądź co bądź wielu z nich żyje dotychczas w pięknych i wygodnych pałacach, a wdzięczność im zgoła na sercu nie ciąży.
— Czyż-byś pan czynił dobrze tylko w celu uzyskania tego zbytecznego procentu, zwanego wdzięcznością? rzekł śmiejąc się Benassis. Było-by to pewnego rodzaju lichwiarstwem.
— A! odparł Genestas — wiem ja dobrze, iż zasługa dobrego uczynku znika wnet, skoro najmniejszą z niego korzyść osiągniemy; opowiadając go zaś, wytwarzamy sobie pewną, że tak powiem, resztę miłości własnéj, która nam starczy za wdzięczność. Jednakowoż, gdyby ci, co świadczą dobrodziejstwa, milczeli, doznający ich, pewno-by o nich nie mówili. Według systematu pana, masy potrzebują przykładów, a gdzieżby się one w tém ogólném milczeniu znalazły? Niedosyć na tém. Gdyby ten biedny pontonier, który uratował armię francuzką i niczego za to od świata nie doznał, stracił był także władzę w rękach i nogach, czy wtedy sumienie dało-by mu chleba? Odpowiedz na to, filozofie!
— Być może, iż w moralności nie masz nic bezwzględnego — odparł Benassis — lecz przypuszczenie to jest niebezpieczném, bo dozwala egoizmowi tłomaczyć sprawy sumienia w taki sposób, jaki się dla osobistego interesu wygodniejszym zdaje. Ale, posłuchaj mnie, kapitanie. Czy człowiek stosujący się ściśle do przepisów moralności nie jest wyższym nad tego, który się od nich, choćby z konieczności, uchyla? Czy ten zniedołężniały, umierający z głodu pontonier nie dorównywa w szczytności Homerowi? Życie ludzkie jest bezwątpienia ostatnią próbą gieniuszu i cnoty, tych dwóch pereł do lepszego należących świata. Cnota i gieniusz — to według mnie najpiękniejsze objawy zupełnego i bezustannego poświęcania się, którego nauczycielem był sam Jezus Chrystus. Gieniusz zuboża się wzbogacając ziemię, cnota milczy niosąc siebie w ofierze dla ogólnego dobra.
— Zgoda na to — rzekł Genestas — ale na ziemi nie aniołowie lecz ludzie mieszkają. Nie jesteśmy doskonałemi.
— Masz pan słuszność — odparł Benassis. Co do mnie, nadużyłem porządnie władzy błądzenia. Jednakowoż, nie powinniżeśmy dążyć ku doskonałości? Nie jest-że cnota tym pięknym ideałem, w który dusza wciąż, jak w niebiański wzór wpatrywać się powinna?
— Amen — rzekł kapitan — ustępuję, człowiek cnotliwy jest najpiękniejszym cudem tego świata — lecz przyznaj pan także, iż to bóstwo może czasem pogawędzić trochę, nie ubliżając sobie tem zgoła!
— A! — wymówił lekarz, uśmiechając się z rodzajem gorzkiéj melancholii — przez usta pana mówi pobłażliwość tych, którzy w pokoju z sumieniem swojém żyją, podczas gdy ja, jestem surowy, jak człowiek mający wiele, wiele plam do zatarcia we własném życiu.
W téj chwili obaj jeźdźcy zatrzymali się przed chatą nad brzegiem strumienia stojącą. Lekarz wszedł do wnętrza, a Genestas zatrzymał się u progu spoglądając na przemiany, to na jasny, świeży krajobraz, to na ciemną, posępną izbę, w któréj leżał jakiś człowiek chory. Benassis egzaminował go chwilę w milczeniu: poczém zawołał:
— Nie potrzebny ja tu jestem, moja matko, skoro nie postępujecie tak, jak wam zaleciłem. Daliście chleba mężowi, chcecież go więc zabić? Tam do licha! jeżeli mu dacie cokolwiek-bądź, prócz ziółek, noga moja tu nie postanie. Poszukajcie sobie lekarza, gdzie wam się będzie podobało.
— Ach! paneczku złocisty! biedne człeczysko wołał jeść, a gdy się od piętnastnu dni nic w gębie nie miało...
— No! cóż to, będziecie mnie słuchać, czy nie? Powtarzam wam: jeżeli dacie mężowi kawalątko chleba, nim ja na to pozwolę, zabijecie go. Słyszycie?
— Nic mu już nie dam, nic, paneczku. A jakże on tam? lepiéj? — zapytała idąc za lekarzem.
— Ale gdzież zaś! pogorszyliście stan jego dając mu jeść. Nie może więc się to wam w głowie pomieścić, że kto skazany na dyetę, ten nic jeść nie powinien. Chłopi są niepoprawni — dodał Benassis, zwracając się do kapitana — jeśli chory od kilku dni nie jadł, zdaje im się, że już umiera i opychają go chlebem i winem. Ta kobieta, naprzykład, o mało co nie zabiła swego męża.
— O Chryste! takiém zdziebełkiem jadła miałabym go zabić!
— Bezwątpienia, moja matko! Dziwię się, że go jeszcze przy życiu po tém ździebełku zastałem. Nie zapomnijcież robić tak wszystko, jak wam zaleciłem.
— Och! paneczku kochany, toć-bym wolała sama umrzéć, niż się wam w czém przeciwić.
— No, no, zobaczę to. Jutro wieczorem przyjdę mu krew puścić.
— Pójdźmy teraz piechotą wzdłuż strumienia — rzekł Benassis do kapitana. — Ztąd do domu, gdzie wstąpić muszę, nie ma wcale drogi dla koni. Syn mego pacyenta popilnuje nam naszych. Przypatrz się pan téj dolinie — wymówił po chwilowém milczeniu — nie istnyż to ogród angielski? Idziemy teraz do wyrobnika, który się po stracie jednego ze swoich dzieci pocieszyć nie może. Najstarszy syn, niedorostek jeszcze, podczas ostatnich żniw pracował jak dojrzały mężczyzna, wyczerpał siły i umarł z osłabienia w końcu jesieni. Pierwszy-to raz zdarza mi się spotkać uczucie ojcowskie rozwinięte w tak potężnym stopniu. Zwykle, wieśniacy w umarłych swych dzieciach żałują straty użytecznéj rzeczy, która część ich dobytku stanowi, ztąd téż i żal jest większy lub mniejszy stosownie do wieku zmarłego. Raz wyszedłszy z niemowlęctwa, dziecko staje się kapitałem dla ojca. Ale ten biedak kochał prawdziwie owego syna. „Nic mnie pocieszyć nie zdoła“ powiedział mi raz, gdym go zastał na łące, wspartego nieruchomo o kosę, którą zapomniał wyostrzyć, choć kamień trzymał w ręku. Odtąd nie mówił już o swoim smutku, ale stał się ponurym i cierpiącym. Dziś jedna jego córeczka jest chorą...
Tak rozmawiając Benassis i kapitan przybyli do domku położonego przy szosie wiodącéj do garbarni. Tam pod wierzbą, ujrzeli człowieka, przeszło czterdziesto-letniego, który stał jedząc kromkę chleba z czosnkiem.
— No i cóż, Gasnier, jakże się mała miewa?
— Nie wiem — odparł posępnie — zobaczy ją pan, żona moja jest przy niéj. Boję się, czy pańskie starania co tu pomogą, widać śmierć weszła już do mnie, aby mi wszystko zabrać.
— Śmierć nie przemieszkiwa u nikogo, mój poczciwy Gasnier; nie ma na to czasu. Bądźcie dobréj myśli.
Powiedziawszy to Benassis wszedł wraz z przygnębionym ojcem do chaty. W pół godziny wyszedł, odprowadzony przez matkę, do któréj rzekł:
— Nie trwóżcie się już o nią, róbcie tylko, co wam zaleciłem. Niebezpieczeństwo minęło.
— Jeżeli to pana nudzi — przemówił następnie lekarz do Genestasa, gdy dosiedli koni — mogę pana na główny gościniec wyprowadzić i powrócisz sobie tamtędy do miasteczka.
— Nie, słowo panu daję, że mnie to nie nudzi.
— Ale wszędzie zobaczysz pan tylko chaty, podobne do siebie jak dwie krople wody. Nic na pozór jednostajniejszego nad wieś.
— Służę panu daléj — odparł kapitan.
I tak przez kilka godzin zwiedzali wszystkie zakątki kantonu, a nad wieczorem wrócili do téj części, która sąsiadowała z miasteczkiem.
— Teraz muszę wstąpić tam — rzekł lekarz ukazując Genestasowi miejsce zarośnięte wiązami. Drzewa te mają już około dwustu lat — dodał. — Mieszka tam kobieta, do któréj mnie wczoraj od obiadu wezwał chłopak, mówiąc, że zrobiła się białą jak płótno.
— Czy to co niebezpiecznego?
— Nie — odparł Benassis — jest-to skutek ciąży w ostatnim jéj miesiącu. W tym peryodzie, niektóre kobiety podlegają częstym spazmom. Dla wszelkiéj jednak ostrożności muszę zajść do niéj i dowiedziéć się, czy co nowego nie zaszło. Sam będę przy jéj rozwiązaniu. Zresztą, za jednym zachodem pokażę tam panu nową gałąź naszego przemysłu, to jest cegielnię. Droga tak piękna, możebyśmy przegalopowali kawałek, co?
— Chętnie, czy tylko koń pański nadąży mojemu — rzekł Genestas i cmoknął: — Hola! Neptun!
I w mgnieniu oka dzielne zwierzę uniosło kapitana o jakie sto kroków w tumanie kurzawy, ale mimo całéj jego szybkości Genestas słyszał wciąż lekarza tuż przy sobie. Benassis cmoknął na swego wierzchowca i wyprzedził komendanta, który się z nim zrównał dopiéro przy cegielni, w chwili gdy lekarz przywiązywał najspokojniéj konia do słupa.
— A niech pana dyabli porwą! — wykrzyknął Genestas, patrząc na prawie wcale nie spoconego rumaka Benassisa. Jakiegoż masz pan wiatronoga!
— A! — odparł śmiejąc się lekarz — a pan go wziąłeś za byle-jaką szkapinę. Na ten raz historya tego pięknego zwierzęcia za wiele-by nam czasu zajęła; dość panu wiedziéć, że Rustan — to prawdziwy barbaryjczyk z Atlasu. A koń z Barbaryi wart najdzielniejszego arabczyka. Mój galopuje przez góry nie zwilżywszy nawet sierści i pewną nogą stąpa nad przepaściami. Dostałem go w podarunku, bardzo zresztą zasłużonym, od pewnego ojca w zamian za życie jego córki, jednéj z najbogatszych dziedziczek Europy, którą spotkałem umierającą w drodze do Sabaudyi. Gdybym panu powiedział, w jaki sposób ją wyleczyłem, wziąłbyś mnie za szarlatana. Ale, ale... słyszę dzwonki koni i turkot wozu, zobaczmy, czy to nie Vigneau przypadkiem. Radzę panu spojrzéć na niego uważnie.
Wkrótce komendant ujrzał cztery rosłe konie w uprzęży, zdradzającéj zamożność i zamiłowanie porządku u właściciela.
W dużym wozie pomalowanym na niebiesko siedział pucołowaty chłopak i trzymając bicz jak strzelbę przy ramieniu, gwizdał sobie przez zęby.
— Nie, to nie Vigneau — rzekł Benassis. — Ale uważaj pan, jak dobrobyt pana odbija się na wszystkiém, nawet na tym wozie. Nie jest-że to oznaką inteligencyi przemysłowéj, dość rzadkiéj po wsiach?
— Tak, tak, wóz i zaprząg porządny aż miło — odparł komendant.
— Vigneau dwa takie posiada. Prócz nich ma jeszcze stępaka, na którym jeździ po okolicy, bo handel jego bardzo daleko się rozciąga, a przed czterema laty człowiek ten nie miał nic zgoła — mylę się — miał długi. Ale wejdźmy. Mój chłopcze — dodał zwracając się do woźnicy — pani Vigneau jest zapewne u siebie.
— Tak proszę pana — widziałem ją przez parkan w ogrodzie i pójdę jéj o przyjeździe pańskim powiedziéć.
Genestas wraz z Benassisem weszli na rodzaj obszernego placu otoczonego płotem. W jednym kącie leżała glina przygotowana na dachówki, w drugim polana do ogrzewania pieca, daléj jeszcze na płaszczyznie zamkniętéj lasami kilku robotników ociosywało kamienie i przygotowywało cegły. Naprost wejścia pod wielkiemi wiązami była fabryka dachówek krągłych i kwadratowych, opodal suszarnia, a przy niéj piec olbrzymi otwierał czarną i przepaścistą gardziel swoję. Równoległe z temi budynkami stał dom obszerny, dość nędznie wyglądający, w którym było mieszkanie, jak również stajnia, wozownia, obora i t. p. Trochę drobiu i trzody wałęsało się po placu. Wogóle panowała tu czystość, a zabudowania starannie utrzymane świadczyły o troskliwości ich właściciela.
— Poprzednik mego Vigneau — odezwał się Benassis — był-to próżniak, który tylko pić lubił. Będąc niegdyś sam robotnikiem umiał ogrzewać piec i wyrabiać cegły, oto wszystko, zresztą nie posiadał ani pracowitości, ani zmysłu handlowego. Jeżeli kto się do niego po towar nie zgłosił, zostawiał go na miejscu, aż się zepsuł i zmarnował. To téż umierał z głodu. Żona jego, którą złém obejściem do idyotyzmu prawie doprowadził, dogorywała w nędzy. To lenistwo, ta nieuleczona głupota i widok zaniedbanéj fabryki tak przykre na mnie robiły wrażenie, że unikałem o ile możności przechodzić tędy. Szczęściem biedacy ci byli-to już ludzie w wieku. Pewnego pięknego poranku ceglarz został tknięty paraliżem; kazałem go więc zaraz w grenoblskim szpitalu umieścić. Właściciel cegielni zgodził się bez oporu przyjąć ją napowrót w tym stanie, w jakim się znajdowała; a ja zacząłem szukać nowego dzierżawcy, któryby mi umiał dopomódz w ulepszeniach, jakie we wszystkich rękodzielniach kantonu zaprowadzić chciałem. Mąż pokojówki pan Gravier, biedny wyrobnik, który pracując u zduna nie był w stanie utrzymać za to rodziny swojéj, posłuchał mojéj rady. Zdobył się na tyle odwagi, że nie mając złamanego szeląga przy duszy wziął w dzierżawę cegielnię. Osiedlił się tutaj, nauczył swoję żonę, matkę i teściową wyrabiania cegieł, i kobiety te stały się jego robotnicami. W jaki sposób oni się tam urządzali, tego, słowo uczciwego człowieka, nie wiem. Prawdopodobnie Vigneau pożyczał drzewa do ogrzewania pieca i nocą znosił w koszach glinę i inne materyały, by je w dzień fabrykować. Krótko mówiąc dał dowody nieograniczonéj wytrwałości i energii, a obie stare matki w łachmanach pracowały jak murzynki. Prawda, że pierwszy rok pobytu tutaj spędził jedząc chleb krwawym potem rodziny swojéj oblany, ale się utrzymał. Jego przedsiębierczość, cierpliwość i inne zalety zwróciły na niego uwagę. Niezmordowany, biegał codziennie rano do Grenobli, sprzedawał tam dachówki i cegły, wracał do siebie w południe i znowu nocą pędził do miasta; zdawał się istotnie pomnażać. Z końcem pierwszego roku przyjął sobie dwóch chłopców do pomocy. Widząc to, pożyczyłem mu trochę pieniędzy i tak z roku na rok dobrobyt téj rodziny wzrastał. Wkrótce, obie matki zaprzestały już wyrabiać cegły i tłuc kamienie; zajęły się natomiast uprawą ogrodu, kuchnią, sporządzaniem odzieży, przędły wieczorami, a w dzień chodziły zbierać drzewo do lasu. Żona mego dzielnego Vigneau, która umie czytać i pisać, utrzymywała rachunki; on sam zdobył się niedługo na szkapę i jeździł po okolicy szukając sobie kundmanów; następnie wyuczył się fabrykacyi kaflów i, wyrabiając wcale piękne płyty, sprzedawał je poniżéj cen zwykłych. W trzecim roku był już posiadaczem wózka i dwóch koni. Odtąd żona jego zaczęła się prawie stroić. Wszystko u nich podnosiło się i ulepszało w miarę większego zarobku; a zawsze panował tam porządek, oszczędność i czystość, trzy najważniejsze podstawy dobrobytu. W końcu Vigneau przyjął sobie sześciu robotników i dobrze ich opłacał, i zwolna, zwolna, powiększając zakres pracy swojéj i handlu, doszedł do zamożności. W przeszłym roku kupił cegielnię, na przyszły przebuduje dom mieszkalny. Teraz cała ta rodzina jest zdrowa i porządnie odziana. Żona, niegdyś chuda i sterana kłopotami i zabiegami, które z mężem dzieliła, teraz utyła i wyładniała. Obie matki są bardzo szczęśliwe i krzątają się rzeźwo około gospodarstwa i handlu. Tak praca wytworzyła pieniądze, a pieniądze, sprowadziwszy spokój, przywróciły zdrowie, dostatek i swobodę. Prawdziwie, rodzina ta, jest dla mnie żywą historyą całéj mojéj gminy. Cegielnia, niegdyś zaniedbana, brudna, pusta, bezpożyteczna, wzbogaciła się teraz i ożywiła do niepoznania. Oto tu, naprzykład, widzisz pan pokaźny zapas drzewa i materyałów potrzebnych do roboty na tę porę, bo zapewne wiadomo panu, iż cegła wyrabia się tylko w pewnym okresie roku, od czerwca do września. Aż miło na to popatrzéć. Mój Vigneau brał udział we wszystkich budowlach w miasteczku. Zawsze jest równie czynny, żywy, niezmordowany; ludzie tutejsi nazywają go „maszyną“.
Zaledwie Benassis słów tych dokończył, gdy młoda, przystojna kobieta w ładnym czepeczku na głowie, w białych pończochach, jedwabnym fartuszku i różowéj sukni, który-to strój nieco dawniejszą pokojówkę w niéj zdradzał, otworzyła furtkę od ogrodu i szła ku Benassisowi tak prędko, jak na to stan jéj pozwalał; ale obaj panowie pośpieszyli na jéj spotkanie. Pani Vigneau była w istocie ładną, pulchniutką kobiecinką, z twarzą trochę od słońca ogorzałą. Na czole jéj rysowało się parę lekkich zmarszczek, ślady przebytych cierpień, wogóle jednak miała w rysach wyraz zadowolnienia i swobody.
— Panie Benassis — wymówiła miłym, uprzejmym głosem — zrób-że mi pan tę łaskę i spocznij u mnie na chwilę.
— Owszem — odpowiedział — pójdź kapitanie.
— Panom zapewne gorąco? Może byli-by łaskawi napić się trochę wina lub mleka? Panie Benassis — proszę skosztować wina, które mi mąż na czas mojéj słabości sprowadził. Powiesz mi pan, czy dobre.
— Dzielnego masz pani człowieka za męża — ozwał się Genestas.
— Tak panie — odparła spokojnie zwracając się ku niemu — Bóg mnie hojnie obdarował.
— Dziękujemy za wszystko, pani Vigneau — rzekł Benassis — wstąpiłem tylko dowiedziéć się, czy co złego nie zaszło.
— Nic — odrzekła — jak pan widzisz, byłam teraz w ogrodzie i pełłam, żeby cośkolwiek robić.
W téj chwili nadeszły obie matki, aby powitać Benassisa, a woźnica stał nieruchomo na podwórzu i wpatrywał się w lekarza.
— Podaj mi pani rękę — rzekł Benassis do młodéj kobiety.
Wziął ją za puls i liczył uderzenia w milczeniu z nadzwyczajną uwagą. Przez ten czas, kobiety przyglądały się komendantowi z tą naiwną ciekawością, którą ludzie wiejscy bez żadnéj ceremonii okazują.
— Wszystko jak najlepiéj — wykrzyknął wesoło lekarz.
— A kiedyż, kiedyż to będzie? — zawołały razem obie matki.
— Zapewne w tym tygodniu. Vigneau jest w drodze? — zagadnął po chwilowém milczeniu.
— Tak, proszę pana — odparła młoda kobieta — śpieszy się pokończyć interesa, by mógł być w domu podczas mojéj słabości.
— No, bywajcie zdrowi, moje dzieci. Pracujcie więc i pomnażajcie świat, a Bóg niech wam dopomaga.
Genestas z uwielbieniem poglądał na wzorową czystość panującą wewnątrz tego nawpół zrujnowanego domu. Widząc jego zdziwienie Benassis się odezwał:
— To tylko pani Vigneau umie taki ład i schludność w domu utrzymać. Niejednéj gospodyni z miasteczka zdałoby się do niéj na naukę przychodzić.
Żona ceglarza odwróciła głowę rumieniąc się, a twarze obu matek rozpromieniały radością, jaką im ta pochwała lekarza sprawiła, i wszystkie trzy towarzyszyły swoim gościom aż do miejsca, gdzie stały konie.
— No — rzekł Benassis, zwracając się do staruszek — powinnyście być teraz szczęśliwe. Tak-eście pragnęły zostać babkami.
— Ach! nie wspominaj pan o tém — rzekła młoda kobieta — oni mnie chyba zamęczą! Matki chcą chłopca, mąż dziewczynki, zdaje mi się, że trudno mi będzie zadowolnić ich wszystkich.
— No, a pani, czegóż żądasz? - zapytał z uśmiechem Benassis.
— Ach! panie — ja pragnę dziecka.
— Widzisz pan, już matka przez nią mówi — rzekł lekarz do kapitana, biorąc konia za uzdę.
— Do zobaczenia, panie Benassis — rzekła pani Vigneau. — Mąż mój będzie bardzo żałował, że nie był w domu, gdy się dowie o pańskich odwiedzinach.
— A nie zapomniałże posłać mi obiecanych cegieł do Grange-aux Belles?
— O nie! pan wiesz dobrze, iż zaniedbałby raczéj wszystkich obstalunków, aby tylko panu usłużyć. To go tylko martwi, iż musi brać za to pieniądze, ale ja mu powtarzam, że pańskie dukaty przynoszą szczęście i to prawda.
— Do widzenia — rzekł Benassis.
I oddalił się z Genestasem, a trzy kobiety, woźnica i trzech robotników, którzy wyszli z warsztatu, by zobaczyć lekarza, wszystko to stało jeszcze u bramy cegielni patrząc za odjeżdżającemi, tak, jak to bywa, gdy się traci z oczu ukochane istoty. Jest-to słodki obyczaj przyjaźni wszędzie zachowywanéj, i słusznie — bo porywy serca zawsze jednakowo ujawniać się powinny.
Przypatrzywszy się słońcu, Benassis rzekł do swego towarzysza:
— Mamy jeszcze ze dwie dobre godziny dnia, a jeżeli pan nie jesteś zbyt zgłodniały i strudzony, to odwiedzimy pewną uroczą istotę, któréj prawie zawsze poświęcam czas, jaki mi między ukończeniem wizyt a obiadem zostaje. W kantonie nazywają ją moją przyjaciółką; ale nie myśl pan, by ten tytuł, oznaczający zwykle przyszłą małżonkę, dawał pole do najlżejszéj obmowy. Choć przyjaźń, jaką jéj okazuję, czyni ją przedmiotem dość zresztą naturalnéj zazdrości, wyobrażenie, jakie tu wszyscy o moim charakterze powzięli, usuwa stanowczo możliwość ubliżających podejrzeń. Jeżeli nikt nie może zrozumiéć kaprysu, jakim powodowany, łożę na utrzymanie Gabryni, by mogła żyć wygodnie nie potrzebując pracować, każdy wierzy w jéj cnotę, bo każdy wie, iż gdyby uczucie moje raz przeszło granicę przyjacielskiéj opieki, nie wahałbym się ani chwili pojąć ją za żonę. Ale — dodał lekarz usiłując się uśmiechnąć — nie masz dla mnie żony, ani tutaj, ani gdzieindziéj. Człowiek z usposobieniem wywnętrzajacém się czuje nieprzepartą potrzebę przywiązania się wyłącznie do kogoś lub czegoś, zwłaszcza gdy życie dla niego jest pustynią. To téż wierzaj mi pan, miéj zawsze korzystne wyobrażenie o człowieku, który lubi swego psa lub konia. Wśród téj cierpiącéj gromadki, jaką mi przypadek powierzył, to biedne, chore dziewczę jest dla mnie tém, czém słońce dla mego kraju, dla Langwedocyi; jest tą ukochaną owieczką, któréj pasterze spłowiałe wstążki na wełniastym karczku wiążą, z którą się pieszczą, któréj pozwalają się paść gdzie zechce, i któréj powolnego chodu nigdy żaden pies nie przyśpieszy.
Mówiąc to Benassis, bezwiednie prawie zatrzymał konia, jakby uczucie, jakiego w téj chwili doznawał, z pośpiesznym ruchem zgodzić się nie mogło.
— Jedźmy! — zawołał — zobaczysz ją pan. Skoro cię do niéj prowadzę, to najlepszy dowód, że ją uważam jak siostrę.
Genestas milczał czas jakiś, poczém odezwał się:
— Nie będzież to niedelikatnością z mej strony, jeżeli pana o bliższe szczegóły tyczące się owéj Gabryni poproszę? Musi to być jedna z najciekawszych osobistości wśród tych wszystkich, z któremi mnie pan zapoznałeś.
— Być może — odparł Benassis, zatrzymując znów konia — że pan nie będziesz podzielał mego zajęcia się Gabrynią. Jéj los podobny do mego, jéj powołanie równie jak moje zostało zwichnięte, a uczucie, jakie mam dla niéj, i wzruszenie, jakiego na jéj widok doznaję, pochodzą z pobratymstwa naszych przeznaczeń. Pan, który obrawszy sobie karyerę wojskową szedłeś w tém za swoim popędem, lub upodobania w niéj późniéj nabrałeś, boć bez tego nie wytrwałbyś aż do téj pory pod ciężkiém jarzmem karności militarnéj, pan nie możesz zrozumiéć ani nieszczęść duszy wciąż w pragnieniach swoich zawodzonéj, ani cierpień istoty skazanéj na życie w sferze nie téj, do któréj się urodziła. Takie cierpienia zostają tajemnicą między Bogiem, a temi, którzy je znoszą, bo im tylko znaną jest potęga wrażeń, jakiemi na nich oddziaływa życie. Ale i pan, zobojętniały świadek tylu nieszczęść długą spowodowanych wojną, czy nie doświadczyłeś kiedy dziwnego, niepojętego smutku na widok drzewa, o zżółkłych na wiosnę liściach, drzewa umierającego przedwcześnie dlatego, że je posadzono w grunt nie posiadający potrzebnych do jego rozwoju soków? Gdy miałem lat dwadzieścia, widok skarłowaciałéj, niknącéj rośliny napełniał mnie melancholią, dziś patrzéć na nią nie mogę. Dziecinny mój smutek był przeczuciem moich cierpień wieku dojrzałego, był rodzajem węzła tajemnego między moją teraźniejszością a przyszłością, którą instynktownie odgadywałem w téj nędznéj wegietacyi dążącéj przed czasem do tego celu, do którego drzewa i ludzie dojść muszą.
— Domyślałem się, widząc pana tak dobrym, że wiele cierpiéć musiałeś — rzekł kapitan z uczuciem.
— Widzisz pan — ciągnął daléj lekarz nie odpowiadając na powyższe słowa — mówić o Gabiyni — to znaczy mówić o mnie samym. Gabrynia — to ludzka roślina w grunt niewłaściwy posadzona, którą trawią smutne, głębokie, wciąż pomnażające się myśli. Ona biedaczka cierpi ciągle, dusza w niéj zabija ciało. Mógłżem więc patrzyć obojętnie na tę słabą istotę, ofiarę najsroższego a najmniéj przez egoistyczny świat pojmowanego nieszczęścia, skoro ja sam, mężczyzna zahartowany na cierpienia, doznaję prawie co wieczór pokusy zrzucenia z siebie ciężaru podobnéj niedoli? I być może, żebym jej uległ, gdyby nie religia, która łagodzi moje smutki i w sercu słodką nadzieję rozlewa. Gdybyśmy wszyscy nie byli dziećmi jednego Boga, Gabrynia mogłaby się jeszcze nazwać siostrą moją w cierpieniu.
I mówiąc to, wypuścił konia galopem, wyprzedając Genestasa, jakby się obawiał dalszéj w tym duchu rozmowy. Gdy się po chwili zrównali, Benassis zaczął znowu:
— Natura stworzyła to biedne dziewczę na niedolą, jak inne kobiety stwarza na przyjemności i rozkosze. Rozpatrując się w tych dziwnych przeznaczeniach niepodobna prawie nie uwierzyć w jakieś drugie, po za-ziemskie życie. Na Gabrynię wszystko oddziaływa: gdy czas pochmurny i dżdżysty, ona także smutna „płacze z niebem“ według swego własnego wyrażenia. Śpiewa z chórem ptasząt, uspokaja się i wypogadza w miarę, jak błękitnieją obłoki, jedném słowem staje się piękną w dzień piękny. Woń kwiatów jest dla niéj źródłem niewyczerpanéj przyjemności; widziałem, jak raz dzień cały napawała się zapachem rezedy, po jednym z tych dżdżystych poranków, które kwiatom życie, a całéj naturze świeżość jakąś i blask przynoszą. Gdy powietrze jest ciężkie, elektrycznością przesycone, Gabrynia kładzie się do łóżka, narzeka na tysiące dolegliwości nie wiedząc sama, co ją boli, a gdy pytam, odpowiada mi, że kości w niéj miękną, a ciało topnieje. W takich chwilach, jeżeli czuje, że żyje, to tylko dlatego, iż cierpi, serce gdzieś z niéj ucieka, jak sama się wyraża. Niejednokrotnie zastałem ją płaczącą i wpatrzoną, w jaki z tych cudnych widoków, któremi zachód słońca nasze góry obdarza, gdy pysznie zabarwione i fantastycznie ukształtowane obłoki gromadzą się nad złocistemi szczyty. Czemu płaczesz, kochanko? pytałem. „Nie wiem — odpowiadała mi wtedy — stoję tu, patrzę tam w górę i z tego patrzenia nie wiem już sama, gdzie jestem.“ Cóż tam takiego widzisz? „Nie mogę panu powiedziéć“. Wtedy, próżno-byś pan do niéj przez cały wieczór zagadywał, nie wydobędziesz z niéj ani pół słowa, rzuci ci tylko czasem myślące spojrzenie i będzie siedziała nieruchomo, z wilgotnemi oczyma, w widoczném skupieniu. To skupienie jéj jest tak głębokie, że się innym udziela, na mnie przynajmniéj Gabrynia oddziaływa wtedy jak chmura przeciążona elektrycznością. Pewnego razu chciałem ją koniecznie do mówienia zmusić, zadawałem tysiące pytań, użyłem nawet słów ostrzejszych, nic to nie pomogło, biedaczka rozpłakała się tylko. W innych chwilach, Gabrynia jest wesoła, uprzejma, żywa, uśmiechnięta, dowcipna, rozmawia chętnie i wyraża poglądy świeże i oryginalne. Do pracy ciągłéj, obowiązkowéj jest zupełnie niezdolną: poszła naprzykład czasem w pole do roboty i godziny całe stała przypatrując się, to jakiéj roślince, to biegowi wody, to cudnym, malowniczym widokom, jakie na dnie przezroczystych spokojnych strumieni spoczywają, tym mozaikom złożonym z kamyczków, ziemi, piasku, mchu, roślin wodnych i brunatnych osadów. Kiedym tu przybył, biedna dziewczyna umierała prawie z głodu; upokarzało ją to, że musi jeść chleb łaski, to téż tylko ostateczna nędza mogła ją zniewolić, by o miłosierdzie poprosiła? Często wstyd rozbudzał w niéj energią, pracowała tedy dni kilka, ale wnet siły ją opuszczały i wyczerpana musiała porzucać rozpoczętą robotę, by się do łóżka położyć. Ozdrowiawszy trochę, szła znów do jakiego sąsiedniego folwarku, najmowała się do paszenia bydła, ale po niejakim czasie, choć dobrze obowiązek swój pełniła, żądała uwolnienia nie mówiąc dlaczego. Zapewne praca jednostajna była ciężkiém jarzmem dla niéj, co jest uosobieniem niezależności i kaprysu. Wtedy brała się do zbierania trufli i grzybów i szła je sprzedawać w Grenobli. Tam, skuszona widokiem jakichś świecideł, i mając trochę pieniędzy, kupowała wstążki, krzyżyki, paciorki, nie myśląc, zaco chleba na jutro dostanie. A jeśli potém jakiej dziewczynie która z tych fraszek przypadła do gustu, Gabrynia oddawała ją zaraz, szczęśliwa, że komuś przyjemność zrobić może, bo ona tylko sercem żyje. Ztąd téż ludzie kochają ją, obżałowują i pomiatają nią naprzemiany. Biedne dziewcze cierpi za wszystko: za swe lenistwo, piękność, kokieteryą; o! bo jest kokietką; przytém ciekawą i łakomą, jedném słowem kobietą! Z naiwnością dziecka daje się powodować swoim wrażeniom i upodobaniom; opowiedz jéj pan o jakim pięknym czynie, a będzie się rumienić i płakać z radości, wspomni o złodziejach, a zblednie z przerażenia. Jest-to najpiękniejsza natura, najlepsze serce, najwygórowańsza uczciwość, jaką tylko na świecie spotkać można; powierz jéj pan sto sztuk złota, a zakopie je w ziemię i daléj na chleb żebrać będzie.
Głos Benassisa zadrżał lekko, gdy wymówił te słowa.
— Chciałem ją wyprobować — ciągnął daléj po chwilowéj przerwie — i późniéj żałowałem tego. Boć taka próba nie jest-że szpiegostwem, a przynajmniéj dowodem nieufności?
Tu lekarz umilkł i zadumał się, nie zważając, w jakie zakłopotanie powyższe słowa wprawiły kapitana, który chcąc je ukryć, zaczął z pośpiechem rozplątywać niesplątane wcale cugle.
— Pragnąłbym wydać za mąż moję Gabrynię — odezwał się znowu Benassis — podarowałbym chętnie najlepszy mój folwark jakiemu poczciwemu chłopcu, któryby ją uszczęśliwił, a onaby potrafiła być szczęśliwą. Biedactwo! kochałoby dzieci swoje do szaleństwa, ten nadmiar uczuć, który ją przepełnia, znalazłby upływ w tém jedném, wszystkie inne streszczającém w sobie: w macierzyństwie; ale dotąd nikt jéj się nie zdołał podobać. A jednak, wrażliwą jest nadzwyczajnie, wie o tém i sama mi się do tego przyznała, gdy spostrzegła, żem to w niéj odkrył. Gabrynia należy do niewielkiéj liczby kobiet, w których najlżejsze dotknięcie wywołuje niebezpieczne wstrząśnienie, dlatego tém więcéj cenić w niéj trzeba jéj roztropność i dumę kobiecą. Dzikie-to i niedostępne jak jaskółka! Ach! co to za bogata natura! Ona jest stworzona na kobietę majętną i kochaną. Jaka-by to była dobroczynna pani i wierna żona! A tak, w dwudziestu dwóch latach już upada pod ciężarem duszy swojéj i niknie ofiarą fibr zbyt silnie drgających, organizacyi za bujnéj, czy za delikatnéj. Gorąca a zdradzona miłość doprowadziłaby ją do waryacyi, tę moję biedną Gabrynię. To téż, gdym zbadał dobrze jéj usposobienie, gdym się przekonał o prawdziwości jéj ataków nerwowych i elektrycznych wstrząśnień, o wpływie, jaki na nią atmosferyczne zmiany i lunacye księżyca wywierają, który to fakt ściśle badałem i stwierdziłem: od téj pory zacząłem ją uważać jako istotę wyjątkową, któréj chorobliwą egzystencyą ja tylko pojąć mogłem. Jest-to tedy, jak-em już powiedział, moja ulubiona owieczka. Ale zobaczysz ją pan wkrótce, bo oto już widać jéj domek.
W téj chwili jeźdźcy mieli już po-za sobą prawie trzecią część góry, którą przebywali zwolna po skłonach zarosłych krzakami. Na zakręcie jednego z takich skłonów, Genestas ujrzał domek Gabryni. Parkan dość wysoki, by mógł jakąś rękojmię bezpieczeństwa stanowić, a jednak nie zasłaniający widoku, okrążał ładny, obszerny trawnik zasadzony drzewami i parą srebrnych kaskad przecięty. Sam domek zbudowany z cegieł, pokryty płaskim na parę stóp wystającym dachem, z pomalowanemi nazielono drzwiami i okiennicami, ślicznie wśród tego otoczenia wyglądał. Dzikie róże pięły się koło czyściutkich ścian jego, a rozkwitłe akacye, orzech olbrzymi i kilka drzew pachnących wznosiły nad nim zielone swe głowy. W głębi czerniał las buków i jodeł, na którego tle kontury domku jasno się rysowały. Powietrze przepełnione było tysiącem woni różnych płynących z gór i z ogródka Gabryni. Niebo czyste i spokojne rumieniło się na zachodzie, rzucając odblask różowy na oddalone szczyty. Z téj wysokości można było widziéć całą dolinę od Grenobli aż do gromady skał i połyskującego u stóp ich jeziorka, które wczoraj przebywał Genestas. Po-nad domem w znacznéj odległości ciemna linia topoli oznaczała główny gościniec wiodący od Grenobli do miasteczka. Wreszcie miasteczko samo, ukośnemi promieniami słońca przerżnięte błyszczało jak dyament tysiącem szyb, w których łamały się czerwone smugi światła. Z kolei Genestas zatrzymał konia i, ukazując Benassisowi rozciągający się przed ich oczyma widok, wymówił:
— Od czasu zwycięztwa pod Wagram i powrotu Napoleona do Tuileries w 1815 r. nie doznałem jeszcze tak silnego wzruszenia. Panu zawdzięczam tę przyjemność, bo pan nauczyłeś mnie oceniać piękności krajobrazów.
— Zapewne — rzekł lekarz z uśmiechem — lepiéj budować miasta, niż je zdobywać.
— O! wybacz pan! a wzięcie Moskwy i poddanie się Mantui! To téż wieczna dla nas wszystkich chwała! Pan jesteś dzielny człowiek, ale i Napoleon miał złote serce, gdyby nie Anglia, bylibyście się porozumieli, i on-by nie był upadł, cesarz mój kochany! boć teraz kiedy już umarł, a tutaj szpiega nie ma, mogę wyznać, że go kochałem i kocham! Co to był za człowiek! On każdego przeczuł i odgadnął. Byłby pana z pewnością w radzie państwa umieścił, bo to był administrator, co się nazywa! O wszystkiém wiedział! nawet ile któremu żołnierzowi nabojów w ładownicy po rozprawie zostało. Biedaczysko! Gdyś mi pan o swojéj Gabryni opowiadał, myślałem o nim, jak tam na wyspie Świętéj Heleny dogorywał. To mi dopiéro klimat i życie dla człowieka przyzwyczajonego wciąż nogi w strzemionach trzymać, a plecy o tron opierać. Powiadają, że się tam ogrodnictwem zabawiał. Do dyaska! nie był on stworzony do sadzenia kapusty! A teraz, my musimy służyć Burbonom, i służyć im wiernie, boć, pomimo wszystkiego, Francya jest zawsze Francyą, jak to pan wczoraj powiedziałeś.
Mówiąc to, Genestas zsiadł z konia i idąc machinalnie za przykładem Benassisa przywiązał go do drzewa.
— Czyżby jéj w domu nie było? — rzekł lekarz, nie widząc Gabryni na progu.
Weszli do wnętrza, ale dolny pokój zastali pustym.
— Zapewne usłyszała tętent dwóch koni i pobiegła na górę przystroić się w jaki fatałaszek — rzekł z uśmiechem lekarz.
Zostawił Genestasa samego i wszedł na schody szukać Gabryni. Komendant tymczasem rozglądał się po pokoju. Ściany jego wyklejone były papierem blado-popielatym usianym różami; na podłodze zamiast kobierca leżała mata słomiana. Meble proste, drewniane i żardynierki plecione z łoziny, przystrojone kwiatami i mchem, zapełniały pokój. Okna zdobiły firanki z białego perkalu z ponsowemi frendzlami. Na kominku stało zwierciadło i skromny wazon porcelanowy między dwiema lampami, na stole leżało pokrajane płótno, parę zaczętych koszul i przybory do szycia: koszyczek, nożyczki, nici, igły. Wszystko tu było schludne, świeże, jak muszla wyrzucona falą morską na piaszczyste wybrzeże. Po drugiéj stronie korytarza, w którym były schody, Genestas zobaczył kuchnię. Widocznie piętro tak jak parter musiało się tylko z dwóch sztuk składać.
— Pójdź-żeż, nie bój się — ozwał się na górze głos Benassisa.
Genestas usłyszawszy te słowa cofnął się prędko z korytarza do pokoju, do którego wnet weszła młoda, szczupła dziewczyna ubrana w perkalową suknię w różowe paseczki. Twarz jéj zapłoniona ze wstydu i trwożliwości nie miała w sobie nic szczególnego, prócz pewnego spłaszczenia rysów, co nadawało jéj podobieństwo do tych fizyognomij rosyjskich i kozackich, które po klęskach 1814 roku tak często we Francyi spotkać można było. Gabrynia miała w istocie jak mieszkańcy północy nos nieco zadarty i wklęsły, usta jéj były duże, podbródek mały, ręce czerwone, stopy szerokie i silne jak u wieśniaczek. Cera jéj, opalona nieco i zgrubiała od słońca, bladą jednak była jak kwiat zwiędły, a barwa ta czyniła jéj fizyognomią interesującą od pierwszego spojrzenia; przytém błękitne oczy Gabryni miały tak słodki wyraz, ruchy jéj były tak wdzięczne, a głos tak miły i melodyjny, że pomimo pozornéj sprzeczności rysów jéj z zaletami, które Benassis komendantowi zachwalał, ostatni poznał w niéj fantastyczną i chorobliwą istotę, ofiarę ustawicznych cierpień natury, która się rozwinąć nie mogła. Roznieciwszy żywo ogień z suchych gałęzi, Gabrynia usiadła w fotelu i wzięła zaczętą koszulę, wpół zawstydzona, nie śmiejąca podnieść oczu, ale spokojna na pozór, choć szybkie falowanie jéj biustu, którego piękność uderzyła Genestasa, zdradzały obawę.
— I cóż, moje dziecko, dalekoż już postąpiłaś z twoją robotą? — zapytał Benassis bawiąc się kawałkami płótna pokrajanemi na koszule.
Gabrynia spojrzała na lekarza nieśmiało i błagająco.
— Nie łaj mnie pan — wymówiła — nie tknęłam jéj nawet dzisiaj, choć to pan mi ją dałeś i dla ludzi, którym bardzo bielizny potrzeba, ale, czas był tak piękny! wyszłam się przejść trochę, nazbierałam panu grzybów i trufli i zaniosłam je Jacencie. Bardzo była kontenta z tego, bo mówiła, że u pana dziś goście na obiedzie; a i mnie to ucieszyło, żem tak odgadła, czego potrzeba. Coś mi szeptało, by iść dziś na grzyby.
I powiedziawszy to, spuściła znów oczy na robotę.
— Śliczny ma panienka domek — odezwał się Genestas.
— Nie jest on moim — odparła patrząc na niego oczyma, które się rumienić zdawały. — Należy do pana Benassisa — i zwolna spojrzenie na lekarza przeniosła.
— Wiesz dobrze moje dziecko — rzekł ten-że — iż cię z niego nigdy nie wypędzą.
Gabrynia podniosła się raptem i wyszła.
— Jakież ona na panu zrobiła wrażenie? — zapytał lekarz.
— Dziwnie się czuję wzruszonym — odparł Genestas. — A! aleś jéj pan śliczne gniazdko urządził.
— E! trochę papieru po piętnaście czy dwadzieścia su, tylko, że gustownie dobranego, i oto wszystko. Meble niewiele znaczą; zrobił je mój koszykarz, chcąc mi swą wdzięczność okazać! Gabrynia z kilku łokci perkalu sama sobie firanki sporządziła. Ten domek i te skromniuchne sprzęciki wydają się panu ładne dlatego, że je pan spotykasz gdzieś na skłonie góry, w zabitéj deskami okolicy, gdzie się pan nic porządnego znaléźć nie spodziewałeś; ale cała tajemnica tego uroku polega na tém, że domek Gabryni harmonizuje niejako z tą naturą, która zgromadziła dokoła niego parę czystych strumyków i kilka wdzięcznie ugrupowanych drzew, i ubrało trawnik najpiękniejszą zielonością i wonnemi fiołkami.
W téj chwili wróciła Gabrynia i lekarz zwrócił się do niéj z zapytaniem: — Co ci jest?
— Nic, nic — odrzekła — myślałam, że się któraś z moich kur zabłąkała.
Mówiła nieprawdę, ale lekarz tylko poznał się na tém i szepnął jéj do ucha: — Płakałaś.
— Dlaczego mi pan to przy kim mówisz? — odparła.
— Nie dobrze panienka robi, że żyje tak samotnie w téj ślicznéj klateczce — odezwał się Genestas. — Potrzeba-by panience męża.
— Wiem o tém — odpowiedziała — ale, cóż robić, biedną jestem i trudną w wyborze. Nie mam wcale ochoty nosić w pole dwojaków z jedzeniem, piastować dzieci po całych dniach, łatać odzież męża i cierpiéć nad nędzą tych, których-bym kochała, nie mogąc im w niczém ulżyć. Ksiądz proboszcz powiada, że takie myśli są niechrześcijańskie, czuję to dobrze, ale cóż ja na to poradzę! Czasem wolę zjeść kawałek suchego chleba, niż obiad sobie zgotować. Po-cóż mam kogo memi wadami unieszczęśliwiać? Mąż kochający zabijałby się, by moim zachceniom dogodzić, a to-by nie było dobrze. Zły jakiś los nade mną cięży i sama go znosić muszę.
— A zresztą, ona się już urodziła leniuszkiem, moja biedna Gabrynia — rzekł Benassis — i trzeba ją przyjmować taką, jaką jest. To, co mówiła przed chwilą, znaczy, że jeszcze nikogo nie kochała — dodał śmiejąc się i powstawszy wyszedł na trawnik.
— Panienka musi bardzo kochać pana Benassisa — zapytał Genestas.
— O tak! panie, tak jak wielu ludzi w kantonie dałabym się za niego posiekać. Ale on, który leczy wszystkich, sam cierpi i cierpienia tego nic uleczyć nie może. Pan jesteś jego przyjacielem, może wiesz, co mu jest takiego? Któż mógł takiemu jak on człowiekowi, co jest obrazem Boga na ziemi, zmartwienia narobić? Znam tu takich, co myślą, że zboże im lepiéj rośnie, gdy on przez ich pola przejdzie.
— A panienka cóż myśli?
— Ja, proszę pana, gdy go zobaczę — tu zawahała się nieco — ja jestem już na cały dzień szczęśliwą... Schyliła głowę i ze szczególną szybkością szyć zaczęła.
— No i cóż! czy kapitan opowiedział ci co o Napoleonie? — zapytał wchodząc lekarz.
— Pan widział Napoleona — zawołała Gabrynia i wpatrzyła się w komendanta z niepohamowaną ciekawością.
— Ba! — odparł Genestas — więcéj jak tysiąc razy.
— Ach! jakbym pragnęła coś wojskowego usłyszéć.
— Jutro przyjdziemy tu może do ciebie na kawę i wtedy kapitan opowie ci coś wojskowego, moje dziecko — rzekł Benassis obejmując ją i całując w czoło. — Widzisz pan to moja córka — dodał zwracając się do Genestasa — gdy nie pocałuję jéj w czoło, czegoś mi brak przez cały dzień.
Gabrynia uścisnęła rękę Benassisa szepcząc: Pan taki dobry! i choć goście pożegnali się z nią, poszła za niemi, by patrzéć jak na koń wsiadać będą. Gdy Genestas był już na siodle, szepnęła do ucha Benassisowi: — Kto to jest ten pan?
— Ha! — odparł lekarz kładąc nogę w strzemiono — może mąż dla ciebie, kto wié!
Gabrynia stała nieruchomie patrząc za odjeżdżającemi, a ci gdy skręcili już na drogę po za ogrodem, ujrzeli ją jeszcze stojącą na stosie kamieni i skinieniem głowy przesyłającą im ostatnie pożegnanie.
— Coś nadzwyczajnego jest w téj dziewczynie — rzekł Genestas do Benassisa, gdy się już znacznie od domu oddalili.
— Nieprawdaż? — odpowiedział lekarz. — Ze sto razy powtarzałem sobie, że byłaby z niéj najmilsza w świecie żona, ale nie mógłbym kochać ją inaczéj jak siostrę lub córkę, serce moje już zamarło.
— Któż są jéj rodzice? czy żyją jeszcze? — zagadnął komendant.
— A! to cała historya — odparł Benassis. — Nie ma ona już ani ojca, ani matki, ani nikogo z krewnych. Gabrynia urodziła się w miasteczku. Ojciec jéj, wyrobnik z Saint-Laurent du Pont, nazywał się „Grabiec“ zapewne przez odmianę grabarza, bo od niepamiętnych czasów smutny obowiązek chowania umarłych dziedzicznym był w jego rodzinie. Wyrobnik ten ożenił się z miłości z pokojówką, nie wiem już jakiéj hrabiny, któréj posiadłość o kilka mil od miasteczka leży. Tutaj, jak wszędzie po wsiach, uczucie przy zawieraniu małżeństw gra bardzo podrzędną rolę. Zazwyczaj wieśniak żeni się dlatego, aby miéć dzieci i gospodynię w domu, która-by mu gotowała obiad, nosiła go w pole, przędła i naprawiała odzież. Oddawna téż podobny wypadek nie zdarzył się tutaj, gdzie często młodzieniec porzuca swoję narzeczoną dla drugiéj bogatszéj od niéj o jakie parę morgów gruntu. Los Grabca i jego żony nie był tak szczęśliwym, by mógł odzwyczaić naszych Delfińczyków od wyrachowania w żenieniu się. Grabcowa, która była bardzo piękną, umarła przy urodzeniu córki. Mąż tak się zmartwił tą stratą, że tegoż samego roku w grób się położył nie zostawiając swemu dziecku nic zgoła prócz życia, a i to bardzo wątłe i niepewne było. Jakaś litościwa sąsiadka zajęła się biedną Gabrynią i chowała ją do lat dziesięciu. Gdy jednak coraz trudniéj przychodziło jéj żywić podrastającą dziecinę, wysłała ją żebrać na drodze, bo właśnie była-to pora, kiedy najwięcéj podróżnych snuje się w tych stronach. Pewnego dnia, sierotka poszła prosić o kawałek chleba do pałacu hrabiny, gdzie ją przez pamięć matki zatrzymano. Tam przez długi czas biedna mała, mająca zostać pokojówką córki pani domu, która w pięć lat potém za mąż wyszła, była ofiarą fantazyi magnatów. Dobroczynność tych ludzi po większéj części żadnéj rękojmi nie przedstawia; zmienną jest i kapryśną jak oni, którzy naprzemian miłosierni, przyjacielscy, despotyczni i wymagający pogorszają i tak opłakane położenie nieszczęśliwych dzieci, łasce ich powierzonych, i bawią się z ich życiem, sercem i przyszłością uważając je za rzecz małéj wagi. Gabrynia stała się z początku prawie towarzyszką młodéj dziedziczki; nauczono ją czytać, pisać, a przyszła pani nieraz dla zabawy uczyła ją grać na fortepianie. I tak naprzemiany będąc pokojówką i panną do towarzystwa stała się jakąś niekompletną, do życia nieurobioną istotą. Nabrała upodobania w zbytku, w strojach, przyzwyczaiła się do warunków, zupełnie z jéj rzeczywistém położeniem niezgodnych. Wprawdzie, późniejsze nieszczęścia przekształciły ją w ostréj swojéj szkole, ale nie zdołały zatrzéć w niéj nieokreślonego poczucia, że jest do lepszéj stworzona doli. Wreszcie, pewnego dnia, dnia bardzo smutnéj pamięci dla biednéj dziewczyny, młoda hrabina zastała Gabrynię, która już wtedy tylko jéj pokojówką była, jak ustrojona w jéj balową suknię tańczyła przed lustrem. Biedna sierota, podówczas szesnastoletnia, została wydaloną bez litości, a nie umiejąc sobie poradzić, cierpiała nędzę, błąkała się po gościńcach, żebrała i pracowała naprzemiany, jak to już panu mówiłem. Często chciała się rzucić do wody, lub oddać pierwszemu lepszemu; zazwyczaj kładła się na słońcu pod murem i leżała tak nieruchoma, milcząca z głową ukrytą w trawie; wtedy podróżni rzucali jéj trochę drobnéj monety być może dlatego, że ich o to nie prosiła. Rok cały przeleżała w szpitalu Annecy, odchorowawszy ciężko żniwa, podczas których pracowała w nadziei, że sobie tém śmierć przyśpieszy. Potrzeba słyszéć, jak ona sama opowiada swoje uczucia i myśli w téj epoce życia; naiwne jéj zwierzenia wiele mają w sobie wdzięku i żywe budzą zajęcie. Wróciła do miasteczka właśnie wtedy, gdy zamierzałem się w niém osiedlić. Pragnąłem poznać moralną stronę mojéj gminy, Gabrynia była jéj dzieckiem, zacząłem więc badać jéj charakter, który mnie niepospolitością swą uderzył, a przekonawszy się o wadliwości jéj fizycznego ustroju, postanowiłem wziąć w opiekę to biedne stworzenie. Być może, iż z czasem przyzwyczai się do jakiéj pracy, choćby do szycia; ale w każdym razie los jéj już jest zapewniony.
— To źle tylko, że mieszka tak zupełnie sama — zauważył Genestas.
— Nie zupełnie, jedna z moich pasterek przychodzi do niéj na noc — odpowiedział lekarz. — Niedaleko jéj domku trochę wyżéj w górę leży jeden mój folwark; nie mogłeś pan widziéć jego zabudowań, bo zasłaniają je jodły. O! bezpieczną ona tu jest znpełnie[5]! Zresztą, Bogu dzięki, nie masz urwisów w naszéj dolinie, a jeżeli się jaki znajdzie, posyłam go do wojska, i bywa z niego doskonały żołnierz.
— Biedne dziewczę! — rzekł Genestas.
— O! ludzie tutejsi nie ubolewają nad nią wcale — przemówił Benassis — przeciwnie uważają ją za bardzo szczęśliwą; ale pomiędzy nią a innemi kobietami zachodzi ta różnica, że tamtym Bóg dał siłę, a téj słabość, lecz oni tego nie widzą.
W chwili, gdy obaj jeźdźcy wyjeżdżali na główny gościniec do Grenobli wiodący, Benassis przewidując, jakie wrażenie ten nowy widok na Genestasie sprawi, zatrzymał konia, by się jego podziwem nacieszyć. Dwa olbrzymie pasy zieloności rozciągały się jak oko zasięgnie po obu stronach drogi szerokiéj, czystéj jak ogrodowa aleja, uwieńczonéj dwoma rzędami pysznych włoskich topoli, których nie strzyżone korony splatały się z sobą w górze tworząc wspaniałe wiszące, szmaragdowe festony. Jedna strona drogi, już cieniem wieczornym osłonięta, wyglądała jak obszerna ściana czarnych liści, podczas gdy druga, silnie oświetlona zachodzącém słońcem, które młodym płonkom złotawą nadawało barwę, mieniła się w fantastycznych grach świateł i cieni.
— O! jak pan musisz być szczęśliwym! — wykrzyknął Genestas. — Gdziekolwiek spojrzysz, wszędzie źródło pociechy i zadowolnienia odkrywasz...
— Ukochanie natury — odpowiedział lekarz — to jedyne uczucie, które nadziei człowieka nie zawodzi. W niém nie masz rozczarowań. Patrz pan na te topole. Dziesięć lat już sobie liczą. Prawda, że trudno piękniejsze zobaczyć?
— Bog jest wielkim — wymówił kapitan, zatrzymując się pośrodku téj drogi, któréj ani początku, ani końca dostrzedz nie mógł.
— Dzięki panu za te słowa — zawołał Benassis. — Miło mi, że pan mówisz to, co ja sobie tu często z cicha powtarzam. Zaprawdę jest w tym widoku coś dziwnie religijnego. Wobec olbrzymiéj téj przestrzeni wyglądamy jak dwa maleńkie punkciki, a poczucie naszéj nicości zawsze nas ku Bogu prowadzi.
I jechali tak daléj zwolna, w milczeniu uroczystém, jakby sklepienie nawy kościelnéj unosiło się nad ich głowami; tylko odgłos kopyt końskich przerywał ciszę.
— Ileż tu wzruszeń, ile wrażeń, o jakich mieszkańcy miast pojęcia nie mają! — ozwał się wreszcie lekarz. — Czujesz pan zapach topoli i modrzewiów? Co za rozkosz!
— Stójmy! — zawołał Genestas — słyszysz pan, co to takiego?
W téj chwili śpiew jakiś doleciał ich z oddali.
— Kto to śpiewa? mężczyzna, kobieta czy ptak? — zapytał cicho komendant — czy może tajemniczy głos natury?
— Wszystko to jest potrochu — odparł lekarz zsiadając z konia i przywiązując go do topoli.
Dał znak Genestasowi, by toż samo uczynił i obaj zwolna poszli ścieżką zarosłą z obu stron krzakami czeremchy, któréj odurzająca woń rozlewała się tém silniéj w wilgotnéj, wieczornéj atmosferze. Promienie słońca przeciskając się z trudnością przez gęste zwoje topoli, z tém większą siłą, zwalczywszy tę zaporę, wpadały na ścieżkę, oblewając czerwonemi strumieniami światła stojącą na końcu jéj chatę. Słomiany dach téj chaty, zazwyczaj brunatny jak kasztanowa łupina, wyglądał teraz jakby złocistym piaskiem przysypany, a nędzne ściany, zczerniałe drzwi i niekształtne okna nabrały w téj chwili przelotnego jakiegoś wdzięku i uroku, jak nieraz twarz ludzka pod wpływem namiętności, która ją ożywia i zabarwia. Często wśród pól i lasów odkrywa się oczom podróżnego taki czarowony[6] obrazek wiejski, na którego widok chciałoby się powtórzyć z apostołem, mówiącym do Chrystusa na górze: „Rozbijmy namiot i zostańmy tu“. Genestas głęboko przejęty, wpatrywał się w cudny ów krajobraz, a w powietrzu tymczasem płynął śpiew czysty, słodki, smutny jak światło gasnące, ten obraz śmierci, którą co wieczór słońce zachodzące na niebie przypomina człowiekowi, a o któréj na ziemi mówią mu kwiaty i owady, co tylko jeden dzień życia mają przed sobą. O zmierzchu niebo obleka się jakąś barwą melancholiczną, i śpiew, który dźwięczał w téj chwili, melancholiczny był, śpiew znany zresztą, śpiew miłości i żalu, który niegdyś podżegał wrodzoną nienawiść Francyi przeciwko Anglii, a któremu Beaumarchais poetycznego wdzięku użyczył wprowadzając go na scenę teatru francuzkiego przez usta pazia, który serce swe przed swą matką chrzestną otwiera. Niewidzialny śpiewak nucił samę melodyą bez słów, a głos jego był tak tęskny, tak żałosny, że wniknąć musiał do duszy każdego słuchacza i rozrzewnieniem ją napełnić.
— To śpiew łabędzi — wymówił Benassis. — Wiek cały czekać trzeba, by drugi raz podobny głos usłyszéć. Śpieszmy! trzeba mu przeszkodzić. To dziecko się zabija! Byłoby okrucieństwem z naszéj strony słuchać go dłużéj. I powiedziawszy to — zawołał:
— Cicho bądź! Jasiu! cicho bądź!
Śpiew ucichł. Genestas stał na miejscu nieruchomy i zdumiony. Chmura przysłoniła słońce i piękność krajobrazu znikło wraz z ostatnią nutą. Cień, chłód, milczenie zastąpiły świetność słonecznych blasków, ciepłe wyziewy atmosfery i śpiew dziecka.
— Dlaczego — mówił Benassis — dlaczego mnie nie słuchasz? Nie będę ci już dawał ani ciastek, ani daktyli, ani innych dobrych rzeczy. Chcesz więc umrzéć i zmartwić twoję biedną matkę?
Genestas wszedł na dość czysto utrzymane podwórko i zobaczył piętnastoletniego może chłopca, wątłego jak kobieta. Włosy miał jasne i rzadkie, a policzki mocno rumiane, jakby się uróżował. Na widok lekarza powstał zwolna z ławki, na któréj siedział pod dużym krzakiem jaśminu, wmieszanego w rozkwitłe gałęzie bzu, który rósł tam dziko i bujnie.
— Wiesz dobrze — mówił lekarz — iż kazałem ci kłaść się przed zachodem słońca i zabroniłem wystawiać się na chłód wieczorny i mówić. Jak śmiesz śpiewać?
— Ach! panie Benassis, tak tam było ciepło! a to tak przyjemnie, gdy ciepło. Mnie zawsze zimno. Siadłem sobie, dobrze mi było, i tak dla zabawki zacząłem sobie nucić: Malbroug idzie na wojenkę, i sam siebie słuchałem, bo głos mój podobny był do fujarki pańskich pastuszków.
— No! mój Janiu, niech się to już nie powtórzy, rozumiesz? Daj mi rękę.
Wziął go za puls i patrzył badawczo w błękitne oczy chłopca, gorączkowym blaskiem błyszczące.
— Widzisz, jesteś cały w potach; byłem tego pewny. Matki twojéj nie ma w domu?
— Nie, proszę pana.
Chore dziecko, lekarz i kapitan weszli do izby.
— Zapal pan świecę, kapitanie Bluteau — rzekł Benassis pomagając Jasiowi w rozbieraniu się z grubych łachmanów.
Gdy w izbie jasno się zrobiło, Genestas mógł zauważyć nadzwyczajną chudość chłopca, na którym już nic prócz skóry i kości nie było. Benassis opukał mu piersi, przysłuchując się uważnie złowrogim odgłosom, jakie się z niéj pod jego palcami wydobywały, poczém okrył Jasia kołdrą i odstąpiwszy parę kroków badawczo się w niego wpatrywał.
— Jakże się czujesz teraz, moje dziecko? — zapytał.
— Dobrze, proszę pana.
Benassis przysunął do łóżka stolik na czterech toczonych nogach, poszukał na kominku szklanki i flaszeczki i przyrządził jakiś napój domieszawszy do wody kilka kropel brunatnéj cieczy, którą z flaszeczki starannie przy świecy odmierzył.
— Twoja matka coś długo nie wraca.
— Już idzie, proszę pana, słyszę ją na ścieżce.
Lekarz i kapitan czekali rozglądając się po izbie. U stóp łóżka leżało posłanie z mchu, na którém matka Jasia zapewne w ubraniu sypiała. Genestas wskazał je palcem Benassisowi, a ten zlekka pochylił głowę jakby na znak, że i on także zauważył i ocenił ten objaw macierzyńskiego poświęcenia. Wtém na podwórku dały się słyszéć ciężkie stąpania i lekarz wyszedł z izby.
— Trzeba będzie pilnować Jasia téj nocy, matko Colas. Gdyby się skarżył na duszność, dacie mu pić z téj szklanki, co stoi na stoliczku. Uważajcie tylko, aby pił niewiele. Szklanka powinna mu na całą noc wystarczyć. Nie ruszajcie zwłaszcza flaszeczki, i przedewszystkiém odmieńcie mu bieliznę; cały jest w potach.
— Nie mogłam mu uprać koszul dzisiaj, kochany paneczku; musiałam zanieść konopie do Grenobli, bo mi trzeba było pieniędzy.
— No! to przyślę wam koszulę.
— Więc jemu gorzéj, robaczkowi? — zapytała kobieta.
— Nie spodziewajcie się nic dobrego, moja matko! Popełnił wielką niedorzeczność śpiewając, ale nie gniewajcie się na niego. Gdyby się bardzo w nocy skarżył, przyślijcie po mnie sąsiadkę. Do widzenia.
Lekarz przywołał swego towarzysza i poszli ścieżką napowrót.
— Ten chłopiec ma suchoty? — zapytał komendant.
— Niestety! tak. Jeżeli natura cudu nie dokaże, nauka go nie uratuje. Profesorowie szkoły medycznéj w Paryżu mówili nam często o zjawisku, którego pan byłeś świadkiem. Pewne choroby tego rodzaju sprowadzają w organach głosowych zmiany, których skutkiem jest krótkotrwały dar śpiewania z taką doskonałością, jakiéj żaden wirtuoz dorównać nie jest w stanie. Smutny dzień przepędziłeś pan dziś ze mną — mówił daléj lekarz wsiadając na konia — wszędzie cierpienie, wszędzie śmierć, ale wszędzie téż poddanie się woli Bożéj widziałeś. Wieśniacy umierają filozoficznie i cierpią w milczeniu. Ale nie mówmy już o śmierci i popędźmy konie; trzeba nam przed nocą do miasteczka zdążyć, byś pan się mógł jego nowéj części przypatrzyć.
— Ho! patrz pan! gdzieś się tu pali! — zawołał Genestas ukazując miejsce na górze, zkąd się snop płomieni podnosił.
— Nie jest-to niebezpieczny ogień — odparł lekarz. — Któś tam zapewne wapno wypala. Przemysł ten niedawno wprowadzony spożytkowywa nasze zarośla.
W téj chwili wystrzał z fuzyi rozległ się w powietrzu. Benassis wydał mimowolny okrzyk i rzekł z giestem zniecierpliwienia:
— Jeżeli to Butifer, zobaczymy, kto z nas kogo przemoże.
— Strzał padł ztamtąd — rzekł Genestas wskazując lasek bukowy, ponad niemi w górze leżący. — Tak! ztamtąd, wierzaj pan słuchowi starego wojaka.
— Śpieszmy tam co żywo — zawołał Benassis, kierując konia prosto ku wskazanemu miejscu, i popędził jak strzała przez pola i rowy, na nic nie bacząc, tak mu chodziło o to, by mógł schwytać strzelca na gorącym uczynku.
— Człowiek, którego pan szukasz, uciekł — zawołał Genestas, podążający z trudnością za lekarzem.
Benassis żywo zawrócił konia, a poszukiwany ukazał się wkrótce na stroméj skale, o jakie sto stóp po nad goniącemi go jeźdźcami.
— Butifer — krzyknął lekarz ujrzawszy go z długą strzelbą w ręku, Butifer! zejdź natychmiast.
Butifer poznał lekarza i odpowiedział pełném uszanowania skinieniem głowy, wyrażającém zupełne posłuszeństwo jego rozkazom.
— Pojmuję, że człowiek pod wpływem strachu lub innego gwałtownego uczucia, może się dostać na ten szczyt iglasty — rzekł Genestas — ale jakim sposobem zejdzie on ztamtąd, tego sobie wystawić nie mogę.
— Jestem spokojny o niego — odparł Benassis. — Kozy mogłyby temu hultajowi pozazdrościć! Zobaczysz pan.
Wypadki wojenne nauczyły Genestasa sądzić z zewnętrznych objawów o wewnętrznéj wartości ludzi; z uwielbieniem téż przyglądał się szczególniejszéj zwinności i pewności ruchów Butifera, podczas gdy ten zstępował z urwistego szczytu skały, na którą się zuchwale był wdrapał. Smukła i silna postać strzelca, przechylając się z wdziękiem we wszystkich kierunkach, nie straciła ani razu równowagi; stawiał on nogę na spiczastém urwisku z takim spokojem, jakby stąpał po gładkiéj posadzce, pewny był bowiem, że bądź-co-bądź utrzymać się potrafi, a długą i ciężką strzelbą wywijał niby cienką laseczką. Butifer był-to młody człowiek, wzrostu średniego, chudy, silnie zbudowany, a męzka jego piękność uderzyła Genestasa, gdy go zblizka zobaczył. Należał on widocznie do rzędu tych kontrabandzistów, którzy trudnią się rzemiosłem swém bez gwałtu, a tylko cierpliwością i podstępem walczą przeciw prawu. Opaloną twarz Butifera ożywiały złotawe oczy, błyszczące jak źrenice orła, z którego dziobem nos jego szczupły zlekka na końcu zagięty wielkie miał podobieństwo. Z po-za półotwartych, ponsowych warg jego świeciły zęby nadzwyczajnéj białości. Broda, wąsy i faworyty rudawe, bujne i zlekka się kręcące podnosiły jeszcze męzki i straszny wyraz jego twarzy. Wszystko w nim było siłą. Muszkuły rąk rozwinięte miał niepospolicie, piersi szerokie, a gładkie czoło dziką jakąś inteligencyą jaśniało. Pozór miał śmiały, rzutny lecz spokojny, jak człowiek, który przyzwyczaił się do narażania życia i tyle razy doświadczył swéj fizycznéj lub umysłowéj potęgi w niebezpieczeństwach wszelkiego rodzaju, że już zgoła o sobie nie wątpi. Ubrany był w bluzę podartą i również zniszczone i dziurawe spodnie z niebieskiego płótna, przez które przeglądały nogi jego, czerwone, suche, muszkularne jak skoki jelenie.
— Widzisz pan człowieka, który kiedyś strzelił do mnie — rzekł pocichu Benassis do komendanta. — Dziś, gdybym się chciał od kogo uwolnić, zabiłby go bez wahania. Butifer — dodał zwracając się do kontrabandzisty — miałem cię za człowieka honoru, poręczyłem za ciebie, wierząc twemu słowu. Przysiągłeś mi, że nie będziesz już polować, że się ustatkujesz i zrobisz porządnym, pracowitym człowiekiem, a ja odpowiedzialność za dotrzymanie tych obietnic przed prokuratorem królewskim w Grenobli przyjąłem na siebie. Kto strzelał teraz? ty! i jesteś na gruntach hrabiego de Labranchoir. A gdyby cię był dozorca usłyszał? hę? co-by się z tobą stało? Szczęściem dla ciebie ja cię nie oskarżę, lecz żałuję teraz, iż zostawiłem ci fuzyą, uwzględniwszy twe do niéj przywiązanie.
— Piękna broń! — rzekł komendant.
Kontrabandzista spojrzał na Genestasa z niemą za tę pochwałę podzięką.
— Sumienie musi ci robić wyrzuty — ciągnął daléj Benassis. — Jeżeli znów do dawnego wrócisz rzemiosła i do więzienia się dostaniesz, żadna na świecie protekcya nie uchroni cię od galer i zmarnujesz się, nieszczęsny! Dziś wieczór odniesiesz mi fuzyą, zachowam ją u siebie.
Butifer konwulsyjnym ruchem przycisnął kolbę do siebie.
— Masz pan słuszność, panie merze — wymówił. — Zgrzeszyłem, złamałem przysięgę, jestem nikczemnikiem. Fuzya moja pójdzie do pana; ale weźmiesz ją pan w dziedzictwie po mnie. Ostatni strzał, jaki z niéj pod moją ręką padnie, czaszkę mi roztrzaska! Ha! trudna rada, robiłem wszystko, co pan chciałeś, całą zimę siedziałem spokojnie, ale z wiosną natura pociągnęła wilka do lasu. Nie umiem orać, drobiu tuczyć nie chcę, nie mam także ochoty giąć się nad kopaniem jarzyn, ni po całych dniach siedziéć w stajni i konie chędożyć. Mam-że więc z głodu umierać? Ja tam dopiéro żyję — dodał po chwilowéj przerwie wskazując na góry. Tydzień już tam jestem, a teraz zobaczyłem giemzę, palnąłem i giemza leży na skale, na pańskie usługi. Zostaw mi pan fuzyę, mój dobry, jedyny panie. Jakem Butifer, opuszczę gminę i pójdę w Alpy, tam mi nikt nic nie powié, będę polował na giemzy, a potém zdechnę gdzie w jakim lodniku. I prawdę mówiąc, wolę żyć rok lub dwa w górach w swobodzie, któréj mi żaden dozorca, ani prokurator, ani rząd tamować nie będzie, niż gnić z jakie sto lat w tych błockach. Pana mi tylko żal będzie, bo inni już mi kością w gardle stanęli.
— A Ludka? — zagadnął Benassis.
Butifer zamyślił się.
— Słuchaj, mój chłopcze! — rzekł Genestas — naucz się czytać, pisać, zaciągnij się do mego regimentu, wsiądź na konia i zostań karabinierem, a jak raz ozwie się pobudka do jakiéj porządnéj wojny, zobaczysz, że Bóg stworzył cię do życia wśród armat, kul i bitew, i zostaniesz generałem.
— Tak! gdyby Napoleon był powrócił — rzekł Butifer.
— Pamiętasz nasz układ — zwrócił się do niego Benassis. — Za drugiém wykroczeniem obiecałeś zostać żołnierzem. Daję ci pół roku do nauczenia się czytać i pisać, a potém wyszukam jaką rodzinę, któréj syna mógłbyś w wojsku zastąpić.
Butifer spojrzał na góry.
— O! nie! ty nie pójdziesz w Alpy! — zawołał lekarz. — Taki człowiek jak ty, honorowy i pełen wielkich przymiotów powinien służyć krajowi, dowodzić jakiéj brygadzie, a nie ginąć marnie w pogoni za lada giemzą. Teraźniejszy twój sposób życia zaprowadzi cię prosto na galery. Szafując naraz zbytecznie siłami, musisz potém długo wypoczywać; to przyzwyczai cię z czasem do życia próżniackiego, stracisz energią, zmarnujesz swoje zdolności, a ja tego nie chcę; bo pomimo twéj woli muszę cię na dobrą drogę wprowadzić.
— Mam więc schnąć z nudów i smutku? Duszę się w mieście! Gdy Ludkę do Grenobli zawiozę, nie mogę tam dłużéj nad jeden dzień wytrzymać.
— Wszyscy mamy skłonności, popędy, które trzeba umiéć albo przezwyciężać, albo na pożytek bliźnich obracać! Ale już jest późno, a mnie się śpieszy — przyjdź do mnie jutro, przyniesiesz mi fuzyę i pogadamy o tém wszystkiém. Do widzenia, a giemzę sprzedaj w Grenobli.
Powiedziawszy to, oddalił się ze swoim towarzyszem.
— To mi człowiek, co się nazywa — zawołał Genestas.
— Człowiek na złéj drodze — rzekł Benassis. — Ale cóż na to poradzić? Słyszałeś go pan! To doprawdy żal bierze patrząc, że się takie piękne zdolności marnują. Niech nieprzyjaciel najedzie Francyę, Butifer na czele stu ludzi cały oddział w jakim przesmyku przez miesiąc zatrzyma, ale w czasach pokojowych energia jego może się rozwinąć tylko w okolicznościach pogwałcających prawa. Potrzebuje on koniecznie z czémś walczyć; gdy nie naraża życia, wchodzi w zatargi ze społeczeństwem i pomaga kontrabandzistom. Hultaj ten przepływa Rodan na maleńkiéj łódce, wożąc trzewiki do Sabaudyi, i z ładunkiem swoim chroni się na niedostępne szczyty, gdzie parę dni o suchym chlebie przebyć może. Jedném słowem, lubi niebezpieczeństwo, jak inni sen i wygodę. Zakosztowawszy w gwałtownych i nagłych wypadkach i wrażeniach wykoleił się ze zwyczajnego życia. Ja zaś nie chcę, by taki człowiek, idąc po zdradnéj pochyłości, został wreszcie zbrodniarzem i ginął na rusztowaniu. Ale, spójrz-no kapitanie, jak się ztąd nasze miasteczko przedstawia.
Genestas ujrzał w dali obszerny pałac, drzewami zarosły, po środku którego biła fontanna okolona topolami. Wnętrze tego placu dzieliło się na trzy kondygnacye, odznaczone trzema rzędami z rozmaitych drzew: naprzód szły akacye, potém werniksy japońskie, a u wierzchu młode wiązy.
— To plac jarmarczny — rzekł Benassis. — Daléj główna ulica, a na wstępie jéj te dwa piękne domy, sędziego pokoju i notaryusza, o których panu mówiłem.
W téj chwili wjechali w szeroką, dość porządnie wybrukowaną ulicę, zabudowaną z obu stron nowemi zupełnie domami, a przy każdym z nich był niewielki ogródek. Kościół o ładnéj fasadzie zakończał ulicę, od któréj w bok szły dwie inne naznaczone dopiéro i zaledwie kilka nowowzniesionych domów mające. Merostwo znajdowało się naprzeciw plebanii. W miarę jak się Benassis zapuszczał w ulicę, kobiety, dzieci i mężczyzni, którzy już dzienne roboty pokończyli, wychodzili na jego spotkanie; jedni kłaniali mu się czapkami, inni uprzejmemi pozdrawiali słowy; dzieci skakały koło konia, nie obawiając go się, bo łagodność tego zwierzęcia była im również dobrze znaną jak dobroć jego pana. Widząc przyjęcie, jakiego doznawał lekarz, Genestas pomyślał, że Benassis zbyt skromnie odmalował mu we wczorajszém opowiadaniu miłość i uwielbienie, jakie sobie u mieszkańców kantonu zjednać potrafił. Był on tu prawdziwym królem, a królowanie jego było najsłodszém ze wszystkich królowań ziemskich, bo berłem jego była miłość, a prawa nie w księgach lecz w sercach poddanych zapisane były. Człowiek najwyższą władzę dzierżący i największą chwałą opromieniony dochodzi wprędce do poznania swojej nicości widząc, że w ustroju jego fizycznym nic się przez to nie zmienia, że nic nowego, nic wyższego zdziałać nie może. Królowie, choćby cały świat opanowali, muszą żyć jak inni ludzie, w swojém własném kółeczku, którego prawom podlegają, a szczęście ich od osobistych ich wrażeń zawisło. Benassis zaś spotykał wszędzie tylko przyjaźń i posłuszeństwo.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – podstawą.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – odparł.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – najlepszego.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – mężu.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zupełnie.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – czarowny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.