Lekarz wiejski/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Lekarz wiejski
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1881
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Le Médecin de campagne
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ III.

Napoleon ludu.



— Przecie, że pan przyjechał — ozwała się Jacenta. — Goście już nie wiem odkąd czekają. To zawsze tak. Kiedy potrzeba, aby obiad był dobry, to pan się spóźnia i potém wszystko przegotowane, przepieczone... licho wie co warte!
— No! no! jesteśmy już — odparł z uśmiechem Benassis.
Obaj jeźdźcy zsiedli z koni i weszli do salonu, gdzie już znajdowały się zaproszone przez lekarza osoby.
— Panowie! — rzekł Benassis, biorąc za rękę Genestasa — mam zaszczyt przedstawić wam pana Bluteau, kapitana kawaleryi grenoblskiego garnizonu, starego wojaka, który jakiś czas przepędzić z wami obiecał. — A zwracając się do Genestasa wskazał mu chudą, wysoką, czarno ubraną postać, siwowłosego już mężczyznę — Kapitanie! — przemówił — to jest pan Dufau, sędzia pokoju, o którym już panu mówiłem, a który tak bardzo przyczynił się do podniesienia gminy. To zaś — ciągnął daléj, ukazując młodego człowieka średniego wzrostu, równie w czarném ubraniu, z okularami na bladéj twarzy — to jest pan Tonnelet, zięć pana Gravier’a i pierwszy, który w naszém miasteczku urząd notaryusza sprawuje. Potém zwrócił się do grubego jegomości, wpół-wieśniaka, wpół-mieszczanina, z twarzą ordynarną ale pełną dobroduszności: — To jest mój zacny pomocnik — wymówił — pan Cambon, trudniący się handlem drzewa, a któremu zawdzięczam ufność, jaką mnie mieszkańcy gminy darzą. Jest on jednym z twórców owego gościńca, którym się pan tak zachwycałeś. Nie potrzebuję — dodał Benassis, wskazując wreszcie proboszcza — mówić, jakie jest powołanie pana. To tylko powiem, że widzisz pan człowieka, którego nie kochać jest rzeczą niemożliwą.
Twarz duchownego uderzyła Genestasa wyrazem piękności moralnéj, pociągającéj ku sobie nieprzepartym urokiem. Na pierwsze wejrzenie twarz ta mogła się wydać prawie szpetną, tak linie jéj były surowe i nieregularne. Nizki wzrost księdza Janvier, nadzwyczajna jego chudość, pochylona trochę postawa świadczyły o wielkiéj fizycznéj niemocy, ale w nieruchomych prawie rysach jego malował się ten głęboki, wewnętrzny, iście chrześcijański spokój, przebijała siła, jaką czystość duszy wyraża. Oczy, przez które patrzyło niebo, zdawały się być niewyczerpanemi ogniskami miłosierdzia przepełniającego mu serce. Giestykulował naturalnie i z umiarkowaniem, a ruchy jego miały w sobie coś z dziewiczéj skromności i prostoty. Widok księdza Janvier’a wzbudzał szacunek i niewyraźne pragnienie zawiązania z nim serdeczniejszego stosunku.
— A! panie merze! — rzekł z ukłonem, jakby uchylając się od pochwał Benassisa.
Dźwięk tego głosu do głębi wzruszył komendanta; te dwa nic nieznaczące słowa wymówione ustami nieznajomego księdza napełniły go religijną prawie zadumą.
— Proszę panów — rzekła Jacenta, wchodząc na sam środek salonu i zatrzymując się tam z ręką na biodrze — waza jest już na stole.
Benassis zaprosił gości do jadalnego pokoju, zwracając się do każdego zosobna dla uniknięcia zwykłych przy wejściu wzajemnych ustępstw pierwszeństwa; i wszyscy po wysłuchaniu „Benedicite“, odmówionego półgłosem przez proboszcza, zasiedli dokoła stołu. Zaściełający go śnieżnéj białości obrus był z téj w deseń wyrabianéj tkaniny, którą jeszcze za czasów Henryka IV wynaleźli dwaj bracia Graindorge i nazwisko jéj swoje, tak dobrze gospodyniom znane, nadali. Naczynia stołowe były z białego fajansu z błękitnemi brzeżkami, wybornie zachowane. Karafki miały ten starożytny ośmiokątny kształt, które w dzisiejszych czasach już tylko na prowincyi się spotyka. Trzonki nożów z rzeźbionego rogu wyobrażały dziwaczne jakieś postaci. Cała ta zastawa, nosząca na sobie ślady odwiecznéj wspaniałości, a mimo-to prawie nowa, harmonizowała z uprzejmością i swobodném obejściem pana domu. Genestas zwrócił zwłaszcza uwagę na pokrywę od wazy, ozdobioną wieńcem wypukło modelowanych, pięknie kolorowanych jarzyn, na sposób Bernarda Palissy, słynnego artysty XVI wieku. Samo zgromadzenie nie było pozbawione oryginalności: Męzkie, silne głowy Benassisa i Genestasa stanowiły piękną w swoim rodzaju sprzeczność z ascetyczną głową księdza Janvier, tak same jak młodzieńcza twarz notaryusza odbijała przy zwiędłych fizyognomiach sędziego pokoju i pana Cambon’a. Całe społeczeństwo uwydatniało się w tych rozmaitych postaciach jaśniejących zadowolnieniem z siebie, z teraźniejszości i wiary w przyszłość. Tylko że pan Tonnelet i proboszcz, mało z życiem mający styczności, lubili zagłębiać się w rzeczy przyszłe, czując, że one do nich należą, podczas gdy reszta gości chętniéj ku przeszłości myśli zwracała; ale wszyscy zapatrywali się na świat poważnie, a poglądy ich miały dwojakie tło: jedno blade, jak mrok wieczorny — było wspomnieniem zatartych już chwil szczęśliwych, które się ponowić nie miały; drugie, jak zorza — zwiastowały przeczucie pięknego dnia.
— Ksiądz proboszcz musiał się dziś porządnie utrudzić? — spytał pan Cambon.
— W istocie — odparł zagadnięty — oba pogrzeby, biednego kretyna i ojca Pelletier odbyły się dziś, każdy w innéj porze.
— Będziemy teraz mogli zburzyć do szczętu starą wioskę — ozwał się Benassis do swego pomocnika. — Grunt z pod domów przyczyni nam z jakie parę morgów łąk, a gmina zyska przeszło sto franków, które wydawała na utrzymanie kretyna Klaudyusza.
— Należało-by nam te sto franków przynajmniéj przez trzy lata obracać na zbudowanie mostku nad strumieniem, który dalszą drogę przerzyna. Ludzie z miasteczka i z okolicy przyzwyczaili się omijać tę przeszkodę, chodząc przez pola Jana Pastureau i zniszczą mu je wkońcu tak, że biedak ogromne będzie miał straty.
— Rzeczywiście — rzekł sędzia pokoju — nie możnaby na pożądańszy cel tych pieniędzy obrócić! Według mnie jedną z największych klęsk na wsi są nadużycia z chodzenia ścieżkami wynikłe, a powodem dziesiątéj części procesów, które się przed sądem pokoju rozstrzygają, stają się niesprawiedliwe serwituty. Poszanowanie własności i poszanowanie prawa są-to dwa uczucia bardzo zapomniane we Francyi, które-by rozpowszechnić należało. Ale w pojęciu wielu osób dopomagać prawu jest rzeczą nieszlachetną, a to przysłowiowe zdanie: „Idź, niech cię gdzie-indziéj wieszają“, które zdaje się z chwalebnéj wspaniałomyślności wypływać, jest w gruncie płaszczykiem, pod którym się egoizm nasz ukrywa. Przyznajmy otwarcie: brak nam poczucia patryotyzmu. Prawdziwy patryota tak się potrafi przejąć ważnością praw, że czuwa nad ich wykonaniem nawet z narażeniem własnéj osoby. Boć pozwolić przestępcy iść w spokoju — nie jest-że to stać się winnym jego przyszłych zbrodni?
— Wszystko to jedno z drugiego wypływa — rzekł Benassis. — Gdyby merowie utrzymywali w dobrym stanie gościńce, nie byłoby tyle ścieżek i dróżek ubocznych. Gdyby znów rada municypalna posiadała więcéj wykształcenia, stanęłaby po stronie właściciela i mera, kiedy-by ci opierali się ustanowieniu niesłusznych serwitutów, a wszyscy staraliby się wpoić w nieoświecony lud to przeświadczenie, że, czy pałac, czy chata, czy pole, czy drzewo, są-to rzeczy, których naruszać nie wolno, i że prawo nie traci i nie nabiera mocy względnie do mniejszéj lub większéj ceny własności. Ale podobne ulepszenia nie mogą iść prędko, bo polegają głównie na moralném udoskonaleniu mas, a tego bez współudziału proboszczów zupełnie osiągnąć nie możemy. To się nie stosuje do was, księże proboszczu!
— Ja téż tego do siebie nie biorę — odparł z uśmiechem duchowny. — Nie starałem-że się rozwijać dogmatów religii katolickiéj łącznie z administracyjnemi widokami pana? Często naprzykład w kazaniach na temat kradzieży usiłowałem wpajać w moich parafian też same pojęcia, jakie pan w zastosowaniu do prawa wygłosiłeś przed chwilą. W istocie, Bóg nie sądzi kradzieży wedle wartości ukradzionego przedmiotu, sądzi samego winowajcę. Tém przekonaniem pragnąłem moję trzódkę napełnić.
— I udało ci się, księże proboszczu — rzekł Cambon. — Mogę ocenić zmiany, jakie zaprowadziłeś, zestawiając obecny stan gminy z tém, co się poprzednio działo. Śmiało twierdzić mogę, że mało jest kantonów, gdzie-by wyrobnicy tak sumiennie trzymali się wyznaczonych godzin pracy. Bydło pilnie strzeżone, przypadkiem chyba szkodę wyrządza. Drzewa są w poszanowaniu. Wreszcie, dzięki księdzu proboszczowi, wieśniacy nasi zrozumieli to dobrze, że dostatek i wygoda są nagrodą oszczędnego i pracowitego życia.
— Tedy — rzekł Genestas — ksiądz proboszcz musi być zadowolniony ze swojéj owczarni?
— Panie kapitanie — odparł duchowny — nie możemy się spodziewać, abyśmy tu gdzie na ziemi aniołów spotkać mogli. Wszędzie, gdzie nędza, tam musi być i cierpienie; a nędza i cierpienia wyradzają tak, jak władza, nadużycia. Jeżeli wieśniak idzie o jakie dwie mile na robotę, i wieczorem zmęczony powraca, a widzi dajmy na to strzelców, którzy tratują łąki i pola, by prędzéj do obficie zastawionego zasiąść stołu, dlaczegoż-by ich nie miał naśladować? I pytanie, kto z pomiędzy tych, co to nadużycie popełniają, będzie istotnie winnym? ten, co pracuje, czy ten, co się bawi? Dziś przyczyną złego są zarówno bogaci, jak ubodzy. Wiara i władza powinny zawsze zstępować z wyżyn niebieskich i społecznych, a w naszych czasach klasy uprzywilejowane mają mniéj wiary niż lud prosty, któremu Bóg obiecuje niebo w nagrodę za jego nędze doczesne cierpliwie znoszone. Co do mnie, choć ściśle poddaję się przepisom władzy duchownéj i wchodzę w myśl moich przełożonych, sądzę wszelako, że jakiś czas powinniśmy być mniéj wymagający na punkcie samych obrządków religijnych, a natomiast należałoby nam usiłować rozniecić uczucia prawdziwéj pobożności w klasach średnich, tam właśnie, gdzie rozprawiają o chrystyanizmie zamiast wypełniać jego przepisy. Filozofia bogaczów stała się zgubnym przykładem dla biednych i sprowadziła zbyt długie bezkrólewie w królestwie bożém. To, co pasterze duchowni mogą dziś na swoich owieczkach wymódz, zależy całkowicie od ich osobistego wpływu; i smutno pomyśléć, że wiara całéj gminy jest tylko wynikiem poważania, jakie pojedyńczy człowiek zjednać sobie potrafi. Gdy duch chrystyanizmu ożywi rozwój społeczeństwa, napełniając wszystkie klasy zachowawczemi swemi doktrynami, obrządki jego same przez się wejdą w praktykę. Czem-że bowiem one są? — formą, w którą się religia sama obleka, a bez form społeczeństwa istniéć-by nie mogły. Dlas[1] was chorągwie, dla nas krzyż...
— Księże proboszczu — przerwał Genestas — chciałbym bardzo wiedziéć, dlaczego zabraniacie tym biednym ludziom rozweselić się trochę tańcem w dni świąteczne?
— Panie kapitanie — odparł ksiądz — nie potępiamy tańca samego przez się, ale występujemy przeciwko niemu jako przyczynie niemoralności, która zamąca porządek i psuje obyczaje ludu. Utrzymywać świętość i czystość węzłów rodzinnych nie jest-że to przytłumiać nasiona złego, które-by inaczej łatwo kiełkować mogły!
— Wiem — ozwał się pan Tonnelet — iż nie ma kantonu, gdzie-by się od czasu do czasu jakie nadużycia nie popełniały; ale u nas stają się one co-raz rzadszemi. Jeżeli zaś który z naszych wieśniaków orząc, zagarnie sąsiadowi jednę brózdę gruntu lub ułamie cudzą gałązkę, gdy mu tego potrzeba, są-to jeszcze błahostki w porównaniu z grzechami, jakich się mieszkańcy miast dopuszczają. To téż tutejszy lud bardzo jest religijny!
— A! religijny! — powtórzył z uśmiechem proboszcz — nie można się tu fanatyzmu obawiać.
— Ależ, księże proboszczu — rzekł Cambou — gdyby chłopi chcieli chodzić na mszę codzień i co-tydzień się spowiadali, pola-by leżały odłogiem i trzech księży nie nastarczyłoby takiéj pobożności.
— Kochany panie — odparł proboszcz — praca jest modlitwą. A wprowadzenie w czyn zasad religijnych, które ożywiają społeczeństwo, więcéj znaczy niż sama ich znajomość.
— No, a patryotyzm, księże proboszczu, czy on w rachubę nie wchodzi? — zagadnął Genestas.
— Patryotyzm — odpowiedział poważnie ksiądz — obudza uczucie przelotne, które dopiéro religia utrwalić może. Patryotyzm — to chwilowe zapomnienie interesu osobistego, chrystyanizm zaś jest dokładnym systematem, mającym na celu zwalczenie złych popędów człowieka.
— Jednakże podczas rewolucyi patryotyzm...
— Podczas rewolucyi dokazywaliśmy cudów — przerwał Genestasowi Benassis — ale w dwadzieścia lat potém, w 1814 roku patryotyzm nasz już ostygł — a Francya z Europą rzucały się na Azyą dwanaście razy w ciągu stu lat powodowane religijną ideą.
— Być może — rzekł sędzia pokoju — iż łatwiéj jest stłumić walkę narodu z narodem, gdy idzie o interes materyalny; podczas gdy wojny prowadzone w imię dogmatów, które nigdy ściśle określonego celu nie mają, muszą się téż do nieskończoności przeciągać.
— No! cóż to, panowie ryb nie jedzą? — wtrąciła w téj chwili Jacenta, która wraz z Mikołajem sprzątała talerze ze stołu.
Wierna dawnym zwyczajom, przynosiła jeden półmisek za drugim, co pozwala żarłokom objadać się należycie, ale odbiera apetyt ludziom wstrzemięźliwym, którzy już głód przy pierwszych daniach zaspokoili.
— A, panowie! — rzekł proboszcz, zwracając się do sędziego pokoju — jak możecie przesądzać, że wojny religijne nie miały ściśle określonego celu. Dawniéj religia była tak potężnym węzłem w społeczeństwach, że interesa materyalne nie mogły się od niéj oddzielić. Każdy żołnierz wiedział, za co się bije.
— Jeżeli tak często z powodu religii wojowano — rzekł Genestas — to widocznie Bóg nie bardzo dobrze gmach swój zbudował. To, co ma być boskie, powinno działać na ludzi potęgą niezaprzeczalnéj prawdy.
Wszyscy spojrzeli na proboszcza.
— Panowie! — rzekł ten-że — religia się czuje, ale się określać nie da. Nie jesteśmy sędziami dróg i celów Przedwiecznego.
— Więc według księdza proboszcza potrzeba wierzyć we wszystkie wasze ceregiele? — rzekł Genestas z dobroduszną lekkomyślnością wojaka, który nigdy o Bogu nie pomyślał.
— Panie — odparł poważnie ksiądz — religia katolicka lepiéj niż każda inna kładzie kres niedolom i wątpliwościom ludzkim, ale gdyby nawet tak nie było, pozwolisz się pan zapytać, czy rezykujesz pan co, wierząc w jéj prawdy?
— Nic prawie — odrzekł Genestas.
— A odwrotnie, czy nie wierząc nie rezykujesz pan zbyt wiele? Ale mówmy tylko o rzeczach ziemskich, które pana najwięcéj obchodzą. Uważ pan tylko, jak palec Boży silnie wypiętnował się na sprawach ludzkich, dotykając ich ręką swego zastępcy. Ludzie stracili wiele, opuszczając drogi, jakie chrystyanizm nakreślił. Kościół, którego historyą mało kto czyta, a o którym sądzą według mylnych pojęć z umysłu rozsiewanych; Kościół dał światu doskonały wzór hierarchii państwowéj, jaką dziś ludzie zaprowadzić usiłują. Zasada elekcyi czyniła z niéj długo wielką polityczną potęgę. Nie znalazłbyś pan dawniéj ani jednéj instytucyi religijnéj, któraby nie była na wolności i równości oparta. Wszystko współdziałało z tą myślą przewodnią: proboszcze, biskupi, przeorowie zakonów, papieże wybierani bywali sumiennie według potrzeb Kościoła i myśl jego wyrażali; to téż należało im się ślepe posłuszeństwo. Pominę już społeczne dobrodziejstwa téj myśli, która ukształtowała narody nowożytne, natchnęła tyle poematów, gmachów, posągów, obrazów i utworów muzycznych, a zwrócę uwagę pana tylko na to, że wasze wybory ludowe, sądy przysięgłych i obie izby winny początek koncyliom prowincyonalnym i ekumenicznym, biskupstwom i kollegiom kardynalskim, z tą jednak różnicą, że w moich oczach teraźniejsze filozoficzne pojęcia o cywilizacyi bledną wobec téj wzniosłéj i boskiéj idei jedności katolickiéj obejmującéj całą ludzkość, idei, w któréj słowo i czyn łączą się w dogmacie religijnym. Trudno-to będzie nowym systematom politycznym, jakkolwiek doskonałemi-by były, wznowić te cuda, jakie stwarzały czasy, w których Kościół rządził umysłami ludzkiemi.
— Dlaczego? — zapytał Genestas.
— Najprzód dlatego, że elekcya, aby się stała zasadą, wymaga bezwarunkowéj między wyborcami równości, do czego nigdy nowoczesna polityka nie dojdzie. A potém, wielkie społeczne czyny dzieją się tylko potęgą uczuć, które jedynie mogą połączyć ludzi, a filozofia naszego wieku ugruntowała swe prawa na interesie osobistym, który ich rozdziela. Dawniéj częściéj niż dzisiaj zjawiali się w narodach mężowie ożywieni szlachetnym duchem współczucia dla cierpień ludu i pragnieniem przyniesienia im ulgi. Księża, dzieci klas średnich, opierali się przewadze siły materyalnéj i bronili lud przeciw jego nieprzyjaciołom. Kościół miał posiadłości ziemskie, i właśnie te sprawy doczesne, zamiast wzmocnić, osłabiły go wkońcu. W istocie: jeżeli ksiądz ma jakieś przywileje, uważają go za gnębiciela; jeżeli go państwo opłaca, staje się urzędnikiem i winien mu poświęcać swój czas, serce i życie. Ale niech ksiądz będzie biednym, niech będzie księdzem dobrowolnie, niech nie ma innego oparcia prócz Boga, innego majątku prócz serc swoich wiernych, a stanie się misyonarzem, apostołem, księciem dobrego. Jedném słowem, panuje w niedostatku — upada w zamożności.
Ksiądz Janvier owładnął uwagą słuchaczy. Wszyscy patrzyli na niego z podziwem i milcząc zastanawiali się nad słowami tak niezwyczajnemi w ustach prostego plebana.
— Księże proboszczu — rzekł Benassis — wśród tylu prawd, jakie wypowiedziałeś, znajduje się przecież błąd wielki: Wiesz dobrze, iż nie lubię rozprawiać o tych kwestyach społeczno-życiowych, któremi się tak zajmują pisarze i władze tegoczesne. Według mnie, jeśli człowiek ułoży sobie jaki systemat polityczny, a czuje odpowiednie do urzeczywistnienia go siły, powinien milczéć i działać; ale jeśli jest niczém więcéj jak prostym obywatelem, byłoby szaleństwem z jego strony, gdyby chciał przelewać w masy osobiste swoje poglądy. Mimo to, pozwolę sobie wystąpić przeciwko tobie, kochany księże proboszczu, bo jesteśmy tu w gronie ludzi dobréj woli, którzy chętnie także dzielą się myślami swemi, szukając we wszystkiém prawdy. Zapatrywania moje mogą się wydać dziwnemi, ale są one owocem długich rozmyślań, jakiemi mnie wypadki ostatnich czterdziestu lat natchnęły. Równość ogólna, żądana dziś przez należących do opozycyi tak zwanéj konstytucyjnéj, była doskonałą zasadą w kościele, bo, jak sam zauważyłeś, kochany księże proboszczu, wszyscy członkowie téj hierarchii byli wykształceni, jedną myślą przejęci, wiedzący dobrze, czego chcą i dokąd idą. Ale tryumf idei, w imię których liberalizm nowoczesny nierozważnie wypowiada wojnę pomyślnym rządom Burbonów, byłby zgubą tak dla Francyi, jak dla samych liberałów. Przywódcy lewicy wiedzą to dobrze. Dla nich ta walka jest poprostu kwestyą władzy. Gdyby, co nie daj Boże, burżuazya pod sztandarem opozycyi odniosła zwycięztwo nad zwierzchnościami społecznemi, przeciw którym jéj pycha się buntuje, w ślad za tym tryumfem poszłaby walka burżuazyi z ludem, który późniéj, widziałby w niéj także pewnego rodzaju arystokracyą, niedorastającą tamtéj to prawda, ale któréj przywileje i bogactwa byłyby mu tém wstrętniejszemi, ile że czułby je za blizko siebie. W walce téj społeczeństwo, nie mówię naród, zginęłoby znowu; bo chwilowa zawsze przewaga mas uciśnionych sprowadza największe nadużycia. Walka ta byłaby zaciętą, nieustanną, bo podżegałyby ją rozdwojenia instynktowne lub nabyte między wyborcami, których część najmniéj oświecona ale najliczniejsza wzięłaby górę nad szczupłą garstką spółecznych wielkości w takim systemacie, gdzie głosy liczą się a nie ważą. Ztąd wynika, że najsilniéj zorganizowany a więc najdoskonalszy jest ten rząd, który się na zachowaniu ściśle określonego przywileju opiera. Przez przywilej nie rozumiem tu nadużycia praw przyznawanych tylko pewnym jednostkom z pokrzywdzeniem ogółu — nie! jest-to jedynie dokładniejsze zakreślenie społecznego koła, w obrębie którego zamyka się działanie władzy. Władza pod pewnym względem może być uważana za serce państwa. Otóż, natura we wszystkich tworach swoich ścieśniła pierwiastek życiowy, aby mu więcéj siły nadać, to samo i w ciele polityczném być powinno. Ale, by lepiéj myśl mą wyrazić, ucieknę się do przykładów. Dajmy Francyi stu parów, a będziemy mieli sto zaburzeń. Znieśmy parostwo, a wszyscy bogacze staną się uprzywilejowanemi i zamiast sta będzie dziesięć tysięcy zamieszek i nierówności społeczne bardziéj się jeszcze powiększą. W istocie, w oczach ludu prawo życia bez potrzeby pracy jest jedynym przywilejem. Według niego ten, kto sam nic nie produkując korzysta z pracy innych, jest po prostu łupiezcą. Lud chce czynów dotykalnych, widocznych; prace umysłowe najbardziéj kraj wzbogacające w rachunek u niego nie wchodzą. Tak tedy, powiększając starcia, rozszerzamy walkę na wszystkie punkta ciała społecznego, zamiast ją w ciasném kole uwięzić. Gdy nacisk i opór są ogólne, ruina kraju jest nieuchronną. Będzie zawsze mniéj bogatych niż ubogich, tym więc drugim dostanie się zawsze zwycięztwo w walce na pięści. Zasadę moję popiera cała historya. Rzeczpospolita rzymska zawdzięczała zdobycie świata ustanowieniu przywileju senackiego. Senat dzierżył silnie władzę. Ale jak tylko nowi ludzie rozszerzyli działanie rządu, powiększając patrycyat, rzeczpospolita zginęła. Po Cezarze, pomimo Sylli, Tyberyusz zrobił z niéj cesarstwo rzymskie, systemat, w którym władza ześrodkowując się w ręku jednego człowieka przedłużyła znów na kilka wieków istnienie tego olbrzymiego państwa. Nie było już cesarza w Rzymie, gdy nieśmiertelne miasto padło ofiarą barbarzyńców. Po zdobyciu naszéj ziemi, Frankowie, którzy się nią podzielili, wymyślili systemat feudalny, mający zabezpieczać posiadłości jednostek. Trwał on dopóty, dopóki się w ciasnych granicach mieścił. Ale gdy liczba feudalnych panów z pięciuset urosła do pięćdziesięciu tysięcy, rewolucya wybuchła. Zbyt rozszerzona ich władza nie posiadała ani siły ani sprężystości, i była zresztą bezbronną wobec usamowolnienia się kapitału i myśli, czego nie przewidziała. Tak więc, tryumf burżuazyi nad systematem monarchicznym, tryumf powiększający w oczach ludu liczbę uprzywilejowanych, wywołałby z konieczności zwycięztwo ludu nad burżuazyą. Jeżeli się ten przewrót stanie, środkiem osiągnięcia go będzie prawo głosowania rozciągnięte na masy. Kto wotuje, może zdania swe objawiać. Władze, które się roztrząsa, o których się dyskutuje, nie istnieją; a czyż można sobie wyobrazić społeczeństwo pozbawione władz? Nie! Daléj. Kto mówi władza, mówi zarazem moc. Moc zaś udziałem wszystkich być nie może. To są przyczyny, które skłaniają mnie do mniemania, że zasada elekcyi jest jedną z najzgubniejszych dla rządów tegoczesnych. Tuszę sobie, iż okazałem dosyć współczucia dla klasy cierpiącéj, by nie być pomówionym o złe względem niéj chęci, ale, o ile uwielbiam ją na téj drodze pracy, cierpliwości, poddania się woli Bożéj, jaką idzie, o tyle uważam za niezdolną do współudziału w rządach. Proletaryat w moich oczach jest zawsze nieletnim i przeto ciągłéj potrzebuje opieki. Dlatego, panowie, mam głębokie przeświadczenie, że ten wyraz „elekcya“ sprawiłby tyle niemal klęsk jak słowa: sumienie i wolność źle zrozumiane, źle określone i rzucone ludom jako symbole buntu i rozpasania; ujęcie w karby mas wydaje mi się tedy rzeczą sprawiedliwą i konieczną dla porządku życia społecznego.
— Systemat ten tak dalece godzi na wszystkie nasze dzisiejsze poglądy, że mamy prawo żądać, abyś pan nam jego racye wyjaśnił — rzekł Genestas przerywając lekarzowi.
— Chętnie, kapitanie.
— Cóż téż to nasz pan wygaduje! — zawołała Jacenta wchodząc do kuchni. — Słyszał to kto! Każe się pastwić nad biednemi ludźmi a oni go słuchają.
— Nigdy nie byłbym się tego po panu Benassisie spodziewał — rzekł Mikołaj.
— Jeżeli domagam się praw ścisłych dla utrzymania w karbach mas nieoświeconych — mówił daléj lekarz po chwilowym przestanku — żądam także, aby karby te łagodne były i wyrozumiałe, aby pozwalały wybić się z tłumu każdemu, kto pragnie i czuje w sobie zdolności wznieść się ku rzeczom wyższym. Każda władza dąży do utrwalenia praw swoich. Chcąc istniéć, rządy tak dziś jak dawniéj, powinny zjednywać sobie ludzi energicznych, biorąc ich zewsząd, gdzie się znajdą. Tym sposobem będą mieli w nich obrońców i ogołocą masy z jednostek, któreby je podburzać mogły. Otwierając tak dla ambicyi ogółu drogi zarazem trudne i łatwe: trudne dla chwilowych zaścianek[2], łatwe dla istotnych popędów, państwo zapobiegnie rewolucyom, jakie wywołuje tamowanie wstępu na wyżyny tym prawdziwym wyższościom, które się do nich powołanemi czują. Obecne czterdziestolecie zaburzeń i klęsk powinno było przekonać każdego rozsądnego człowieka, że takie wyższości są wynikiem porządku społecznego. Istnieją one niezaprzeczenie pod trzema postaciami a temi są: wyższość umysłowa, wyższość polityczna i wyższość majątkowa; inaczéj: sztuka, władza i pieniądz; albo: zasada, środek i skutek. A że, przypuściwszy zupełną tabula rasa polityczną, zupełną równość składowych części społeczeństwa, nadawszy każdéj rodzinie, z jednakowéj nawet liczby członków złożonéj, jednakową ilość gruntu, musimy być przygotowani na to, że po pewnym przeciągu czasu nierówności majątkowe i inne wytworzyć się muszą; przeto wynika z téj prawdy niezbitéj, że wyższość myśli, władzy i majątku jest faktem nieuniknionym, faktem, na który masy zawsze jak na uciemiężenie patrzyć będą, nadając nazwę przywileju prawom najsłuszniéj nabytym. Systemat społeczny, na téj podstawie oparty, będzie wieczystém przymierzem posiadaczów przeciw tym, którzy nic nie mają. Według téj zasady, ci będą ustanawiali prawa, którzy z nich korzystają, bo oni powinni miéć instynkt zachowawczy tych praw i przewidywać grożące im niebezpieczeństwa. Bardziéj im chodzi o spokój mas, niż samym-że masom. Ludy potrzebują szczęścia już przygotowanego. Z tego punktu zapatrując się na społeczeństwo i obejmując je w całéj jego rozciągłości, musisz pan przyznać wraz ze mną, że prawo wyboru może służyć tylko tym, którzy mają władzę, majątek lub rozum, i zgodzisz się na to także, iż działanie ich pełnomocników winno być nadzwyczaj ograniczone. Prawodawca, panowie, powinien być wyższym nad swój wiek. Ogarniając bystrém okiem tendencye narodu, ma on pracować raczéj dla przyszłości niż dla teraźniejszości, raczéj dla pokolenia, które wzrasta, niż dla tego, które schodzi z pola. A zatém jeśli powołacie masy do ustanawiania praw, mogąż one być wyższemi nad siebie? Nie! Im wierniéj zgromadzenie odzwierciedlać będzie pojęcia ogółu, tém ciaśniejsze będą jego poglądy, tém chwiejniejsze jego ustawy, bo tłum, zwłaszcza we Francyi, będzie zawsze tylko tłumem. Prawo nakazuje poddanie się przepisom; przepisy zaś są zawsze w sprzeczności z naturalnemi popędami, z interesem jednostek. Będąż więc masy stanowić prawa przeciwko samym sobie? Nie! Często dążności praw powinny być w stosunku odwrotnym do dążności obyczajów. Urabiać prawa według naturalnych popędów narodu, byłoby to w Hiszpanii popierać nietolerancyą religijną i próżniactwo; w Anglii — ducha spekulacyjnego; we Włoszech — zamiłowanie sztuk pięknych, które podnoszą społeczeństwo, ale same przez się utrzymać go nie mogą; w Niemczech - kastowość rodową, we Francyi — lekkomyślność, obałamucanie się coraz innemi ideami, skłonność do rozpadania się na stronnictwa, co nas ciągle nurtuje i osłabia. Cóż wynikło w ciągu tych czterdziestu lat, odkąd zgromadzenia wyborcze biorą udział w ustanawianiu praw? Mamy czterdzieści tysięcy praw. — Naród mający czterdzieści tysięcy praw nie posiada żadnego. Pięćset inteligencyj średnich, bo jeden wiek więcéj nad sto olbrzymów umysłowych wydać nie może, pięćset takich inteligencyj zdołająż wznieść się do wysokości takiego zadania? Nie! Ludzie, wychodzący wciąż z łona pięciuset różnych miejscowości nie będą nigdy w jeden i ten sam sposób rozumieli ducha praw, a prawo właśnie jednolitém być powinno. Ale idę daléj. Wcześniéj lub późniéj zgromadzenie podpada pod berło jednego człowieka, i zamiast dynastyi królów, nastają zmienne i kosztowne dynastye pierwszych ministrów. U kresu każdego takiego systematu musi się zjawić Mirabeau, Danton, Robespierre lub Napoleon: prokonsulowie, albo cesarz. W istocie. Potrzeba określonéj ilości siły dla podniesienia określonego ciężaru; siła ta może być rozdzieloną na większą lub mniejszą liczbę dźwigni, ale ostatecznie musi być zawsze odpowiednią ciężarowi: tutaj ciężarem są masy ciemne i cierpiące, które tworzą pierwszą warstwę, niejako podkład każdego społeczeństwa. Władza, z natury swéj represyjna, potrzebuje wielkiéj jedności, by stawić opór wyrównywający ciśnieniu mas. Jest-to zastosowanie zasady, którą rozwinąłem, mówiąc o ścieśnieniu przywileju rządzącego. Jeżeli będzie on udziałem ludzi zdolnych, ci poddadzą się temu naturalnemu prawu i skłonią cały kraj do posłuszeństwa; przeciwnie pospolite umysły wcześniéj czy późniéj uledz muszą przewadze wyższéj inteligencyi. Pierwsi stoją mocno przy przewodniéj idei państwa, drudzy wchodzą w układy z siłą. Koniec końców zgromadzenie ustępuje idei, jak konwencya podczas terroryzmu, potędze jak ciało prawodawcze pod Napoleonem, kapitałowi lub systematowi jak dzisiaj. Zgromadzenie republikańskie, o jakiém niektórzy marzą, jest niemożliwe: ci, co go pragną, są to albo obałamuceni w dobréj wierze głupcy, albo gotowi tyrani; zgromadzenie obradujące o niebezpieczeństwach mogących grozić narodowi; wtedy, kiedy ten naród do czynu powołać należy, nie jest-że śmieszném? Niech lud ma swoich pełnomocników, którzyby przyjmowali lub odrzucali podatki, to rzecz sprawiedliwa i istniejąca zawsze, zarówno pod najsroższym tyranem jak pod najłaskawszym księciem. Podatek zresztą ma swe granice naturalne, po za któremi naród, albo powstaje, by go odrzucić, lub upada, aby nie podnieść się więcéj. Niech to ciało wyborcze i zmienne, jak potrzeby i pojęcia, które przedstawia, występuje przeciw posłuszeństwu względem prawa zgubnego dla wszystkich i to także jest słuszne. Ale przypuścić, aby pięciuset ludzi zebranych że[3] wszystkich stron państwa mogło stanowić prawa pożyteczne i dobre, to znaczy posuwać za daleko żart, za który wcześniéj czy późniéj ludy odpokutować muszą. Zmienią tylko tyranów i nic więcéj. Władza, prawo, winny więc być dziełem jednego, który z porządku rzeczy zmuszonym jest poddawać wciąż swoje czyny pod sąd ogółu. Co się zaś tyczy ulepszeń w samém wykonywaniu władzy, czy-to w ręku jednego, czy kilku, czy całych mas spoczywającéj, to tylko religijne pojęcia narodu sprowadzić mogą. Religia jest jedynym, prawdziwie skutecznym równoważnikiem nadużyć władzy najwyższéj. Jeżeli naród traci poczucie religijne, staje się niesfornym z zasady, a władca jego musi być tyranem z konieczności. Izby, te pośredniczki między panującym a poddanemi, są tylko chwilowo uśmierzającém lekarstwem. Zgromadzenia, według tego, co powiedziałem, stają się wspólnikami albo powstania albo tyranii. Jednakowoż, rząd monarchiczny, ku któremu się przechylam, nie jest bezwzględnie dobrym, bo rezultaty polityki wiecznie zależéć będą od obyczajów i pojęć religijnych. Jeżeli naród się zestarzał, jeżeli błędna filozofia zepsuła go aż do szpiku kości, naród taki pomimo pozorów wolności dąży do despotyzmu tak samo, jak narody pełne sił i zdrowia moralnego umieją prawie zawsze znaléść wolność nawet pod formami despotyzmu. I z tego wszystkiego wynika konieczność wielkiego ograniczenia w prawach wyborczych, konieczność władzy potężnéj i jednolitéj, konieczność religii, która bogacza przyjacielem biednego czyni a temu ostatniemu nakazuje zupełne poddanie się losowi. Wreszcie potrzeba zredukować działalność zgromadzeń do kwestyi podatków i akceptowania praw, odbierając im możność bezpośredniego ich stanowienia. Inne jeszcze myśli roją się po wielu głowach; wiem o tém. Dziś, jak dawniéj, istnieją jeszcze zagorzali marzyciele szukający wciąż „najlepszego“, którzyby chcieli uczynić spółeczeństwa mądrzejszemi, aniżeli one mogą być w istocie. Ale wszelkie zmiany, dążące do zupełnego przerobienia dotychczasowego porządku rzeczy, potrzebują znaleść poparcie u całego ogółu. Nowatorom cierpliwość jest niezbędną. Gdy biorę pod uwagę czas, jaki upłynął, zanim się utrwalił chrystyanizm, ta rewolucya moralna nawskroś pokojowa, prawdziwie dreszcz mnie przejmuje na myśl o nieszczęściach, jakieby mogła sprowadzić rewolucya w widokach materyalnych zażegnięta, i całém sercem obstaję za utrzymaniem obecnie istniejącego słanu[4] rzeczy. Każdemu jego myśl — powiedział chrystyanizm; każdemu jego pole — powiedziało prawo nowożytne, zgodne w tém z duchem chrześcijańskim. Każdemu jego myśl jest uświęceniem praw rozumu; każdemu jego pole jest uświęceniem praw własności pracą zdobytéj. Oto i cały ustrój spółeczny. Natura życie ludzkie oparła na podstawie instynku zachowawczego; społeczeństwo ugruntowało się na podstawie interesu osobistego. Takie są dla mnie prawdziwe zasady polityki. Religia poddając te dwa egoistyczne uczucia wyższéj myśli o życiu przyszłém, łagodzi ostrość spółecznych wymagań. Tak więc, Bóg uśmierza cierpienia wynikłe ze wzajemnego starcia się interesów ludzkich, jak usuwa starcia się w mechanizmie swych światów. Chrystyanizm nakazuje biednemu znosić bogacza, bogaczowi wspomagać ubogiego i te kilka słów są według mnie streszczeniem wszystkich praw boskich i ludzkich.
— Ja, który nie jestem mężem stanu — ozwał się notaryusz — uważam każdego władcę za płatnika społeczeństwa, do nieustannéj wypłacalności obowiązanego, który następcy swemu winien przekazać spadek równy temu, jaki sam otrzymał.
— I ja także nie jestem mężem stanu — odparł żywo Benassis, przerywając notaryuszowi — nie potrzeba nic więcéj prócz zdrowego rozsądku, aby polepszyć los jakiéjś gminy, kantonu lub okręgu; rządzenie całym departamentem wymaga już pewnych zdolności; ale i tak te cztery sfery administracyjne mają dość ciasny widnokręg, by go zwyczajny wzrok objąć był w stanie; interesa ich łączą się z olbrzymim ruchem państwa widocznemi węzłami. W sferach wyższych wszystko się powiększa i spojrzenie męża stanu powinno z tego stanowiska, na którém stoi, ogarniać całą spółeczną widownię. W departamencie, okręgu, kantonie lub gminie można zdziałać wiele dobrego nie sięgając myślą i obliczeniem skutków daléj jak na jaki dziesiątek lat naprzód, ale gdy idzie o dobro narodu.... o! wtedy to już wiek cały, całą mglistą przyszłość w rachubę wziąć trzeba. Gieniusz Colberta, Sully’ego, będzie niczém, jeśli mu zabraknie téj woli żelaznéj, jaka stworzyła Napoleona i Cromwella. Wielki minister, panowie, jest-to wielka myśl wypisana na wszystkich latach wieku, którego świetność i dobrobyt przez niego przygotowanemi zostały. Wytrwałość — to najniezbędniejsza cnota dla takiego męża, chociaż i w każdém inném zastosowaniu jest ona najwyższym wyrazem siły. Widzimy od pewnego czasu zbyt wielu ludzi posiadających tylko ideje ministeryalne a pozbawionych uczucia narodowego, byśmy nie mieli uwielbiać prawdziwego męża stanu takiego, jakim go nam najwyższa ludzka poezya przedstawia. Wciąż patrzyć w przyszłość i uprzedzać wypadki, wznieść się po nad władzę i dzierżyć ją tylko dlatego że się widzi korzyść, jaką stąd naród osiąga; wyzuć się dlatego ze wszystkich namiętności i ambicyj pospolitych, zostać zupełnym panem siebie i módz przewidywać, chciéć i działać bezustannie; być sprawiedliwym i nieugiętym; utrzymywać ład w całém państwie; nakazać milczenie własnemu sercu, słuchać tylko rozumu; nie być ani podejrzliwym, ani wywnętrzającym się, ani łatwowiernym ani sceptykiem, ani wdzięcznym ani niewdzięcznym; żyć wreszcie uczuciami mas, a zawsze wznosić się po nad nie, z rozpostartemi skrzydłami rozumu, potęgą głosu i przenikliwością wzroku, nie jest-że to być trochę więcéj jak człowiekiem? To téż imiona tych wielkich ojców narodów powinnyby przetrwać na wieki we wdzięcznéj pamięci pokoleń.
Nastąpiło milczenie. Biesiadujący spojrzeli po sobie.
— Panowie! a o wojsku to ani słowa! zawołał Genestas — co do mnie, uważam organizacyą militarną za wzór każdego dobrego społeczeństwa; miecz jest opiekunem narodów.
— Kapitanie — rzekł śmiejąc się sędzia pokoju — jakiś stary adwokat powiedział, że państwa zaczynają od miecza a kończą na kałamarzu; jesteśmy w epoce kałamarza.
— A teraz, panowie, kiedyśmy już rozporządzili losami świata, mówmy o czém inném. No, kapitanie, szklankę wina z mojéj Pustelni — zawołał śmiejąc się lekarz.
— Choćby dwie — odparł kapitan — a wypiję je za zdrowie wasze, panowie, i człowieka, który zaszczyt rodzajowi ludzkiemu przynosi.
— I którego wszyscy kochamy — rzekł pleban głosem pełnym słodyczy.
— Księże proboszczu, chcesz-że mnie do grzechu pychy doprowadzić?
— Ksiądz proboszcz powiedział cicho to, co cały kanton głośno powtarza — ozwał się Cambon.
— Panowie — zaproponował lekarz wstając od stołu — odprowadzimy księdza proboszcza do plebanii; użyjemy przechadzki przy blasku księżyca.
Wszyscy chętnie zgodzili się na tę myśl gospodarza domu.
— Pójdźmy do stodoły — rzekł Benassis biorąc Genestasa pod rękę, gdy już pożegnali proboszcza u drzwi jego mieszkania — tam, kapitanie Bluteau, usłyszy mówiących o Napoleonie, tém bożyszczu ludu, o którém stary piechur Goguelat rozgadać się umie czasem do nieskończoności. Mikołaj przystawi nam drabinę do otworu w dachu, wejdziemy tamtędy i skryjemy się w sianie na górze, tak abyśmy wszystko widziéć mogli. Pójdź pan; wierzaj mi, wieczornica ma swoję wartość. Nie pierwszy-to raz zagrzebię się w sianie, by słuchać opowieści żołnierza, lub bajki wieśniaka. Ale schowajmy się dobrze, bo ci ludzie jak tylko kogoś obcego zobaczą, są już skrępowani i pokazują się innemi aniżeli w istocie.
— Ech! panie kochany — rzekł Genestas — nieraz i ja téż udawałem śpiącego, by lepiéj słuchać, co prawią biwakujący żołnierze; na honor nigdy się tak nie uśmiałem na teatrach paryzkich, jak raz przy opowiadadaniu starego wachmistrza, który nowozaciężnym, bojącym się wojny, nabajał raz niestworzonych rzeczy o odwrocie z Moskwy. Mówił, że umarli zatrzymywali się w drodze, że zamiast zgrzebłem zębami chędożyliśmy konie, że lubiący się ślizgać używali téj przyjemności do syta, a lubownicy zmarzłego mięsa raczyli się niém aż miło, że kobiety były wogóle zimne i że jedyną rzeczywiście przykrą rzeczą był brak wody ciepłéj do golenia. Jedném słowem, wygadywał tak cudackie historye, że nawet stary palacz z odmrożonym nosem śmiał się z nich do rozpuku.
— Cyt! rzekł Benassis, jesteśmy u celu. Wstępuję pierwszy, a pan idź za mną; tylko pocichu.
Obaj weszli po drabinie i usadowili się w sianie, po nad głowami zebranych na wieczornicę ludzi, którzy tego ani nie spostrzegli, ani nie usłyszeli. W blizkości trzech czy czterech świec siedziało kilkanaście kobiet, z których jedne szyły, drugie przędły, inne wreszcie z bezczynnemi rękami, wyciągniętą szyją i wlepionemi w jakiegoś starego wieśniaka oczyma słuchały bajki, którą im ten opowiadał. Mężczyzni stali po większéj części, lub na wiązkach słomy leżeli. Wszystkie te grupy w głębokiém milczeniu skupione, słabo oświecał niepewny połysk świec, wywołując w téj olbrzymiéj, ciemnéj w górze i w kątach stodole malownicze światłocienia. Tu połyskiwało opalone ciało i jasne oczy zaciekawionéj dziewczyny, tam drżący płomień igrał po spracowanych twarzach starców fantastycznie łamiąc się na ich spłowiałém, zniszczoném odzieniem. Wszyscy ci, w rozmaitych postawach rozrzuceni słuchacze, wyrażali nieruchomością swych rysów najzupełniejsze poddanie swéj uwagi i myśli słowom opowiadającego. Był-to ciekawy w swoim rodzaju obraz, przedstawiający ten wpływ potężny, jaki poezya na wszystkie umysły wywiera. Bo czyż wieśniak żądający zawsze od opowiadacza rzeczy cudownych a prostych, niemożliwych, a prawie godnych wiary, nie jest tém samém miłośnikiem najczystszéj, najwznioślejszéj poezyi?...
— Choć dom ten bardzo licho wyglądał — mówił wieśniak w chwili, gdy dwaj nowi przybysze powiększyli liczbę słuchaczów — biedna garbata baba była tak zmęczoną noszeniem konopi na targ, a noc już nadchodziła, że weszła do niego. Poprosiła tylko o nocleg, a za całe pożywienie wydobyła kromkę chleba ze zajdów i zjadła. Tak tedy, gospodyni, niby to żona rozbójników, nie wiedząc nic, co oni w nocy robić zamyślali, przyjęła naszę garbatą i umieściła ją na górce po ciemku. Baba kładzie się na lichym sienniku, odmawia pacierze, myśli o swoich konopiach i zabiera się do snu. Ale nim jeszcze zasnęła, słyszy jakiś szmer i widzi wchodzących do izby dwóch ludzi. Każdy z nich trzymał nóż w ręku, a mieli téż i latarnię z sobą. Babę strach zdjął, bo to widzicicie[5], w owych czasach panowie bardzo lubili pasztety z człowieczego mięsa, więc zabijano dla nich ludzi na tę potrawę. Ale, że baba miała skórę twardą jak rzemień, uspokoiła się i pomyślała, że nie byłaby dobrą do jedzenia. A ludzie przechodzą tymczasem koło niéj, idą do łóżka, co stało w wielkiéj izbie, i gdzie spał ten pan, co to miał taką dużą walizę i umiał wywoływać umarłych. Wysoki rozbójnik podnosi latarnię i bierze pana za nogi, a mały, ten, co to pijanego udawał, chwyta go za głowę i ciach! ucina za jednym zamachem. Potém oba biorą walizę, zostawiają ciało i głowę całe we krwi i odchodzą. Baba nasza dopiéro w kłopocie! Nasamprzód chciała zabrać się zaraz i odejść, nie wiedząc jeszcze, że to opatrzność tu ją przyprowadziła, by przez nią okazać moc bożą i ukarać morderców. Ale widzicie, baba była w strachu, a jak się człowiek boi, to o niczém nie myśli. Tedy, co się dzieje, gospodyni pyta zbójów, czy widzieli garbulę? Ci przelękli się, i na palcach po drewnianych schodach wchodzą na górę. Biedna baba zwinęła się w kłębek ze strachu i słyszy, jak się oni po cichu kłócą: — Ja ci mówię, że ją trzeba zabić. — A ja ci mówię, że nie trzeba. — Zabij ją. — Nie! — Tak przekomarzając się wchodzą.
Moja baba, nie w ciemię bita, zamyka oczy i udaje, że śpi. Ale to powiadam wam śpi jak dziecko: rękę na sercu położyła i oddycha równiutko niby aniołek. Ten, co trzymał latarnię, otwiera ją i świeci babie w oczy, a ta ani mrugnie, tak się boi o swoję skórę. Widzisz, że śpi jak kloc — mówi wysoki. — Oj! te stare, to chytre — odpowiada mały. — Zabiję ją, będziemy spokojniejsi. Posoli się babsko i da się wieprzom do zjedzenia. Baba słyszy to, ale ani drgnie. — No, to widać, że śpi — powiada mały i poszli. — Tak się to uratowała stara. I można powiedziéć, że na odwadze jéj nie zbywało. Nie znajdzie się tu pewno żadna dziewczyna, co-by oddychała jak aniołek słysząc, że ją chcą dać wieprzom na pożarcie. Tedy znowu rozbójnicy wracają do zabitego pana, owijają go w prześcieradło i wynoszą na podwórze, a stara słyszy, jak wieprze z charchotaniem zbiegają się na tak smaczny kąsek.
Na drugi dzień — ciągnie daléj opowiadający po chwilowym przestanku — baba wstaje, bierze swoje zajdy, płaci dwa grosze za nocleg, gada o tém i owém, jakby nigdy nic, i wreszcie wychodzi. Raz za drzwiami, chce biedz co tchu, a tu ani rusz; strach jéj popodcinał nogi. Ale na dobre jéj to wyszło, bo jeden zbójca szedł za nią, aby się jeszcze lepiéj przekonać, czy téż ona nic nie wié. Baba jak go zobaczyła, zaraz to sobie pomiarkowała i siada na kamieniu. — Cóż wam to moja kobiecino — pyta mały, bo to był mały ten najgorszy z nich, co za nią poszedł. — Ach! moi kochani! — odpowiada — takie ciężkie mam zajdy i się już zdźwigałam! ot, gdyby mi to jaki poczciwy człowiek (widzicie jaka sprytna) rękę podał i do domu zaprowadził! A zbójca na to: — Ja wam pomogę. Baba przyjmuje. On bierze ją za rękę, by się przekonać, czy się boi. Ale nie! ani drgnęła. Idą więc spokojnie przez pola rozmawiając o zbożu, o konopiach, o tém i owém, aż dochodzą do przedmieścia, gdzie mieszkała baba i gdzie ją rozbójnik pożegnał, bojąc się, by kogo z policyi nie spotkał. Baba przyszła do siebie około południa i czekała na męża rozmyślając o tém wszystkiém, co jéj się w nocy i w drodze przytrafiło. Nad wieczorem wraca mąż głodny okrutnie i woła jeść. Baba bierze patelnię, aby mu co upietrasić i zaczyna opowiadać, jak sprzedała konopie, jak szła, jak to, jak owo, paple i paple babskim zwyczajem, ale ani słówka nie piśnie o zabitym panu i o wieprzach i rozbójnikach. A no dobrze. Bierze tedy, jak-em rzekł, patelnię i chce ją wysmarować tłustością, aż tu patrzy, a ona pełniuteńka krwi. Czémeś ty ją zababrał? — pyta męża. Czémże-bym miał znów zababrać? mówi ten na to, — niczém. Baba myśli, że jéj się przywidziało, i kładzie patelnię na ogień. Aż tu bęc! głowa wypada z komina. Widzisz — mówi baba — to właśnie głowa zabitego pana. Jak ona na mnie patrzy! Czegóż chcesz? gadaj! — Chcę, abyś mnie pomściła! — odpowiada głos jakiś. — Nie bądź głupia i nie pleć trzy-po-trzy — rzecze mąż. Bierze głowę i wyrzuca ją na podworze, a głowa jak go nie ugryzie w palec! — Smaż daléj, co masz smażyć i nie turbuj się tém — mówi on do baby — to kot! — Kot! odpowiada tamta — co ty gadasz, toć to było okrągłe jak kula. Kładzie znowu patelnię na ogień i znowu buch! wypada noga. — Ta sama historya. — Mąż wcale nie przestraszony łapie nogę, jak złapał głowę, i wyrzuca za drzwi. Potém wypada druga noga, daléj obie ręce, kadłub, krótko rzekłszy, cały zamordowany pan. O smażeniu ani myśléć; a konopiarz głodny aż strach. Klnę się na moje zbawienie — powiada — że jak mi się jedzenie usmaży, zrobię wszystko, czego ten człowiek zażąda! — Aha! mówi baba — więc przekonałeś się teraz, że to człowiek. A dlaczego wmawiałeś we mnie, że to nie była głowa, tylko kot, sprzeko ty jakiś. Co robiący, tłucze ona jajka, przyrządza z nich jakieś jadło i podaje go mężowi, nie mrucząc już; bo już ją cała ta sprawa zaczyna niepokoić. Mąż siada i zaczyna jeść, ale baba ani tknie, bo ją głód ze strachu ominął. Aż tu: puk, puk, ktoś sztuka. — Kto tam. — Pan, co go wczoraj zabili. Proszę wejść — mówi konopiarz. — Zamordowany wchodzi, siada na rydlu i rzecze: — Pamiętajcie na Boga, który daje spokój wieczny tym, co wyznają święte imię Jego. Kobieto! widziałaś, jak mnie zabijali, i milczysz! Wieprze mnie zjadły, a wieprzom do raju wejść nie można. Więc ja, co jestem chrześcijaninem, muszę iść do piekła dlatego, że baba trzyma język za zębami; słyszana to rzecz! Musicie mnie wyzwolić. I tam daléj. Baba, w coraz większym strachu, czyści patelnię, kładzie świąteczny przyodziewek, idzie do sądu, opowiada całą rzecz i niedługo złodzieje dyndają na rynku, jak Bóg przykazał. Po tym dobrym uczynku baba i jéj mąż mieli zawsze najpiękniejsze konopie, a co ich jeszcze więcéj ucieszyło, to to, że urodził im się syn, czego oddawna pragnęli, a ten syn stał się z czasem baronem. Tak się kończy prawdziwa historya o odważnéj garbuli.
— Nie lubię takich historyj; ciągle mi się potém marzą — rzekła Gabrynia. — Wolę coś o Napoleonie.
— To prawda — potwierdził stróż domowy. — No, panie Goguelat! opowiedzcie nam o Napoleonie.
— Już za późno — odparł piechur — a ja skracać historyi nie lubię.
— To nic nie szkodzi; mówcie ino! — Znamy to wszystko, boście nam już nieraz opowiadali; ale zawsze miło takich rzeczy posłuchać.
— Opowiadajcie o cesarzu! — zawołało kilka głosów.
— Ha! skoroć chcecie — odparł Goguelat. — Ale zobaczycie, że to nic nie warto, kiedy się tak galopem opowiada. Wolę wam już jaką bitwę opowiedziéć! Na ten przykład o Champ-Aubert, gdzie już nie było ładunków, tylko się bagnetami dźgali? Cóż, chcecie?
— Nie! Nie! O cesarzu, o cesarzu!
Szeregowiec powstał z wiązki słomy i powiódł po zgromadzonych to ponure, brzemienne nędzą, cierpieniem i wypadkami, spojrzenie, jakie bywa starym żołnierzom właściwe. Obu rękami podwinął sobie poły kapoty w kształcie wałka, w którym niegdyś mieściła się jego odzież, buty i cały majątek, oparł się na lewéj nodze, prawą naprzód wystawił i odgarnąwszy swe włosy, wzniósł oczy do góry, jakby chciał podnieść się do wysokości zdarzenia, które miał opowiadać.
— Widzicie, moi kochani — zaczął — Napoleon urodził się w Korsyce, a Korsyka to jest wyspa francuzka, ogrzana słońcem włoskiém, gdzie się wszystko jak w kotle gotuje i gdzie jedni drugich zabijają z pokolenia na pokolenie, ot tak! nie wiedziéć dlaczego. Aby od najdziwniejszéj rzeczy zacząć, powiem wam, że jego matka, co była najpiękniejszą swojego czasu kobietą, a filutką jakich mało, umyśliła poświęcić go panu Bogu, by go od wszelkich niebezpieczeństw życia bronił; bo w dzień rozwiązania śniło jéj się, że cały świat w płomieniach widziała. Było to proroctwo! Prosi tedy Boga, aby go miał w swéj świętéj pieczy, pod warunkiem, że Napoleon przywróci religię, która wtedy w strasznéj była poniewierce. Jak się ułożyło, tak się stało.
A teraz, słuchajcie uważnie, i powiedzcie sami, czy to rzecz zwyczajna, co wam powiem.
Już to nie ma wątpliwości, że tylko człowiek, który zawarł tajemniczy układ z Bogiem, mógł nietykalny przechodzić pośród kul, bomb i kartaczowego ognia, od czego ludzie padali jak muchy. Ja sam się o tém przekonałem pod Eylau. Widzę go jeszcze, jak wchodzi na wzgórek, bierze lunetę, rozpatruje bitwę i mówi: — Dobrze idzie! — A jednemu z tych intrygantów, co to nosili kity, i chodzili za nim krok w krok, nie dając mu spokoju nawet podczas jedzenia, przyszło do głowy udawać cesarza, i gdy Napoleon odszedł, stanął na jego miejscu. W téjże chwili jak kulka nie świśnie i już po nim! Domyślacie się, że Napoleon nikomu sekretu swego nie wydał. Dlatego téż wszyscy, co mu towarzyszyli, nawet jego najbliżsi przyjaciele: — Duroc, Bessières, Lannes, ludzie silni jak sztaby żelazne, których on jednak wedle swojéj woli niby trzcinowe laski giąć potrafił, padali jak orzechy. Wreszcie, najlepszym dowodem tego, iż Napoleon był dzieckiem Boga zesłaném na to, aby się stał ojcem żołnierzy, najlepszym tedy dowodem mówię jest to, że nie był nigdy ani porucznikiem, ani kapitanem! Tak, tak! od razu dowódcą.
Nie wyglądał na więcéj jak na dwadzieścia cztery lat, kiedy już był generałem, a to od wzięcia Tulonu, gdzie zaczął od tego, iż pokazał innym, jak się to z armatami obchodzić trzeba. Tak tedy, moi kochani, jednego dnia spada nam taki chuderlawy generałek na dowódcę armii włoskiéj, która nie miała wtedy ani żywności, ani amunicyi, ani ubrania, ani butów, jedném słowem goła była jak święty turecki. Moje dzieci! powiada on do nas, jesteśmy tu razem. Otóż wbijcie to sobie w mózgownice, że od dziś za dwa tygodnie będziecie zwycięzcami, będziecie mieli porządne płaszcze, buty jak się należy i wszystko, ale, moje dzieci, potrzeba zdobyć Medyolan, aby tego dostać. On rzekł, a myśmy poszli. Było nas trzydzieści tysięcy obdartusów przeciwko osiemdziesięciu tysiącom zuchów niemieckich, tęgich chłopców, dobrze odzianych, jakbym ich dziś widział. Wtedy Napoleon, który był jeszcze tylko Bonapartem, tak jakoś w nas tchnął męztwo i siły, że jakbyśmy się odrodzili! Idziemy nocą, idziemy dniem; tłuczemy Niemców pod Montenotte, sprawiamy im łaźnię pod Rivoli, Lodi, Arcole, Mellesimo i już ich ani popuścim. Żołnierze zasmakowali w zwycięztwach. Napoleon obsacza tych generałów niemieckich, co sami nie wiedzieli, co ze sobą robić, zabiera im czasem po dziesięć tysięcy ludzi od jednego razu, zabiera działa, żywność, amunicyę, pieniądze, wszystko, co pod rękę podpadło, i gdzie-bądź na wodzie, na ziemi, na górach, w dolinach, wszędzie ich bije na kwaśne jabłko. A tymczasem armia podpasła się aż miło; bo widzicie, cesarz, który był także bardzo sprytny, wszędzie gdzie przyszedł, mówił mieszkańcom, że ich oswobodzić przychodzi. Więc oni téż karmili nas i kochali; kochały nas i kobiety, bo to były bardzo sprawiedliwe istoty. Koniec końców w Ventozie 96 roku, co podówczas nasz dzisiejszy miesiąc marzec znaczyło, zostaliśmy panami Włoch, jak to przepowiedział Napoleon, a następnego roku także w marcu, spotkaliśmy się oko w oko z Wiedniem, uprzątnąwszy wszystko przed sobą jak miotłą. Zniszczyliśmy trzy różne armie z kolei i wyprawili na tamten świat czterech generałów, z których jeden siwy już dziad upiekł się jak szczur w słomie podczas wzięcia Mantui. Królowie na kolanach łaski żebrali. Zawarto pokój. I pytam, czy człowiek sam przez się mógł to wszystko zdziałać? Nie! Bóg mu dopomagał, to pewna. Bo uważcie tylko, Napoleon rozmnażał się jak te pięć chlebów ewanielicznych i w dzień staczał bitwę, w nocy przygotowywał plan nowéj utarczki, a warty widziały go wciąż chodzącego tam i napowrót. Ani jadł, ani spał. Więc żołnierze, uznając te cuda, tłoczyli się do niego jak do ojca, i naprzód! Tamci zaś w Paryżu, widząc co się dzieje, powiedzieli sobie: — „To ci dopiéro człowiek! Z nieba mu chyba rozum przychodzi; mógłby jak nic zagarnąć Francyę; trzeba go pchnąć na Azyę lub Amerykę; może na nich poprzestanie.“ Już to było mu zapisane, jak panu Jezusowi. Ni z tego, ni z owego, każą mu się gotować na wyprawę do Egiptu. I tu jeszcze podobieństwo z Synem Bożym. Ale nie na tém koniec. Napoleon zbiera najlepszych swoich zuchów i mówi im w ten sens: — Moje dzieci! Dają nam teraz Egipt do zgryzienia. Nie taki to twardy orzech! Połkniemy go, jak połknęliśmy Włochy; a prości żołnierze będą mieli za to swoje grunta, jak udzielni książęta. Naprzód!“ „Naprzód wiara“ powtórzyli sierżańci i tak docieramy do Toulonu, kędy droga na Egipt. A trzeba wam wiedziéć, że morze było wtedy pełne angielskich okrętów. To téż, kiedy my wsiadamy na nasze, Napoleon powiada: — „Oni nas nie zobaczą; i dobrze jest, abyście odtąd wiedzieli, że generał wasz ma swoję dobrą gwiazdę w niebie, która go prowadzi i osłania.“ Jak rzekł, tak się stało. Płynąc morzem, po drodze bierzemy Maltę, niby pomarańczę, aby nią pragnienie zwycięztw ugasić; bo to był człowiek, który ani chwili bezczynnie usiedziéć nie mógł. Już tedy jesteśmy w Egipcie. Dobrze. Tam znów — inna sprawa. Egipcyanie, widzicie, są-to ludzie, którzy jak świat światem mieli zawsze olbrzymów za władców, a armie liczne niby mrowiska; bo jest-to kraj gieniuszów i krokodylów, gdzie stoją piramidy wielkie jak nasze góry, a pod temi piramidami leżą egipscy królowie, zachowani świeżo niby w marynacie, co mi się wogóle podoba. Kiedy przyszło do wylądowania, nasz mały kapral powiada: — Moje dzieci! Kraje, które macie zdobywać, mają mnóstwo swoich bogów i tych uszanować należy, bo Francuz powinien być przyjacielem całego świata, choć się z kim bije, nie draźnić go bezpotrzebnie! Pamiętajcie więc: — Niczego nie ruszać, a potém wszystko będzie nasze! Marsz! — Dobrze więc. Ale ci ludzie, którym Napoleon był przepowiedziany pod imieniem Kebir-Bonaberdis, co w ich narzeczu znaczy „Sułtan daje ognia“, bali się go jak dyabła. Tak tedy, Turcya, Azya i Afryka uciekają się do magii i przysyłają nam czarownika zwanego Mody, o którym mówiono, że zstąpił z nieba wraz ze swoim białym koniem, że obce kule szkodzić mu nie mogły i że żywił się samém powietrzem. Byli tacy, co to widzieli, ale za prawdę tego zaręczyć wam nie mogę. Myślę, że to tylko władze Arabii i mamelucy chcieli wmówić w swoje wojska, iż Mody uchroni ich od śmierci w bitwach, i rozgłaszali, że to był anioł zesłany z nieba dla zwyciężenia Napoleona i odebrania mu Salomonowéj pieczęci, którą niby-to generał nasz miał ukraść. Domyślacie się, że mimo te gadaniny kule zrobiły swoje.
Ale powiedźcie-no tylko, zkąd oni wiedzieli o układzie Napoleona z Bogiem? Byłoż to rzeczą naturalną?
Wszyscy przecież wierzyli, że się porozumiewał z duchami i mógł w jedném mgnieniu oka przenosić się z miejsca na miejsce jak ptaszek, że przybył po to, aby im porwać piękną jakąś królową i ofiarował za nią wszystkie swoje skarby i dyamenty wielkie jak gołębie jaja; ale mameluk, do którego ona należała, nie chciał w żaden sposób na ten targ przystać, chociaż miał kilka innych. W takiém położeniu nie mogło się obejść bez częstych-gęstych bitew, czego téż i nie szczędzono; każdemu się za swoje dostało. Stawaliśmy w szeregach pod Aleksandryą, pod Giseh i przed piramidami. Trzeba było maszerować pod słońce, po piaskach, gdzie ludzie skłonni do ćmienia w oczach widywali źródła, z których pić nie można było i cieniste gaje, wtedy gdy wszystkim pot dziurgiem lał się z czoła. Ale mimo to, pobiliśmy mameluków jak zawsze; Napoleon zagarnął wtedy wyższy i niższy Egipt, Arabią i stolice nie istniejących już królestw, gdzie było do dyabła cudackich posągów, jaszczurek jeszcze więcéj i ziemi tyle, że każdy mógł sobie brać tyle gruntu, ile mu się żywnie podobało. Tymczasem, gdy Napoleon gospodarzy w zawojowanych krajach, gdzie chciał nielada rzeczy zdziałać, Anglicy palą mu flotę w bitwie pod Abukir, bo już nie wiedzieli, co mają robić, aby nam dokuczyć. Ale Napoleon, którego wschód i zachód szanował, któremu papież mówił „kochany synu“, a krewny Mahometa „kochany ojcze“, postanowił zemścić się na Anglikach i odebrać im Indye w zamian za spaloną flotę. Już miał nas prowadzić do Azyi przez morze Czerwone, w kraje, gdzie złoto i dyamenty pełnemi garściami zbierać można, a tu ten czort Mody wchodzi w konszachty z zarazą i przysyła ją, by nam na drodze do zwycięztw stanęła. Masz tobie! Żołnierze jeden za drugim paradują na tamten świat; ani myśléć o wzięciu Świętego Jana z Akry, pomimo, żeśmy do niego trzy razy, jak przystało na waleczne i wytrwałe wojska, wchodzili. Ale zaraza nas przemogła. Wszyscy chorowali, jeden tylko Napoleon zdrów był jak ryba i świeży jak róża, choć ciągle łykał tę przeklętą zarazę.
No, powiedźciesami[6], czy to nie wyraźny cud? Mamelucy, widząc, że jesteśmy w ambulansach, chcą nam zagrodzić drogę, ale nie z Napoleonem takie sztuki! Woła on tych, co mieli najtwardszą drogę, i mówi im: — Uprzątnijcie mi drogę. Tedy Junot, rębacz pierwszego rzędu i jego serdeczny przyjaciel, bierze tylko tysiąc ludzi i z tą garstką bije na łeb na szyję całą armię paszy, któremu się zdawało, że nam wpoprzek stanie. Zaraz potém wracamy do Kairu, naszéj głównéj kwatery. Tu znów inna historya. Podczas nieobecności Napoleona we Francyi działy się niesłychane rzeczy. Ci, co nią owładnęli, nie chcieli płacić żołdu wojsku, nie dawali im ani bielizny, ani odzienia, pozwalali zdychać z głodu, a mimo to, żądało im się, aby to biedne wyniszczone żołnierstwo wojowało z całym światem. Byli-to bowiem głupcy, którzy rozprawiali zamiast wziąć się do dzieła, jak tego potrzeba. Więc, cóż się dzieje? Armie pobite, granice Francyi zagrożone, a człowieka nie ma. Mówię człowieka, bo tak tam oni nazywali Napoleona, choć-to głupstwo wierutne, skoroć on miał swoję gwiazdę i inne nadziemskie przywileje; to myśmy byli ludźmi! Napoleon dowiedział się o nieszczęściach Francyi po słynnéj bitwie pod Abukir, gdzie nie straciwszy więcéj nad trzystu ludzi i z jedną tylko dywizyą zwyciężył wielką dwudziesto-pięcio-tysięczną armię turecką i przeszło połowę tych zuchów jak szczenięta w morzu potopił. Był-to ostatni jego tryumf w Egipcie. Powiedział sobie bowiem: „Jestem zbawcą Francyi; wiém o tém; trzeba mi tam iść.“ Ale uważcie tylko, że armia nic o jego wyjeździe nie wiedziała; bo inaczéj bylibyśmy go siłą zatrzymali i cesarzem Wschodu zrobili. Posmutnieliśmy więc wszyscy, gdy go zbrakło, bo on był naszą radością. Dowództwo Napoleon zostawił Kleberowi; dzielny-to był człowiek, ale wprędce pomaszerował na tamten świat, zamordowany przez jakiegoś Egipcyanina, którego za to wświdrowano na bagnet, bo tam w taki sposób gilotynują ludzi; ale to jest tak okrutna śmierć, że któryś z żołnierzy ulitował się nad zbrodniarzem i podał mu czarkę; a ten skoro się napił wody, łypnął tylko oczami i już po nim!
Ale to drobnostka i mówić o tém nie warto. Napoleon tymczasem wsiada na statek, mały niby orzechowa łupina, który on nazwał Fortuną i w jedném mgnieniu oka, tuż pod samym nosem Anglii, która strzegła granic statkami liniowemi, fregatami i czém tylko mogła, wylądowuje we Francyi. Tak-to on umiał przebywać morza, jednym susem! I to może było rzeczą zwyczajną? Co? — Jak tylko dotarł do Frejus, to tak samo jak-by już był w Paryżu. Tam znów, wszyscy go wielbią, ale on zwołuje rząd. „Coście zrobili z memi dziećmi żołnierzami? — pyta tych nicponiów. Jesteście marnotrawcy, oszukujecie świat i pasiecie się kosztem Francyi. To niesprawiedliwie, a ja w imieniu wszystkich powstaję przeciwko temu!“ Oni dopiero w hałas, w krzyki; chcą go zabić, ale ba! Jak ich ścisnął! aż oknami wyskakiwali. I tak ich utresował, że ucichli jak ryby a pokorni byli niby baranki. Od jednego zamachu wyrósł na konsula; a że nie jemu-to było wątpić o potędze Najwyższéj Istoty, więc téż zaraz uiścił się z obietnicy Panu Bogu, który mu tak słowa dotrzymywał; przywrócił kościoły, religią i wszędzie bito we dzwony dla Boga i dla niego, na chwałę Boga i jego. I otóż wszyscy kontenci: po pierwsze, księża, których od poniewierki wybawił; po drugie mieszczanie, którzy mogą prowadzić daléj handel i nie bać się rapiamus’a niesprawiedliwych praw; po trzecie szlachta, którą zaprzestano mordować, jak-to już było nieszczęśliwie w zwyczaj weszło. Ale nie dosyć na tém. Trzeba potańcować z nieprzyjacielem. Napoleon nie zasypia gruszek w popiele, bo widzicie, on tak potrafił okiem cały świat prześwidrować jak jabłko nożem. Buch więc napowrót do Włoch, spojrzał na nie, jak przez okno na ulicę i to starczyło. Pobiliśmy Austryaków pod Marengo, ho! ho! była tam rąbanina, aż wióry leciały! Zwycięztwo Francyi tak głośno zaśpiewało swoję piosneczkę, że ją cały świat usłyszał. „Bastujemy“ rzekły Niemcy. „Dosyć tego dobrego“ powiedzieli inni. Cała Europa stchórzyła i nastąpił pokój ogólny, w którym królowie i narody udawali, że się całują. Wtedy-to Napoleon wymyślił legią honorową! rzecz bardzo piękną, moi kochani. „We Francyi — powiedział on do całéj armii zebranéj w Boulogne — we Francyi wszyscy są odważni! a więc cywilni będą braćmi żołnierzy i połączą się z niemi pod chorągwią honoru.“ Gdy się to dzieje, my, cośmy tam za morzem zostali, wracamy z Egiptu. Wszystko się zmieniło. Pożegnaliśmy Napoleona generałem, a w krótkim czasie witamy go cesarzem. Na moję duszę, Francya oddała mu się tak, jak ładna dziewczyna dziarskiemu ułanowi. Tak tedy, gdy się to wszystko ku ogólnemu można powiedziéć zadowolnieniu zrobiło, nastąpiła święta uroczystość, jakiéj jeszcze świat nie oglądał. Papież i kardynałowie w swoich złocistych i purpurowych szatach przebyli Alpy umyślnie, aby go wobec ludu i armii bijącéj w dłonie z radości poświęcić. I tu się stała rzecz, o któréj zamilczéć nie mogę. Jeszcze w Egipcie w pustyni blizko Syryi ukazał się Napoleonowi czerwony człowiek na górze Mojżesza i powiedział mu: „Dobrze idzie!“ Potém pod Marengo, po zwycięztwie, znów ten sam czerwony człowiek stanął przed nim i rzekł: „Cały świat u nóg twoich zobaczysz, będziesz cesarzem Francuzów, królem Włoch, panem Hollandyi, władcą Hiszpanii, Portugalii i prowincyj illiryjskich, opiekunem Niemiec, oswobodzicielem Polski, pierwszym orłem legii honorowéj i wszystkiém!“ Ten czerwony człowiek, moi kochani, to był niby pośrednik między nim a jego dobrą gwiazdą. Ja temu nigdy nie wierzyłem; ale co się tyczy czerwonego człowieka, to święta prawda; Napoleon sam o tém wspominał i mówił, że w chwilach ciężkich ten człowiek przychodził do niego do pałacu Tuileries z pociechą i radą. Otóż, w dzień koronacyi, Napoleon zobaczył go po raz trzeci i bardzo długo radzili ze sobą o rozmaitych rzeczach. Zaraz potém, cesarz idzie prosto do Medyolanu i każe się na króla Włoch koronować. Tu dopiero rozpoczęły się prawdziwe tryumfy dla żołnierzy. Kto tylko umiał czytać i pisać, zostawał oficerem. Pensye, donacye księstw sypały się gradem, skarby dla sztabu, które Francyą nic nie kosztowały, a legia honorowa dostarczała rent, z których ja jeszcze dzisiaj pensyą pobieram. Jedném słowem, armia była w takim stanie jak nigdy. Ale cesarz, który wiedział, że będzie cesarzem całego świata, pomyślał i o mieszczanach; każe im więc budować według ich pomysłów rozmaite pomniki tam, gdzie było tak pusto jak na dłoni. Powiadam wam, istne dziwy. Wracamy naprzykład z Hiszpanii, by iść na Berlin, a tu widzimy łuki tryumfalne a nad niemi posągi prostych żołnierzy zarówno jak generałów, Napoleon, w ciągu dwóch, trzech lat nie nakładając podatków na was, napełnił piwnice złotem, powznosił mosty, pałace, pobudował porty, statki, drogi i wydawał miliony milionów, ale to takie masy, że, jak mówiono, mógłby był całą Francyą wybrukować frankowemi sztukami, gdyby mu się było podobało. Wtedy dopiero, gdy się już należycie usadowił na tronie i był tak panem wszystkiego, że Europa nic bez jego pozwolenia zrobić nie śmiała; powiada do nas pewnego razu (a trzeba wam wiedziéć, że miał czterech braci i trzy siostry), otóż powiada: Moje dzici[7]! czy to się godzi aby rodzeństwo waszego cesarza żebrało po świecie? Nie! Ja chcę aby oni wszyscy byli potężni i możni, jak ja nim jestem. Na to trzeba zdobyć królestwo dla każdego z nich, ażeby Francya stała się panią całego świata, aby wszyscy przed nią drżeli i aby pluła, gdzie jéj się podoba i niech-by jéj wszędzie mówili to, co jest wypisane na moich pieniądzach: „Bóg z wami“ — „Dobrze — odpowiada armia — pójdziemy łowić ci królestwa na bagnety, jak na wędkę.“ Bo to, widzicie, jemu nie można się było opierać, i gdyby mu przyszło do głowy zdobywać księżyc, trzeba-by było zbierać manatki i drapać się do góry; na szczęście nie miał po temu chęci. Marsz tedy, idziemy na nowe wojny, że aż ziemia drży! Oj! oj! naniszczyło się to wtedy ludzi i obuwia, a biliśmy się tak zażarcie i tak nas rąbali, że każdego innego odpadłaby była ochota w téj siekaninie. Ale Francuz, moi kochani, rodzi się filozofem i wie, że wcześniéj, czy późniéj umrzeć potrzeba. Umieraliśmy więc bez szemrania, bośmy mieli przyjemność widziéć, jak cesarz robił ot to na mapach (tu piechur zakreślił nogą koło na podłodze stodoły) i mówił: „To będzie królestwo“ i było królestwo. Dobre-to były, dobre czasy! Pułkownik wychodził na generała, generał na marszałka a marszałek na króla. Jeszcze teraz jest jeden taki, który to światu powiedzieć może, chociaż to Gaskończyk i zdrajca, bo przeniewierzył się Francyi dla zatrzymania korony i nie wstydzi się tego, niegodziwiec! Wreszcie, saperowie umiejący czytać dostawali szlachectwo. Ja sam, który wam to mówię, widziałem jedenastu królów i tłumy książąt otaczających Napoleona jak promienie dokoła słońca. Pojmujecie, że skoro wtedy każdy żołnierz mógł się dochrapać tronu, byleby na to zasłużył, to na niego wszyscy jak na jaką osobliwość patrzyli; na każdego téż przypadała część zwycięztwa, co w buletynach ściśle było wykazaném. A ile to tych bitew było! Pod Austerlitz, gdzie się armia jak na paradzie popisywała; pod Eylau, gdzieśmy Rosyan w jeziorze topili; pod Wagram, gdzie bitwa trzy dni bez odpoczynku trwała. Krótko mówiąc, było ich tyle co świętych w kalendarzu. To téż wtedy jasném się to już oczom wszystkim stało, że Napoleon miał w pochwie prawdziwą Bożą szpadę. A jaki-to był dobry ojciec dla żołnierzy! Każdego szanował, dbał jak o własne dziecko, aby miał bieliznę, odzież, obuwie, ładunki i chleba podostatkiem; a przytém umiał zachować swoję godność cesarską; bo panowanie było jego rzemiosłem. Ale swoją drogą sierżant, ba nawet prosty żołnierz mógł przyjść do niego i powiedzieć „cesarzu“ tak jak nie przymierzając wy do mnie mówice[8] „przyjacielu“. A on każdego wysłuchał, każdemu sprawiedliwość wyrządził; razem z nami na śniegu sypiał, ot, jak zwyczajny człowiek. Ja sam widziałem go pośród kartaczów tak swobodnym jak wy tutaj, a wciąż czynnym, wciąż przez lunetę, to w tę to w owę stronę patrzącym; to téż my byliśmy przy nim tak spokojni, jak oto teraz Baptysta. Nie wiem doprawdy, jak on się brał do tego, ale dość, że gdy do nas przemówił, to jakby nam kto ognia w piersi nasypał! i wnet, aby mu pokazać, żeśmy rzeczywiście jego dziećmi i nie damy się zjeść w kaszy, szliśmy śmiało naprzeciw armat, co rozdziawiały gardziele i wyrzucały z nich miliony kul, aż się jasno robiło! Nawet umierający zbierali ostatki sił, by się podnieść, gdy przechodził, i zawołać „niech żyje cesarz“.
No, a to jak wam się zdaje? zrobilibyście to dla zwyczajnego człowieka? Tedy, moi kochani, skoro Napoleon siebie i wszystkich swoich postanowił jak się należy, gdy już każde miało co żywnie zapragnęło; wtedy musiał rozwieść się z cesarzową Józefiną, choć ją bardzo kochał, bo to była dobra kobieta, tylko że w niéj coś było na wywrót i dzieci mu nie rodziła. A on właśnie potrzebował koniecznie następcy. Gdy się o tém dowiedzieli królowie Europy; ubiegali się i bili między sobą, który z nich da mu żonę. Nakoniec pojął sobie, jak nam mówiono, Austryaczkę, córkę cezarów. A Cezar, to był wielki człowiek w dawnych czasach, o którym mówią wszędzie nie tylko u nas, gdzie wszystko zrobił, ale w całéj Europie. I to taka prawda, że ja, co wam to opowiadam, widziałem na Dunaju szczątki mostu zbudowanego przez tego człowieka, który musiał być jakimś krewnym Napoleona, co téż upoważniło cesarza do wzięcia jego państwa Rzymu w dziedzictwie dla syna. W rok po weselu, co było uroczystością dla całego świata i podczas którego Napoleon uwolnił lud od podatków na lat dziesięć, choć płacono je mimo to, bo poborcy nie zważali na cesarskie postanowienie, żona jego urodziła syna, co został zaraz królem rzymskim, rzecz dotąd niesłychana, bo nigdy jeszcze dziecko się królem za życia swego ojca nie rodziło. Tego dnia wysłano balon z Paryża do Rzymu, aby mu tę wieść zaniósł, i balon w ciągu jednego dnia z całą drogą się uwinął. No! albo to, może kto powie, że to także była rzecz zwyczajna i naturalna? Nie! To już tak było w wyrokach boskich zapisaném i niech dyabli porwą każdego, coby śmiał przeczyć, że Napoleon nie był zesłanym z nieba umyślnie po to, aby Francya tryumfowała przez niego. Ale cóż się dzieje daléj! Oto cesarz rosyjski, niby jego przyjaciel pogniewał się srodze, że cesarz nie wziął Rosyanki za żonę i nuże w spółkę z Anglią, co była zawsze naszą nieprzyjaciołką, a szczególniéj znienawidziła Napoleona. Trzeba było raz skończyć z temi wodnemi kaczkami. Napoleon zniecierpliwił się i powiada nam: „Żołnierze! byliście panami wszystkich stolic europejskich. Zostaje Moskwa, stronniczka Anglii. Otóż, aby módz zdobyć Londyn i Indye, należy koniecznie iść na Moskwę.“ Zbiera się tedy największa armia, jaką kiedykolwiek ta ziemia nosiła, a tak była mądrze uszykowana, że w ciągu jednego dnia cesarz zrobił rewizyą miliona ludzi. Hura! zawołali Moskale. I cała Rosya powstaje codonogi, i te czorty kozaki zaczynają latać jak nietoperze. Był-to więc cały kraj przeciwko krajowi, Azya przeciw Europie, jak czerwony człowiek powiedział do Napoleona. A Napoleon mu na to: — To dobrze. Zabezpieczę ja się przeciwko niéj! Jakoż wszyscy królowie zaczynają się łasić naszemu cesarzowi: Austrya, Prusy, Bawarya, Saksonia, Polska, Włochy, wszystko to nam schlebia i nadskakuje. Było na co patrzéć, oj było! Nigdy nasze siły tak wysoko jak wtedy się nie wzbiły, bo jaśniały ponad chorągwiami całéj Europy. Polacy nie posiadali się z radości, bo cesarz postanowił ich oswobodzić, a to z téj przyczyny, że Polska i Francya zawsze sobie były siostrami. „Nasza Rosya!“ krzyczy armia. Wchodzimy tam jak do siebie zaopatrzeni we wszystko, idziemy, idziemy, a Rosyan ani widu ani słychu. Znajdujemy ich wreszcie obozujących pod Moskwą. Tam-to dostałem krzyż, mam przeto racyę mówić, że to była święta bitwa! Jednak cesarz zaniepokoił się trochę, bo widział znów czerwonego człowieka, a ten mu rzekł: — „Moje dziecko, idziesz prędzéj, jak nadążyć możesz, ludzi ci zabraknie, przyjaciele cię zdradzą.“ Napoleon tedy proponuje pokój; ale nim go podpisał, powiada: — „Przetrzepmy trochę Rosyan“. „Zgoda“ woła armia. — Naprzód! krzyknęli sierżanci. Miałem dziurawe buty i podarte odzienie od tamtejszych przeklętych dróg, ale powiedziałem sobie: — „Nic to nie szkodzi. Skoro niedługo ma być koniec wszystkiego, trzeba całą duszą wytrwać do ostatka“. Stanęliśmy nad wielkim parowem; ja byłem w pierwszych szeregach. Dają hasło i siedemset dział jak utną ze sobą pogadankę, aż krew uszami tryskała! Tu trzeba oddać sprawiedliwość Rosyanom, choć to nasi nieprzyjaciele; ale bili się jak Francuzi i padali trupem na krok nie ustępując. „Naprzód“ — krzyczą — nam cesarz jedzie.“ Jakoż przemknął koło nas galopem, dając znak, że mu bardzo o to chodzi, abyśmy wzięli redutę. To nas zagrzewa; biegniemy, ja pierwszy docieram do parowu. Boże ty mój! co tam wtedy padło i poruczników i pułkowników i żołnierzy. Ale zato były tutaj buty dla tych, co ich nie mieli, i epolety dla umiejących czytać. Zwycięztwo! krzyczy wreszcie armia. Jednakże dwadzieścia pięć tysięcy Francuzów na placu, co się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Jak spojrzéć było niby pole zżęte zamiast kłosów ludźmi zasłane. My, cośmy zostali, tłoczymy się dokoła cesarza, a on nas pociesza, pieści, bo gdy chciał, potrafił być takim, że człowiek o głodzie, o chłodzie i o wszystkiém zapomniał. Sam więc rozdaje krzyże, umarłym pogrzeb uczciwy sprawiać każe, a potém powiada „Na Moskwę, dzieci!“ „Niech będzie na Moskwę“ — odpowiada armia, i bierzemy Moskwę. Aż tu Rosyanie palą miasto! No! łuna na dwie mile całe dwa dni gorzała, ołów i żelazo roztopione deszczem się lało, a pałace padały niby dachówki. Skóra cierpła patrzéć na to, i mogę wam powiedziéć, że to był niby błysk przyszłych naszych nieczczęść[9]. Wtedy cesarz rzekł — „Dosyć już tego! wszyscy moi żołnierze zostaliby tutaj.“ Jakoż gotujemy się do odwrotu, pokrzepiwszy nieco siły, bośmy się nielada zmęczyli. Zabieramy złoty krzyż z Kremlina, a każdy żołnierz siaki taki mająteczek niesie ze zobą[10] w tornistrze. Ale cóż! Zima o miesiąc wcześniéj przychodzi, czego ci głupcy uczeni wytłomaczyć nie umieli, i zimno jak nas ściśnie! Przepadła armia! słyszycie, potraciliśmy generałów i sierżantów nawet zabrakło. Wtedy to rozpoczęło się panowanie głodu i nędzy, pod którém wszyscy rzeczywiście byliśmy sobie równi. O niczém już, o niczém nie myślano tylko o najrychlejszym powrocie do Francyi. Upadła komu strzelba lub trzosik, to i zostało na drodze; nikt się po niego nie schylił, każdy biegł naprzód, aby prędzéj, nie dbając o sławę i mienie. A czas był taki szkaradny, że cesarz już swojéj gwiazdy dojrzéć nie mógł. Coś między nim a niebem stanęło; biedaczysko! jak mu się serce krajać musiało na widok zwycięzkich swoich orłów, co jak zmokłe kury skrzydła opuścić musiały. Ale nie dosyć na tém. Stajemy nad Berezyną. Tu, mogę wam przysiądz na to, co jest najświętszego pod słońcem, że jak ludzie ludźmi, nie było jeszcze takiéj siekaniny, takiego natłoku wozów, artyleryi, w takim śniegu i pod takiém niewdzięczném niebem. Kolby strzelb tak pomarzły, że aż parzyły tego, co się ich dotknął. Wtedy to pontonierowie zbawili armię postąpiwszy sobie, jak wypadało na dzielnych żołnierzy, i wtedy to Gondrin, jeden jedyny pozostały z tych, co mieli odwagę wléźć w wodę i budować most, po którym przeszła armia, sprawił się doskonale. O! bo Gondrin — mówił stary wojak wskazując pontoniera, patrzącego nań z natężeniem właściwém głuchym, — bo Gondrin to żołnierz skończony, żołnierz co się zowie, pełen honoru i dzielności, i wart jest tego, byście dla niego z największém uszanowaniem byli. Widziałem — ciągnął daléj — widziałem cesarza, jak stał nieruchomy przy moście zimna nie czując. Albo to? nie byłoż to nadzwyczajną rzeczą? Stał tedy i patrzył na stratę swych przyjaciół, skarbów, starych wojaków egipskich, wszystkiego zgoła! Najodważniejsi strzegli orłów, to była Francya, to był jéj honor cywilny i wojskowy, który powinien był zostać czystym i nienaruszonym pomimo najsiarczystszego mrozu. Myśmy rozgrzewali się tylko przy cesarzu, bo gdy mu groziło niebezpieczeństwo, biegliśmy co tchu na pomoc zmarznięci i zsiniali; choć żaden z nas nie byłby się zatrzymał w drodze, aby rodzonemu bratu rękę podać. Ale téż Napoleon był nam droższym nad brata, nad wszystko i słusznie. Bo powiadano, że jak ojciec płakał nocami nad swoją biedną armią. Tylko on i Francuzi mogli się z tego wydobyć i wydobyli się wreszcie, ale z jakiemi stratami! Sprzymierzeńcy pozjadali nam żywność. Wszystko zaczynało go zdradzać, jak mu to czerwony człowiek powiedział. Plotkarze paryscy, co siedzieli cicho od ustanowienia gwardyi cesarskiéj, teraz dopiéro rozpuścili języki, myśląc, że cesarz umarł, i uknuli spisek z prefektem policyi na czele, by wywrócić cesarstwo. Napoleon dowiaduje się o tém; nie w smak mu to poszło, ma się rozumiéć, jedzie tedy, ale przedtém powiada do nas: — „Do widzenia, moje dzieci. Trzymajcie się tu na waszych posterunkach.“ Ja wrócę. Ale ba! generałom ani to w głowie i rejterują na gwałt, bo bez niego poradzić sobie nie umieli. Marszałkowie zaczynają się kłócić, robią głupstwa po głupstwach i nie mogło być inaczéj. Napoleon, poczciwy człowiek, opychał ich złotem, to téż tak się opaśli, że już iść nie chcieli i nie mogli. Ztąd poszły nasze nieszczęścia; bo kilku z nich zostało z garnizonami, nie nacierając na nieprzyjaciela, podczas gdy nas popychano ku Francyi. Ale cesarz powrócił wkrótce z nowo-zaciężném wojskiem, a były-to pułki co się zowie! tak ich wytresował niby psów do polowania. Mieszczanie trzymali straż honorową, cóż kiedy i to także rozpłynęło się jak masło na patelni! Wszystko się przeciw nam sprzysięgło, choć staliśmy murem, ho! ho! Dokazywała ta armia cudów waleczności w takich bitwach jak pod Dreznem, Lützen, Bautzen. Zapamiętajcie sobie te nazwy dobrze, bo to są perły bohaterstwa Francuzów, którzy tak się w tych czasach popisywali, że żaden dobry grenadyer dłużéj nad pół roku nie wytrzymał. Zwyciężamy więc ciągle, ale Anglicy znów nam bruździć zaczynają, podburzając ludy głupiemi gadaninami. Torujemy sobie drogę wśród tych tłumów i gdzie tylko się cesarz ukaże, tam już pewni swego jesteśmy; bo czy-to na lądzie, czy na morzu, jak powiedział: „trzeba przejść“, przechodziliśmy. Wreszcie stajemy na francuzkiéj ziemi, a samo powietrze już niejednego biednego piechura na nogi postawiło. Mówię to z własnego doświadczenia, bom się jakby odrodził za powrotem do kraju. Ale tuż zaraz trzeba było bronić Francyą, tę naszę piękną Francyą przeciw całéj Europie, co się na nas zaindyczyła za to, żeśmy chcieli nauczyć rozumu Rosyan i wepchnąć ich we właściwe granice, aby nas nie zjedli; co jest obyczajem północy bardzo na południe łakoméj; jak to z ust kilku generałów słyszałem. Wtedy cesarz zobaczył własnego teścia, przyjaciół, których na tronach posadzał, i tych łotrów, którym korony odzyskał, sprzysiężonych przeciwko sobie. Nawet Francuzi i sprzymierzeńcy nasi opuszczali szeregi i przechodzili na stronę nieprzyjacielską, jak się to w bitwie pod Lipskiem zdarzyło! Toż to okropności, na jakie prości żołnierze nigdyby się nie zdobyli. Trzy razy na dzień niegodziwcy ci łamali dane słowo i to byli książęta! Tfu! z takiemi książętami! Robi się więc ogólny najazd na Francyą. Gdzie tylko cesarz swoje lwie oblicze ukazał, tam nieprzyjaciel cofnąć się musiał i powiadam wam, że Napoleon więcéj zdziałał cudów broniąc Francyi, jak kiedy zdobywał Włochy, Wschód, Hiszpanią, Rosyą i całą Europę. Tak naprzykład postanowił sobie sprawić pogrzeb wszystkim cudzoziemcom na naszych ziemiach, aby się nauczyli szanować Francyą. Pozwala im więc podejść pod sam Paryż i za jednym zamachem, dosięgając najwyższego szczytu swego gieniuszu, rąbie ich w bitwie nad bitwami, co ją słusznie matką wszystkich bitew nazwać można. Ale cóż! Paryżanie przelękli się o swoję grubą skórę i mizerne kramiki, daléj tedy otwierać bramy najeźdźcom, powiewać białemi chorągwiami, buntować cesarzową i tak rokoszanie byli górą i wszystko w łeb wzięło, aż serce boli pomyśléć. Najlepsi jego przyjaciele, generałowie opuścili ich dla Burbonów, o których nikt nigdy nie słyszał. Wtedy cesarz pożegnał się z nami w Fontainebleau. „Żołnierze“ powiedział. Zdaje mi się, że go widzę jeszcze; płakaliśmy wszyscy jak dzieci; chorągwie i orły były pochylone jakby na pogrzebie, boć prawdę rzekłszy był-to pogrzeb cesarstwa i tych armij dzielnych, z których tylko szkielety pozostały.
Więc Napoleon mówił tak daléj, stojąc na pałacowym tarasie.
— Moje dzieci, zostaliśmy zwyciężeni przez zdradę, ale zobaczymy się w niebie, w téj ojczyznie walecznych. Brońcie mego malca, którego wam powierzam: „Niech żyje Napoleon II!“ Bo trzeba wam wiedziéć, że cesarz chciał sobie życie odebrać, aby go świat zwyciężonym nie widział; zażywa tedy trucizny, ale to tyle, że starczyłoby na wypędzenie ducha z całego szwadronu, bo już zdawało mu się, jak Panu Jezusowi przed męką, że go Bóg opuścił, ale trucizna nic mu nie zrobiła. A! skoro tak! to co innego. Przekonał się Napoleon, że był nieśmiertelnym, i otucha w niego wstąpiła. Udał się na jakąś wyspę i ztamtąd patrzy, co się dzieje we Francyi, gdzie ci mądrale robią głupstwa bez końca. Tymczasem Chińczycy i te afrykańskie małpy Barbareski i inni, którzy wcale z ludźmi nie żartują, tak go za cóś wyższego nad człowieka uważali, że szanowali jego schronienie, mówiąc, iż dotknąć go, byłoby to samo, co z Panem Bogiem zadzierać. Boć on zawsze nad całym światem panował, choć go tamci z Francyi wyrzucili. Aż tu jednego dnia, siada on znowu na tę łupinę, którą z Egiptu przypłynął, znowu pod nosem angielskich statków wylądowuje we Francyi, i Francya go poznaje, bije we wszystkie dzwony i krzyczy: Niech żyje cesarz! Teraz zapał dla tego cudu wieków był niezachwianym. Delfińczycy bardzo dobrze się sprawili i nie umiem wam wypowiedziéć, jak mnie to cieszyło, gdym widział, że wszyscy téż płaczą na widok jego szarego surduta. Napoleon wylądował 1-go marca, by z dwustu ludźmi zdobyć królestwo Francyi i Nawarry, a 20-go marca już ono było napowrót cesarstwem francuzkiém. Tego dnia Napoleon wszedł do Paryża, wszystko umiótł przed sobą, odebrał swą drogą Francyą i zgromadził wojska powiedziawszy im tylko: Otóż mnie macie! I nie byłże to największy z cudów, jaki kiedykolwiek Bóg zdziałał? Czy słyszano, aby człowiek pokazawszy tylko swój kapelusz, mógł całém cesarstwem owładnąć? Myślano, że się Francya już nie podniesie. Ale gdzie tam! Na widok orła, cała armia ożyła i daléj na Waterloo. Tam, cała gwardya pada od razu, Napoleon w rozpaczy trzy razy rzuca się z pozostałą garstką na armaty nieprzyjacielskie i śmierci znaléźć nie może. Widzieliśmy to na własne oczy. Przegrywamy tedy bitwę. Wieczorem Napoleon zwołuje swoich starych wiarusów i na polu, krwi naszéj pełném, pali chorągwie orły, te biedne, zawsze zwycięzkie orły, co całą Europę tryumfalnym lotem przebyły, wołając wciąż na nas „naprzód“. One przynajmniéj uniknęły téj hańby, aby popaść w ręce nieprzyjaciela! Anglia za wszystkie swoje skarby jednego piórka dostaćby z nich nie mogła. Nie ma już orłów! Każdy wié, co się późniéj stało. Człowiek czerwony przechodzi na stronę Burbonów; łotr jakiś! Francya upada, żołnierz nic już nie znaczy, nie dają mu żołdu i odsyłają do domu, a biorą na jego miejsce szlachtę, co się ruszać nie umiała, aż przykro było patrzéć! Anglicy zdradą chwytają Napoleona i więżą go na bezludnéj wyspie, gdzieś pośród wielkiego morza, na skale o dziesięć tysięcy stóp ponad ziemię wzniesionéj. Koniec końców, musi on tam siedziéć dopóty, dopóki czerwony człowiek znów mu władzy dla szczęścia Francyi nie odda. Ci tutaj gadają, że umarł! Ale! umarł! widać, że go nie znali. To bajka wierutna, którą rząd ludowi zamydla oczy, aby cicho siedział. A ja wam powiadam, i w to wierzyć macie, że przyjaciele Napoleona zostawili go samego na puszczy, aby się nad nim jeszcze jedno proroctwo sprawdziło, bo zapomniałem wytłómaczyć wam, iż imię „Napoleon“ znaczy: lew pustyni. A to taka prawda jak Bóg w niebie. Wszystko zaś inne, co wam będą pletli o cesarzu, są to banialuki, niucha tabaki nie warte. Bo widzicie, nie zwyczajnemu to człowiekowi mogło być daném, aby imię swe czerwono na ziemi wypisał, która o tém zawsze pamiętać będzie. Niech żyje Napoleon, ojciec ludu i żołnierzy!
— Niech żyje generał Eblé — zawołał pontonier.
— Ale jak się to stało, żeście nie zginęli w tym moskiewskim parowie? — zagadnęła jedna z wieśniaczek.
— Albo ja wiem? Wpadliśmy tam we stu piechurów, bo tylko piechurowie wziąć go mogli. Widzicie, w armii piechota to wszystko znaczy.
— A kawalerya? — wykrzyknął Genestas, zeskakując z siana i stając pośrodku zebranych, którzy to nagłe ukazanie się obcego przybysza okrzykiem trwogi przyjęli. — Cóż to mój stary! zapominasz o czerwonych ułanach Poniatowskiego, o kirasyerach, o dragonach! Gdy Napoleon niecierpliwił się, że zwycięztwo to w tę, to w drugą stronę się chwieje, mawiał wtedy do Murata: „Przetnijcie mi to na połowę“, a my biegliśmy naprzód kłusem, potém galopem, raz, dwa i armia nieprzyjacielska padała, rozkrojona niby jabłko nożem. Szarża kawaleryi, mój stary, to grunt!!
— A pontonierowie! — zawołał głuchy Gondrin.
— No! moje dzieci! — ponowił Genestas zawstydzony swojém nagłém ukazaniem się i widząc dokoła siebie milczące i zdumione twarze — nie lękajcie się, nie jestem agentem tajnéj policyi. Macie, wypijcie za zdrowie małego kaprala.
— Niech żyje cesarz! — jednogłośnie zawołali wszyscy.
— Cicho, dzieci — rzekł komendant, usiłując ukryć głęboką swą boleść. — Cicho! on już umarł mówiąc: „Chwała, Francya i bitwa!“ Moje dzieci on musiał umrzéć, ale jego pamięć... nigdy!
Goguelat uczynił znak niedowierzania i szepnął najbliżéj siebie stojącym: Ten oficer jest jeszcze w służbie, a oni mają nakazane mówić ludowi, że cesarz umarł. Nie trzeba mu miéć za złe, bo widzicie, dla żołnierza obowiązek przedewszystkiém.
Wychodząc ze stodoły, Genestas usłyszał Gabrynię mówiącą:
— Patrzcie, ten pan jest przyjacielem cesarza i pana Benassisa.
Na te słowa wszyscy rzucili się do drzwi, by jeszcze komendanta zobaczyć, i przy świetle księżyca ujrzeli go idącego pod rękę z lekarzem.
— Palnąłem głupstwo — rzekł Genestas. — Wracajmy do domu. Te orły, te kampanie..... pomieszały mi w głowie. Nie wiedziałem sam, co się ze mną dzieje.
— No, i cóż pan mówisz o moim Goguelat? — zapytał Benassis.
— Powiem to, kochany panie, że z takiemi opowiadaniami Francya będzie zawsze miała czternaście armij respubliki i będzie mogła prowadzić kartaczową pogadankę z całą Europą. Takie moje zdanie!
W kilka minut potém byli już obaj w mieszkaniu Benassisa i zadumani siedzieli w salonie przy kominku, na którym gasnący ogień świecił, pobłyskiwał jeszcze blademi iskrami. Pomimo tylu już dowodów ufności, jakie lekarz Genestasowi okazał, ten ostatni wahał się przecież w zadaniu mu ostatniego pytania, które się mogło niedyskretném wydawać; ale rzuciwszy na niego kilka badawczych spojrzeń, został zachęcony uśmiechem pełnym uprzejmości, jawiącym się na ustach ludzi prawdziwie mężnych, a jakim Benassis zdawał się zgóry na jego życzenie przystawać. Rzekł mu więc:
— Panie kochany! życie twoje tak dalece różni się od życia ludzi zwyczajnych, że nie zdziwisz się pewno, gdy cię poproszę o wytłómaczenie mi powodów, jakie cię do niego skłoniły. Jeżeli ciekawość moja wydaje się panu niewłaściwą, przyznasz pan przynajmniéj, iż jest bardzo naturalną. Wiesz pan! miałem kolegów, którym nigdy „ty“ nie powiedziałem, pomimo, żeśmy kilka kampanij wspólnie odbyli, i takich, do których mówiłem: „Idź do kasyera, aby nam dał pieniędzy“, w trzy dni po zrobieniu z niemi znajomości i upiciu się razem, co się i najucziwszym ludziom w koleżeńskiéj bibce przytrafia. Otóż pan jesteś jednym z tych ludzi, których staję się przyjacielem, nie czekając ich przyzwolenia w tym względzie i nie wiedząc sam dlaczego.
— Kapitanie Bluteau!
Od niejakiego czasu, ile razy lekarz wymawiał fałszywe nazwisko swego gościa, ten nie mógł się od skrzywienia powstrzymać. Teraz także Benassis zauważył tę dziwną oznakę jakby wstrętu czy bólu i wpatrzył się bystro w komendanta, chcąc zbadać jéj przyczynę; że jednak trudno mu było odgadnąć prawdziwą, przypisał ją cierpieniom fizycznym i ciągnął daléj.
— Kapitanie! będę mówił o sobie. Już i tak kilka razy zadałem sobie gwałt, opowiadając panu o ulepszeniach, jakie tu poczyniłem, ale wszystko to tyczyło się gminy i jéj mieszkańców, z których sprawami i moje z konieczności się łączyły. Teraz, chcąc panu historyą mego życia skreślić, będę musiał wyłącznie sobą uwagę jego zająć, a to rzecz nie ciekawa.
— Choćby jeszcze mniéj ciekawą była jak historya Gabryni — odparł Genestas — pragnąłbym ją usłyszéć, by się dowiedziéć, jakie przejścia i wstrząśnienia mogły rzucić w ten zapadły kąt kraju takiego jak pan człowieka.
— Kapitanie, od dziesięciu lat milczałem. Teraz, gdy stojąc już prawie nad grobem czekam chwili, która mnie weń pogrąży, wyznam otwarcie, iż milczenie to ciężyć mi już zaczynało. Od dwunastu lat cierpię nie zaznawszy pociech, jakich przyjaźń sercom strapionym udzielać umie. Moi chorzy, moi wieśniacy dają mi wprawdzie przykład najzupełniejszéj rezygnacyi; ale ja ich pojmuję, i oni to czują; podczas gdy nie ma tu nikogo, co-by mi łzy tajemne osuszył i dał mi to uściśnienie uczciwéj dłoni, najpiękniejszą nagrodę, na jakiéj nikomu, nawet Gondrinowi nie zbywa.
W téj chwili, Genestas nagłym ruchem wyciągnął rękę do Benassisa, którego to silnie wzruszyło.
— Może Gabrynia byłaby mnie pojęła anielską swą duszą — rzekł zmienionym głosem — ale byłaby mnie także może pokochała; a jabym to za nieszczęście uważał. Tak kapitanie! tylko stary doświadczony wojak, jakim pan jesteś, lub pełen złudzeń młodzieniec słuchać może méj spowiedzi; bo tylko człowiek, któremu życie dobrze jest znaném, i dziecko, któremu ono całkiem jeszcze obce, zrozumiéć ją potrafią. W braku księdza, umierający na polu bitwy spowiadali się krzyżowi swego miecza, obierając go sobie za powiernika wobec Boga. Pan, który jesteś jednym z najlepszych brzeszczotów Napoleona, pan twardy i mocny jak stal, być może zrozumiesz mnie dobrze. Ale aby opowiadanie moje choć trochę zainteresować mogło, potrzeba przejąć się pewnemi subtelnościami uczuć i wiarą serc prostych, które wydałyby się śmiesznemi oczom filozofa, przyzwyczajonego stosować do spraw osobistych zasady właściwe tylko rządowi. Będę mówił szczerze, jak człowiek, który nic usprawiedliwiać, nic ukrywać nie chce, bo żyje już zdala od świata, obojętny na sąd ludzki i pełen nadziei w Bogu.
Benassis zatrzymał się, poczém rzekł wstając:
— Zanim zacznę, muszę kazać sobie przyrządzić herbatę. Od dwunastu lat Jacenta nie zaniedbała nigdy przyjść i spytać, czy ją pić będę; przeszkodziłaby nam z pewnością. A ty, kapitanie, może pozwolisz także filiżankę?
— Nie, dziękuję.
Benassis wrócił wprędce.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Dla.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zachcianek.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ze.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – stanu.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – widzicie.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – powiedźcie sami.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – dzieci.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – mówicie.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nieszczęść.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – sobą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.