[93]
LIST.
FRAGMENT.
Dzisiaj jedynym gościem rozwalonej wieży
Pośród szczurów, puszczyków, sów i nietoperzy
Był poeta — ptak dziki z śrutem w skrzydle chorem,
Był gościem i jedynym płatnym lokatorem.
...Skazany tak przez sędziów jak i przez lekarzy
Chciał tu umrzeć samotnie, lub jeśli się zdarzy,
Jako dezerter groźną oszukać wyrocznię,
To żyć, — skradzionem życiem — skazany zaocznie.
Nieumiejętność życia straszna, — przeżył siebie.
Nieumiejętność śmierci, — pisał po pogrzebie.
»To stwór ze stu księżyców spadły po sto razy
I twoje czułe serce z legendarnej fazy.
Biorąc lot, — kładłem sobie zapytanie wieszcze:
Orzeł czy reszka? widzisz i pytam się jeszcze.
Tobie składałem smętne żegnanie żywota:
Tobie, coś tak płakała, aż brała ochota
Zostać i płakać z tobą po sobie. Lecz w poręm
Opatrzył się. Dziś jestem już tylko upiorem.
Oboje ulubiliśmy osobliwości,
Przyjdź tu, — obejrzeć — okaz, — mnie bo to już złości —
[94]
Wytworne smaki miałem w mych niesmakach zwłaszcza.
Życie przez rękawiczkim brał, — bo wiesz — to plami.
Lecz »tamto« — nie do wzięcia jest i szczypczykami —
Szukam teraz nowego kostyumu i płaszcza.
Przyjdź! Och, przyjdź. Tu wesoło. Własnemi oczyma
Obaczysz z okna wszystkie plony me: jest zima:
Ogromne bory sosen, — złoty kwiat żarnowców,
Zeschłe krzewię — w naręczach na plecach wędrowców.
Przyjdź odetchnąć powietrzem! Tu wiatr jest tak świeży,
Bujny, — że właśnie zerwał dach na mojej wieży.
Zaś słońce tak łagodne — że marznę żałosno.
Wiosna... O lat dwadzieścia twoje! — O, ty wiosno!
Czekam już tylko ciebie. Patrz, na moje dachy
Opadła mi jaskółka... z zardzewiałej blachy.
Jeśli jednak samotność przejmuje cię trwogą,
Będziem mieli przyjaciół — prostych. Kłusownika,
Nie licząc peleryny, która chodzi drogą
Tam i naprzód, i kryje celnego strażnika.
Pisarków ani księży! Księżyc w niebie gotów
I mnóstwo rozkochanych ubogich pierrotów...
Tu wszędzie wokoło mnie blady cień twój szlocha.
Wielbię cię. I to nędzne. Wielbić, co się kocha —
[95]
Zjawże się ze sztyletem w piersi. Będzie szczera
Tragedya. Wiesz, zupełnie Inez de la Sierra.
Stukają... któż tam? Ach, do drzwi się szczur dobiera.
Śnię o tobie jedynie! Na wszystkie przedmioty
Wspomnienie twe mży jako błędny ognik złoty.
Moja samotność — Ty! Me złotookie sowy —
Ty! Strzałka w wietrze — Ty! Cobądź się czepi głowy! —[1]
Ty! mych okiennic w burzę rozwarte ramiona!
Ty — święto, pieśń, co echem w oddaleniu kona!
Wichry twe imię jęczą! To mania szalona!
To mania, — ale to — Ty! — Moje serce.
Naścież jak me okiennice
Biją w wichrowej rozterce
Najprzeciwniejsze tęsknice.
Patrz... jakoweś przelotne wędrujące cienie
Nakreśliły twój profil na okna rubieży,
I odwróciłem głowę. Nadzieja? Wspomnienie?
Siostro Anno! Czy widzisz już tam z twojej wieży?«...
Nic! Widzę... Widzę pośród mej zimnej komnatki
Łóżko me niezasłane, i nędzne manatki,
A na mem łóżku cicho śpi pies. Biedne zwierzę...
A że to wszystko — boli — więc śmieję się szczerze!
Przywołuję cię kobzą i lirą. Czar działa!
Serce każe w takt własny rozsądkowi skakać:
[96]
Przyjdź śmiać się, gdyś nad mymi wierszami płakała. —
Jeśliś się śmiała — przyjdź płakać!
To będzie śmieszne. Przyjdź! będziem się bawić w nędzę.
Rzecz z natury: w lepiance serce bez pieniędzy.
Deszcz pada w komin! pada w zmarłe serca żale!
Przyjdź! Ogarek dogasa, — ognia niema wcale...«
Światło gasło. On okno otworzył szeroko:
Słońce wstawało. Na list zwrócił senne oko, —
Roześmiał się — i — podarł: białych strzępków wiew
Zdawał się w mgle porannej lotem białych mew.