Listy Orzeszkowej do Józefa Sikorskiego


Eliza Orzeszkowa do Józefa Sikorskiego • Eliza Orzeszkowa
Eliza Orzeszkowa do Józefa Sikorskiego
Eliza Orzeszkowa


[Warszawa, 1866]

Choćbym sto zaprosin miała na dzisiaj, odmówiłabym wszystkim, aby wieczór przepędzić z Panem i poznać Jego rodzinę, którą nie znając — już kocham, bo jest rodziną Pana. Czekam oznaczonej przez Pana godziny, aby z serdecznym dziękczynieniem za miłe zaproszenie uścisnąć Mu rękę i powiedzi[e]ć to, co mi zawsze przy widzeniu się z Panem z serca do ust płynie — że nie znam lepszego, zacniejszego i milszego człowieka nad Pana.

Eliza


[Warszawa, 1866]

Byłam u Szanownego Pana, czekałam pół godziny — a że na pierwszą muszę być gdzie indziej — odchodzę. O piątej będę u Państwa.

El. Orzesz.


7(19) marca [28] 67 r., Milkowszczyzna

Nie wiem doprawdy, jakimi słowy mam wyrazić całą moją dla Pana wdzięczność za tak troskliwe i pełne trudów zajęcie się interesami mego nieszczęsnego majątku. Otrzymałam dziś list Jego donoszący mi o zjawieniu się pożądanego nabywcy i resztę potrzebnych szczegółów o Milkowszczyźnie na osobnej kartce przy niniejszym umieszczam. Dałby też Bóg, abym się mogła co prędzej wyrwać z tej istnej doliny płaczu, jaką jest obecnie prowincja tutejsza. Żal mi będzie zapewne rozstawać się z rodzinnym kątkiem, z cienistymi drogami mego ogrodu i z szerokim widokiem pól, do którego przywykło moje oko; żal mi będzie tego wzgórza, na którym bieleje pomnik na ukochanej mogile mego ojca, i szumu lasów litewskich — ale z czymże w życiu nie przychodzi nam się żegnać nieraz a przecież, gdy tego wymaga nieodzowny wyrok losu, mężni być musimy. Tutaj chwilową boleść pożegnania rodzinnych stron wynagrodzi mi uswobodzenie się spod ciążących materialnych trosk i zamieszkania w miejscu będącym niby źródliskiem i środkowym punktem całego światła, jakie posiada nasz biedny kraj, i w liczbie mieszkańców swoich posiadającym najlepszych moich przyjaciół — w których pierwszym rzędzie mam nadzieję, iż Pan pozwoli siebie zaliczyć.

Tydzień już minął od powrotu mego z Grodna — a minął tak cicho i jednostajnie jak w pustelni. Nie nudzę się wszakże — ratują mię książki i pióro; w takim położeniu, jak moje, więcej niż kiedykolwiek można pojąć całą wagę i zbawienność jakiego bądź, byle gorącego, zamiłowania i zajęcia się. Wszakże, mimo że śród umysłowej pracy godziny schodzą mi bez znudzenia, natura przecież ludzka, a w szczególności moja — wielce towarzyska i potrzebująca podziału myśli — bierze górę chwilami i wówczas czuję niezmierną potrzebę serdecznej, przyjaznej rozmowy, ujrzenia kogóś bratniego sobie duchem. I niech Pan zgadnie, co w owych chwilach przychodzi mi na myśl. Oto — obietnica czyjaś!... wyraźnie mówiąc, obietnica, jaką Pan mi uczynił, odwiedzenia mię w tym moim smutnym i cichym zakątku. Chciej ją Pan spełnić — wszak droga niedługa, kolej żelazna szybko biegnie, a od jej ostatniej stacji do mnie już tylko 3½ godzin podróży. Oprócz mnie zobaczy Pan jeszcze nasz Niemen litewski, nasze pola i drogi szerokie, obecnie śniegiem usłane — chciałabym jeszcze ukazać w perspektywie Grodno, lecz wolę zamilczeć, bo sama nie mogę znieść tej mieściny. A przyjazd Pana nie tylko samą serdeczną sprawiłby mi przyjemność, ale i korzyść wielką, bo w wielu względach tak materialnych, jak umysłowych moich spraw wezwałabym Jego rozumnej rady. Jest Pan człowiekiem, w którym pokładam najzupełniejszą, nieograniczoną ufność i wiarę.Powieść moję piszę ciągle — nie wiem, o ile ona odpowie warunkom doskonałości — ale wiem, że będzie niezmiernie naturalną i prawdopodobną, bo wszystkie prawie jej postacie szkicuję z natury. Jestem nawet pewną, że jeśli wydrukowaną zostanie, ściągnie na mnie oburzenie pewnych osobistości odwiedzających niegdyś Druzgieniki, a znajomych mi dobrze, bom nakreśliła ich postacie en bloc, ze zmianą tylko nazwiska. Niech też Pan zechce mi napisać, jak długą będzie powieść rozpoczęta obecnie w felietonie Gazety [Polskiej] — może bym też ja mogła wygotować moję na porę, gdy się ona skończy — naturalnie, jeśli Pan uzna ją godną pojawienia się w Jego piśmie.

Przesełając przyjazne ukłony całej rodzinie Pana, serdecznie ściskam Jego rękę i niecierpliwie czekam chwili, którą będę mogła spędzić na zawsze mi nieskończenie miłej z Nim rozmowie.

Eliza Orzeszko

Jeżeli przyjdzie do tej pożądanej dla mnie podróży Pana do Grodna, niech Pan o niej nie zawiadamia p. Nahorskiego, bo w czasie ostatniej mojej w Grodnie bytności pogniewałam się z tym Panem na serio i bodaj przestaniemy się całkiem widywać, nie wypada mi więc wzewać od niego żadnego rodzaju przysługi. Ale niech Pan zajedzie do hotelu Romera: tam jest maître d'hôtel, dawny i poczciwy mój sługa, któremu polecę ułatwienie najrychlejsze pasportowych spraw Pana. À propos pasportu — niech go Pan bierze z Warszawy nie tylko do Grodna, ale i do powiatu grodz[ieńskiego] z wyraźnym wymienieniem Milkowszczyzny. — U nas tu ciaśniej niż w szczypcach.

W przyłączonej kartce napisałam cenę Milkow[szczyzny]: 40 000; oddałabym ją przecież za 30 000 zawsze, oprócz wykupu sumy. Rzeczywista jej wartość, nie uwzględniając czasu i okoliczności, jest 50 000.


22 marca [starego stylu 1867]

Nieskończenie przykro mi jest, żem Szanownemu Panu sprawiła kłopot moim telegrafowaniem. Znając mię jednak dobrze zechce mi Pan to przebaczyć. Jestem, jak mówi przysłowie, w gorącej wodzie kąpana: nie umiem nic robić i nic czuć w połowie, toteż i przyjaźń moja dla Pana jest tak zupełną a serdeczną, że niepokój o Niego był mi niezmiernie przykrym, tym bardziej iż miał pewne zasady bytu w tym, że Pan stąd wyjeżdżał trochę cierpiący. — List Pana sobotni, za który nieskończenie wdzięczna Mu jestem, przeleżał w Grodnie parę zbytecznych dni. Istotnie fatalnie administrowane są nasze prowincje: w każdym najmniejszym szczególe widać, że domowym naszym zarządem włada nie matka, ale macocha.

Za wiadomości przesłane mi z Journal d[es] Débats i etc. ślicznie Panu dziękuję. Są one miłe, choć nic nie przynoszą stanowczego. A właśnie, jeśli gdziekolwiek, to tu radykalizm tylko mógłby być zbawieniem. Wszelkie deklamacje są próżnym dźwiękiem, które nam egzystencji łatwiejszą nie uczynią. — Dziś otrzymałam odpowiedź od Baranowa na prośbę, jaką podawałam do niego razem z wielu innymi, o zmniejszenie kontrybucyjnej sumy. Odmawia najzupełniej dodając, że nie tylko na teraz, ale i na wszystkie przyszłe kontrybucje. Więc będzie ich jeszcze nieokreślona liczba. Bel espoir!

Co do mnie jestem zrezygnowana na te wszystkie materialne złe przygody — są rzeczy, które całkiem inaczej bolą niż strata części majątku, a jednak w tym biednym życiu przenosić je musimy.

Widziałam wczoraj Pierwszy dzień wiosny w Warszawie (w Tygodniku) [Ilustrowanym] i zaprawdę nie zaźdroszczę go państwu! Szanowny pan Kostrzewski dziwnie plastycznie umie uśmieszniać wszystkie przygody ludzkie; sądzę, że gdyby u nas pole dla karykatury było tak szerokie, jak za granicą, gdzie ministrowie i ciała dyplomatyczne pozują przed rozśmieszycielami publiczności — Kostrzewski mógłby dojść pewnego stopnia znakomitości w swoim rodzaju. Pierwszy dzień wiosny jest wyborny — można by go posłać na pokaz do Nicei, gdzie teraz kamelie pod otwartym niebem kwitną.

Jedna bieda nigdy nie chodzi po świecie — mówi przysłowie — a zawsze ich wiele razem; tak i ze mną: natura, ludzie, okoliczności — wszystko męczące, a do tego jeszcze... złe poczty! voilà l'essentiel dla każdego, kto ma tak miłą korespondencją, jak ja z Panem.

Żegnam już Pana tą razą, bo posłaniec czeka, a mam jeszcze parę listów do napisania. Oczekuję od Pana pisma z wielką niecierpliwością: jest mi ono na mojej pustelni dźwiękiem z miłej strony i od człowieka, dla którego mam najwyższy szacunek i najgorętszą przyjaźń.

Eliza

Rodzinie Pana przyjazne ukłony zaséłam.

Depeszę myślałam sama przesłać wprost do mieszkania Pana, ale w tym rzecz, że zapomniałam numeru — dlatego też i list ten do redakcji idzie.


12(24) kwietnia [1867, Grodno]

Przyjechałam dziś do Grodna z nadzieją znalezienia tu listu Pana, bo wczorajsza poczta nie przywiozła mi go do Milkowszczyzny. Sprawdziło się na mnie tą razą niemiłe przysłowie, że nadzieja jest matką itd. Wprawdzie zarozumiałość to wielka z mojej strony spodziewać się, iż przy tylu rozlicznych i ważnych zajęciach Pan często o mnie pamiętać może. Posłuży tu na wytłumaczenie moje drugie znowu przysłowie: Każdy wedle siebie sądzi — i zresztą do zarozumiałości tej upoważnił mię Pan przyjaźnią, jakiej od Niego tylokrotne a nieocenione miałam dowody.

Ciągły niepokój o zdrowie Pana mię dręczy; chciałabym mieć jakie magiczne słowo, którym bym zakląć Pana mogła o najtroskliwsze szanowanie tego zdrowia, tak bardzo użytecznego ogółowi, a drogiego wszystkim, którzy mieli jak ja szczęśliwą sposobność bliskiego poznania Pana. Wdzięczną nad wyraz będę Panu za uwiadomienie mię choćby kilku słowami, ale jak najprędzej, czy też kuracja Panu pomaga i jak się Pan ma teraz? Ledwie w sobotę, tj. 15-go kw[ietnia] st[arego] st[ylu], i to w wieczór, wyjadę do mamy i przez te kilka dni niecierpliwie wyglądać będę wieści o Panu. Z Rumlówka wrócę we środę, tj. za tydzień, potem parę dni mam zamiar przepędzić u mojej kuzynki na wsi — a potem... potem... w naszą Przewodną Niedzielę mam chęć i nadzieję powitania Warszawy. Chybaby mi coś nadzwyczajnego przeszkodzić mogło w dokonaniu tej postanowionej i upragnionej dla mnie wycieczki.

Jeżeli się nie mylę, w jednym z ostatnich moich listów chwaliłam się przed Panem z moim niczym nie wzruszonym zdrowiem. Dzień dzisiejszy przechwałkom tym dał zaprzeczenie. Wyjechałam z domu niezupełnie już zdrowa, w drodze było mi zimno i w tej chwili czuję się tak niedobrze, iż nie podobna mi jest nawet dłużej pisać. Chciałam dziś odpowiedzieć na ostatni miły listek Anielki, ale ani myśl, ani ręka w fizycznym będąc rozstroju mi nie służy. Niech więc Pan kochaną Anielkę serdecznie pozdrowi ode mnie, a sam przyjmie wyraz gorącej przyjaźni i nie zapomina donieść mi cokolwiek o sobie.

Eliza Orzeszko


Sobota, Grodno [1867]

Zawczoraj przyjechałam z Warszawy tak zmęczona i przeziębła, że — co mi się bodaj nigdy w życiu nie zdarzyło — o 8-mej poszłam spać! Wczoraj znowu fatalna niepogoda nie uspasabiała do pisania — dziś więc zaledwie kilka serdecznych wyrazów pamięci przeséłam Szanownemu Panu.

Musiałabym chyba dostać Homerowe pióro, aby zdołać opisać miotające mną uczucia niecierpliwości, znudzenia i tęsknoty na widok czarnych od błota ulic grodzieńskich, wody deszczowej ściekającej z dachów monotonnymi strumieniami i Żydów przechadzających się z rozkoszą śród ulubionego swego żywiołu; kiedy niekiedy widok ten urozmaica przejeżdżająca zabłocona dorożka, a ponad tym wszystkim brzmią od rana dzwony cerkiewne, zwoływające lud bodaj na pogrzebne nabożeństwo za renegata Bisspinga, który nie zastrzelił się, jak mi mówiono w Warszawie, ale się najhaniebniej brzytwą zarżnął — skąd Rosjanie biorą temat do głoszenia, iż go zarżnęli Polacy. Bracia sprowadzili zwłoki jego, aby je pogrzebać w familijnych grobach; przebaczyli mu — śmierć wszystko oczyszcza!... Katastrofa samobójstwa, dawno już pewnie gotująca się w sumieniu nieszczęśliwego przyśpieszoną została tym, iż w jednym z petersburgskich klubów jakiś wysoki dygnitarz tameczny, minister czy cóś podobnego, nie chciał przyjąć podawanej sobie ręki Bisspinga mówiąc w głos, że nie chce sobie brudzić dłoni dotknięciem człowieka, który się wyrzekł religii i Ojczyzny. Słuchając dziś dzwonów ogłaszających koniec tej smutnej historii myślę, jak straszne dramata sprowadzają polityczne przewroty narodów. Gdybyśmy w innych żyli warunkach, ów młody człowiek, który tak nędznie zginął z czołem hańbą napiętnowanym, wiódłby może egzystencję użyteczną i szczęśliwą. Wina spada na tych, którzy stawią naród w położeniu sprowadzającym podobne katastrofy i podobne dramata, a nieszczęśliwym — przebaczenie!

Ażeby urozmaicić nieco tragiczny ton tego listu, donoszę Panu, że znalazłam tu czekającego na mnie kupca na Milkowszczyznę, ale tą razą kupca na serio — z pieniędzmi; wysłał on agronoma do Milkow[szczyzny] dla obejrzenia gruntów i za parę dni ma mi stanowczą cenę oznajmić. Nie wiem, co z tego będzie, ale chciałabym serdecznie emancypować się już raz na dobre z tutejszych kłopotów i z tutejszego towarzystwa, które jest nudne jak... tegoroczna wiosna, nieznośne... jak większa połowa ludzkiego życia.

W głowę mi weszła rozprawa o kwestii kobiet, której myśl nasunął mi Pan w Warszawie. Układam już jej plan i gdy będzie wykończony, prześlę go Panu — zaraz zaś po powrocie do domu wezmę się do pisania, a także do niemieckiego języka. Sądzę tylko, że pobyt mój w domu krótko trwać będzie, bo interesa sprowadzą mię pewnie znowu do Grodna.

Mimo całej chęci nie mogę dziś dłużej pisać do Pana, bo ciągle mię nachodzą interesanci i goście (o, goście! Mojżesz nie znał widać tej plagi, gdy jej nie użył w Egipcie). Wczoraj na przykład zaanonsował mi się jakiś pan Sosnowski i przy pierwszym zaraz powitaniu oświadczył, że jest moim bratem z ducha, bo pracuje na polu piśmiennictwa. „Jakie są Pana utwory?" — spytałam. „Zajmuję się poezją (!)" — odpowiedział i dalejże mi prawić wiersze swojej kompozycji. Były tam 4 hymny: do cnoty, wiary, miłości i nadziei, jakieś modlitwy, wojenne wezwania i skargi kochanka — i musiałam wysłuchać tego wszystkiego cierpliwie, bo wieszcz miał minę natchnioną i uręczał, że wydaje poezji swoich sześć tomów (swoim kosztem). Po wieszczu nastąpił wspaniały hrabia itd. tak, że w ulewny deszcz pojechałam do mojej kuzynki, aby się uwolnić i od poezji, i od tytułów. Po miłym towarzystwie warszawskim, jakie głównie zawdzięczani Panu i Jego rodzinie, spad to nie lada — toteż doświadczam czegoś w rodzaju spleenu i faute de mieux chciałabym co prędzej na wieś uciec.

Serdecznie ściskam przyjazną rękę Pana i przyjazne ukłony ślę Jego rodzinie. Z niecierpliwością oczekiwać będę wieści od Państwa, które same mogą tylko pogodzić mię z bezbarwnym moim tutejszym istnieniem.

Eliza


Piątek, Grodno [1867]

Korzystając z podróży p. Widackiego do Warszawy przesełam Szanownemu Panu kilka wyrazów, które niech mię przypomną Jego przyjaznej i łaskawej dotąd na mnie pamięci. Jestem dotąd w Grodnie i mimo szczerej chęci powrotu na wieś zostanę tu jeszcze dni kilka oczekując odpowiedzi od nabywcy Milkow[szczyzny], o którym pisałam Panu w przeszłym liście.

Posełam Panu plan Rozprawy o kobietach. Niech go Pan zechce przejrzeć i prześle mi swoje o nim zdanie. Projekt naszych falansterów umieszczam w ostatnim dopiero rozdziale dlatego, aby wprzódy uwydatnić potrzebę pracy kobiecej i trudności, jakie w dojściu do niej zwykły spotykać kobiety. Przyznam się Panu, że z dziecinną niecierpliwością czekam rozpoczęcia się mojej powieści w Gazecie [Polskiej] — wszakże szanując redaktorskie powody Pana czekać będę choćby i długo, mając i to na względzie, że w życiu wszystko wywalczać i na wszystko długo oczekiwać potrzeba. Me podobna mi w tej chwili dłużej pisać do Pana, na później więc odkładając przyjemność dłuższego z Nim pomówienia przeséłam Mu serdeczne wyrazy szacunku i przyjaźni.

Eliza


30 czerwca [1867], Milkowszczyzna

U wstępu przepraszam Pana, żem Mu dotąd nie odpisała na list ostatni, ale spodziewam się, że jako ojciec przebaczyć Pan zechce, iż w towarzystwie Jego dzieci było mi tak dobrze, żem się względem Niego nieco zaniedbała. Pana Stanisława nie chciało mi się bardzo tak prędko stąd wypuszczać, ale wyrzekł słowo: „powinność" i nie opierałam się dłużej wyjazdowi. Z Anielką dnie mi schodzą szybko i mile; żałuję, że nie mogę na pustyni, w której mieszkam, dać Jej więcej rozrywek — towarzystwa, ludzi — niestety! brak tu zupełny tych żywiołów: musi biedaczka zadawalniać się ciszą wiejską, która, jako nowość, dość miłe na niej sprawia wrażenie. Niech Pan się nie gniewa na mnie za prośbę o nuty Anielki; zna mię Pan, żem niekiedy kapryśne dziecko — tym bardziej jeszcze względem tych, którzy mię psują dobrocią swoją i przyjaźnią, jak np. Pan. Głos Anielki podoba mi się — niezbyt silny, ale czysty i sympatyczny. Zrobi więc Pan wielką przyjemność nam obydwom powiększając Jej repertoar.

Z majątkowymi sprawami moimi spokojniej jest trochę — wziął, je w opiekę p. Nahorski — mam jednak w perspektywie wiele kłopotów przed jesienią. Bądź co bądź nic mi nie zdoła przeszkodzić w przepędzeniu kilku miesięcy w Warszawie i wdzięczna Panu będę serdecznie za znalezienie mi mieszkania o dwóch pokojach z przedpokojem, w jak najcichszym miejscu i z meblami, od ś-go Michała.

Nie wiem prawdziwie, jak Pana przeproszę i jak Mu podziękuję za te dla mnie poniesione trudy — prosząc o nie opieram się na koleżeństwie niejako, boć przecie „pracujemy na jednym polu", jakby powiedział p. Sosnowski, ów poeta z 30 000 wierszy w głowie, którego poznał u mnie p. Stanisław i o którym opowiadał może Państwu. A propos mojej pracy — z druku Ostatniej miłości bardzo jestem zadowolona; nigdym się nie spodziewała, aby cenzura okazała się tak względną. Spodziewałam się nierównie więcej raważów — jest Ukraina, jest Polesie, jest prawie... wszystko.

Z dwóch poprawek Szanownego Redaktora (niech raczy przebaczyć, że wyznani) nie jestem rada. Ustępy te dziwnie od ogólnego tła odskakują — są zapewne lepsze od tych, jakie były, ale tym samym, że lepsze, znać, że nie są moje. Prawdę pono rzekł poeta: Z pieśni słowa nie ująć! i choćby ujmę tę mistrzowska dokonała ręka (jak to ma miejsce w niniejszej sprawie), pieśń straci jednolitość.

Z pociechą uważam, że o Ameryce Północnej coraz częstsze w Gazecie [Polskiej] bywają wzmianki; my się też zajmujemy Ameryką, czytamy o niej z Anielką — tymczasem — bo za rok mamy tam podobno emigrować z p. Stanisławem.

Wracając do Gazety: chodzi mi po głowie pewna myśl o niej — a raczej — dla niej. Je rumine mon idée — marzę o jakimś coup de tête, które by mogło w piśmie Pana tourner les têtes ludziom. Ale o tym potem, bo i sama jeszcze nie namyśliłam się dobrze, i chcę Pana zaciekawić. W każdym razie, gdy przyjadę do Warszawy, da mi Pan na próbę kilka felietonów; ciekawa rzecz, co ja z nimi zrobię — może i co dobrego? Proszę mi napisać koniecznie, co mówią ludzie o Ostatniej miłości — chcę i potrzebuję wiedzieć wszystkie sądy, złe i dobre. Wczoraj przyszedł nam duży pakiet gazet, cały dzień czytałyśmy najświeższe publikacje i przyszłyśmy w końcu do rezultatu, że dzisiejsze kobiety nie dla proporcji głowy mają, bo w jednym dniu czytałyśmy prace trzech z nich: pani Węgierskiej, Morżkowskiej i ... proszę się domyśleć kogo więcej. — Jak się ma żona Pana? Przyjazne ukłony jej zaséłam; od Pana wyglądamy listu niecierpliwie — proszę nie zwlekać, znaleźć chwilę i napisać. — Z serdeczną przyjaźnią ściskam Panu obie ręce.

Eliza

Czy jedzie Pan na wystawę?


7 (29) lipca [1867], Grodno

Wczoraj przyjechałyśmy z Anielką do Grodna, przed wyjazdem z domu na godzinę otrzymałyśmy obie listy Pana. Rada jestem niezmiernie, że zdrowie żony Pana idzie ku lepszemu; my też obie zdrowe jesteśmy i czas przepędzamy nie gwarnie wprawdzie, nie wesoło, ale dobrze i mile, bo w zgodzie serc i pracy myśli. W domu czytywałyśmy wiele, Anielka grywała godzinami, a ja wówczas pisałam; chodziłyśmy często i długo — po parę wiorst nieraz. W niedzielę wyruszyłyśmy nawet w sąsiedztwo o 17 wiorst od nas odległe, ale miałyśmy nieszczęście znaleźć dom pusty — sąsiadki i sąsiedzi byli nieobecni; odbyłyśmy więc tylko długi i piękny spacer przy promieniach pogodnie zachodzącego słońca i śród wonnych lasów. Dziś cały ranek biegałyśmy po Grodnie — pokazywałam Anielce wszystko, co się dało pokazać w naszym wspaniałym(!) mieście — oddałyśmy jedną wizytę, za chwilę oddamy drugą i trzecią, w wieczór pojedziemy do jednego z pięknych nadniemeńskich parków, a jutro z rana na parę dni do Rumlówka. W poniedziałek w nocy albo we wtorek o południu będziemy już w domu. Po odebraniu tego listu proszę zaraz do nas pisać, to list otrzymamy tutaj jeszcze i nie będziemy miały przykrości oczekiwać długo wieści od Państwa, upragnionych dla Anielki, jako dla córki i siostry, i dla mnie, jako dla serdecznej przyjaciółki rodziny Państwa.

W jednym z ostatnich moich do Pana listów (nie pamiętam już, w którym) zanadto podobno wypisałam jeremiad i jakby wielkopostnych Gorzkich żalów. Było to w chwili, gdy mi najbardziej dokuczyli i ludzie, i różne nędzne sprawy życia, których dotknięcie nagina myśl ku ziemi. Dziś, lubo rzeczy mało co lepiej stoją, wstyd mi trochę, żem się przed Panem z taką moją słabością wydała, ale z drugiej strony myślę, że człowiek, który, jak Pan, doszedł do wysokiego stopnia rozumu i znajomości życia i ludzi, wiedzieć musi, iż bywają chwile, w których najmężniejszy nawet chwieje się, a cóż dopiero ja, która od dziecięctwa nie (...)


[lipiec 1867]

[...]Ilnicka, Morżkowska itd. Ja bym ofiarowała się na czytanie mojej rozprawy o kobietach, która by następnie dopiero drukowaną być mogła. Gdyby pomysł ten urzeczywistnić można, widziałabym w tym dwie korzyści: byłby to naprzód krok wielki w umysłowej emancypacji kobiet, które mogłyby tu pokazać, że tak dobrze jak i mężczyźni publicznie do ludzi przemawiać mogą, potem — jeśliby się to przyjęło na gruncie naszej społeczności — przedstawiłoby z czasem wykształconym a biednym kobietom sposób zarobkowania najzacniejszego, jakie być może. Bo jeśli koncerta mogą służyć wsparciem komuś, czemuż by nim być nie mogły odczyty? — Należy zwrócić też na to uwagę, że niejedna z kobiet nie mających dość uzdolnienia do występywania w autorskim zawodzie, posiadać może dość myśli i wiedzy, aby w jakimkolwiek właściwym sobie przedmiocie dać parę lekcji średnio po większej części wykształconej publiczności. O ile wiem — oprócz w Ameryce — nigdzie się podobne rzeczy nie działy. Sądzę więc, iż nieźle by było, aby nasza Warszawa dała krok naprzód — śmiały wprawdzie, ale rozumny. Niech mi Pan koniecznie napisze, co o tym pomyśle sądzi.

Odczyty kobiece powinny by — moim zdaniem — zacząć się od przedmiotów wyłącznie kobiecych, aby nagle nie razić ogółu; można by nawet w ogłoszeniach oświadczyć, iż mówić będziemy tylko o kobietach i dla kobiet, aby nie zadrasnąć miłości własnej mężczyzn tym, że porywamy się ich nauczać. Ciekawość przecie sprowadziłaby niezawodnie masę panów na odczyty pań i jeśliby one posiadały rzeczywistą wartość, mogłyby się stopniowo i z czasem upowszechnić i pole sobie dowolne rozszerzyć. Sala Szkoły Głównej byłaby, sądzę, za obszerną na nasze głosy, Resursa więc Obywatelska — a właściwiej jeszcze Sala Dobroczynności — mogłyby posłużyć. Trzeba tylko zrazu najstaranniej pokryć wszystko celami dobroczynnymi — i jak najmniej okazywać pretensji. Uśmiecha mi się ta myśl niezmiernie. — Niech Pan, o ile można, zbada pod tym względem opinią — szczególniej pań, które by mogły do naszego areopagu należeć. Ja maluczką moją osobę postawiłabym na ostatnim planie. Czytałabym, o czym i kiedy by kazano, długo czy krótko, pierwszą czy ostatnią — bo chodzi mi głównie, a nawet jedynie, o urzeczywistnienie idei.

Żegnam Pana serdecznymi wyrazami przyjaźni i szacunku i przyjazne też ukłony zaséłam Jego rodzinie.

Eliza

Jadzię wyłącznie i serdecznie całuję — sądzę, że z niej byłaby z czasem dobra prelegentka.


9 (21) lipca [1867], Grodno

Jakże wdzięczną jestem Panu za podejmowane trudy około mego przyszłego mieszkania. Zgadzam się na proponowane, bo bodaj znam je — zdaje mi się, iż tam właśnie mieszkała przeszłej zimy znajoma moja, pani Daszkiewicz, u której bywałam. Proszę mi tylko napisać, kiedy i ile mam przysłać pieniędzy na zadatek i te inne dodatki, o których Pan pisze. — Inżyniera niech Pan robi, jak chce, byle ustęp nie był zbyt długi i nie miał w sobie wyrażeń d'un style trop cavalier. Za moję uwagę o poprawkach bardzo Pana przepraszam — i wcale się nie zgadzam, aby to było dowodem różności poglądów naszych na świat, prędzej już może jest to różność smaku w sztuce powieściopisarstwa. Do Morżkowskiej piszę, ale że nie wiem jej adresu, ośmielam się listem tym obciążać Pana; dobrze by było, jeśli to możebne, aby Pan ją widział osobiście i mówił z nią o odczytach. Proszę mi donieść jej zdanie o tym. Niech tylko Pan żadnej z pań nie mówi, że pomysł jest mój — byłby to jeden z najlepszych sposobów, aby się przedsięwzięcie nie udało. Za mało mam popularności, abym mogła propagować. Lepiej będzie, jeśli Pan projekt za swój podawać będzie. Do której gazety mam o tym pisać? Boję się, aby swoim odezwaniem się sprawy nie popsuć. Moje imię podpisane pod śmiałym pomysłem mogłoby wzbudzić u jednych niedowierzanie, u innych — zazdrość; chybaby może do kroniki w Tygodniku [Ilustrowanym]; napisać bezimiennie — a może lepiej do Gazety Warszawskiej? — Proszę mi dawać rozkazy. Pan jest w tej sprawie wodzem, ja tylko aide de camp. Do Warszawy nie przyjadę prędzej jak w końcu września i na trzy miesiące tylko — inaczej nie mogę. Dziękujemy obie za nuty; wczoraj wróciłyśmy z Rumlówka, dziś lub jutro rano będziemy w domu. Anielka zdrowa — biegała wczoraj jak sarneczka po nadniemeńskich górach; pływaliśmy też trochę po Niemnie i zwiedziliśmy okolicę Grodna.

Żonie Pana tysiące ślę ukłonów i podziękowań za pamięć o mnie, śliczną Jadzię całuję serdecznie, a Pana przepraszam, że piszę tak krótko i dorywczo, ale tak się śpieszę, że mi aż ręka boli — spraw różnych pełno, a czasu mało.

Serdecznie ściskam obie ręce Pana i polecam siebie Jego nad wyraz mi szanownej pamięci i przyjaźni

Eliza

Anielka prosi o adres do Bronisi. Proszę nam donieść szczegóły o wylewie Wisły, bo u nas tu bają o tym dziwne rzeczy; opowiadają, że Krakowskie Przedm[ieście] jest tak zalane, iż na nim ryby łowią. Prawdaż to?


24 [lipca] (6 sierpnia) [18]67, Milkowszcz[yzna]

Dosyć już dawno nie pisałam do Pana, ale nie może mi Pan mieć tego za złe, bo dotąd nie otrzymałam jeszcze od Niego odpowiedzi na mój list ostatni. Zresztą nic nowego u nas tu nie zaszło i — mea culpa — zaczynam stawać się coraz leniwszą do prowadzenia korespondencji, chociaż dopóki będę miała tak miłych korespondentów jak Pan, nie obawiam się całkiem ulec tej wadzie — skąd znowu na Pana spływa zasługa ratowania od jednej z wad istoty, która ugina się pod ciężarem innych a rozlicznych.

Otrzymałam dziś numera Gazety [Polskiej] ze sceną inżynierów. Uwielbiam i dziękuję — tymi tylko słowami na zmiany, jakie w niej zaszły, odpowiedzieć Panu mogę. Przemowa pana Rawickiego trafnie umieszczona i pysznie napisana podnosi powieściową jego postać o całą wysokość Mont-Blanc. Aż wstyd mi, że za nią laury zbierać będę niezasłużenie; erudycja tam niepomierna, a wszystko szlachetne i doskonale w moją myśl trafiające. Za pierwszym widzeniem się naszym pozwoli mi Pan rękę swoję serdecznie uścisnąć za tak dzielnie podaną mi pomoc.

Jesteśmy obie z Anielką niespokojne naprawdę od tak dawna nie otrzymując wieści od Państwa. Co by też to znaczyło? czy listy nas nie dochodzą? czy Państwo o nas nie myślą? — ale to ostatnie z powodu pobytu Anielki tutaj jest niemożebne, a nie chcę przypuszczać, żeby tam miało zajść cóś złego. Bieda jest, że w Milkowszczyźnie nie ma stacji telegraficznej! Żeby choć dobra poczta! Nieszczęśliwi prawdziwie jesteśmy w tym nędznym zakątku! — ale stokroć nieszczęśliwsi od nas są ci biedacy, którym Wisła zabrała mienie, a cholera życie wydziera. Ileż to klęsk na biedny kraj nasz! — gdy zastanawiam się nad tym wszystkim, w głowie mi się mąci i łzy cisną się do oczu, a własne smutki i troski choćby najdotkliwsze — maleją wobec tej masy ogólnego nieszczęścia. Teraz więcej jak kiedy myślę o odczytach kobiecych sądząc, że przyniosłyby one dość znaczną sumę dla nowozubożałych mieszkańców Warszawy; dziś już zniknęła mi z myśli idea, która w umyśle moim stworzyła ten pomysł, a cały projekt wydaje mi się jako jeden ze środków niesienia pomocy tym nieszczęśliwym ludziom. Niech Państwo radzą tam i urządzają — ja, jeśli będę potrzebna, przyjadę na każdo wezwanie. — Zamiaru przybycia do Warszawy na miesiące jesienne nie zmieniam — i sądzę, że zdołam zwyciężyć mnóstwo stojących mi na drodze przeciwności. Rada bym bardzo zająć mieszkanie, o którym Pan pisał, bo bliskim jest Państwa — a w jak miłych barwach przedstawia mi się ten przyszły mój pobyt w mieście Państwa, opowiedzieć Panu nie potrafię. Tymczasem i tu czas mi schodzi prędko i mile z kochaną Anielką. Poczciwa dzieweczka Pana nie nudzi się w mojej pustyni; gości prawie nie miewamy i dnie schodzą nam na urozmaiconych zajęciach i przeróżnych rozmowach. Wprawdzie oczekujemy teraz gości, którzy się nam z dalekich stron zapowiedzieli, ale czy dotrzymają słowa — nie wiem, a tymczasem czytamy, piszemy, gramy, rozmawiamy i przez zamknięte okno wyglądamy na zapłakany ciągłym deszczem świat. Przed chwilką, po odczytaniu dumnej mowy p. Stefana o inżynierskiej potędze, zapytywałyśmy siebie z Anielką, czy też nie wynajdą kiedy inżynierowie sposobu rozpędzania chmur tam, gdzie deszcz jest niepotrzebny. W takim razie już bym ja koniecznie jednego inżyniera na usługi moje mieć musiała, aby znad mojej głowy wszystkie chmury spędzał — a sądzę, iż taki p. Rawicki miałby wszystkie odpowiednie po temu warunki. — Ale marzenia o tym nowym cudzie inżynierskiej sztuki to żart tylko, a tu tymczasem deszcz nie na żart szkody nam wyrządza ogromne. Łąki, pola zalane, dachy z budowli wichrem poznoszone — ani orać, ani kosić, ani żąć nie podobna; ludzie pracowici, chcąc nie chcąc, świętują, a gospodarze śpiewają Gorzkie żale. Mnie bezpośrednio nie krzywdzą te wszystkie sprawy, ponieważ nie zarządzam gospodarstwem à mes risques et périls — ale pośrednio sprawią mi wielką zawadę, bo utrudnią mojemu dzierżawcy tegoroczną opłatę za ziemię, jaką mu sprzedałam, i przyszłoroczną dzierżawę. Siano już mu całkiem zginęło, co wynosi w Milkowszczyźnie na 1200 r[ubli] s[rebrnych] straty; jeśli zboże pójdzie tą samą koleją, zginie biedak i ja „zaśpiewam Tadeusza". Wszakże mniejsza o to — jakoś to będzie — i od czasu, gdym przeczytała o strasznych klęskach w Warszawie i jej okolicach, o wylewach i cholerze, nie troskam się wcale własnymi biedami i wstyd mi, jeśli się nimi choć chwilę zasępię. Toć tysiąckrotnie szczęśliwsza jestem od tysięcy tych nędzarzy, którzy świeżo nimi zostali. Wprawdzie pozostaje jeszcze strona moralna, która znów u mnie przeważać może — ale ceci est hors de la question, bo do niej mój dzierżawca nic a nic nie mięsza. Cholera pokazuje się już u nas w Białymstoku i w Druzgienikach; w Grodnie jeszcze jej nie ma — za to w przyszły wtorek odbędzie się tam (w Grodnie) wielki, amatorski koncert złożony z moich znajomych, a teraz i Anielce znanych już po części osób. Jestem w rozpaczy, że nie będziemy na nim, ale nie podobna mi tak często wydalać się z domu — a piszę to Panu dlatego, aby dać Mu wyobrażenie o naszym Grodnie. Koncert amatorski, instrumentalno-wokalny — niemała to rzecz w naszej mieścinie po przejściu dwóch epidemii: Syberii i Szubienicy, które przez lat kilka znęcały się nad społecznością naszą.

A propos — zapominam Panu donieść, że zaczęłam pisać nową powieść. Nie poséłam Panu jej planu i o treści nic nie napiszę, bo chcę zobaczyć, o ile też będzie interesującą, gdy ją Panu bez żadnych uprzedzań czytać będę. Będzie to rzecz niewielka, osnuta na intrydze, tak jak Ostatnia miłość — na tendencji. Obiecuję sobie udramatyzować ją i uczynić barwną; nie będzie to rzecz głęboka, ale powinna być zręczna i zajmująca.

Rozprawę moję zawiesiłam na czas jakiś, ale skończę ją niezawodnie do jesieni. Proszę tam popierać odczyty i dla idei, i dla biednych, a mnie donieść o postępie rzeczy. Czy Morżkowska wyjechała już na wieś i czy list mój znalazł ją jeszcze w Warszawie?

Żonie Pana przeséłam najszczersze wyrazy szacunku i życzliwości, córkom pocałunki serdeczne — Jadzi szczególniej; tej ostatniej niech Pan powie, iż weszło mi w głowę, aby ona była prelegentką. W tym roku będzie słuchała, jak inne mówić będą, potem wybierze sobie przedmiot, sprobuje pisać o nim — jak zwykle bywa z początkującym, spali może parę pierwszych prób — a za trzecią razą przeczyta publicznie myśli, które, ani wątpię, że się w jej główce i utworzyć, i ułożyć potrafią. — Ziemia i niebo złączyły się przeciwko nam — ale nie dawajmy się zgnębić i mimo wszystkiego idźmy naprzód, pomagajmy do dźwigania się nowym a zbawczym ideom, wspierajmy siebie wzajemnie — im więcej kto ma światła, tym więcej cięży na nim obowiązków względem nieszczęśliwej społeczności naszej.

Żegnam Pana prośbą o jak najprędsze przésłanie nam listu (proszę tylko o długi i szczegółowy) i serdecznym wyrazem szacunku i przyjaźni, z którymi au superlatif nie przestanę nigdy być dla Pana

Eliza Orzeszko


26 lipca [starego stylu 1867], Milkowsz[czyzna]

Oba listy Pana, z 26-go lipca i z 2-go sierpnia, otrzymałam wczoraj dopiero; pierwszy przeleżał tydzień przeszło w Grodnie, a ja się tu niepokoiłam nie otrzymując wieści od Pana przez całe dwa tygodnie. Za pierwszy list dziękuję, a za drugi — nie: pisał go Pan w złym humorze i napisał rzeczy, które mię i zmartwiły, i obraziły nieco. Że Pan nie chce jechać ani do Paryża, ani w Tatry, że Pan z Chrzesnego zły i znudzony powrócił, to mnie martwi, jako dowód Jego złego humoru — ale, że Pan chce wyjechać na wieś i nie wyjeżdża, bo „nié ma gdzie", to już mię naprawdę obraża. Alboż to Pan nie jest przekonany, że dom mój jest na Jego usługi w każdej chwili i na zawsze, że gospodyni tego domu z jednaką zawsze radością witać będzie Pana? Alboż to Pan myśli, że my byśmy z Anielką nie z największą radością wybiegły na spotkanie: ona — najlepszego ojca, ja — najlepszego przyjaciela? Proszę się wstydzić za swoje napisanie „chcę wyjechać na wieś, a nié mam gdzie" i na drugi raz proszę się poprawić — gdy Pan pomyśli: „chcę jechać", proszę jechać wprost na tę ciemną, nudną, posępną Litwę, do szkaradnego zakąta, który się zwie Milkowszczyzna.

Tymczasem na ukaranie będzie Pan miał ode mnie dwie rzeczy: 1-mo, korespondencją znad Horodniczanki, z którą od dawna wybierałam się już do Gazety Polskiej, a teraz się wybrałam. Poséłam ją z tym listem — nie wiem, jak się wywiązałam z zadania, bo pierwszy raz cóś podobnego robiłam; proszę poprawić, co będzie potrzeba. 2-do, wieścią mojego przybycia do Warszawy razem z Anielką. Jeżeli mi nie przeszkodzi coś ważnego i niespodzianego, odwiozę ją sama na dzień, na który wzéwa ją Pan do Warszawy. Rada bym szczerze zatrzymać ją dłużej u siebie, bo bardzo nam dobrze jest z sobą, ale mówi ona, że powinna wracać na 15-ty sierpnia, zatem niech wraca i ja tam zajrzą na dni parę. Przyjedziemy we czwartek z rana, a w sobotę wyjadę z Warszawy. Że chciałabym jak najwięcej skorzystać z tak krótkiego czasu, tj. jak najwięcej czasu przepędzić z Panem i Jego rodziną, zapraszam się więc do Państwa na te dwa dni — i robię rozbrat z [...] tym bardziej że mię Anielka upewniła, iż nie ścieśnię tym Państwa zupełnie. Jeśli więc nic niespodziewanego u mnie tutaj nie zajdzie, w czwartek i w piątek przyszły, tj. 15-go i 16-go sierpnia n[owego] s[tylu], będę gościem Państwa. Jeśliby jednak p. Stanisław jechał po Anielkę, proszę go nie wstrzymywać tym, że ja jej towarzyszyć będę, bo może mi jeszcze coś przeszkodzić i musiałaby ona sama powracać, a przy tym straciłabym przyjemność mieć go raz jeszcze tego lata w swym domu. Nie piszę dłużej, bo mam nadzieję wszystko i o wszystkim nie dalej jak za tydzień ustnie opowiedzieć Panu; przeséłam Mu więc tysiączne upewnienia gorącej przyjaźni, wyrazy szczerego a głębokiego szacunku Jego żonie, którą niech Pan przeprosi w imieniu moim za najazd, jaki na dom Państwa uczynię; Jadzię całuję i niecierpliwie czekam chwili, w której z Państwem na pogadankę zasiądę.

Eliza

A propos — ledwie nie zapomniałam o interesach bliźniego. Szkaradna ze mnie egoistka! Mój dawny i dobry znajomy — p. Zygmunt Święcicki, doktor — pisał do mnie, że będzie w tych czasach (może przed moim przyjazdem, może po) w Warszawie, a że nie ma tam ani żywej duszy znajomej, prosił mię o rekomendacją do kogoś, co by mógł wyjaśnić mu jakieś tam kwestie, których jest ciekawy w Warszawie. Niech też Pan dla mojej przyjaźni weźmie go w swoję opiekę, gdy się u Pana pojawi, i zaznajomi go z jakimi sommités medycznymi, których Pan zna tyle, np. z pp. Natansonem i Baranowskim. Wdzięczna Panu będę za oddanie tej ważnej usługi jednemu z moich najdawniejszych przyjaciół.


Wtorek [27 (?) sierpnia 1867]

Niestety! jakże często zawodzą nas nadzieje? Dziś np. spodziewałam się listu od Pana, a nie otrzymałam go. Nie skarżę się jednak na to, bo wiem, jak zajęty jest czas Pana, i chęci zemsty w sercu moim nie żywię, bo oto przy sposobności piszę ten list — krótki wprawdzie — aleć zawsze list. A dlaczego krótki? — primo: gorąco jest nieznośne tak, że trudno cokolwiek bądź robić; secundo: posłaniec bardzo się śpieszy, a o wyjeździe jego dowiedziałam się ledwie przed chwilą. Przez wszystkie te dni upłynione byłam sama jak pustelnica, alem się ani trochę nie znudziła, owszem, poszło mi to na korzyść (jakby Sosnowski powiedział) duchową — a w jaki sposób, wnet opowiem. Zaraz po wstaniu i ubraniu się, tj. o go[dzinie] najpóźniej 10-tej z rana, biorę się do chemii(!!) — tak, wyraźnie piszę: do chemii, i niech to Pana nie dziwi — alboż my kobiety nie możemy przestąpić progu świątyni nauk ścisłych? Czytam więc o chemii z Księgi przyrody Schödlera a co więcej — wszystko, co o niej czytam — rozumiem, przyłączam do tej pracy czytanie dzieła Moleschotta De la circulation de la vie i pod wpływem tego niemieckiego mędrca czuję się coraz bardziej materialistką. Chemia więc i Moleschott zajmują mię do go[dziny] 1-szej, to jest do śniadania. Po śniadaniu bawię się Dickensem i Bulwerem. Przeczytałam już olbrzymią powieść pierwszego Bleak House i coraz więcej przekonywani się, że nie ma powieści nad powieść angielską, szczególniej Dickensa. O 6-tej jadam obiad, a po obiedzie idę na ogród, na gościniec i chodzę, chodzę, chodzę — aż do zmroku. Powracam zmęczona, odpoczywam chwilę, a gdy podadzą światło, zasiadam do pisania, która to czynność trwa niekiedy do północy. Napisałam już większą połowę powieści, stworzyłam w niej poetę z gatunku Sosnowskich, a imię jemu Konwalius Konwialiorum (Asinus Asinorum). Niech też Pan się zapyta p. Walickiego, czy pozwala wmieścić list przez siebie ułożony w powieść moją. Wybornie on pasuje do mego Konwaliusa, ale nie śmiem popełniać plagiatów bez pozwolenia autora. Korespondencją znad Horodni[czanki] dziś otrzymałam; znać, że była w ręku Mongołów, bo straszliwie pokaleczona, ale ludożercy przeszli — niech żyje naiwność cenzora!

Spodziewam się mego gościa z Petersburga lada chwilę — szczęście, że doktor pomoże mi uczyć się chemii. Kiedy też to Pan do mnie przyjedzie; bardzo proszę niczym się nie wymawiać — ja przecież nie wymawiałam się niczym korzystając z gościnności Państwa w mieście; proszę korzystać z mojej na wsi — inaczej będę się czuła obrażoną. Jak się miewa żona Pana? ukłony jej serdeczne przeséłam. Miałam dziś list od Anielki — mądry i serdeczny liścik — ale zaciekawiła mię niezmiernie kilku wyrazami; niech też Pan jej powie, żeby mi wyraźnie o t y m napisała, bo umieram z ciekawości. Otóż to miał być krótki list, a kończy się na 4-tej stronie ćwiartki! Zawsze ta sama stara historia: nie mów hoc, póki nie przeskoczysz!

Życzenia najserdeczniejsze niech Pan przyjmie dla Siebie i Swojej rodziny

Eliza

Proszę, jeżeli można, o parę egzemplarzy ostatniego n[ume]ru Ostatniej miłości i jak książka wyjdzie, o 6 tomów jak najprędzej, bo nie chcę, aby się spóźniły tam, gdzie są potrzebne.

Ukłony moje panu Walickiemu: jestem jego bardzo serdeczną przyjaciółką.


27 listopad (9) [grudzień 2867], Wilno

Od dwóch dni jestem w Wilnie, mego pana plenipotenta doczekać się nie mogę i za parę godzin jadę do niego do Dyneburga.

Pozdrowienia Panu serdeczne ze starej stolicy Gedyminów, dziś osrebrzonej całej lśniącym od mrozu śniegiem! Tą razą zrobiłam już z Wilnem ścisłą znajomość, bo mimo zimna włóczyłam się wczoraj dzień cały po mieście, które piękne jest przy bliższym przyjrzeniu się — oddzielną i charakterystyczną, pełną starej jakiejś powagi i posępności pięknością. W mieście mającym 70 000 mieszkańców ulice są tak wąskie, że dwa powozy z największą trudnością rozminąć się mogą; za to gmachy wysokie, 4-ro i 5-cio piętrowe, co sprawia, że całe miasto wygląda jak jedna góra z cegły, porośnięta wąskimi wąwozami, w których roją się ludziska. Literalnie ani jednego znajomego nie mam w mieście, co mi zresztą nie jest wcale przykrym.

Dziś parę godzin przepędziłam w księgarni Zawadzkiego oglądając książki; wzięłam sobie z nich jednę: l'Histoire morale des femmes Legouvégo, rzecz mającą być wielce piękną. La Pauvre femme i l'Éducation de la femme (Beaulieugo) już przeczytałam; ogólnie zdołałam się uspokoić i opanować do tego stopnia, że z łatwością oddaję się pracy umysłowej. Artykuł o kobietach postąpił znacznie; będzie się dzielił na trzy części: 1-sza już jest napisana — dla drugiej muszę przeczytać parę książek o wychowaniu dzieci fizycznym, dostanę je tu wracając — w trzeciej umieszczę sprawozdanie o la Femme pauvre, o Beaulieum i książce Legouvégo. Wszystko razem będzie stanowiło rzecz dość dużą — nie wiem tylko, ile wartą. Jestem ciekawa, jaki wyrok Panowie wydadzą na moje powieść. Bywają poeci, których wiersze dają się czytać z równym zadowoleniem od początku do końca — lub od końca do początku; sądzę, że moja powieść jest tego rodzaju, iż korzystniej dla autorki byłoby, aby ją tym ostatnim czytano sposobem, bo koniec daleko lepszy od początku. Mam nadzieję mówić z Panem wkrótce o tym wszystkim, bo b[ardzo] prędko po powrocie do Grodna przyjadę do Warszawy. — Spokojność wewnętrzna, o której piszę Panu i którą rzeczywiście rzadko już teraz tracę, kosztuje mi[ę] przecież nieraz wiele wysileń woli. Sprawa moja idzie najgorzej. Mimo wielkich starań metryk potrzebnych nie znaleziono i znaleźć nie podobna; improwizować w dzisiejszych czasach nikt się nie odważył. Wczoraj byłam u dwóch osobistości kompetentnych, które mi taką dały odpowiedź.

Już teraz nie wiem, co zrobię — jadę do Dyneburga na dni najmniej trzy, aby z plenipotentem dobrze się namyśleć i naradzić. Może wynajdzie on jeszcze jaki środek. Dziwne położenie! Biskup wileński sprzyja mi i obiecuje pomoc swoję, gdy się tylko sprawa rozpocznie. Kolegium petersburgskie samo udziela mi rad, przestróg i przyrzeka w 3 dni skończyć całe działanie, gdy raz sprawa przyjdzie już do ich roz[s]trzygnięcia — zewsząd mam poparcie i życzliwość, a zacząć nie mogę. Sekretarz i ulubieniec arcybiskupa pe[tersburskie]go jest osobistym i ścisłym przyjacielem pana Z[ygmunta], a moim dobrym znajomym. Biskup znowu tutejszy zna i bardzo poważa moję matkę, i sam pomagał szukać moich metryk, a gdy ich nie znaleziono, kazał mi powiedzieć, żebym inny punkt obrała, a on się postara, aby wszystko było prędko i dobrze zrobione. Plenipotent mój dowodzi, że z takimi stosunkami i ułatwieniami interes przejdzie w ciągu 4-ech czy 5-ciu miesięcy, byle się tylko zaczął. W tym główny szkopuł. Zacząć nie można. Prawo kanoniczne kościelne jest to góra najeżona strasznymi kolcami — gdzie dotknąć się, kole i odpycha. O, co za barbaria jeszcze w 19-tym wieku, jakie przedpotopowe instytucje! Ustnie będę miała do opowiedzenia Panu masę komicznych o tym rzeczy — komicznych, ale które na tragiczne wychodzą, bo sprawiają mnóstwo boleści(...} Użyć wszelkich środków możebnych nie dla siebie już tylko winnam. Człowiek, któremu przyrzekłam oddać moje życie, coraz bardziej, coraz silniej przywiązuje się do myśli o tym. Listy jego są mi prawem i bodźcem. W jednym z nich np. pisze mi: Toutes mes forces vitales sont paralysées par l'inquiétude et 1'impatience. Je ne suis plus bon à rien. Le travail même ne me suffit plus. Je ne redeviendrai homme, qu'alors quand j'aurai le droit de Vous nommer ma femme; jusqu'a ce temps je serai toujours comme à présent possedé d'une idée fixe. Ne m'écrivez plus jamais qu'il est possible que cela n'arrivera pas, cela me fait trop de douleur voyez Vous.

Zaraz po powrocie do Grodna doniosę Panu o sobie, a mam nadzieję, że znajdę tam może list od Pana. Z najżywszą niecierpliwością czekam chwili, w której będę mogła przyjazną dłoń Pana uścisnąć i ustnie podzielić się z nim wszystkim, co mię zajmuje.

Eliza


6(18) grudnia 1867, Grodno

Byłożby słusznym powiedzenie jednego z dowcipnych znajomych moich, że stare przysłowie: „łaska pańska na pstrym koniu jeździ", zamienić dziś należy na: „przyjaźń ludzka na pstrym koniu" itd. Pytanie to przyszło mi na myśl, gdy wróciwszy wczoraj z 10 dniowej wycieczki posłałam na pocztę z nadzieją otrzymania stamtąd listu Pana i otrzymałam odpowiedź: „Listów żadnych nie ma". Czy otrzymał Pan list mój z Wilna pisany? Wiem, że przy zajęciach Pana pewna zwłoka w korespondencji jest całkiem naturalną, a nawet może konieczną — wszakże tak przywykłam do częstej zamiany myśli z Panem, tak stosunek z Nim listowny częsty stał mi się niezbędnym, że zdaje mi się, iż mam prawo być na ten raz wyjątkowo arbitralną — spodziewać się i nie zawodzić. Wróciłam z podróży zmęczona fizycznie, moralnie smutna. Niepowodzenia mię ścigają. Nic nie zrobiłam i zostałam znowu tylko... z nadzieją. Ta ostatnia — według słów poety, niekoniecznie mądrych matka — nie opuściła mię jeszcze — i postanowiłam, aby mię nigdy nie opuszczała. Czas nie tylko nie osłabia spójni, jaka się utworzyła między mną a kimś drugim, ale owszem, coraz ją wzmaga i utrwala. Uparliśmy się w przedsięwzięciu naszym oboje — i mimo wszystko nie ustąpim; podwójny ten upór musi nas dowieść do celu. Jeśli proste drogi stanowczo zamkną się przed nami — obejdziemy wiele rzeczy, złamiemy to, co świat przywykł za niezłomne uważać, a z czasem przyjdzie chwila tryumfu, w której z połączonych bądź co bądź — serc i myśli naszych wypłyną dla tego świata, który nas tak biczuje i biczować jeszcze będzie — kto wie? wielkie rzeczy może. Wsparta wiarą w moc niezłomną własnego postanowienia, w silne uczucie człowieka, którego coraz bardziej kocham, i w zacność celów i dążeń naszych — nie rozpaczam, ale jednakże cierpię; cierpienie to kryję na samym dnie serca i walczę z nim, aby mi nie odebrało mocy do walczenia z losem. O dalszych środkach, które przedsięwziąć zamierzamy, pisać do Pana nie mogę. Są one tak straszne, że list się ich lęka — tak odważnie pomyślane, że w pisanej literze się nie zamkną. Gdy zobaczemy się, powiem wszystko; a nastąpi to — zdaje się — wkrótce, bo jeśli nic niespodzianego nie zajdzie, za tydzień będę w Warszawie.

Smutna pora zimowa rozsiadła się tu u nas w całym posępnym majestacie swoim. Biało na niebie i biało na ziemi, po ulicach z głuchym szmerem dzwonków przebiegają goniące się szybko sanie, do ich szmeru dołącza się w tej chwili dźwięcznie brzmiący w mroźnym powietrzu głos kościelnego dzwonu wzéwający wiernych na wieczorne modlitwy do mrocznej głębi świątyni. W moim hotelowym pokoiku cicho i zmrok zapadać poczyna. Moralnie czuję się tak poważnie i uroczyście nastrojona jak nigdy; fizycznie czuję zmęczenie straszne — rozstrój. Dzięki niech będą mojej silnej i żywotnej naturze — inna ugięłaby się dawno w fizycznej niemocy i moralnym złamaniu pod ciężarem tego wszystkiego, co mi dolega. Weszłam do areny na walkę z olbrzymem — z moim złym losem. Niebu, jemu i sobie powiedziałam: zwyciężę albo umrę — i dotrzymam.

Nie przedstawi Pan sobie, jak męczące są podróże takie, jak moje — w celu kłopotliwych spraw odbywane, pełne wrażeń i niepokoju. Z Wilna do Dyneburga jadąc zziębłam strasznie; wysiadłam z wagonu ledwie żywa, ale rozgrzała i ożywiła mię niespodzianka, jaką spotkałam na stacji kolei w Dyneburgu, a o której ustnie opowiem Panu. Zresztą podróże te przedstawiają niekiedy możność widzenia i postrzegania ciekawych rzeczy i objawów. Między tymi ostatnimi dostrzegłam niektóre bardzo dla nas pocieszające. I tak od samego Grodna do Dyneburga daje się widzieć wyraźne braterstwo wszystkich znanych sobie lub nieznanych członków naszej narodowości — braterstwo, które by słusznie nazwać można braterstwem męczenników. Zdaje się, iż z nas tu wszystkich utworzyła się jedna wielka rodzina: nieznajomi, całkiem obcy sobie spotykają się jak bracia i podają sobie ręce. Zniknęły podziały klas, różnice urodzenia i bogactwa. Brat brata poznaje z fizjonomii, z układu — i wnet zbliża się, zapytuje, serdecznością otacza. Miałam zręczność widzieć objawy takie mnóstwo razy i szczerze się nimi cieszyłam. Mogliż nieprzyjaciele nasi stworzyć między mami rzecz piękniejszą jak to braterskie, szerokie uczucie, które związało dziś nas wszystkich wspólnością sympatii i cierpienia? Dziwnie stąd charakterystyczne a urocze nieraz zdarzają się spotkania, rozmowy, znajomości. Między Wilnem a Dyneburgiem np. siedziałam sama jedna w wagonie, gdy uderzyła mię głośno prowadzona rozmowa kilku mężczyzn mówiących po polsku i wołających na siebie swojskimi czysto imionami, jak: Stanisławie, Wacławie itd. Było to w czasie odpoczynku pociągu, przed stacją. Po chwili weszło do wagonu trzech młodych ludzi i zobaczywszy nieznajomą zaczęli zrazu mówić do siebie cicho i po francusku.

Ale nie upłynęło pięciu minut, gdy jeden z nich spójrzawszy na mnie uważnie zwrócił się do mnie i rzekł: „Pani jesteś Polką, nieprawdaż?" — Odpowiedziałam, że: tak — ale zarazem spytałam, z czego wniósł o tym.

— „Z twarzy, z wyrazu fizjonomii, z układu" — odpowiedział — i wraz spytali, z jakiej jestem prowincji; powiedziałam, że z Litwy — „A my z Inflant Polskich" — odpowiedzieli i wnet prezentacje i pytania wzajemne: „A jak tam u Państwa na Litwie? A jak tam w Witebskiej, Mohilewskiej — itd. guberniach? a jak tam w bliższej Państwu Warszawie? itd." I każdy dalej opowiadać o biedach swojej prowincji, o nadziejach, o trwogach, o krewnych zabitych, przyjaciołach wysłanych do prac w kopalniach, tułających się po świecie całym. Jeden z tych panów ma brata w Irkutsku, a szwagra w Meksyku(!). Po kilku chwilach byliśmy tak dobrze znajomi, jakbyśmy z sobą długie lata sąsiadowali. A gdy tak rozmowa żywo toczyła się między nami, naturalnie po polsku, wszedł konduktor, któregośmy mieli za Rosjanina. Gdy usłyszał nas po polsku mówiących i on po polsku nas pyta: „Czy Państwo każą już lampę zapalić?" Na to jeden z moich towarzyszów podróży zawołał: „Toś ty, bracie, Polak?" — „Polak" — odpowiada konduktor z uśmiechem. — „A skądże?"

— „Z kowieńskich stron" — „Więc ze Żmudzi?" — „Ze Żmudzi" — „A więc zapalaj lampę i siadaj z nami, pogawędzim; Pani pozwoli?" Naturalnie nic przeciwko temu nie miałam — i z radością widziałam, jak trzy białe ręce, bogatych znać i oświeconych młodych ludzi, wyciągnęły się po czarną i spracowaną dłoń biednego konduktora. I tak gawędząc dojechaliśmy do Dyneburga, a przy rozstaniu uścisnęliśmy sobie dłonie serdecznie (nie wyłączając konduktora) i z westchnieniem rzekliśmy sobie: „Do widzenia w szczęśliwszych może czasach..." Na dyneburgskiej stacji znowu z uściskiem ręki spotkał mię Polak — ale o tym potem. — Taka to dziwna logika różnych namiętności ludzkich: nienawiść rodzi miłość, zbrodnia tworzy najwyższą cnotę, z boleści dzisiejszych płynie szczęście przyszłe. Radujmy się, że w serca nasze wstąpiła miłość wzajemna. Wyjątkowe interesa i złe chęci mogą zapewne rysować na niej ciemne plamy, ale ogólnie żyje ona i wzmaga się w miarę wzrostu cierpień i prześladowań. Na tej miłości wsparci wypłyniem nad przepaści, udoskonalim się, podniesieni. A że nie zginiemy, w to wierzę coraz silniej, im więcej patrzę wkoło siebie, tym silniej wierzę, tym silniej kocham. Kocham nasz ogół nieszczęśliwy dziś, wielki przeszłością, a przyszłością większy jeszcze pewnie. Nie do nas stosować się może fatalna teoria znikania ze świata narodowości słabych. Kto w obecnej chwili przesilenia i mąk strasznych bezstronnie i pilnie patrzy na nas, nie uzna nas słabymi. — Aby wierzyć i kochać w piekle nawet, trzeba być wielkim. Kto kocha i wierzy w piekle, wart nieba.

W tej chwili oddano mi list Pana z 9-go gr[udnia] n[owego] st[ylu]. Dziękuję, tysiąc razy dziękuję za przejrzenie mojej powieści i za udzielone mi o niej spostrzeżenia. Jak dawniej, tak i teraz słowo Pana ma u mnie wagę niezmierną — jest autorytetem, do którego rada bym się odwołać i w piśmie, i w życiu. Jeśli nie prosiłam Pana o przejrzenie mojej pracy, to tylko dlatego, że nie chciałam być natrętną i czas Mu zabierać. Na uwagi wyrażone przez Pana w oddzielnej kartce częścią przystaję i poprawię to, co da się poprawić. Przerobić wiele nie potrafię — charaktery muszą pozostać takimi, jakimi je pojęłam i w całym ciągu przeprowadziłam. Bohaterka musi pozostać w a b n ą — to właśnie stanowi jej odwrotną stronę, jej wewnętrznego demona — na tym zresztą, jak na osi, obraca się całe koło powieści — to zresztą jest bardzo naturalne i z życia wzięte, bo małoż u nas kobiet wabnych? Chodzi tylko o pokazanie, iż to próżne i szkodliwe zawsze stać się może zgubnym i zbrodniczym — co zrobiłam w dalszym ciągu. Ciekawam bardzo, jak Pan znajdzie część 2-gą. Według mnie jest ona daleko lepszą od pierwszej — będzie to znać cechą wszystkiego, co kiedy napiszę, iż koniec stworzy się lepszym od początku. Czuję to nawet wyraźnie — że tak powiem — dotykalnie w umyśle moim, iż w procesie tworzenia im więcej postępuję naprzód, tym natchnienie się wzmaga, miłość dla przedmiotu wzrasta, pomysły się mnożą i poglądy rozszerzają. Tak samo było z Ostatnią miłością i z Rozstajnymi drogami nawet, to samo z ostatnią powieścią. Każdy początek trudny (...)


d. 22 [grudnia 1867] (3 stycznia) 1[868], Grodno

Zawczoraj jeszcze z Wami i obok zacnych a ciepłych serc Waszych — dziś znowu sama!... Smutno mi było w czasie podróży, długom nie spała, a przed wyobraźnią moją przesuwały mi się ciągle Wasze drogie twarze i pytałam siebie: kiedy mi los znowu Was ujrzyć pozwoli? Zda się nic łatwiejszego na pozór jak przejazd z Grodna do Warszawy, a jednak ileż razy łatwe nawet rzeczy trudne są do osiągnięcia; ja przynajmniej tak nawykłam do rozmaitych psot losu, że nic mię już z jego strony zdziwić nie może. W podróży nie było mi zimno, bo wagon, w którym jechałam, dobrze był opalony, wszakże zmęczona trochę przyjechałam do Grodna i spałam potem dobre dwie godziny. Przez dzień cały nigdzie nie wyszłam, nikomu nie oznajmiłam o moim powrocie — cichutko siedziałam u siebie przerzucając książkę Śniadeckiego i dumając — dumając to o Północy, to o Południu. Widocznie strefa, w której zostaję, niewłaściwą jest dla mnie sferą, bo myślą przynajmniej rzucam się w inne. Dziś dopiero wyjrzałam na świat boży, odwiedziłam moją matkę, jak zwykle chorą, i sprowadziłam do siebie p. Nahorskiego. Był on dla mnie tą razą ptakiem złą wieść niosącym. Oznajmił istnienie nowej kontrybucji —. ogromnej. Dla mnie razem z podatkami wynosi ona r[ubli] s[rebrnych] 1066; najzabawniejsza jest ostatnia cyfra. Do arcytypu rosyjskich rachunków brakuje tylko kopiejek. — Jak bohaterka komedii Złoty młodzieniec woła wpół płacząc, wpół śmiejąc się: „wyborna ta koza", tak ja wpół ze śmiechem, wpół z płaczem zawołałam: „wyborne te sześć". A że już od tej „kozy" myśl moja poczęła bujać po królestwie źwierzęcym, więc przedstawiłam sobie jakoby nas składających rój pszczół pracowitych. Kręcimy się i rzucamy po świecie, wysilamy przemysł, wyczerpujemy siły zbierając o wielkich trudach jakiś zapas na życie siarczący, a tu nadchodzi niedźwiedź ogromny i swoją potężną, drapieżną łapę zanurza w nasz ul — i po całej pracy, i po wszystkich owocach mozolnych zabiegów! — ruszajcie pszczółki w świat i zbierajcie własnym przemysłem nowe na pokarm niedźwiedziowi plony!...

Pamiętam, że w przeszłym roku wróciwszy z Warszawy tą samą wieścią powitana zostałam, ale dziś przyjęłam ją z nierównie większą dozą filozofii. Mogę powiedzieć nawet, że nie czuję się być wcale zmartwioną

— bo i proszę! wartaż ona jednego mego westchnienia, jednej chwili mojego żalu — ta jakaś tam kontrybucja!... Jakoś z nią będzie! Nierównie więcej boleję nad innymi — to nowa klęska, której ofiarą padnie znowu pewna liczba rodzin. Większość jednak da sobie radę na ten raz jeszcze. Myśmy twardzi Litwini, zahartowani i wzwyczajeni do krwawego wywalczania sobie każdej piędzi ziemi; wreszcie nauczyliśmy się już przeróżnych wykrętów i jak bieda przychodzi, wiemy już, co to pożyczyć u Żyda na 50%, co to włókę lasu towarnego za 100 r[ubli] s[rebrnych] przedać, co to nareszcie zastawić ostatnią łyżkę srebrną, wyrzec się codziennego obiadu — aby tylko jakimkolwiek sposobem zapełnić niedźwiedziowi paszczę, a w swoim ulu pozostać. Dziś weszło do mnie dwóch sąsiadów (dawnych) obywateli — „Bieda, Pani — mówią wchodząc — kontrybucja!" — „Bieda, Panowie!" — odpowiadam — „Ile Pani płaci?"

— „Ośmset i sześć". — „A ja 1200". — „A ja 900". — „Brawo!... Wybornie! doskonale!" — „Co zrobim?" — „Ha, w tym to rzecz!" — „Ano ma się rozumieć, że zapłacim!" — „A skąd pieniądze?" — „Będą". — Muszą być, bo inaczej zabiorą majątki". — „Tym razem jeszcze diabła zjedzą, nie nas... Ale za to, co my jeść będziemy?..." — „Bohaterstwo!" — odpowiedziałam i zamiast płakać uśmieliśmy się serdecznie.

Za odesłanie mi listu i za dołączone kilka słów własnych — serdecznie Panu dziękuję. Nie starczyłoby mi wyrazów, myśl nawet, jakkolwiek szybka, podołać by nie mogła, gdybym chciała wypowiedzieć Panu wrażenie, jakie wywiozłam tym razem z Warszawy. Wyjeżdżając mówiłam, że tydzień ten przepędzony u Was liczę do najszczęśliwszych chwil mojego życia i raz jeszcze to samo powtarzam. Ileż razy zabraknie mi serdecznie rozmowy Pana, śród której zapominam, że są tam jakieś troski na świecie, że jest tam jakieś sieroctwo nie ozłocone ojcowską miłością ani przyjaźnią braterską, ileż razy zabraknie mi wszystkich Waszych twarzy serdecznych, Waszych głosów, które brzmią mi w sercu tak bratnio, jak nigdy żadne inne nie brzmiały!... Toteż jak będę mogła najprędzej, przyjadę znowu do Was choć na chwilę; może też i z Was ktokolwiek zajrzy na Litwę biedną — do mnie. Samotną i potrzebującą serdecznego ciepła — przytuliliście mię do siebie, toteż wdzięczna Wam jestem całą mocą mego serca. — Tym razem do nikogo więcej nie piszę, bo głowa mi cały dzień szkaradnie boli. —

Żonie Pana pełen szacunku przeséłam ukłon. Anielkę i jej kochane siostry całuję serdecznie. Niepotrzebnie wyjechałam w środę z Warszawy, bo kupców spodziewanych (na las) nie znalazłam, czym byłabym b[ardzo] zmartwiona, gdyby podobne rzeczy martwić mię teraz mogły. Ściskam obie ręce Pana z gorącą a niezmienną przyjaźnią.


8 stycznia [starego stylu] 1868, poniedziałek

W tej chwili otrzymałam depeszę od Pana i jestem w rozpaczy, bo na poczcie dziś już nie przyjmują papierów, a rzecz jest za duża, aby ją przesłać jako list. Umieram z obawy, abym się nie spóźniła, więc nie uczyniła Panu zawodu i straty. Zdaje mi się jednak, że jeden z moich znajomych jedzie jutro do Warszawy; pojadę jutro o 11-tej ana banhof i jeśli go tam znajdę, polecę mu przesełkę. W takim razie dojdzie ona Pana pojutrze, to jest w środę — w przeciwnym wypadku poślę jutro na pocztę, więc dojdzie w czwartek. Lękam się niezmiernie, aby ten dzień nie zgubił sprawy. Mniejsza o moję pracę, ale zawód dla Pana to najgorsze; gdyby to tłumaczono w Warszawie, byłoby w porę. Kończę już tłumaczyć trzeci akt, jutro czwarty będzie gotowy — całość dokompletowana będzie w ręku Pana w piątek. Przyzna Pan, że prawie nie podobna było prędzej zrobić, tym bardziej iż styl Legouvego w komedii urywany, lakoniczny i zwięzły trudno jest tłumaczyć. Ekiwoków, czysto lokalnych rzeczy było też wiele, nad którymi zastanawiać się musiałam. Miejsca, których trafnego przetłumaczenia nie byłam pewna, wypisałam na oddzielnej kantce — ale bez książki trudno będzie Panu zrozumi[e]ć, o co chodzi. Książkę zaś nie prędzej Pan będzie miał jak w piątek razem z końcem komedii.

Nie piszę dłużej do Pana tym razem, bo nié mam czasu. List do Jadzi napisałam przed chwilą i załączam z prośbą o oddanie go; do Anielci miałam też zamiar pisać dziś, ale już nie będę, bo napędził mię Pan silniej jeszcze. Być może, iż skończę dziś jesz[cze] akt trzeci i jutro wszystkie trzy Panu odeślę.

Serdeczne uściśnienie przeséłam żonie Pana i córkom, Panu najprzyjaźniejsze jak zwykle pozdrowienia

Eliza

Proszę się nie dziwić zbyt piękności stylu, jakiego użyłam w liście do Jadzi. Chcę ją, przedowcipną, wyzwać na szermierkę, w której zresztą pewna jestem przegranej.


10 lutego [1868 starego stylu], sobota

Stało się, jak się zwykle ze mną staje; nie mogłam przepędzić z Państwem ostatnich dni karnawału dlatego może, iż tego bardzo pragnęłam...

Będę w Warszawie za kilka dni — za tydzień może, ale będę z pewnością; a będzie to dla mnie prawdziwy karnawał, gdy się znajdę między Waszymi zacnymi i gorącymi sercami. Łzy miałam w oczach czytając list składkowy żony Pana, Anielci i Jadzi — tyle sympatii i przyjaźni dla takiego rozbitka jak ja... Tymczasem siedzę tu jak zamurowana; karnawałowe zabawy naturalnie nie dla mnie i nawet w ogóle nie dla nas. I zapomnielibyśmy pewnie o tym, że to ostatki, gdyby nie okna rzęsiście oświetlone rosyjskiego klubu i nie pyszne ich ekwipaże o mnóstwie brzękawek i błyskotek, przelatujące przez ulicę od rana do wieczora i wożące ich wyaksamitowane panie — pyszne, tryumfujące, rozbawione. A my smutne albo poważne patrzym na te tryumfy, na te ekwipaże i toalety i w sercu głos nam jakiś mówi, że cząstka nasza lepsza jednak — zacniejsza. W tej chwili wieczór jest, siedzę sama w cichym pokoju moim i słucham dziwnej muzyki, którą wiatr po świecie rozséła; wkoło mnie książki przyjaciółki — a we mnie smutek, mój wierny towarzysz... Wieczór w obecnej porze mego życia bywa najszczęśliwszą dla mnie chwilą. Pewna jestem przynajmniej, że mi żaden Żyd, chłop ani szlachcic do pokoju nie wlezie, aby natargować się ze mną, naprawić mi rzeczy, których bym nigdy słyszeć nie chciała, i za to wszystko zostawić mi odchodząc en fait d'argent — 0. Wieczorem tacy goście nie przychodzą do mnie, bo starym obyczajem idą spać z kurami; dla innych najczęściej w domu mię nie ma, więc samotna i wolna od nieznośnych trosk codziennych wędruję sobie w świat nauki i myśli — w ten świat, w którym tylko, w którym jedynie zamknie się może cała cząstka szczęścia, jakiej mi już wolno spodziewać się na ziemi... Zaczynam pojmować średniowieczne kobiety, które po wielkich zawodach i złamaniach szukały wiecznego uspokojenia w klasztorach. Nie ma to znaczyć, abym się jakkolwiek godziła z ideą klasztorów — teraz nie tylko dla siebie, ale i dla ogółu — ale w ten lub ów sposób otrzymana, wiem dziś, że cisza najgłębsza, najspokojniejsza może uczynić znośnym życie, gdy pękają lub pękły w nim struny osobistych marzeń i nadziei. W podobnych razach jedni topią się w wodzie, drudzy w sobie, we wspomnieniach i w głębi własnych doświadczeń. Poryw do ludzi i moc ciągłego odradzania się wewnętrznych uczuć i nadziei u pewnych ludzi szybko się wyczerpują — nadchodzi chwila, w której człowiek mówi sobie: przyszedł mój koniec! i przestawszy na wieki spodziewać się dla siebie patrzy na świat jak widz na scenę, w której udziału nie bierze — jak historiograf ciekawy faktów, którym sam obcy. Nie doszłam jeszcze w zupełności do tego kresu, ale niewiele już brakuje... Już widzę chwilę, w której ostatniemu obrazowi szczęścia, co mi się przyśnił, powiem jak bohater mojej powieści: „Śpij, wdzięczny obrazie, na samym dnie mojej pamięci — resquiescat in pace!" — O sny i obietnice młodości — to Syreny...

Nie odpisuję Panu kategorycznie na list Pana ostatni: nie mam siły pisać o tych rzeczach, trzeba o tym pomówić — zobaczemy się wkrótce. Chcesz Pan, abym mówiła z Panem jak córka. O tak, zapewne — inaczej nie podobna, aby było. Jam mego ojca nie znała, a czuję jednak, że dobrze być musi spocząć na ojcowskiej piersi w chwilach wielkich — ostatecznych nieszczęść życia, które już o ratunek nawet nie wołają, bo go nie ma, a tylko chcą ostatniej łaski — spokoju. Przywiozę Panu moją pracę — prawdziwą pracę o kobiétach. Będzie to rzecz tak sumiennie dokonana, jak tylko może to uczynić kobieta, która sama była ofiarą niedostatków, jakie wskazuje; gdyby nie one, kto wie, czym bym była? To pewna przynajmniej, że czymś lepszym niż teraz. — Do widzenia, pozdrowienia wszystkim; nie piszę do nikogo, bo sama będę — listem czy telegrafem uwiadomię.

Eliza

Zdaje się, że przyjadę do Warsz[awy] ze znajomym Anielce p. Nahorskim. Poniedziałek i wtorek będą dla mnie dnie strasznie ciężkie: Żydowinom mam las sprzedać na kontrybucją — potem wyjadę.


24 lutego st[arego] st[ylu 1868], Grodno

Piszę do Pana krótko, bo jestem zajęta i prawie chora — przecież piszę, by Mu dać dowód serdecznej pamięci wkładającej mi pióro w rękę nazajutrz po przyjeździe z Warszawy. Drogę przebyłam zupełnie pomyślnie: inaczej wreszcie być nie mogło na tak małej przestrzeni, chybaby jaki wypadek tragiczny z pociągiem zdarzony mógłby zagrozić memu drogocennemu życiu, ale przeznaczone znać jest ono do wielkich celów(!), bo mu żadne żywioły nie szkodzą — ni chłód, ni gorąco. A jeśli fizycznie dokucza mi cokolwiek, to chyba nerwy — owe nieszczęśliwe nerwy, które, obawiam się, aby w końcu nie urobiły mię na wzór bohaterki komedii: „Zemdleję! moje nerwy!" Ale jak też bo one rozstrojone być nie mają, gdy życie gra na ich strunach jakby na arfie powrozami naciągniętej — a jednak nie powrozy to, a cieniuchne niteczki, pajęczo wysnute z pieszczotliwego wychowania i całej przeszłości mojej — miękkiej, niestety, nie wiedzącej, iż będzie wstępem do dalszego ciągu tak łzawego, że aż się śmiać chce — tak śmiesznego, że aż łzawo. Zamiast we wtorek, jakem się spodziewała, dziś spadły na mnie działania finansowe — dziś i na jutro także. — W środę wyjadę zapewne do Wilna — czego? sama nie wiem — à la recherche de l'inconnu, a może — de l'absurde. — Ale wszak powiedziano: „szukajcie, a znajdziecie!" Jak długo w podróży zabawię — nie wiem także; będzie Pan miał wieści ode mnie, a jeśli przez dni kilka lub przez tydzień przychodzić nie będą, będzie to znak, żem zajęta, zmęczona, nie usposobiona wreszcie do pisania, choćby do bardzo miłych mi osób; ale zawsze nie będzie to znak, że o Panu i o bliskich Panu nie myślę — bo to rzecz niepodobna, ani, że mi się co złego stało, bo się nie zastrzelę, nie otruję, pod koła pociągu nie rzucę — ręczę za to — przynajmniej na teraz solennie. Moja flora — a raczej flora pana Bardeta ucierpiała. Zbyt gorąco jej było w ciepłej sukience i ciepłym wagonie, więc zwiędła. Widać, że w zbyt gorącej atmosferze wszelkie kwiaty więdną i te, które tylko żyją, i te, które żyją i myślą. Znać i mnie gorąco na świecie (jestem przecie też kwiatem, wedle teorii wielbicieli płci pięknej), bo siwieję w 26-m r[oku] mego życia Nieszczęsne wdzięki moje! prędki im koniec! Pocieszam się tylko myślą, że wdzięki serca i myśli mojej nie zwiędną. Oby tylko przeznaczeniem ich nie było kwitnąć na pustyni, co — mówiąc nawiasem — jest jednak do przewidzenia.

Gdy skończę nudne rozprawy z mymi kupcami, choć na dwa lub trzy dni biorę się do pracy, tj. zaczynam na nowo niemieckie lekcje i kontynu[u]ję moje wywody o kobietach. Wszakże im więcej myślę o tych ostatnich, tym głębsza uraza rodzi się w sercu moim do Pana — tak jest zaprawdę — uraza do Pana, że Pan je drukować będzie aż po upływie lat Matuzeleowych [sic]. A nuż kto inny napisze to samo innymi wyrazami i moje mozoły stracą całą wartość albo przynajmniej jej połowę. Ponieważ rzecz ma być ofiarowaną publiczności w 4-ch działach, sądzę, że pierwszy mógłby nastąpić po skończeniu drugiego tomu owych Dzieci Granta, które — wyznaję — są dla mnie passablement médiocres et ennuyeux. Wprawdzie Kanarki stają mi w drodze, ale śpiewająż one piękniej ode mnie?... Nie jestem zarozumiałą, przypuszczam wszystko i mówię pokornie do Pana: dziej się wola Twoja! a demon szeptać nie przestaje: okrutny Redaktor! — Ha! — ale za to człowiek jaki! Trzeba rozróżniać jedno od drugiego i chowając krwawy żal do człowieka publicznego, który myśl uwięzi w swojej szafie, chować dla przyjaciela szacunek i przyjaźń. — Pod wpływem tych ostatnich uczuć pozdrawiam serdecznie Pana i całej rodzinie Jego zaséłam przyjazne wyrazy. Pilno mi znowu być między Państwem — ale kiedy to nastąpi? to inna rzecz, ukryta w mgle tajemniczej przyszłości, jak mówią poeci. Oczekuję niecierpliwie wieści od Pana, która dojdzie mię wszędzie, gdzie będę; tymczasem — z serdecznym ręki uściskiem ślę do widzenia.

Eliza

Żonie Pana tysiące wyłącznych wyrazów szacunku i podziękowań za miły pobyt, jaki miałam w jej domu. Do Anielci jutro napiszę.


d. 24 marca st[arego] st[ylu 1868], Milkowszczyzna

Z głębi mojej „chatki w lesie" przeséłam Szanownemu Panu serdeczne pozdrowienia. Od tygodnia jestem znowu zaklętą księżniczką mieszkającą w milczącym i „zaczarowanym zamku" (bez baszt). Godziny i dnie płyną jednostajne i ciche, jakby od czasu, który dla innych ludzi płynie, odgrodzone murem samotności. Dla oka mam białe obłoki chmurnej wiosny i bezlistne drzewa ogrodu — dla ucha trzask ognia w piecowisku, szum wiatru niekiedy i ciągle szemrzący odgłos ściennego zegara metalicznym tętnem dający znać, że czas płynie... i płynie. Półroczna wycieczka moja w świat — wielkie miasta widziane, wspaniałe pałace, sale napełnione ludźmi, teatry gorejące światłem, miłe twarze przyjaciół, dźwięki głosu ukochanych — wszystko to niby sen był tylko, a jednak zostały po nim głębokie ślady w sercu, z których niejeden rumieni się serdeczną krwią tęsknoty, żalu za minionym — kto wie? bezpowrotnym może — bo przywykłam nie rachować na żadną nadzieję ziemi. Wszakże stokroć razy lepiej mi jest tutaj niż było w Grodnie: odzyskałam zupełną równowagę umysłu i siłę woli pokonywającą wewnętrzne wzburzenia — siłę tak bardzo potrzebną w moim chwiejnym, niepewnym, anormalnym istnieniu. Coraz więcej się przekonywam, żem stworzona do spokojnego, domowego istnienia. Bez rodzinnego ogniska, nawet bez dłoni przyjaznej i twarzy miłej obok siebie czuję się bardziej zadowolona w jednostajnej i spokojnej atmosferze domowego kątka niż w gwarze i zamęcie pełnym ludzi i wypadków. A cóż byłoby dopiero, gdyby los dał mi był, jak tylu innym kobietom, miłe towarzystwo codzienne ukochanego człowieka i te węzły serdeczne, rodzinne, co — czy radością, czy nawet trudem i troską — ozłacają zawsze chwilę każdą i dają życiu pełnię miłości i pracy!

Z tym wszystkim trzeba tu żyć jak kameduła nie otwierając ust po dniach całych — nawet memento mori powiedzieć nie ma komu. Wstaję ze snu, gdy dziesiąty kur po północy pieje (według wyrażenia poetów); niezbyt to wcześnie, a i tak do godziny 12-tej północnej mam do zapełnienia 14 długich godzin. Nie mam jednak z tym kłopotu: książka, pióro i myśl — to nieprzebrane zasoby; niekiedy w pomoc im przybywa długopejsy Izraelita lub siermięgowy brat szlachcic, z którymi nieraz długie, ale niestety bezowocne toczę rozprawy. Cóż robić? sapienti sat! (przepraszam za nienawistną Panu łacinę, ale na ten raz powinna być poprawna, bo nauczył mię ją [sic] doktor, który by nim nie był, gdyby po łacinie nie umiał). À propos łaciny, muszę się przed Panem pochwalić, że robię olbrzymie postępy w języku niemieckim. Po trzy i cztery godziny dziennie przesiaduję nad książką niemiecką z piórem w ręku i dykcjonarzem przed oczami, a łatwość, z jaką pojmuję ducha języka, jego składnię i zwroty, przekonywa mię, że mam więcej zdolności do langwistyki, niżem się spodziewała. Przebiegłam już prawie cały tom historii protestantyzmu w Niemczech Freytaga i piszę dziś do Okońskiego, żeby mi przysłał parę niemieckich powieści. Dalej uśmiecha się do mnie tłumaczona na niemiecki język fizjologia [...], która w wielkim jest poważaniu u naturalistów, a którą przywiozłam z ostatniej mojej wycieczki. Zgodnie też z zaleceniem Pana czytam srogie dytyramby przeciw materialistycznej doktrynie: le Matérialisme et la science par Caro — książka, którą mam od Pana — jest to zawzięta wojna przeciw [poglądom] Moleschotta, Büchnera, Darwina i całej ich szkoły. Dostaje się tam nawet reprimanda i Augustowi Comte, ale już mniej surowa. Nie można powiedzieć, aby to było napisane bez talentu i znajomości rzeczy, i owszem, jest tu i erudycja, i przekonanie, ale z tym wszystkim, jakie ten metafizyczne zaciekanie się i pełne nietolerancji rzucanie się na wszystko, co nie jest spirytualizmem — daleko pozostaje w wartości za tymi, z którymi chce walczyć, a którzy właśnie górują całą jasnością prostoty, zrozumiałością wykładu i spokojną tolerancją. „Tout comprendre, c'est tout pardonner" — oto dewiza Moleschotta. Caro, jego przeciwnik, poséła wszystkich materialistów — jak Francuzi mówią — a tous les diables. Przy tym metafizyka ma dla mnie cóś nieskończenie — że się tak wyrażę — niesmacznego: nie mogę pogodzić się z owymi empirycznymi i trans[cen]dentalnymi pojęciami, z owymi nieskończonymi a priori i a posteriori, z owymi finalnymi celami i pierwotnymi przyczynami. Przy najlepszych chęciach nie mogę w tym wszystkim dosłyszeć nic innego, jak dialektyczną grę wyrazów i według przysłowia: „j'entends bien le moulin faire son tic-tac, mais je ne vois pas la farine". Wszakże zrodziły się we mnie pewne nowe pojęcia, z których myślę zdać sprawę systematycznie sobie i Panu; odkładam to jednak na później, bo musiałabym koniecznie szeroko się o tym rozpisać, a jeszcze niedostateczne mam materiały. Tymczasem nic nie piszę — prócz listów i rachunków. Przy teraźniejszym ruchu drukarskim u nas można śmiało rok pisać, a rok nie pisać — i ani publiczność, ani sam autor nic na tym nie straci, bo jednoroczna praca rozciągnie się niezawodnie na dwa lata, jeżeli nie na więcej. Nie kończę nawet artykułu o kobietach, bo jeszcze nie wiem, czy Pan z niego co zrobi, i w każdym razie sądzę, że będę miała dość czasu. — Tak tedy zdawszy Panu sprawę z tego, jak żyję, co robię i o czym myślę, kończę prośbą o przesłanie mi podobnejże wieści o sobie. W maju prawdopodobnie się zobaczemy — tymczasem każdy list Pana jak zwykle powitam z prawdziwą radością.

Serdecznie przyjazna

Eliza Orzeszko


28 lipca st[arego] st[ylu 1868], Milkowszczy[zna]

Piszę do Pana jeszcze z domu — niespodziany wypadek zatrzymał mię na parę tygodni i opó[ź]nił moję zamierzoną podróż. Pisałam Panu, że kuzynka moja przyjechała do mnie, aby przez kilka dni odetchnąć wiejskim powietrzem śród afrykańskich skwarów, jakie mamy w tym roku. Po tygodniu miała wrócić; tymczasem została wezwana wraz z mężem aż w wileńską gubernią dla choroby jakiegoś bliskiego krewnego i pojechała, a mnie zostawiła swoje dziecko, abym mu matkowała w czasie jej nieobecności. Nie wyjadę więc z domu aż chyba około szóstego sierpnia i nieskończenie żałuję, żem się pośpieszyła z moim uprzednim listem i że on przeszkodził Panu przyjechać do mnie.

Wieści z Warszawy w tych dniach miałam wiele. Pisali do mnie p. Jenike i Morżkowska, pierwszy chwaląc bardzo moją powieść i donosząc, że ją drukować będzie. Ku wielkiemu zdumieniu wyczytałam, że zmiany, których p. Jenike wymaga, są literalnie inne niż te, które Pan uznawał za potrzebne poczynić. Co więcej, ustępy, które Pan chwalił, gani i wzajemnie — scenę śmierci Lucjana znajduje miernie i słabo napisaną, wtedy gdy Pan znalazł ją b[ardzo] dobrą; z opisem miasteczka dzieje się to samo itd. Wielce komicznym zbiegiem okoliczności Morżkowska donosi mi o podobnymże fakcie. Pisze ona, że w powieści Mąż Leonory Pan koniec przyjmuje, a żąda odmiany początku, gdy tymczasem redakcja Kłosów zachwyca się początkiem, a koniec potępia. Z tego wszystkiego wyciągnąć można wedle mnie sens moralny (o czym już i dawniej bardzo często myślałam), że panowie redaktorowie zbyt silną i arbitralną dyktaturę rozciągają nad autorami. Każdy z autorów (choćby mierny i początkujący, jak np. moja osoba) musi być przecież mniej więcej dojrzałym człowiekiem, mieć pewne swoje wyrobione zdanie i sąd o rzeczach i pewien właściwy sobie smak. Jeżeli to nie jest student, który szkól nie skończył jeszcze, albo pensjonarka tylko co wyszła z klasztoru — autor musiał żyć między ludźmi i poznawać ich, a tchnienie pokolenia, w którym zrodził się i żyje, musiało go ogarnąć. To więc zdanie swoje, sąd, smak i to tchnienie społeczne wkłada on w swoje pisma. Według stopnia talentu i dojrzałości talentu mogą być w nim większe lub mniejsze usterki, wady, błędy — aleć w każdym razie będzie to rzecz wysnuta z ludzkiego ducha, który myślał, cierpiał, pracował. Te same wreszcie błędy i usterki wydadzą się ujemną stroną dla jednych, a dodatnią dla drugich. Jedni lubią styl kwiecisty, inni surowy; dla jednych powabnym jest w powieści humor, dla drugich sentyment; zjawiska psychologiczne podpadają tysiącom najróżniejszych sądów: każdy inaczej czuje, więc też inaczej wyobraża sobie uczucia innych. Nawet ludzie jednostajnie ukształceni estetycznie i którzy umieją patrzyć na utwór wyłącznie z artystycznego stanowiska różnią się w zdaniach, czego dowodem powieść moja i Morżkowskiej — cóż mówić o profanach? Z tego wszystkiego wnoszę, że redaktor ma prawo cenzurować tylko ogólną tendencją pisma i ogólne jej obrobienie i jeśli te nie zgadzają się z duchem i dążnościami pisma, które redaguje, odrzucać całkiem powieść. Co zaś do wszelkich szczegółów, sposobu, w jaki autor bierze się do przedstawienia rzeczy, pojęć psychologicznych itp. rzeczy — autor tylko przed publicznością odpowiedzialny być powinien. Stąd wynika, że powieść może być albo całkiem odrzucona, albo przyjęta, ale nigdy nie powinna być poprawiana, bo w takim razie tworzy się druga cenzura, cięższa jeszcze od pierwszej, bo kreśląca i tę odrobinę, na którą tamta zezwala — na koniec autorowie wyglądają na dzieci podające do poprawy profesorom wypracowania szkolne. Gdyby w ten sposób postępowano we Francji, jak dziś u nas, Wiktor Hugo nie napisałby Nędzników, bo pierwszych powieści jego żaden redaktor by nie wydrukował; na szczęście we Francji byli wydawcy. U nas talent ścieśniony cenzurą i wymaganiami czasu musi jeszcze podlegać dyktaturze kilkunastu ludzi rozumnych — nie przeczę — i ożywionych najlepszymi intencjami, ale z których każdy musi widzieć po swojemu. A jeżeli około malarza stanie kilku ludzi i jeden powie: „Maluj biało" — drugi: „Maluj czarno" — trzeci: „Maluj różowo", n'en déplaise à votre majesté malarz na mistrza nie wyjdzie, prędzej pędzel z rąk mu wypadnie lub straci samodzielność. Powie Pan może, że jestem w sprzeczności sama z sobą, bo tyle razy dziękowałam Mu za udzielane mi rady. Tak było w istocie i tak będzie zawsze, ile razy Panu podoba się wesprzeć mię nimi. Ale rady to były, i (mam nadzieję, że będą) przyjacielskie — wolno mi roztrząsnąć je własnym umysłem, przyjąć albo odrzucić. Rada redaktorska jest inna; mówi: „Przekreśl albo nie wydrukuję". Miłosierdzia! Henryk Heine napisał, że „każdy z autorów pozwoli sobie prędzej nosa uciąć, jak utwór zniszczyć"; z autorkami z natury dbałymi o piękność lica rzecz może ma się inaczej: wolałabym stracić część mego utworu niż nosa — w każdym jednak razie znajduję, że ta operacja krajania myśli i wyrzucania z nich po kawałku jest boleśną.

Wszakże ponieważ „wchodzi się pod prawa, nie z prawami", a my, nowicjusze, wchodzimy pod prawa panów — nim da Bóg, może kiedy sami je stanowić będziemy — więc i ja zgodziłam się na zmiany, jakich żądał ode mnie p. Jenike i powierzyłam je przyjacielskiej jego ręce. Gdy będę pisała do Morżkowskiej, poradzę jej, aby uczyniła to samo z Mężem Leonory, bo moim zdaniem lepiej jest, żeby część poczciwej i sumiennie wyrażonej myśli wyszła na jaw, niż gdyby ona całkiem przepaść miała. Lepiej to i dla nas piszących, i dla publiczności, która nie za wiele posiada duchowego pokarmu.

Wierzę, iż Pan mi przebaczy to moje śmiałe wystąpienie. Z każdą myślą moją przychodzę do Pana jak ufne dziecko i wypowiadam ją jak przed sobą samą. Weszło to mi tak w nałóg, że nie mogę długo ukryć się z czymkolwiek przed Panem, czy to jest rzecz sercowa, duchowa, czy umysłowa. Gdybym widziała w Panu tylko redaktora, nie napisałabym tego, co napisałam — byłoby to może niegrzecznie, ale. jam stała przed przyjacielem i jemu się zwierzyłam z moich autorskich żalów. Zresztą nie darmo wrogowie nasi zarzucają kobietom polskim duch rewolucyjny — mamy ,go w istocie i w wysokim stopniu; skoro która z nas mniej więcej dojrzeje, staje się samoistną i biada temu, kto ją krępuje w myśli i przekonaniach jej szczególniej!

Teraz, ażeby ustęp zbyt zuchwały zakończyć pokorą, przyznaję się, że bardzo niesprawiedliwie osądziłam Oksanę ganiąc ją przed Panem w zeszłym roku. Piękna to powieść i zakrawa na najlepsze angielskie w tym rodzaju utwory. Co za pyszny typ Ks[ięcia] Dziadka albo Attala jak wiernie zdjęta z rzeczywistości. Tyburcy i Scholastyka przypominają postacie Dickensa. Słowem, zachwycałyśmy się obie z kuzynką moją czytając razem tę powieść.

O sobie nic Panu nie powiem nowego. Płynie życie jako morze ku nieznanym brzegom: wiem tylko o moim dziś — jutro moje tajemnicą dla mnie samej. Pisze Pan o nadziei — niestety, któż ją traci kiedy? — nawet ten, komu się zdaje, że ją całkiem utracił, myli się, bo gospodaruje ona jeszcze w jakimś kątku najgłębszej jego istoty i ani się człowiek obejrzy, jak zacznie mu ona szeptać do ucha i prowadzić tam, gdzie już iść nie myślał. I ja mam nadzieję, że mi kiedykolwiek lepiej będzie niż teraz — ale kiedy? gdzie i jak? po tysiąc razy: nie wiem!

Przez parę tygodni przyjmowałam gości. Oprócz kilku osób z Grodna, o których Panu pisałam, najniespodzianiej w świecie odwiedziło mię parę osób z Polesia — dawnego miejsca mego pobytu. Witałam je prawie ze łzami; na widok szczególniej jednej niemłodej kobiety, z której dziećmi byłam w serdecznej przyjaźni i w której domu wiele miłych chwil mi przeszło, rozpłakałabym się, gdybym się nie była wstydziła. Cała swobodna młodość moja stanęła mi w pamięci. Mogę powiedzieć z jedną z bohaterek Dumasa: „Hélas! j'entre dans l'âge où on aime à dire à ses amis: souvenez-vous?" Z powodu tych spodziewanych i niespodziewanych wizyt przez parę dni miałam liczne nawet zebranie u siebie i dom pełen gwaru. Teraz od tygodnia jestem znowu sama i wielce zajęta dzieciakiem pozostawionym na mojej opiece. Jest to śliczny kilkonastomiesięczny chłopczyk, bieluchny, o czarnych oczkach. Przywykł już do mnie niezmiernie i tak mię lubi, że nawet za rodzicami nie tęskni. Godzinami całymi bawię się z nim i zaczynam pojmować rodzicielską miłość w całej jej rozciągłości. Nauczyłam go mówić: mama. Onegdaj byłam w wielkim strachu — malec zachorował. Posłałam sztafetę po doktora o dwie mile — nim przyjechał, dziecko wyzdrowiało i dostało tylko trzy ząbki razem. Będzie mi szczerze przykro, jak mi go rodzice odbiorą.

Oprócz tego zajmuję się szczerze i usilnie moim rodzonym dzieckiem, to jest rozpoczętą powieścią. Będzie obszerna i szeroki ma zakres. Trudności mam wielkie i niekiedy całą godzinę siedzę rozmyślając nad papierem. Kończę już pierwszą część, która składać się będzie z 40-stu około arkuszy, a wszystkich części będzie cztery. Jestem prawie pewna, że powieść ta podoba się Panu — a przecież znam i gust, i przekonania Pana.

Wstaję teraz codziennie o 6-tej z rana, zaczynam dzień od ogromnej przechadzki, potem siadam do pisania. Od południa — cały dzień prawie zajmuje mi dziecko i o zachodzie słońca dopiero idę na drugą przechadzkę; wieczorem czytam trochę i znowu piszę do północy i za północ. Oczy moje znacznie się lepiej mają — okulary już w kąt rzuciłam.

W ogóle byłabym dość spokojna, przez czas jakiś przynajmniej, gdyby nie te nieznośne majątkowe sprawy. Zawczoraj miałam miłych gości — razem zjechali się: pośrednik, komornik (geometra), leśniczy i asesor. Przyjemne zebranie, a każdy z nich miał jakiś interes. Tego samego dnia zajechał do mnie przejeżdżający tędy jeden z dobrych i dawnych moich znajomych. Ujrzawszy tych panów przybywających hurtownie rzekł: „Napadają gromadami, jak wilki!"

Na wsi teraz ruch ogromny: żną, zwożą do stodół — na dziedzińcu ciągły turkot, gwar ludzi, śpiewy i wołania. Wczoraj na przechadzce zachodziłam do wsi i robiłam filozoficzno-socjalne spostrzeżenia nad ludem naszym, teraźniejszością i przeszłością i snułam długą nić nadziei na przyszłość — ale o tym potem, bo poczta odchodzi i list ten, i tak olbrzymi, kończyć trzeba.

Slę Panu pozdrowienia najserdeczniejsze i wyrazy: do najprędszego zobaczenia, jeśli to tylko być może.

Eliza


7(19) sierpnia [1868], Grodno

Byłam trochę zdziwiona otrzymując list Pana z Ciechocinka. Wyznani, że miałam trochę nadziei zobaczyć Pana w Milkowszczyźnie 13-go t[ego] m[iesiąca], ponieważ dnie następne były świątecznymi. Potem miałam i sama niespodzianie zabiec do Warszawy i z zamiarem odbycia tej wycieczki wyjechałam z domu zawczoraj. Losy jednak chciały, aby się stało inaczej, bo w drodze otrzymałam list, który odmienił mój zamiar — niezupełnie jednak, bo około 20-go t[ego] m[iesiąca] (st[arego] st[ylu]) przyjadę niezawodnie do Warszawy. Pilno mi bardzo zobaczyć Pana i pogawędzić z Panem od serca; tak dawno nie widzieliśmy się i zebrała się masa rzeczy do powiedzenia. W Warszawie będę krótko: dwa dni, a trzy najwięcej, stamtąd zdaje mi się, że pojadę do Morżkowskiej — o tym zresztą nie wiem jeszcze nic pewnego. Podróż moja na północ została odłożona do czasu niewiadomego. Do Wilna nie mam po co jechać (niestety!), a dalej też nie potrzebuję, bo p. Z[ygmunt Święcicki] dostał polecenie rządowe udania się do Warszawy i około 20-go tam będzie, zatem zobaczemy się w kochanym naszym mieście. Najniepotrzebniej więc w świecie tym razem przyjechałam do Grodna i darować sobie tego nie mogę, jutro też uciekam do domu. Dziwnie męczy mię gwar miejski: śród niego czuję się znowu nieszczęśliwa, odnawiają się wszystkie bóle ukołysane wiejską ciszą i ozéwa się znowu to zmęczenie, głębokie zmęczenie życiem, którego doświadczam niekiedy, a które wydaje mi się najcięższym ze wszystkich poczuć.

Wspomina Pan w ostatnim liście to, co było przed rokiem. Bolesna mi jest myśl o tym, bolesna z wielu względów... Gdzie jesteśmy? tak — trochę bliżej grobu; to i dobrze, zgadzam się na to z Panem. — Prześliczne drukuje Pan felietony z Emersona — dziś przeczytałam jeden i spłynęła na mnie chwila uspokojenia. Szczęśliwy ten, kto potrafi tak z wysoka i spokojnie na życie poglądać; ale cóż począć z tęsknotą, z żalami serca, z tym j a, które boleśnie ozéwa się w piersi co chwilę?...

W przyszły poniedziałek otrzyma Pan pierwszą część mojej powieści — poséłam ją Panu przez okazję, bo poczta daje wiele kłopotu. Zanoszę do Pana gorącą prośbę, abyś Pan te moje szpargały przejrzał i dał mi o nich swe zdanie. Weszłam na zupełnie nową drogę i nie jestem pewna, czy ona jest właściwą dla mnie. Nie jestem też pewna, czy to, co napisałam, nie jest za ostre, za otwarte, czy nie jest trochę skandaliczne. Chciałam, aby to była satyra na pewną stronę obyczajów pewnej części współczesnych mi mężczyzn; wszystko, co Pan znajdzie w pierwszej części mojej powieści, jest zupełnym i wiernym odwzorowaniem prawdy — do tego stopnia, że postacie są kopią znanych mi i rzeczywistych, a fakta odbywały się przed moimi oczami. Ale czy nie za nago pokazałam tę prawdę, czy jest ona zajmującą, czy może być pouczającą — nie jestem pewna i zapytuję Pana. Będę tymczasem pisała dalej, ale gdy przyjadę do Warszawy, pomówimy o całej rzeczy — i jeśli pokaże się, że błądzę, nie będę szła dalej, aby nie tracić czasu i atłasu. — P. Jenike pisał do mnie po raz drugi; ofiaruje mi 150 r[ubli] s[rebrnych] za powieść: 75 zaraz ma przysłać, 75 — przy rozpoczęciu druku, wraz po Nowym Roku. Prosił mię też o krótkie opowiadanie do Kalendarza Ungra — napisałam i jutro wyślę. — Nie piszę dłużej, bo czuję się bardzo zmęczoną — czym? sama nie wiem; nigdzie prawie dziś nie wychodziłam, a jednak czuję i moralne, i fizyczne zmęczenie. Do widzenia więc, ale wprzódy jeszcze do pisania. Spodziewam się mieć list od Pana jeszcze przed dwudziestym. Każdy jest dla mnie niewypowiedzianie miły, jestem Panu za wszystko, za wszystko bardzo wdzięczną

Eliza

Zaszły tu u nas pewne zmiany. System rządzenia nami nabrał nowej energii. Najsurowiej powtórzono zakaz mówienia po polsku wszędzie. Zdzierają ogromne sztrafy pieniężne; dzieją się z tego powodu najkomiczniejsze fakta: ja na ulicy ze znajomymi i w sklepach z kupcami mówię po chłopsku, tj. po rusińsku, to samo czynią prawie wszyscy — stąd śmiech ogólny. Po ulicach pełno policji; chwytają za kołnierze znajomych, którzy witają się słowami: „Jak się masz!" Mamy też wkoło siebie mnóstwo policjantów w cywilnym stroju dla niepoznaki. Kontrybucja już naznaczona na r. 1869 — większa o połowę od ostatniej. Wśród wielkich nieszczęść Waszych rozważcie naszą dwakroć większą niedolę i współczujcie nam. Jesteście męczennikami, a my ofiarami; Was biją, ale nas mordują. — Niech żyje tyle sławiony Potapow!


d. 18 (30) października 1868, Milkowszczyzna

Ponieważ powieść moja ma się już ku końcowi i za kilka dni ostatni jej rozdział ukończonym będzie, piszę do Pana, aby Go zapytać, jakiemu sądowi ulegnie ta praca moja — przynajmniej dwie jej pierwsze części, które już w ręku Pana znajdują się. Jeżeli bowiem z tych dwóch części Pan wniósł stanowczo, że w piśmie swym drukować ją nie będzie, przesyłanie ostatniej znajdowałabym za niepotrzebne, tym bardziej że i bez tego dość Pan ma trudów z czytaniem rękopisów. Jeżeli zaś z pierwszych dwóch części Pan korzystny dla mej powieści sąd wyda, będę Go prosiła o przesłanie mi ich z notatami i choćby pobieżnym wykazaniem szczegółów, które wedle zdania Jego zmienione lub poprawione, lub też całkiem wyeliminowane być winny. Do tych wskazówek Pana zastosuję się, o ile będzie się z nimi zgadzało moje własne przekonanie, i z kolei prześlę Mu do łaskawego rozpatrzenia i osądzenia część trzecią. Pierwotnym planem dla mojej powieści było napisanie jej w częściach czterech — i myli Pana pamięć w tym, że kiedykolwiek o dwóch lub trzech mówiłam. Po długim jednak zastanowieniu się nad ogółem przedmiotu i szczegółami obrobienia uznałam, że przez skrócenie rzecz tylko skorzystać może i że w trzech zawarta częściach nabierze lepszego, artystycznego zaokrąglenia. Całość powieści zawierać będzie około 120 arkuszy, to jest prawie dwa razy tyle co Ostatnia miłość. Ani śmiem, ani chcę robić nacisk na sąd i dobrą wolą Pana — ograniczę się tylko na powiedzeniu, że powieść tę pisałam pod wpływem natchnienia zrodzonego z wielkiego żalu nad złem, które się dzieje, na które własnymi oczami patrzyłam i patrzę, a które — wedle zdania wszystkich stojących w położeniu umożebniającym widzenie i znajomość tego zła — jest najkapitalniejszą klęską naszej społeczności. Pracy kosztuje mię powieść ta bardzo wiele i niemniej włożyłam w nią najgorętszych uczuć i pragnień mych dla ogółu — toteż jestem prawie pewną, że jeśli Pan wydrukuje tę powieść, nie zaszkodzi ona Gazecie [Polskiej] i nie będzie najgorszą z tych, które się drukują. Zresztą szanując w ogóle wolność zdania, a oprócz tego uznając zawsze wyższość sądu Pana nad moim, za odrzucenie, jeśliby ono nastąpiło, nie będę miała żadnej urazy (co byłoby zresztą śmiesznością, a do takiej mam wstręt najwyższy), a tylko, jeżeli dekret stanowczo już zapadł, poproszę Pana o jak najprędsze doniesienie mi o tym i odesłanie rękopismu, bo chciałabym przed Nowym Rokiem jeszcze znaleźć dlań inne miejsce — naturalnie, że w Warszawie, ale tylko w innym piśmie. Zawsze jednak bardziej bym się cieszyła, gdyby praca moja otrzymała zaszczyt druku w Gazecie Polskiej, bo mam dla niej serdeczną preferencją, jako dla pisma zostającego pod dyrekcją Pana, wartością przenoszącego inne i w którym po raz pierwszy wystąpiłam z dość dobrym jak dla debiutantki powodzeniem.

O sobie nic nowego nie mam do doniesienia. Siedzę wciąż na wsi i śród absolutnej samotności dzielę czas między pracę umysłową 'a materialne, codzienne sprawy, do których tak już przywykłam, że przestały one mieszać spokój mego ducha. Książki i pióro są nieodstępnymi i wiernymi przyjaciółmi moich wszystkich dni — przy nich i z nimi smętnie, lecz spokojnie patrzę na przeciągające nad domem ciężkie chmury jesienne i w długie wieczory, ciągnące się długo za północ, słucham szalejących wkoło ścian wichrów i plusku kropel deszczowych. — Za parę tygodni będę miała niemałą przyjemność, bo pani Morżkowska zapowiedziała mi listem odwiedziny. Jest to kobieta wedle serca i umysłu mego, toteż obiecuję sobie z nią kilka chwil miłych. Zdaje mi się, że długo jeszcze nie ruszę się z domu i wieści ze świata czerpać będę tylko z korespondencji, pomiędzy którą rada bym co najprędzej ujrzeć list Pana jako odezwanie się do mnie przyjaciela i odpowiedź redaktora.

Eliza Orzeszko


10 (22) listopada [2868], Grodno

Zaledwie mam czas na przesłanie Panu kilku wyrazów, bo jestem w mieście i literalnie oblężona interesami w połączeniu ze stosunkami towarzyskimi, od których uchylić się nie podobna,. Serdecznie Panu dziękuję za list ostatni; ujrzawszy pismo Pana na kopercie doświadczyłam wrażenia takiego, jakbym witała dawno nie widzianego przyjaciela — tęskno mi już było za nim.

Najmocniej Pana przepraszam, że tyle Mu robię kłopotów z rękopismem, który może w końcu na nic się Panu nie przyda. Że Pan nie przeczytał go jeszcze, ani trochę się nie dziwię, bo naprzód — nigdy nie było mowy o drukowaniu powieści tej przed Nowym Rokiem, a następnie — znam cały ogrom pracy, jaką Pan spełnia, i wielbię Pana za nią. Tymczasem zwłoka wyszła na dobre — po dłuższym rozmyśle osądziłam, że masę rzeczy w powieści mej muszę odmienić; jest ona już wprawdzie skończona, ale nie wykończona — toteż postanowiłam przepisać ją samej od początku do końca i sądzę, że urządzę ją tak, aby się nie pokrywać anonimem, co jest sprzeczne z moimi zasadami autorskiej odwagi i prywatnej otwartości. Teraz już więc proszę Pana o odesłanie mi jak najprędsze części 1-szej, bo ją wnet przepisywać zacznę, a w przepisywaniu wykańczać i po części może odmieniać. W 2-giej części 1-szy rozdział niech Pan ma za całkiem nie istniejący, bo go zupełnie zmienię, doszłam bowiem do przekonania, że skrzywiłam w nim charakter mego bohatera haniebnie. Dalszy ciąg tej części mniej już będzie potrzebował zmian, mianowicie zwracam łaskawą uwagę Panu na 5-ty i 6-ty rozdział, które uważam za najlepsze z całej rzeczy. Jeśliby Pan raczył przysłać mi swoje uwagi o części 1-szej, byłabym za to bardzo wdzięczną — tutaj brak mi zupełny wszelkiej kompetentnej rady, która jednak użyteczną bywa nieraz daleko wprawniejszym niż ja autorom. Jeśli też Pan znajdzie wolną chwilę czasu, niech Pan przeczyta mego Realistę z Tyg[odnika] Mód — niezmiernie chciałabym znać sąd Pana o każdej mojej pracy, bo go również niezmiernie wysoko cenię. Ze mną nic nowego: nadzieje zawsze świetne, urzeczywistnienie ich dalekie, ale najlepsze to, że posiadam pewien spokój ducha i upatrywania się na własną egzystencją, którego mi dawniej tak bardzo brakło. Jestem jak człowiek, który gwałtownie walczył kiedyś z unoszącymi go falami, ale w końcu puścił się na ich wolę i powiedział sobie: jeśli dopłynę do portu — będzie dobrze, a jeśli nie dopłynę — drugie dobrze. Jadę jutro do Wilna — nie wiem, jak długo tam będę — po powrocie obszerniej napiszę do Pana, w każdym razie najdalej za dni dziesięć. Teraz kończę serdecznym uściśnieniem ręki Pana i przyjaznymi wyrazami dla Jego rodziny.

Eliza Orzeszko

List mój ostatni do Pana nie uległ żadnym złym katastrofom. Koperta jest moją — opóźnienie nastąpiło wskutek [nieakuratności] urzędników pocztowych, co zresztą jest u nas bardzo zwyczajnym.


28 listopada [starego stylu] 1868, Milkowszczyzna

Przed wyjazdem moim do Wilna pisałam do Pana i nie wiem, czy Pan list mój otrzymał, bo nie mam nań odpowiedzi. Od kilku dni wróciłam do domu, a nie znalazłszy od Pana wieści żadnej przypominam się Jego życzliwej pamięci. — Jak się tam Państwo macie? Jak rodzina Pana? czy zdrowi wszyscy? Tak dawno nic już o nikim z Państwa nie wiem. Ze mną wszystko jednostajnie: ani bardzo źle, ani bardzo dobrze — jak to bodaj najczęściej w życiu bywa. Tylko po podróży mocno jestem niezdrowa i nawet parę dni leżałam; dziś zaczynam przychodzić do siebie, lubo nie jest mi jeszcze dobrze i to niech usprawiedliwi przed Panem krótkość listu tego, który ma na celu tylko wywołać Pana odpowiedź, z której bym się dowiedziała zawsze serdecznie mię interesujących wieści o Panu i Jego rodzinie. Jeżeli to Panu nie uczyni kłopotu lub niedogodności, prosiłabym też o odesłanie mi mego rękopismu, bo cały miesiąc będę w domu i panią mego czasu — mogłabym więc przejrzeć go, poprawić i przepisać. O adnotacje i uwagi proszę Pana najuprzejmiej. Podając Panu rękę z serdecznym uściskiem przeséłam słowa przyjaźni żonie Pana i córkom

Eliza Orzeszko


14 (26) grudnia 1868, Milkowszczyzna

List Pana wraz z moim rękopismem otrzymałam, boleję niezmiernie nad tym, żeś Pan chory; gdybym mogła, dziś jeszcze pojechałabym do Warszawy, aby osobiście zasięgnąć wieści o Panu i uścisnąć Panu rękę — ale nie podobna! i z wielu względów nie podobna! Wątpię nawet, abym tej zimy choć raz była u Państwa. Po Nowym Roku będę miała mnóstwo kłopotów i zajęć interesowych, które się może z dobry miesiąc przeciągną, a potem... któż wiedzieć może o swoim potem? Może potem i przyjadę do Warszawy, jeśli mi cóś nowego w drogę nie wlezie. Tymczasem siedzę jak zaklęta w moim zaczarowanym pałacu, a raczej w mojej sowiej norze.

Życie to zaprawdę nie arcymiłe — zimne, szare, klasztorne, ale z dnia na dzień ciągnie się jakoś, a dopomaga mi moja zwykła zasada cierpliwego przenoszenia co los zesłał, i ciągłe zajęcia umysłowe.

Żal mi, bardzo żal, że powieść moja tak mocno nie podobała się Panu. A jednak, dziwna rzecz! ja sumiennie i bezstronnie uważam ją za najlepszą ze wszystkiego, com dotąd napisała, za dobrą o tyle, o ile cóś dobrego może wyjść spod mego pióra. I nawet po usłyszeniu sądu Pana, który dla mnie wielką jest powagą i autorytetem, nie cofam mego zdania o tym dziecku mojej myśli. Ważnaż to rzecz przecie, że Pan dalszego ciągu nie czytał. Zna Pan tę stronę natury mego talentu, si talent il y a, że początek moich powieści bywa zawsze najgorszy, im dalej ku końcowi, tym bywa lepiej. To samo było z Ostatnią miłością i z Klatką, i z Życiem realisty (jak mi o tym ostatnim pisał pan Gregorowicz). Wszakże wiem, że wiele poprawić i przerobić trzeba i uczynię to. Na ogólny jednak zarzut Pana, zrobiony całej tendencji powieści — a mianowicie, że podobnych ujemności nie warto na światło dzienne wystawiać — żadnym sposobem zgodzić się nie mogę. Moim zdaniem — trzeba, przeciwnie, ujemności takie wyśmiewać, błotem orzucać, potępieniem i pośmiewiskiem ogólnym okrywać, bo takie ujemności nie kończą swoich konsekwencji na pojedyńczych osobistościach, ale rozciągają je na ogół, gangrenują społeczność, szkodzą sprawie ogólnej, marnują mnóstwo dobrych materiałów, które by były dźwignią nieszczęśliwej narodowości naszej, jej ozdobą i nadzieją, a obrócone na występek, rozproszone, zepsute stają się jej hańbą — szkodą, zbliżają ją ku zagubie. Że my z Panem rozmijamy się w tym względzie, pochodzi stąd, że Pan nie zna tych sfer i tych typów, o których ja pisałam, a ja je znam — znam i raz jeszcze znam — i o ile sił mi starczy, pragnę oddziaływać przeciwko nim wpływem w towarzystwach i piórem w powieściach. Pana życie i moje życie, to dwa bardzo różne życia. — Tego, cóś Pan widział i czegoś się widząc nauczył, ja nie widziałam i nie umiem, i może nigdy umiejętności tej nie dosięgnę — ale za to są też rzeczy, które ja widziałam, a których Pan widzieć nie mogłeś mieszkając ciągle w wielkim mieście i wyłącznym otoczony będąc kołem. Nie znasz Pan (z naocznego przynajmniej widzenia) życia prowincji: wsi i miast małych, nie wiesz, jak w nich ludzie żyją i grzeszą, i boleśnie marnują się w próżniactwie i występku; a ja to wiem i znam tych ludzi, i związana z nimi jestem mnóstwem stosunków, z których od nich na mnie tryska jasna wiadomość ich dusz i egzystencji, i płaczę nieraz nad nimi krwawymi, wewnętrznymi łzami, bo pragnęłabym innymi ich widzieć — nie dla siebie naturalnie, bo mnie oni ani szkody, ni korzyści nie przynoszą — ale dla dobra ogółu, dla wielkiej i świętej sprawy ogółu. Stąd więc pochodzi, że Pan uważasz za niepotrzebne w pisaniu to, co ja uważam za potrzebne — za niebywałe, o czym ja przekonana jestem, że bywa, bo je sama widzę — i widzę ciągle — za niezmiernie wyjątkowe to, co jest prawie ogólne. Zgadzam się na to, że w Warszawie może to być niebywałe lub wyjątkowe, ale czyliż powieść pisze się dla jednego miasta? ona się pisze dla całego kraju. Zresztą niepodobny jest do wydania sąd o rzeczy, której się nie zna w całości, a że Pan mojej powieści nie zna w całości jej, zatem nie ma co o tym wiele mówić — poprawię ją i wykończę najdalej za dwa miesiące, a jeśli i wtedy jeszcze nie podoba się również Panu, przedstawię Panu inną, którą teraz zaczęłam pisać. Przeznaczoną jest ona wprawdzie do Tygodnika Mód, ale jeżeli Pan Graba dostanie odkosza od redakcji Gazety Polskiej, ofiaruję ją Panu. Jeżeliby i ta nie znalazła u Pana łaski, widocznym by było, że rodzaj mój na nic się nie zdał szpaltom Polskiej Gazety, co byłoby dla mnie bardzo przykre, ale nie do zaradzenia, bo wbrew przekonaniom moim pisać — albo pisać o tym, co uważani za podrzędne, a o tym, co mi się wydaje arcyważnym, nie pisać — nie jest w mojej mocy.

Żałuję bardzo, żeś Pan Z życia realisty nie czytał, bo chciałabym wiedzieć zdanie Pana o tym. Jest to rzecz dość obszerna, a obrazkiem nazwana dla pewnych tylko względów wypływających z natury utworu. Od pana Gregorowicza otrzymała[m] za pracę tę tak szumne pochwały, że aż nimi zdziwioną prawie zostałam. Wydrukował ją bez najmniejszej zmiany, tylko... z niezmiernym mnóstwem drukarskich błędów. Niedawno jeszcze pisał do mnie znowu z naleganiem, abym mu na rok przyszły koniecznie powieść jaką dała (za honorarium, jakie sama sobie naznaczyć zechcę). Miałam też list od pana Kuczyńskiego (lubo nigdy go nie widziałam osobiście) — z propozycją, abym pisała do Opiekuna Domowego. Z tym wszystkim nałóg, poważanie dla samego pisma i przyjaźń dla Redaktora, ciągną mię do Gazety Polskiej. Będę bardzo smutna, jeśli jej dogodzić nie potrafię. Realistę niech Pan przeczyta choćby dlatego, że to historia syna Pana i że znajdzie Pan przy końcu horoskop jego przyszłości. Odradza mi Pan fizjologią — a tu jak na biedę właśniem niedawno pisała do p. Okońskiego, aby mi przysłał le Corps humain Le Pileura, które Pan tak chwalił w swojej gazecie. Teologią zacznę studiować wtedy chyba, gdy ukończę wszelkie sprawy z księżami[!], z którymi teraz mam do czynienia i którzy wcale nie zachęcają mię do teologii. Tymczasem nauki przyrodnicze są mi sympatyczne może wskutek sympatii do zawodu medycznego i jego reprezentantów. Nie widzę jednak, co by to miało szkodzić ustrojowi mego umysłu. Nie idzie przecież za tym, abym zapatrywała się na człowieka z punktu czysto fizycznego; przeciwnie, patrzę głównie na jego ducha i ducha tylko czcią moją zaszczycam lub odwrotnie. Tylko do wszelkiego rodzaju metafizyki nie jestem skłonna ani zdolna — i nigdy nią nie będę, choćbym wstąpiła do seminarium, aby specjalnie wystudiować teologią.

Całej rodzinie Pana przyjazne zaséłam pozdrowienia. Anielkę kochaną całuję serdecznie i dziękuję jej za kilka słów, które napisała do mnie — są mi one dowodem jej o mnie pamięci, którą cenię, bo ją samą kocham. W tych dniach u Państwa tam święta; my biedni żyjący au dehors d'Europe, chociaż w samym niby jej centrze, świętować będziemy za dni dziesięć dopiero. Ja prawdopodobnie wszelkie uroczystości tegoroczne przepędzę w domu — chyba na dwa pierwsze dni pojadę do mojej matki. Jesienią — zrobiłam w tych stronach odkrycie Ameryki: wynalazłam jedno miłe sąsiedztwo niby perłę na dnie obrudzonej konchy. Dom to oświecony, inteligentny, uczciwy i nie parafiański — toteż korzystam z niego, ile mogę, aby mieć choć odrobinę towarzystwa kiedy niekiedy. Bieda tylko, że to o trzy mile. Przekonałam się na sobie, że człowiek nie jest udoskonaloną rasą wilka albo małpy, bo wilk i małpa mogą żyć bez podobnych sobie, a człowiek nie może, choćby miał tak jak ja codzień obiad i kolacją, dom obszerny, a w dodatku stosy książek i pióro — zawsze jednak zatęskni do ludzkiego oblicza. Pozdrawiam Pana sercem i czekam listu.

E. Orzeszko


7 (19) stycznia 1869, Milkowszczyzna

Przyjazne pozdrowienia przeséłam Szanownemu Panu. Od dawna nie mieliśmy wzajem wieści o sobie, ale u nas były święta, a z nimi trochę ruchu jak zazwyczaj, i wczoraj dopiero skończyły się. Przez parę tygodni miałam gości — parę przyjaznych osób, które przyjechały przełamać ze mną opłatek — to z bliskich stron, to z dalszych, to nawet z najdalszych (naturalnie, że nie z najdalszych świata, ale mojego tylko koła znajomych). Dziś u mnie znowu cicho, a najpierwszy list, który piszę po zapadnięciu w zwykłą samotność, jest ten. I nie pisałabym nawet dziś — bo poczta wnet odchodzi, a zatem list musi być krótki — ale pragnę dowiedzieć się przecie, co tam i jak jest z Państwem. Czy wszyscy zdrowi? Spodziewam się otrzymać Pana odpowiedź — wieści o Panu i jego rodzinie zawsze mi są pożądane, bo zawsze jednostajnie a serdecznie przyjazną Wam jestem. Przeséłam też pieniądze na półroczną prenumeratę Gazety [Polskiej]

— wcześniej nie miałam czasu ni sposobności ich przesłać. Racz mi ją Pan wyekspediować jak najprędzej, bo umieram z ciekawości dowiedzenia sięco się na bożym świecie dzieje, i lubo mam aż pięć pism periodycznych, co do polityki jestem od trzech tygodni pogrążona w tak grubym obskurantyzmie, że aż mi wstyd.

Najlepsze życzenia i ciepły uścisk ręki Panu, a przyjazne ukłony żonie Jego i córkom zaséłam.

Eliza Orzeszko


[Styczeń — luty 1869]

Serdecznie Panu dziękuję i za Gazetą [Polską], i za przesłane mi dobre życzenia. Pierwszej nie miałam prawa spodziewać się, od dawna nie uczyniwszy żadnej przysługi jej szpaltom, o drugich nie wątpiłam nigdy i nie wątpiłabym, gdyby nawet wyrażonymi przez słowa nie zostały. Lubo doświadczenie nauczyło mię, że ludzie różnią się niezmiernie w usposobieniach, choćby nawet z wielu stron i podobni do siebie byli, toć jednak nie odwykłam od naiwnego przyzwyczajenia mej młodości sądzenia ludzi według siebie — a ponieważ sama najlepiej i najprzyjaźniej Panu życzę, nie przestałam tego samego spodziewać się od Pana. Nie wiem też, dlaczego Pan słowa swoje wyrzeczone w tym względzie uważa niejako za głos, który nie znajdzie echa ni wiary, i przypuszcza, że ja ujrzę w nich tylko wyrazy — nic więcej. Zdaje mi się, że „pojęcia o dobru, do którego każdy człowiek wzdycha" nie są między nami tak różne, jak to Pan zdaje się przypuszczać. Przypuszczam prędzej, że sama istota tego dobra, do którego ja i Pan wzdychamy, może się różnić — jak też jego jakość i forma, w jaką je przyoblekamy — ale pojęcia o nim, cele, dla których pragniemy je osiągnąć, muszą być jednostajne. Tak sądzę, a sąd mój opieram na tym, że pragnę przede wszystkim tego, co by mię podnieść moralnie i umysłowo, uszlachetnić i ma użyteczne drogi wprowadzić mogło — a jestem pewna, że i Pan niczego innego pragnąć nie może z powodu swej szlachetnej i dążącej do doskonalenia się natury.

Toteż życzenia Pana przyjmuję z wiarą i podzięką i wzajemne przeséłam Panu z całego serca. Nie wyraziłam ich dotąd dlatego, że w ogóle rzadko stosuję się do zwyczaju powinszowań we wszelkie święta i imieniny — niemniej jednak mam je dla Pana w sercu tak w dnie świąteczne, jak i powszednie.

Całą zimę przepędzam w domu — od dwóch przeszło miesięcy nie wyjeżdżałam ani o milę — a tak przywykłam do mego samotnego kąta, że mi w nim dziwnie spokojnie i miło. Nie mogłabym naturalnie zamknąć tu na zawsze mojej egzystencji, ale póki ją sobie w inny a lepszy sposób stanowczo urządzę, bardzo mi dobrze jest tak, jak jest, i daleko lepiej, niż bywało lat zeszłych, kiedym między ludźmi, po miastach szukała pociechy i towarzystwa. I tu. nie jestem zupełnie bez ludzi, tylko są oni innego rodzaju, czyli innych klas. Coraz więcej zżywam się z niższymi warstwami społecznymi i poznaję je — przynosi mi to niezawodnie korzyść umysłową, a niekiedy i prawdziwą uciechę serca. Często także ubawię się komicznymi objawami ludowych uczuć i zwyczajów. Dwór mój bardzo jest ludny z powodu stacji pocztowej i rzemieślników wszelkiego rodzaju tu mieszkających. Dwadzieścioro dwoje dzieci różnego wieku hoduje się w Milkowszczyźnie; urządziłam dla nich rodzaj szkółki w jednym z pokojów mego domu. Mam siedmiu uczniów i cztery uczennice — uczę ich czytać po polsku, rachunków i najprzystępniej szych ustępów Pisma świętego. Pomagają mi w tym moje służące, których mam trzy, a wszystkie umieją to, czego chcę, aby dzieci uczyły się (dwie z nich: Stefka i jej siostra, były także mymi uczennicami). O całym tym zaimprowizowanym pedagogicznym zakładzie utrzymujemy, o ile można, najściślejszą tajemnicę, bo w razie rozgłosu odpowiedzialność spadłaby na mnie wielka. Przed czterema laty cyrkularzem Murawiewa było nam wzbronione zakładanie wszelkich mniejszych czy większych szkółek ludowych, toteż sądzę, że moja krótko potrwa — niemniej jednak kilkoro dzieci nauczy się w niej czytać po polsku. — W długie wieczory w garderobie mojej zbiera się gromadka ludzi, na której czele stoją ekonom i moja najstarsza kamerystka — zresztą przychodzą leśnicy, kucharz, ogrodnik, przyjeżdża czasem jaki szlachcic okoliczny, konkurent do której z moich panien, i całe towarzystwo śpiewa chórem pieśni nabożne albo odbywa się głośne czytanie drobnych powiastek, poezji, podróży, które ku temu celowi sprowadziłam zeszłej jesieni od p. Okońskiego. Głosy ich, śpiewy, śmiechy, różne uwagi — często bardzo dowcipne — o tym, co czytają, dochodzą do pokoju, w którym przesiaduję wieczorami, i zajmują mię bardzo. Prawdziwą miałam przyjemność słuchać, jak gromadka ta czytała w głos moją powiastkę z Kalen[darza] Ungra: Syn stolarza — i uwagi, jakie nad nią czyniono, nie wiedząc, że ja słyszę. Miło mi patrzyć, że ludziom dobrze koło mnie; miło mi widzieć, że skutkiem mego wpływu dom mój stał się obozem nieprzyjacielskim względem tego, z czym walczyć teraz musimy; z pewną dumą też myślę, że garderoba moja, zbierająca u siebie wieczorami kilkanaście osób klas niższych, oświeceńsza jest i poważniejsze ma zwyczaje od niejednego salonu w sąsiedztwie. Teraz więcej niż kiedy żałuję majątkowych środków, które posiadałam kiedyś. Co bym też uczynić mogła, gdybym była bogatą! O, czemuż bogaci ludzie naszej prowincji tak rzadko pojmują wielką moc wpływów i propagandy, która leży w ich ręku! Wszakże interesa moje idą teraz lepiej jak wprzódy. Dzierżawca mój umarł w końcu lata. Żałowałam szczerze osieroconej rodziny, ale papiery moje poszły przez to w górę. Kontrakt obowiązywał mię prawnie względem pozostałej żony, ale udało mi się przemienić jego warunki, na czym niejedną korzyść odniosłam. Wygrałam przy tym w tych dniach proces mój z włościanami o łąki, a to znacznie podniosło wartość majątku. Wileńska moja sprawa, odkąd mniej gorączkowo nią się zajmuję, idzie także pomyślniej. Mam nadzieję, że prędzej lub później doprowadzę ją do szczęśliwego końca — a doprowadzenie to uważam już nie tylko za sposób osiągnięcia własnych upragnionych celów, ale za święty obowiązek względem człowieka, który ustalił i uspokoił moje serce, którego wpływowi i zacnej miłości winna jestem spokój, jaki mię owionął i z jakim czekam przyszłych losów.

Serdeczne pozdrowienia przeséłam rodzinie Pana. Anielkę osobno i najczulej całuję — rada bym bardzo choć kilka słów od niej otrzymać. Pod względem umysłowych zajęć miałam teraz bardzo wiele do czynienia. Książki przychodzą do mnie często z dwóch stron: Petersburga i Warszawy. Pan Okoński życzy sobie, abym tłumaczyła Self-Help Bucharetta, ale nie miałam jeszcze czasu wziąść się do tej roboty, bo byłam zajęta pisaniem powieści dla Tygodnika Mód — kończę już ją i natychmiast potem wezmę się do przerobienia Pana Graby, aby go w innej trochę formie znowu zaprezentować Panu. — Z przyjemnością i podziękowaniem przyjmuję bezpłatną przeséłkę Gazety [Polskiej], bo dowodzi mi to, że szanowna jej redakcja niezupełnie przestała uważać mię za współpracowniczkę swego pisma. Co zaś do pieniędzy, które przesłałam, chciej Pan je oddać na rzecz „Kuchni taniej" lub jakiegokolwiek innego przedsięwzięcia tego rodzaju.


12 (24) marca 1869, Milkowszczyzna

Prawda to, żem od wieków nie pisała do Pana — tym serdeczniejsze dzięki, że się Pan pierwszy do mnie odezwał. Przerwa, jaka zachodzi w korespondencji mojej tak z Panem, jak też nieraz i z innymi miłymi mi osobami, nie znaczy wcale, abym względem nich zmieniła moje usposobienia, ale wypływa głównie z samego sposobu mego życia — sposób to wielce oryginalny, całkiem skupiony wewnątrz, a ogołocony z zewnętrznych wypadków. Przez całe długie tygodnie i miesiące, w których zostaję w domu u siebie, cały widnokrąg mój ogranicza się na tym, co sama myślę i czuję — na zewnątrz jednostajność zupełna i absolutna samotność.

Przyszłoby więc w częstych listach pisać o wewnętrznym świecie moim, od czego odwykłam — czego zresztą i wzbraniam sobie, bo to dla innych niezabawnym, dla mnie samej niezbyt korzystnym być by mogło, tym bardziej że i ułowić wszystko, w jeden ciąg związać i dokładnie określić nie podobna. Miałam-ci ja nawet kilka razy szczerą chęć i zamiar pisać do Pana, ale z tych lub owych przyczyn kończyło się zawsze na chęci — a że jednak nie znaczyło to bynajmniej zmiany usposobień moich i że mimo to jestem Panu zawsze najszczerszą przyjaciółką, w tym się Pan nie omylił. — Po ostatnim powrocie z Warszawy miałam u siebie miłą, a niepospolitą uroczystość. Pani Morżkowska, dziś już pani Marrené, z narzeczonym swoim przyjechała do mnie, wzięli ślub w moim parafialnym kościele i zabawiwszy u mnie tydzień odjechali radzi i szczęśliwi. Tym przygotowaniem mojej parafii na ślubny ich obrządek oddałam im b[ardzo] użyteczną dla nich przysługę, co cieszyło mię tym bardziej, że jak pan wie, mam wiele przyjaźni i sympatii dla pani Marrené, która tym jest żywszą, im lepiej i bliżej ją poznaję. Po odjeździe tych moich gości cicho u mnie jak w zaklętym zamku i z tą ciszą tak mi jest dobrze, jak tylko z czymkolwiek dobrze być może na świecie. Literalnie zakopana jestem w książkach i szpargałach — codziennie zadaję sobie robotę, którą spełnić muszę, choćby się daleko w noc zaciągnęła. Od nauk przyrodniczych, którymi się wyłącznie prawie przez rok ostatni zajmowałam, zeszłam znowu na pole historii, pierwsze pole mego umysłowego kształcenia się. Dostałam niedawno kilka doskonałych historycznych dzieł — wyłącznie polskich — między nimi parę kronik, a więc źródeł, i ciągnę z nich korzyść jaką mogę. Wykańczam też mój rękopis „o kobietach" — umówiłam się z panem Okońskim, że go wyda w osobnym odbiciu — oprócz tego mam jeszcze do skończenia powieść dla Tyg[odnika] Mód, o której drukowaniu w przyszłym kwartale ogłosił już p. Gregorowicz, chociaż pierwszą jej część dopiero ma w ręku. Jeżeli Pan doda do tego kilka pism periodycznych, które otrzymuję dwa razy na tydzień, będzie Pan miał zupełny obraz codziennych moich zatrudnień. Z tymi miłymi zajęciami łączą się często i niemiłe majątkowe kłopoty i zajścia. Tak np. spadla na nas znowu kontrybucja i znowu Milkowszczyzna ma wypłacić 500 z górą rubli. Aleśmy już tak do tego przywykli, że nie sprawia to na nikim zbyt silnego wrażenia, jak bywało wprzódy; dziura wprawdzie w zasobach robi się potężna, ale potem każdy ją łata jakkolwiek: to oszczędnością, to przemyślnością — i znowu czeka, aż mu nałatane dobra nowy ukaz przedziurawi. Jest to bardzo dowcipna zabawa — próba pewnego rodzaju systemu in anima vili czyniona — skutek zaś tej operacji będzie taki, że po oderznięciu kieszeni serca zostaną te same, a głowy jeszcze lepsze.

Być może, iż wkrótce zobaczemy się z Panem: bardzo niespodzianie przyjdzie mi być w Warszawie za parę tygodni i na parę dni; interes mój rozwodowy wymaga tej wycieczki, a choć inne interesa bardzo są nie po temu, przecież zdaje się, że ten pierwszeństwo otrzyma i że przyjadę. O przybyciu moim dam Panu znać natychmiast, tymczasem spodziewam się, że otrzymam od Pana parę słów pisanych, które z wielką przyjemnością jak zawsze powitam

Eliza Orz.

Żonie i córkom Pana serdeczne pozdrowienia.


5 (17) maja 1[869], Grodno

Pozdrowienia najserdeczniejsze zaséłam Panu. Nie pisałam dotąd, bo nie mogłam. Byłam cierpiąca i zmęczona, przy tym w ciągłych podróżach do Wilna i na powrót. Niemniej jednak miałam Pana zawsze w pamięci, a to najprzyjaźniej i najcieplej. Inaczej nigdy być nie może. I tym razem piszę krótko, bo przez pewną panią jadącą do Warszawy, a śpieszącą z wyjazdem. Dlatego zaś tak piszę, a nie inaczej, to jest nie przez pocztę, bo zarazem odséłam kochanej Anielce rzeczy, które zostawiła była u mnie w hotelu.

Z Poznania odpowiedź mam. Fałszywe doniesienie odwołane, ale niezupełnie zadawalająco, mianowicie dla rodziny obwinionych. Znać inaczej być nie mogło.

W tych dniach jadę już do domu, tęskno mi do samotności i pracy niezmiernie. Powieść moja najnowsza została własnością Tyg[odnika] Mód — innej gotowej jeszcze nie mam oprócz Pana Graby, która się Panu nie nadaje do Gazety [Polskiej] i nad którą zresztą wiele jeszcze popracować trzeba. Jeśli mi się urodzi cóś nowego, nie zaniedbam zakomunikować o tym Panu i polecić moje dziecię opiece Pana.

Być może bardzo, że wkrótce będę w Warszawie — przedtem jeszcze napiszę do Pana ze wsi obszernie. Sprawa moja w Wilnie idzie wybornie, ale mam obecnie masę zmartwień i niepokojów tak majątkowych, jak innego rodzaju, a nawet ostatnich najwięcej.

Do widzenia lub do pisania.

Zawsze serdeczna Pana przyjaciółka

Eliza

Żonie i córkom Pana przyjazne pozdrowienia.


6 czerwca [18691], Milkowszczyzna

Lubo w istocie bardzo dawno nie pisałam do Pana, nie czuję się przecie winną przeciw Niemu, bo pisać byle jak i byle co nie chciałam, a inaczej nie mogłam. Dlaczego nie mogłam? to już tajemnica mojej natury, która bez wyraźnych zewnętrznych przyczyn, a prosto z wewnętrznych czynników, które nią rządzą, zamyka się często w sobie samej, tak że przed najbliższym i najgodniejszym nawet ufności przyjacielem wypowiedzieć nie zdoła swej treści. Chwile takie, rzadkie u mnie dawniej, powtarzają się coraz częściej teraz i sądzę, że w końcu przemienią się w stan mój normalny.

Piszesz Pan, że gdyś mię poznał, byłam samą otwartością — to prawda, ależ od owej pory tyle dla mnie upłynęło, tyle zmieniło się, tak wiele przewalczyłam, przemyślałam; gorąca miłość dla ludzi i ufność w nich, jakie mną wówczas rządziły, przybrały mimo woli mej nawet inne formy, lubo w gruncie są dziś te same, jakie i były. Mniej tylko potrzebuję dziś ludzi — w tym rzecz cała; obyłam się, oswoiłam z samotnością, która mi wówczas tak ciążyła, i trudno mi dziś dzielić się z kimś sobą. Zresztą dzieją się we mnie i ze mną takie rzeczy nieraz, że nie podobna je wytłumaczyć, jasno wypowiedzieć na kawałku papieru, żywe słowo zaledwie by temu podołać mogło, a mówić i nie dopowiedzieć — nie warto. Myślą moją bardzo często jestem przy Panu, częściej niż by się Panu wedle zewnętrznych objawów zdawać mogło, a myśl ta zawsze jednaka — serdeczna i pełna głębokiego szacunku dla człowieka, którego trwała przyjaźń podnosi mię we własnych oczach. — W tej chwili otrzymałam króciutki list Pana z d[nia] 3 czerwca i jeden w nim wyraz sprawił mi żal szczery. Pisze Pan, że córka Pana za mąż wychodzi, a nie pisze Pan która! Czyliż Pan sądzi, że zobojętniałam dla wszystkiego, co tak blisko dotyka Jego i Jego rodzinę? W takim razie sąd Pana mylny jest i niesprawiedliwy. Nie przez trywialną ciekawość pragnę wiedzieć o szczegółach tego ważnego (jak mi się zdaje) w rodzinie Państwa wypadku, ale przez serdeczne interesowanie się i pragnienie jak największego dla Was wszystkich dobra. Byłażby to mowa o Anielce? W każdym razie ślę z głębi serca dobre życzenia... choć nie wiem komu; dość mi na tym, że córce Pana i siostrze Anielki — albo może... i jej samej.

Ze mną na zewnątrz żadnej zmiany — w wewnątrz długo by o tym pisać — prawie nie podobna. Rozwód mój skończy się prawdopodobnie w lipcu; co potem będzie, z pewnością jeszcze nie wiem — prawdopodobnie także w jesieni spotka mię ten sam los, który spotyka teraz jedną z córek Pana. Zależeć to będzie od tego, czy p. Zygmunt otrzyma lub nie miejsce w Warszawie. W pierwszym razie łatwo się domyśleć, że i ja tam osiądę, w drugim, przepędzę zimę w Milkowszczyźnie — sama. W Rosji nie zamieszkam stanowczo. Może się jeszcze i tak zdarzyć, że p. Zygmunt opuści dotychczasowe swe położenie, a w takim wypadku zamieszkamy w którym z prowincjonalnych miast na Litwie, najprędzej w Wilnie. Te to wszystkie dilemmy są głównym źródłem moralnych moich niepokojów, o których pisałam Panu w przeszłym liście. Bardzo być może, iż będę zmuszona wybierać między obowiązkiem pozostania w kraju, który za niezmierny w dzisiejszych krajowych okolicznościach uważani, a pociągiem serca i perspektywą szczęścia rodzinnego. Nie ma potrzeby i mówić, że wybiorę pierwsze, choć mi to z trudem wielkim przyjdzie — ale w takim razie ze wszelką słusznością będę mogła powiedzieć: kto nie chce poświęcić wszystkiego, aby ze mną być t u, z tym ja nie mogę być nigdzie. Będzie to bez kwestii największa boleść, jakiej kiedy doznałam, bo połączona z wielkim zawodem. Może być jednak, że się tak jeszcze nie stanie. Tymczasem czekam i badam, a badanie to właśnie sprawia mi wszystkie moralne cierpienia, jakich dziś doświadczam.

Co do spraw majątkowych, te, lubo przyczyniają mi masę kłopotów, są w znacznie lepszym stanie; gdyby nie olbrzymie kontrybucje, miałabym dziś zupełną pewność utrzymania przy sobie Milkowszczyzny, z dochodem dostatecznym dla stworzenia znośnego bytu. Ale... zatwierdzono nam kontrubycją do 1872-go roku, a w bieżącym płacimy dwie: jedną na wiosnę, drugą w jesieni — dla mnie obie wynoszą z górą 1000 rubli. W Warszawie będę z pewnością w końcu lipca; może nawet wybiorę się stamtąd dalej — do Krakowa i w Karpaty; poświęciłam na tę podróż dochód z powieści mojej, do Tyg[odnika] Mód oddanej.

Najcieplejszy uścisk ręki zaséłam Panu i uprzejme ukłony wszystkim Pana otaczającym.

Eliza


2 (14) lipca 1869, Milkowszczyzna

Czym ja się przed Panem usprawiedliwię z mego długiego milczenia? Oto prawdziwa jego przyczyna: nie mogłam pisać ani do Pana, ani do nikogo z moich przyjaciół, bom kłamać nie chciała, a opisywać to, co się we mnie i ze mną działo, było mi — jak i jest — niepodobnym. Na dobre jednak zatęskniłam do wieści od Pana i postanowiłam przesłać Mu choć krótkie słów kilka prosząc o nią; nie wiem, czy Pan jest w Warszawie — może w Krynicy, a może w Karpatach — w każdym razie sądzę, że Pana nieobecność nie potrwa długo i że odezwa moja bez odpowiedzi nie zostanie, jak dotąd żadna nie została.

Ze mną dzieje się wiele nowych rzeczy — rozwód mój kończy się i za dwa tygodnie będzie już zupełnie i niezawodnie skończony. Ale plany moje upadają, z budowy ich odczepia się wciąż cegiełka po cegiełce i bodaj że całkiem runą w gruzy, i... utoną „w zapomnienia fali". Ciekawe to przejścia, wewnętrzny proces psychologiczny i skomplikowanie zewnętrznych wypadków; bądź co bądź, przekonywam się o prawdziwości przysłowia: „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło" — i bodaj wielkim to szczęściem dla mnie było, że rozwód mój nie skończył się pierwej, bo co dziś staje się w porę, mogłoby stać się za późno; lubo znowu i to jest prawdą, że podobne szczęście wyrasta z wielkich a boleśnych wstrząśnień. — Ze strony finansowych spraw jestem dziś spokojniejszą niż kiedy (lubo w roku bieżącym zwalono na nas aż dwie kontrybucje), a że i zakończenie rozwodowej sprawy ujmie mi mnóstwo dotychczasowych kłopotów, spodziewam się więc czas jakiś spokojnie przeżyć w moim cichym ustroniu. Samotność nie tyle mi ciąży, co dawniej, zżyłam się z nią — do czegoż przywyknąć nie można? Wiele, wiele wprawdzie brakuje podobnemu istnieniu, ale sąż istnienia na ziemi ludzkie, którym by nic nie brakowało? Zresztą przyszłość jest w mocy losu — nikt nie zgadnie, jaką być ma — vogue la galère!

W ostatnim miesiącu stale będąc w domu zajmowałam się wiele książką i piórem. Czytałam wiele dobrych rzeczy i wykończyłam powieść" napisaną prawie przed rokiem, a prezentowaną Panu w części; ponieważ przez Pana została odrzuconą, poséłam ją do Tyg[odnika] Romansów, bo [Tygodnik] Ilustrowany i [Tygodnik] Mód mają w tym roku po jednej ode mnie i zdaje mi się, że jednocześnie drukować je będą. W dwóch czy trzech pismach czytałam nowe wzmianki o projektowanych przed dwoma laty prelekcjach kobiet. Świetny i bardzo użyteczny to pomysł, szczęśliwie byłoby, gdyby się urzeczywistnił. Wątpię jednak, bo w ogóle duch inicjatywy u nas jest bardzo słaby, i nic dziwnego, bo rozwijać się on może tam tylko, gdzie życie publiczne krępowane nie jest i gdzie ludzie bardziej niż u nas pojmują stanowisko i powinności obywatelskie.

Czy pan wie o katastrofie pani Bobińskiej? Dwie panie z Warszawy (Litwinki) odwiedziły mię w tych dniach i opowiadały, jakoby zbankrutowała de fond en comble tak, że aż zmuszona była wyprzedać się i w wielkim ubóstwie opuściła Warszawę. Straszna rzecz! Biedna kobieta stoi mi ciągle w oczach i teraz najbardziej boleję nad tym, że nie jestem dość bogatą, aby jej skuteczną podać pomoc. Niech co chcą mówią o próżności ziemskiej mamony, zawsze okropną pozostanie rzeczą popaść w biedę i zależność osobie, która przebyła życie w dostatku i niezależności.

Pannie (może już pani) Bronisławie serdeczne powinszowania i życzenia — Panu ciepły uścisk ręki przeséłam.

Eliza

Powieści z Revue, o której Pan pisze, nie czytałam i bardzo jestem jej ciekawa. Wdzięczną byłabym Panu za jej przysłanie. Posełki do mnie nie bywają rozpieczętywane, a choćby i były, urzędnicy tutejsi nie umieją po francusku i o Revue wyobrażenia nie mają.


d. 10 (22) sierpnia 1869 r., Milkowszczyzna

Byłabym już dawno pisała do Pana, ale wiedziałam o Jego długiej nieobecności w Warszawie, a i teraz nie wiem nawet, czy Pan wrócił i jaki los bezpośredni listu mego będzie. Parę tygodni temu odwiedził mię p. Stanisław; dwa dni przyjemnie przepędziłam w jego towarzystwie i dowiedziałam się, że Anielka i Jadzia towarzyszyły Panu w podróży. Szczerze żałuję, że nie mogłam być de la partie — wybierałam się też w Karpaty i do Wiednia, ale nie wiem, czy co z tego będzie: raz — że już zbyt późno na zwiedzanie gór, po wtóre — że mi trochę nie dopisały finansowe wyliczenia. Z tym ostatnim jednak może sobie poradzę i pojadę, jeśli nie w Karpaty, to gdzie indziej. W każdym razie w Warszawie będę za miesiąc najdalej w przejeździe do Zbożenny i parę dni naturalnie przepędzę w kochanym mieście. Tymczasem siedzę wciąż na wsi, ale rzadko sama jedna w tym roku, bo więcej niż kiedy miewam gości — nie przeszkadza mi to jednak zajmować się tym, co najbardziej lubię na świecie, to jest książkami i piórem. Piszę powieść — napisałam już jej połowę i przyślę ją Panu najdalej za miesiąc. Jeśli można, niech, tam Pan dla niej zostawi miejsce przed Nowym Rokiem; może ją nawet prędzej przyślę Panu jak za miesiąc — albo i sama przywiozę. Obawiam się tylko, że doświadczy losu... Pana Graby, bo ma z nim niejakie pokrewieństwo, lubo mniej odstaje od zwykłego tonu sentymentalnodydaktycznych powieści. Czy Pan czyta moję powieść w Tyg[odniku]

Mód wychodzącą? Pewno nie — tym bardziej że w podróży czytać takie rzeczy prawie niemożebne. Pragnęłabym bardzo, abyś ją Pan przeczytał — Pan, w którego pisma szpaltach debiutowałam, najlepiej byś mógł zadecydować o kierunku, jaki przyjęłam w powieściopisarstwie. Do zawodu tego przywiązuję się coraz bardziej — tym bardziej że pozostanie on bodaj jedynym moim zawodem i główną treścią życia. Lubo rozwód mój już skończony i pozostawia pewne tylko drobne formalności do załatwienia, wątpię, abym kiedy za mąż poszła. Dla tego rodzaju kobiet, do jakiego ja należę, krok to trudny z rozlicznych przyczyn — zresztą teraz, kiedy stanowczo określiła się moja pozycja przez zakończenie rozwodu, całe położenie stało się nierównie łatwiejszym i mało do życzenia pozostawia. Droga więc literacka tym mi jest droższą, im prawdopodobniej jedyną, a tym milszą, że z zamiłowania obraną i że nieźle mi się wiedzie. W ogóle zaś żadna egzystencja nie obchodzi się bez niedostatków, trosk pewnych i tęsknot, a jam już do nich wszystkich przywykła i wdrożyła się.

Wybieram się do Pana z prośbą. Oto wyczytałam w Gazecie [Polskiej] o założeniu w Petersburgu banku, którego prezydentem jest Wałujew, a jednym z członków Kronenberg. Jeśli to Panu nie przyczyni trudności, chciej się Pan dowiedzieć, jaki to jest bank: eskontowy tylko czy i kredytowy — a w ostatnim razie, czy pożycza na ewikcją ziemi, i jeszcze, czy ma prawo pożyczania obywatelom Polakom naszej prowincji? Prawidła banku tego nie są jeszcze ogłoszone, a dobrze by wiedzieć zawczasu o tym, aby poczynić pewne kroki, jeśli interes możebny będzie do zrobienia. Dla mnie byłoby to rzeczą pożądaną — pożyczka z amortyzacją i bez rychłego terminu dogodniejszą jest od tych, które zaciągnęłam na majątek, lubo i te ostatnie udało mi się zrobić dość korzystnie, to jest niezbyt szkodliwie. Jeśliby jednak zasięganie wiadomości o tym wszystkim było dla Pana przytrudnym, niech Pan sobie nie zadaje zbytniego kłopotu — rzecz to tylko czasu, prędzej czy później o ustawach nowego banku wiedzieć będą tutejsi prawnicy.

Rada bym była bardzo otrzymać wieść od Pana. Jaką Pan miał podróż? czy odpowiedziały góry oczekiwaniom Pana i co Panu powiedziały one? Serdecznie Pana ręce ściskam i córkom Pana obecnym w Warszawie ukłony przeséłam.

Szczerze przyjazna

Eliza


1 (12) [sic] września 1[869], Grodno

Dziękuję Panu po tysiąc razy, że nie zrażając się moim milczeniem nie przestaje mi Pan przeséłać wieści o Sobie, lubo ostatnie były smutne. Milczenie zaś moje było spowodowane w ostatnich czasach niespodzianką, jaką mi wyprawiła moja rozwodowa sprawa. Oto u samego już końca, można powiedzieć: po końcu, gdy już zostały same drobne na pozór formalności do spełnienia, popsuły się szyki: biskup wystąpił z najniespodziewańszą opozycją i ledwie wszystko nie zostało zepsutym, aby już nigdy nie zostać naprawionym. Na szczęście miałam w Wilnie przyjaciół, którzy mię ostrzegli, w porę przybyłam, Jego Ekscelencją na moją stronę przeciągnęłam, jednych prosiłam, drugim płaciłam, innym nawet groziłam i w końcu postawiłam na swoim. Rezolucja w konsystorzu ostateczna zapadła na moję korzyść, nazajutrz akt ulegalizowano wszystkimi możebnymi sposobami, a jeszcze nazajutrz otrzymałam świadectwo dekretu wydanego na mocy praw ustanowionych trydentyńskim soborem, iż jestem najzupełniej wolną od zawartego z Orzeszką ślubu, który rozwiązuje się i nadal ma być uważany za niebyły o tyle aż, że wszelkie jego ślady, jako to metryki kościelne albo cywilne świadectwa mają być unicestwione i z ksiąg wymazane, ku czemu konsystorz rozesłał stosowne rozporządzenia do władz cywilnych i duchownych. Z tym świadectwem w ręku jestem zupełnie wolną od krańca do krańca świata, a rozwód mój tak formalnie i legalnie przeprowadzony i zatwierdzony został, że żadne by go już dziś opozycje ani starania przeciwne popsuć nie mogły. Trzeba by, aby go zachwiać, wytaczać proces kryminalny mojej matce, dziesięciu przysięgłym świadkom i całej kapitule wileńskiej. Po dwutygodniowym więc, a pełnym kłopotów pobycie w Wilnie wyjechałam z pożądanym rezultatem w ręku, wydawszy jeszcze na tę nieszczęśliwą sprawę kilkaset rubli więcej nad pierwotne układy. W ogóle — po obliczeniu wszystkich poniesionych wydatków — okazało się, że rozwód kosztował mię około sześciu tysięcy rubli. Teraz — ciężar już wielki spadł mi z głowy — mniej będę miała podróży, wydatków i kłopotów, a przy tym i wolność jest rzeczą wielce miłą, choćby się z niej nigdy żadnego nie uczyniło użytku. — Po powrocie z Wilna przez tydzień jeszcze byłam mocno zajętą, lubo zajęciem innego rodzaju, bo przyjmowałam gości — kilka bliskich sercu i przyjaznych osób, które przybyły do mnie w odwiedziny ze stron dość dalekich. Dla tych wszystkich dywersji nie skończyłam jeszcze powieści, którą mam Panu przesłać. Teraz jestem w Grodnie od wczoraj — odwiozłam tu tylko matce jedną z moich młodziutkich znajomych, która bawiła u mnie czas jakiś, a jutro wrócę do domu i pilnie zajmę się piórem a książką, do których prawdziwie stęskniłam się po miesięcznej prawie przerwie w zajmowaniu się nimi. Zdaje mi się, że za trzy tygodnie najdalej skończę powieść i przyślę ją Panu. Tytuł jej Cnotliwi, a zadaniem jej przeciwstawienie prawdziwej i fałszywej cnoty, lubo na pozór ostatnia tylko zdaje się mieć wartość, a pierwsza zapoznaną bywa. Treść wzięłam, jak najczęściej to czynię, z życia i otaczającej mię rzeczywistości — wypracowuję ją z całą starannością, do jakiej zdolną jestem; jak się Panu podoba? — nie wiem i myli się Pan sądząc, że razi mię lub obraża odrzucenie mego pisma przez kogoś, komu je przedstawiam. Nikt więcej ode mnie nie szanuje zdania osobistego: nie zgodziłabym się za nic na poprawianie albo przerabianie (bez mojej wiedzy) rzeczy przeze mnie napisanej, ale nieprzyjęcie jej uważam za bardzo naturalny wynik różnicy zachodzącej w smaku i poglądach moich a osoby, od której przyjęcie lub nieprzyjęcie powieści zależy.

Bardzo dziękuję Panu za ostrzeżenia mię co do owych rozporządzeń rządowych względem dłużników i wierzycieli. U nas rozporządzenia te nie istnieją jeszcze — zdaje mi się nawet, że gazeta niemiecka musiała być także w błąd wprowadzona ogłaszając istnienie ich na Wołyniu. My z Wołyniem mamy częste stosunki — prowincja ta bardzo blisko spokrewniona z nami naturą swą i dolą, tak że co się tam dzieje, u nas jest zwykle wiadomym. Mianowicie fakt monstrualny jak wymienione rozporządzenie nie mógłby do nas nie dojść, a jednak nie słyszeliśmy i nie czytaliśmy o niczym podobnym. Ja trzymam rosyjską gazetę, w której drukują się wszystkie tyczące się nas ukazy — a takiego nie czytałam. Prawdopodobne to jest, jak wszystko, co nosi na sobie cechy ucisku i niesłuszności, ale dotąd zdaje się, że nie istnieje. Co do mnie, jestem zabezpieczona nawet i w takim razie od sprzedaży majątku. Wszystkie długi moje, z wyjątkiem sumy należnej mojej matce, skupiły się w jednym ręku, a teraniu wypłaty mam sześcioletni — za cztery zaś lata odbiorę majątek z dzierżawy i przedpłatą a kaucją od nowego dzierżawcy spłacę mego wierzyciela.

Położenie moje majątkowe wskutek finansowych operacji, jakie udało mi się zrobić, jest takim, że przez lat 4 dochód mój ograniczać się będzie na sześciuset tylko rublach — ale majątek zachowam z pewnością i w żadnym razie sprzedanym być nie może. Po 4-rech latach dochód zwiększy się przy nowym wydzierżawieniu i może dójść od dwóch do trzech tysięcy rubli. Idzie więc o przebycie trudnych nieco lat czterech, ale nie troszczę się tym bardzo, bo nauczyłam się już dawać sobie radę — liczę trochę na moją pracę, trochę na oszczędność, a bardzo rada jestem w ogóle, żem się nie pozbyła ziemi wtedy, gdym miała zamiar to uczynić, nie oddała jej w nieprzyjacielskie ręce i nie opuściła całkiem rodzinnego kąta.

Nie mogę pisać dłużej, bo słyszę w przedpokoju parę osób przychodzących za interesami — serdeczne więc pozdrowienia ślę Panu i Jego rodzinie. Za miesiąc może będę w Warszawie przejazdem do Zbożenny i zabawię dni kilka. — Do widzenia.

Eliza Orz.


12 (24) XI 1869, Grodno

Przeséłając Panu przyjazne a serdeczne pozdrowienia ślę Mu zarazem pytanie: czy podobna jest nabyć w red [akcji] Gaz[ety] Polskiej komplet numerów tej gazety z zawartą w nich powieścią Dickensa Ciężkie czasy, drukowaną — o ile mi się zdaje — przy końcu 1866-go i w początku 1867-go roku? Jeśli to jest możebnym, wdzięczna będę Panu za wyekspediowanie mi tej powieści i uwiadomienie zarazem, ile za nią dłużną będę redakcji, abym należność wnet odesłać mogła.

Dawno też, dawno nie miałam żadnej od Pana wieści i sama żadnej Mu od siebie nie słałam. Byłam chora obłóżnie parę tygodni i teraz niezupełnie mi zdrowo. Od kilku dni przyjechałam do Grodna na stałą zimową, a może i pozazimową lokatę. Z żalem opuszczałam wieś, której spokój najlepiej harmonizuje z dzisiejszym moim usposobieniem, ale uznałam koniecznym spełnić w tym wolę mojej matki, która życzyła sobie mieć mię blisko siebie, a na koniec winnam to była memu zdrowiu, potrzebującemu pomocy tutejszych eskulapów. Pomimo jednak mieszkania w mieście wiodę życie mało różniące się od wiejskiego. Porzuciłam stosunki, które obciążały mi czas nie przynosząc w rezultacie korzyści ni przyjemności, a zachowałam sobie tylko ściśle przyjacielskie kółko, z którego każda jednostka, pracując sama, umié poszanować czas i pracę bliźniego. Mieszkańko mam malutkie, ale wygodne, i siedzę w nim po całych dniach ani widząc szarych i błotnistych, zapełnionych mongolskimi twarzami ulic grodzieńskich, a pisząc, czytając i widując się tylko z matką, leczącym mię doktorem, prawnikiem, co mi czynną przyjaźnią uratował majątek — i parą kobiet, w których przyjaźń o tyle ufam, o ile w jakąkolwiek na świecie przyjaźń do czasu ufać można.

Oto wszystko, co Panu o sobie donieść mogę. Oto teraźniejszość moja, która prawdopodobnie i przyszłością będzie. Napisz mi Pan co wzajem o sobie. Zatęskniłam szczerze do rozmowy z Panem — gdy otrzymam Pana odpowiedź, podzielę się z Nim obszerniej mnóstwem myśli, które stąd i zowąd nazbierały się w mej głowie.

Z niezmiennym szacunkiem i przyjaźnią

Eli. Orz.


10 grudnia 1869, Grodno

Dziękuję Panu za przysłanie mi wycinków z gazet, mających styczność z moją osobą. Jeden z nich bardzo grzecznie o mnie się wyraża, szkoda tylko, że w całym artykule bije w oczy chęć okrycia błotem wszystkiego co nasze. Kto by to pisał?

Co do ogłoszenia w War[szawskiej] Gaz[ecie] o fabryce pod moją firmą, stwierdza ono raz jeszcze przysłowie, że „słowo z ust wychodzi wróblem, a powraca wołem". Nie wiem, czy Państwo znacie to przysłowie, czy jest ono tylko naszym — miejscowym, to tylko pewna, że mamy w prowincji naszej mnóstwo osób oddających się specjalnemu zawodowi przerabiania wróbli na woły.

Z fabryką oną rzecz się tak ma. Przed dwoma czy trzema miesiącami zebrało się u mnie (w Milkowszczyźnie jeszcze) kilka dobrze mi znajomych osób i rozmowa szła o tym, jak też u nas na Litwie nisko przemysł stoi, jak pozostajemy na łasce Żydów, partaczy itd. Pół żartem ozwałam się, że gdybym miała potrzebny zakładowy kapitał, założyłabym w Grodnie fabrykę rękawiczek. Dwóch obecnych panów podchwyciło moje słowa i zaproponowało spółkę. Rozmowa przybrała charakter poważny, ponieważ ci panowie posiadają środki pieniężne znaczne i żywo zainteresowali się projektem. Przegadaliśmy o tym cały ów wieczór i kilka innych jeszcze w Grodnie, gdy tu przybyłam. Rozmowom naszym obecnych było kilka osób z zapałem też potwierdzających nasz projekt,; lubo już w nim nie interesowanych, i którejś z nich przyszło zapewne na myśl złapać rybę przed niewodem i rzecz w zawiązku dopiero będącą podać do wiadomości gazet. Co do mnie nic a nic o ogłoszeniu tym nie wiedziałam. Nie gniewam się jednak za nie, bo projekt nasz bardzo bliski jest urzeczywistnienia. Jaką zaś jest treść jego i szanse, które przedstawiać będzie, wnet opowiem.

Prawdą jest zupełną, że w Grodnie nie ma rękawiczkarni, i nie tylko w Grodnie, ale na całej Litwie nikt nie sporządza rękawiczek, z wyjątkiem Żydówek, które po zaułkach szyją je dla swych współwyznawczyń na szabasy. Wyroby ich są takiego rodzaju, że kaleczą ręce zamiast je ochraniać, wskutek czego nikt z nas naturalnie ich nie nabywa, a wszyscy nosimy rękawiczki sprowadzane z Warszawy lub Petersburga. Z tego tworzy się monopol żydowski, bo chcąc nie chcąc zmuszeni jesteśmy kupować w żydowskich sklepach wyrób przeleżały i za ceny dowolnie przez kupców naznaczane. To samo zresztą dzieje się ze wszystkimi innymi prawie przedmiotami rzemiósł. W samym Wilnie nawet nie ma miejscowych fabryk obuwia i rękawiczek, a jeżeli i są jakie zaułkowe, to nic nie warte i prócz izraelskiego pospólstwa nikt o nich nie wie. Z tego może Pan łatwo wnieść. że każdy zakład tego rodzaju, byle sumiennie i umiejętnie prowadzony, ma u nas niepospolite szanse powodzenia. W Grodnie żyje do 30-tu tysięcy ludzi; oprócz tego są miasta powiatowe dostarczające potrzebnych przedmiotów najgłębszym prowincjom, są w Wilnie sklepy zamożne i na wielką s[k]alę przyjmujące towar w komis i mogące go rozprzedawać w znacznej ilości. Jakeśmy statystycznie wyrachowali ze wszelką możebną dokładnością, fabryka rękawiczek w Grodnie, jeśliby dostarczała wyrób dobry i po umiarkowanych cenach, mogłaby rozprzedać do dwóch tysięcy tuzinów, to jest przeszło 20 000 par. Licząc przecięciowo parę po 60 kopiejek, kapitał z wyprzedanego towaru rocznie otrzymywany przeniósłby sumę 12 000 r[ubli] s[rebrnych]. A zakład, który podobnym obraca kapitałem, w naszej biednej prowincji może posiadać wielkie znaczenie tak co do pożytku, jaki przyniesie pracującym w nim osobom, jak i bodźca, jakiego udzieli miejscowemu przemysłowi. Nie od razu jednak Kraków zbudowany (widzę, że mi się dziś na przysłowia zebrało). W pierwszym roku, a może nawet i przez lat parę, ani wyrobim, ani zdołamy rozprzedać tak znacznej ilości towaru. Niemniej od początku już straty być nie powinno, a choćby najmniejsze były zyski, już przez nie same zakład powiększać będzie swą działalność. Obrachowaliśmy, że jeśli wszystkie warunki dokładnie spełnione będą, za lat trzy damy pracę trzydziestu przeszło robotnicom i będziemy obracali kapitałem 10 000 rubli. Tymczasem kapitał zakładowy składa się z trzech tysięcy rubli, które mają być użyte na wynajęcie lokalu, sprowadzenie machin, materiału i trojga robotników z Warszawy (jednego mężczyznę do krajania, jedną robotnicę do szycia i jedną do apretowania), którzy tu już nasze miejscowe kobiety rzemiosła wyuczą. Nauka ta dla każdej osoby, która szyć umie, jest bardzo łatwą — wedle wskazówek, które zaczerpnęłam z pewnej o tym napisanej broszurki, zręczna szwaczka uczy się szycia rękawiczek w przeciągu dwóch godzin,- mniej umiejętna przez dwa dni, a zupełnie nie umiejąca szyć przez dwa miesiące. Składanie, czyli apretowanie do handlu wyrobu — jeszcze łatwiejsze, a najtrudniejsza rzecz z krajaniem, lubo i te odbywa się za pomocą machiny, ale wymaga wielkiej trafności oka i wprawy palców. Machiny ku temu wszystkiemu służące są tanie, bo od 4-rech do 8-miu rubli kosztują. Najdroższe skóry i największe mają znaczenie, bo najczęściej w nich to leży wartość dobra lub ujemna rękawiczki. Te będziemy sprowadzali z Rosji, bo tam są one najlepsze. Wszystkie te szczegóły są obmyślane już i ogadane, pieniądze także będą, robotnice zgłaszają się już do nas na wyścigi — rzecz jednak nie tak jeszcze prędko przyjdzie do skutku, z powodu, że przez czas pewien tak ja, jak moi wspólnicy nie będziemy mogli wyłącznie (...)


1 lutego 1870, Grodno

Co tydzień prawie mając wyjeżdżać do Warszawy nie pisałam do Pana ani donosząc Mu, że otrzymałam sumę w ilości r[ubli] s[rebrnych] stu, przesłaną mi na rachunek powieści, ani dziękując za jej przysłanie. Teraz, gdy widzę, że bytność moja w Warszawie odkłada się dla różnych przyczyn na czas nieokreślony, spełniam i jedno, i drugie, przy czym dołączam jeszcze serdeczne dla Pana pozdrowienia.

Pisała mi pani Marrené, że będzie Pan drukował w Gazecie [Polskiej] powieść jej pt. Bożek milion. Znam treść tej powieści, a lubo nie czytałam jej, więc sposób obrobienia nie jest mi znany, przecież zasadzając się na znajomości głównej osnowy winszuję Panu tego nabytku.

Widzę, że na tegoroczny felieton Pana złoży się cała falanga kobiet. Pani Prażmowska posiada talent i rozum. Gdyby cokolwiek więcej prostoty w stylu i sceniczności w malowaniu charakterów i sytuacji, Rozsądna panna byłaby bardzo dobrą powieścią. Myśl jej wielce prawdziwa i zacna.

Ze mną nic nowego. Choruję i pracuję na przemian, a pierwszego na nieszczęście więcej jest jak drugiego. Wszakże, jeżeli piszę niewiele, to nigdy tyle nie czytałam co teraz, bo słabość moja w połowie piersiowa a w połowie nerwowa nie pozwala mi często nachylać się nad papierem, z książką zaś rzecz inna — tę nawet leżąc czytać można, a niedogodna ta pozycja zdarza mi się teraz bardzo często.

Prawdopodobnie za miesiąc lub około tego będę w Warszawie — tymczasem żegnam Pana przyjaznym ręki uściśnieniem.

Eliza Orzeszko


10 (22) czerwca 1870 r., Grodno

Przeséłam Szanownemu Panu artykuł z prośbą o wydrukowanie go w Gazecie Polskiej; ponieważ stanowi on odpowiedź na rzecz w tejże gazecie drukowaną, łatwo Pan pojmie powody, dla których z propozycją tą zwracam się raczej do Pana niż do kogo innego.

Jeżeliby jednak dla jakichkolwiek przyczyn artykuł mój nie mógł być drukowanym w Gazecie, najuprzejmiej upraszam Pana o bezzwłoczne odesłanie mi go, abym we właściwej porze użytek zeń uczynić mogła.

Miło mi przy tej sposobności przesłać upewnienia głębokiego szacunku, z jakim zostaję dla Szanownego Pana.

Eliza Orzeszko


28 czerwca 1870, Grodno

Bardzo się cieszę tym, że artykuł mój niezupełnie się nie podobał Panu i znajdzie miejsce w Gazecie [Polskiej]. Co do zmiany, jaką Pan uważa za potrzebne, abym w nim uczyniła, to z powodu trudności listownego porozumienia się nie jestem pewną, czy zrozumiałam, o co właściwie idzie i do jakiego mianowicie miejsca rozciągają się ustępy, które by Pan chciał widzieć innymi. Przejrzawszy jednak brulion, który mam u siebie, i idąc za domysłami mymi upraszam Pana o wykreślenie początku artykułu aż do miejsca zaczynającego się od słów: „Ton tego artykułu jest tonem kogoś, komu się zdaje" itd. Że jednak rzecz nie może obejść się bez jakowegoś początku czyli wstępu, prosiłabym, aby wykreślone wyrazy zastąpione były tymi, jakie tu na oddzielnej umieszczam kartce.

Napisałam tę bagatelę, jak mogłam, bo rzecz obchodziła mię bardzo, skoro zaś znalazła ona u Pana choć warunkową łaskę, daje mi to dowód, że czegoś warta.

Zwłoką, jaka zaszła w drukowaniu powieści mojej, racz się Pan nie ambarasować. Przechorowałam już gorączkę młodocianej w zawodzie autorskim niecierpliwości i kwestia czasu stała się co do prac moich wcale dla mnie podrzędną kwestią. Pieniądze za Cnotliwych w ilości r[ubli] s[rebrnych] 200 otrzymałam i szczerze dziękuję za pamięć, jakiej przysłanie mi takowych dowodem było.

Z prawdziwym szacunkiem

E. Orzeszka


d. 14 września, r. 1870, Grodno

Najszczerzej przepraszając Szanownego Pana za to, że utrudzam Go moją osobistą sprawą, przeséłam Mu zapytanie, czy zrobienie odbitki z powieści mojej pt. Cnotliwi w niczym sprzeciwiać się nie będzie interesom i życzeniu Pana jako redaktora Gazety Polskiej? Pan Wolff ofiarował mi uskutecznienie tego wydawnictwa na warunkach zwykle w podobnych razach używanych i jeżeli tylko otrzymam od Pana potwierdzenie tego projektu, wnet zakomunikuję panu Wolffowi o jego możebności. Zarazem potrzebowałabym powiadomić p. Wolffa o przybliżonej przynajmniej dacie, w której powieść wzmieniona drukować się zacznie, aby mógł przysposobić potrzebne ku temu materiały.

Spodziewając się, że mi Pan nie zechce odmówić objaśnień, o jakie proszę, zostaję z prawdziwym i głębokim szacunkiem.

Eliza Orzeszko


d. 2 (14) grudnia 1871 r., Grodno

Szanowny Panie

Z całego serca dziękuję Panu tak za pamięć o mnie, jak za ofiarowanie mi Gazety [Polskiej], bez której — wyznaję szczerze — iż smutno mi było, gdyż od lat wielu czytać ją przywykłam, a te drukowane rzeczy, choć nie żyjące ludzkim naszym życiem, przywiązują jednak do siebie, gdy się długo z nimi przestaje, i stają się w końcu bardzo mdłymi towarzyszami. Otóż ja z pośpiechem korzystam z łaskawej, zbyt może dla mnie łaskawej odezwy Szanownego Pana i o Gazetę proszę, nie tylko o tę, która będzie w przyszłości, ale i tę, która już była, a z którą się ja nie zapoznałam. Nieprzysłania Gazety nie poczytałam wcale sobie za ujmę, gdyż jeśli kto komu co winien, to nie Gazeta mnie, ale ja Gazecie. Jeśli jednak Pan mi ją ofiaruje, więc w zamian powiadam szczere — Bóg zapłać.

Również dziękuję Panu za propozycją drukowania mojej powieści i przyjmuję ją z radością. W tej chwili nie mam nic ukończonego, ale to i dobrze, skorobyś Pan prędko drukować nie mógł. Ale mam nadzieję w m[iesiącu] lutym lub marcu n[astępnego] r[oku] ukończyć powieść w tej chwili do połowy doprowadzoną, a wtedy prześlę ją Panu. Nie spodziewam się, abyś Pan wątpił o prawdzie słów moich, jeśli powiem, że z największą zawsze przyjemnością widzę pracę moją ukazującą się w szpaltach Gazety Polskiej; po pierwsze dlatego, że pismo to uważałam i uważam za jedno z najsumienniej i najumiejętniej redagowanych ze wszystkich pism, jakie posiadamy; następnie dlatego, iż nie zapomniałam wcale, ile zawdzięczam pismu temu, od którego przyszła mi pierwsza zachęta i najlepsza nauka na początku jeszcze tej drogi, którą chciałabym całe życie postępować, jakiekolwiek byłoby zdanie ludzi o sposobie, w jaki nią postępuję. Chciej Pan przyjąć pełen szacunku i życzliwości uścisk dłoni — tak szczerze, jak ja go ofiaruję.

El. Orzeszkowa


d. 2(14) kwietnia r. 1872, Grodno

Ukończywszy przed niewielą dniami powieść, która zajęła mi jesień; zimę i część wiosny, pośpieszam przesłać Szanownemu Panu zapytanie, czy mogę służyć nią Gazecie Polskiej.

Ponieważ jednak przypominam sobie, że kilka lat temu Szanowny Pan z zasady niechętnym był umieszczaniu w felietonie powieści obszernych, uważam za potrzebne obok zapytania umieścić nadmienienie, że powieść, którą obecnie wykończyłam, jest dość obszerną, bo więcej niż dwa razy obszerniejszą od Cnotliwych. Być może więc, iż ta jej właściwość sama już przez się drukowanie jej w Gazecie uniemożebni, co wyséłanie rękopismu przeze mnie, a otrzymywanie go przez Pana uczyniłoby trudem daremnym.

Jest to zresztą powieść we wcale odmiennym rodzaju niż Cnotliwi, a ja, mylnie czy słusznie uważając ją za rzecz najlepiej pomyślaną i wykonaną ze wszystkich dotąd przeze mnie napisanych, życzyłabym sobie bardzo szczerze przysłużyć się nią Gazecie Polskiej.

Oczekując odpowiedzi dołączam upewnienia niezmiennego szacunku.

El. Orzeszkowa


d. 8 (20) kwietnia 1872 r., Grodno

Z uczuciem prawdziwej wdzięczności przeczytałam pierwszy z dwóch listów Pana i miałam właśnie przeséłać odpowiedź, gdy nadszedł drugi i dwie odpowiedzi w jedną połączył.

Racz Pan wierzyć, że wysoko sobie cenię dobre dla mnie chęci Pana i że gdyby tylko zachodziła tego potrzeba, nie wahałabym się przyjąć to, co mi przez nie ofiarowywanym było. Pani Bobińska w zbytku przyjaźni swej dla mnie powiększyła nieco zapewne wieść, jaką jej o niezdrowiu moim przeséłałam.

Niezdrowie to istnieje w istocie od lat trzech blisko, nie w takim przecież stopniu, aby stanowczą przeszkodą być mogło w pracy, którą lubię i która wzmaga raczej me siły, niż je wyczerpuje. Zdarzają się wprawdzie tygodnie, w których nie tylko pisać nie mogę, ale chodzić mi trudno; bywa to zazwyczaj czas poświęcany czytaniu, czynności, która w leżącej pozycji dokonywać się może; potem nadchodzi lekami sprowadzona, dobroczynna reakcja i daje mi możność zajmowania się piórem po ośm lub dziewięć godzin dziennie przez czas krótszy lub dłuższy. W takim już stanie rzeczy powstał Pamiętnik Wacławy i drobnostka drukująca się obecnie w Tyg[odniku] Romansów, i jeszcze jedna powieść, którą za granicą tylko i pod pseudonimem drukować mogę, i ta na koniec, która jest obecnie przedmiotem naszej korespondencji. Lubo nie jest to choroba groźna, nie chciałabym przecież, aby trwała zawsze, tym bardziej iż nie należy do rzędu nieuleczalnych — dlatego trzeci już rok według rad lekarzy wybieram się do kąpieli morskich, a nie wybrałam się jeszcze naprawdę ani razu i nie wybiorę się nawet w tym roku, głównie z powodu nadziei, jaką mi uczyniono, iż wpływ morza zrównoważyć niejako może pobyt w Druskienikach, obdarzonych niezmiernie zdrowym i ożywiającym powietrzem, bardzo pięknymi widokami natury i kąpielami w rzece Rotniczance, którą dla niezwykłej burzliwości prądów i natury składowej wód lekarze tutejsi nazewają siostrą morza. Udaję się tedy nie do morza samego, ale do jego siostry z prośbą o zdrowie i w Druskienikach przepędzę całe lato, co daleko żywszą ma dla mnie ponętę niż pobyt nad brzegiem Morza Bałtyckiego, dokąd mię wyséłano, a gdzie pomiędzy kurlandzkimi Niemcami, będącymi podobno najgorszym gatunkiem Niemców, niewiele czego zapewne doznać bym mogła przyjemnego ani zobaczyć pouczającego. Szczegóły te skreśliłam tu dlatego, aby szczerością odpowiedzieć okazanemu mi przez Pana i wdzięczność mą obudzającemu zajęciu.

Powieść pt. Na dnie sumienia, składającą się z dwóch sporych tomów, prześlę natychmiast po ukończeniu jej przepisywania, które za kilka dni już nastąpi. Chciałam, aby rękopis mój był w porządku i dlatego skopiowanie go powierzyłam osobie posiadającej dar wyraźnego i kształtnego pisania, jakiego to daru tak stanowczo i całkowicie odmówiła mi natura. Wyprzedziłam przecież kopistkę moję o kilkanaście zaledwie arkuszy, tak że za tydzień najdalej robota jej będzie ukończoną, a ja rękopism do Warszawy wyprawię. Jeżeli po zaznajomieniu się z tym rękopismem powieść moją zaakceptować Pan zechcesz, o przesłanie mi honorarium w całości lub połowie (szczegół ten pozostawiam rozrządzeniu się Pana) przed d. 1 czerwca proszę, adresując pieniężną przeséłkę, tak jak i listy, po prostu i tylko do Grodna, gdzie każdy mię zna i znaleźć umie. Do jakiej wysokości dosięgnie suma tego honorarium, Pan lepiej ode mnie wniesiesz mając już w ręku rękopism, jako lepiej znający się na stosunku wierszy pisanych do drukowanych. Chciałabym tylko wiedzieć, czy dawniejsza reguła w Gazecie [Polskiej] panująca, a wierszowi drukowanemu wartość gr 4 nadająca, trwa i dziś bez zmiany? Jeżeliby bowiem określenie przez nią podawane podwyższonym lub zniżonym w cyfrze zostało, zaszłaby może potrzeba zawarcia umowy na innej podstawie. Tak jak Pan mnie, ja Pana proszę o przebaczenie za ten szczegół kupiecki, ale wiedząc, iż Pan należysz i sama roszcząc pretensją należenia do kategorii ludzi znających cenę i warunki wszelkiej pracy, nie widzę potrzeby eksplikowania uczynionej uwagi.

Za wzmiankę o powtórnym odbiciu powieści szczerze dziękuję, gdyż — jak już pisałam — mylnie czy słusznie uważając ją za najlepszą z dotychczasowych prac moich, więcej jak dla innych życzyłabym sobie dla niej utworzenia oddzielnych egzemplarzów. Z dwóch sposobów, które tak łaskawie wskazać mi Pan chciałeś, przełożyłabym zbycie jej księgarzowi za gotówkę, ale nie praktykując dotąd ni razu tego sposobu nie wiem, o ile i w jakich warunkach służyć mi on może. W czasach częstego bywania mego w Warszawie panowie księgarze nie nabywali przedruków za pieniądze, ale tylko awansowali koszta, a resztę wypłacali książkami, jak to zresztą Panu dobrze jest wiadomym. Wprawdzie przedruk Pana Graby zbyłam do Biblioteki Powieści [i Romansów] lwowskiej dość nawet korzystnie, ale propozycja pochodziła nie ode mnie, lecz od wydawcy tego pisma, który pisał mi o tej sprawie i pierwszy ofiarował warunki, które ja przyjęłam, bo — jak mi się zdawało — były słuszne. Od dawna nie odwiedzając Warszawy nie wiem, jakie w tym mieście zajść mogły zmiany w tej gałęzi handlu, i najmniejszego nie mam wyobrażenia, w jaki sposób w obecnym wypadku wypada mi wziąść się do rzeczy. Pozwól więc Pan, że korzystając z życzliwych Jego dla mnie usposobień, poproszę o wskazówki w tej mierze, jakimi gdy nadejdzie stosowna pora, kierować się będę.

Jeszcze słów parę o czasie drukowania mojej powieści. Z całą otwartością wyznaję Panu, iż chciałabym bardzo, aby czas ten nie był zbyt oddalonym, a przyczyną tej chęci nie jest bynajmniej gorączka autorska, której doświadczałam, lecz już nie doświadczam, ale wzgląd na to, że od dawna już niczym poważnym i względnie przynajmniej dobrym nie służyłam publiczności — z drobnostką bowiem drukującą się obecnie nie rachuję się ja ani pewno nie rachuje się publiczność, przedtem zaś rok cały niemal pochłonęło mi pisanie owej powieści, która leży dotąd w szufladzie mego biurka i może tam na zawsze pozostanie z powodu, iż przedstawiając nasze stosunki polityczne, wprzódy wyjechać musi poza granice rosyjskiego państwa, nim wolno jej będzie przedstawić się światu, a i to przedstawić się pod opieką imienia nie mojego. Sądzę, iż autor, który nie podnosi się w opinii i zaufaniu publiczności, 'musi z konieczności w nich upadać, tym bardziej jeśli żyje na ustroni tak jak ja, rozgłosu za pomocą stosunków i nadstawiania się nie szuka i żadnym innym narzędziem nie włada prócz pracy. Dlatego życząc sobie, a nawet czując się niejako w prawie życzenia, aby praca ta nie była niewidoczną, poważam się bardzo uprzejmie prosie Pana, aby powieść Na dnie sumienia, jeśli przyjętą do Gazety Polskiej zostanie, drukowaną być mogła nie później jak w jesieni bieżącego roku. Nie jest to ultimatum żadne, bo takiego wystawiać anibym śmiała, ani była w prawie, ale wyrażenie żądania, którego słuszność jeśli Pan uznasz, jestem pewna, że i spełnić je zechcesz.

Ukończywszy w ten sposób rzecz o interesie przeséłam Panu pozdrowienia i przyjazne wyrazy, w których szczerość, pomimo wszystkiego, cokolwiek kiedykolwiek zajść mogło, chciej Pan wierzyć. Prawdziwą i wielką uczyniłbyś mi Pan przyjemność, jeślibyś przesłać mi raczył trochę szczegółów o sobie i Swej rodzinie, dla której przechowuję zawsze gorąco życzliwą pamięć. Aby uczynić początek tym wzajemnym komunikacjom, chciałabym Panu napisać cóś o sobie, ale życie moje teraźniejsze tak jest proste, jednostajne, spokojne i tak byłoby nawet szczęśliwe, gdyby nie upadek zdrowia — że wiele pisać nie mam o czym. Milkowszczyznę przed dwoma blisko laty sprzedałam i mieszkam w Grodnie, gdzie mam trochę krewnych, którzy mi są mili, bardzo małe kółko przyjaciół, wielką sumę ciszy i spokojności tyle, ile jej mieć może kobieta zdobywająca sobie bez pomocy niczyjej byt materialny i moralne podstawy tak wewnętrznego zadowolenia, jak towarzyskiego położenia. Szczegóły są zapewne — jak w każdej egzystencji, tak i w mojej — ale o nich mówić by raczej można niż pisać, najważniejszą zaś rzeczą jest tło ogólne życia, a z tego więcej zadowolnioną jestem dziś, niż byłam kiedykolwiek. Z szacunkiem i przyjaźnią ściskam rękę Pana.

El. Orzeszkowa


d. 1 (13) maja 1872 r., Grodno

Po otrzymaniu listu Szanownego Pana pośpieszam z odpowiedzią. Pochwały udzielone przez Pana powieści mojej ucieszyły mię, a liczniejsze od nich nagany nie zadziwiły, anim sobie bowiem wyobrażała, iżby powieść ta moja arcydziełem była żadnych zarzutów nie dopuszczającym. Nie wiem nawet doprawdy, czy zdolną jestem utworzyć arcydzieło i czy utworzę je kiedy, na to bowiem trzeba nie już talentu, ale geniuszu, a ja ludzi siebie samych uważających za geniusze uważam za najśmieszniejszych spomiędzy śmiesznych i należeć do nich ani chcę, ani z natury mej mogę. Nie wiedząc tedy, czy obdarzę kiedykolwiek świat dziełem pomnikowym, wiem przecież, że obdarzyć go mogę czymś nie gorszym a może i lepszym od tego, co ofiarowywanym mu bywa przez wielu ludzi innych. Dlatego piszę i dlatego także, iż czynić mi to każą natchnienia umysłu mego i poczucia serca, które kocha, wierzy, a miłość swą i wiarę wypowiadać światu uważa dla siebie tak za szczęście szlachetne, jak powinność świętą. Nie trzeba koniecznie być Szekspirem lub Mickiewiczem, aby stać się użytecznym ludziom przynosząc im w darze obraz prawdy, dobroci i piękności; trzeba mieć tylko ogień w sercu, rozum i talent" w głowie, szlachetność i wytrwałość w charakterze. Nie pamiętam, który z dowcipnych naszych pisarzy odpowiadając na krytykę wymierzoną przeciwko niemu napisał, że „gdyby natura rodziła same geniusze, łono jej obciążone tak niezmiernym brzemieniem pęknąć by musiało i świat by zniszczyło pożarem lub potopem". Francuskie zaś przysłowie bardzo słusznie powiada: la critique est aisée, mais l'art est difficile. Nie idzie zatem, abym sądziła, iż myśliciel lub artysta doskonalić się nie potrzebuje i z całej siły starać się o pomnożenie bogactw przez naturę mu udzielonych. I owszem, usiłowania takie są obowiązkiem, od spełnienia którego nikt sumienny uchylić się nie może, a także potrzebą wewnętrzną, której nie czuć mogą tylko ci, którym na polu usług społecznych przysługuje miano wyrobników raczej niż pracowników. Ale jest pewien kres, którego przekroczyć nie mogą usiłowania żadne, bo zakreśla go sama natura, i jeżeli jest co pewnego na ziemi, to to, że nikt nie może więcej, jak może, a nie idzie jednak zatem, aby nie mogąc czynić cudów człowiek nie czynił nic.

Takim powodując się przekonaniem pracuję, jak umiem; usiłuję umieć coraz lepiej, ale koniec końców na pochwały lub nagany udzielane pracom moim zbyt draźliwą nie jestem. Wiem, że ziarno zdrowe w ziemię wrzucone wydać musi plon, choćby nie było tak bujnym, aby móc figurować zaszczytnie na wystawach powszechnych, co zaś mówić o nim będą agronomi analizujący wartość ziarn wszelkich w gabinetach, którym najczęściej brak świeżego powietrza, to rolnika mało obchodzi — podobni jemu rolnicy, lud Boży, do olimpijskich wysokości pretensji nie mający, spożywać będzie plon jego siewu i szanować rękę w pocie czoła siejącą.

Od tych myśli ogólnych przechodząc do zajmującej nas sprawy szczególnej dziękuję Panu, jako życzliwemu mi człowiekowi, za otwartość w skreśleniu o powieści mej ujemnych uwag, jako zaś redaktorowi uważam sobie za obowiązek oświadczyć, że zastosować się do nich nie mogę. Jestem zapewne w błędzie, ale wytknięte mi usterki za takie nie uważani. Skreślenie obszerniejsze nieco kariery Dembielińskiego za granicą znajdowałam koniecznym, gdyż bez niego kariera ta wydawałaby się całkiem niezrozumiałą, a ze względu na krótkość czasu i przymiot cudzoziemca, w jakim Dembieliński przebywał w kraju obcym — prawie nieprawdopodobną. Mogłabym wprawdzie poprowadzić za nim czytelnika w kraje obce, ale to by spowodowało nie jeden już ustęp, ale wiele ustępów, z których nie każdy byłby potrzebnym, a w końcu dałoby powieści polskiej scenę zagraniczną, czego do wysokiego stopnia nie lubię. Krystyna mówi matce, że miłość jej jest występną, bo otwartość ta wypływa u niej z miłości dla prawdy, przez którą nie zatrzymuje ona potem narzeczonego, gdy ten odjeżdża, która górować w niej musi, jako w wychowanicy hrabiego i kobiecie dopomagającej takiemu jak Dembieliński człowiekowi do zwrócenia się na drogę prawdy. Miałaż Krystyna powiedzieć matce, że uczucie jej jest szlachetne, gdy było w istocie niskim? Miałaż zdanie swe w najlepszym razie zamilczeć? Nie wolnoż dzieciom dorosłym i rozumiejącym błędy swych rodziców wypowiedzieć otwarcie, że je rozumieją? Mógłżeby prawdziwy szacunek dzieci dla rodziców zasadzać się na kłamstwie i obłudzie? Miałażby miłość chodzić w parze z nieszczerością, a jakikolwiek wzgląd zamykać usta młodej i prawdziwie dobrej dziewczynie wtedy, gdy widzi ona krzywdę dopełnianą względem człowieka, któremu winna wszystko? Czy na koniec Ewa nie potrzebowała z ust córki (która jednak szczęście własne składała w ofierze u jej kolan) szczerej prawdy, aby dźwignąć się choć na chwilę i wyjść z obłędu, w jaki rzuciła ją namiętność? Z Dowcipną znowu rzecz się ma inaczej. To istota do głębi duszy przenikniona goryczą i głuchym gniewem; chowa ona do matki swej głęboką urazę za wszystko, co się stało, a co ona rozumiała wybornie; ojca uniewinnia w części, a więc jej go żal, a żal ten zdwaja do matki niechęć. W uroczystej chwili, kiedy głos ojca przeniknął do dna duszy jej zgorzkniałej i rozjątrzonej, powstaje i wypowiada głośno to, o czym przez całe życie myślała. Cóż nad to naturalniejszego, cóż nad to pospolitszego na świecie? cóż nad to gorszego, smutniejszego? — zapytać także można. Tak, nic gorszego, nic smutniejszego nie ma nad te głuche gniewy i tłumione nienawiści, jakie nurtują głębie rodzin; nie idzie zatem, aby rzeczy najgorszych i najsmutniejszych nie było wcale — zaprzeczać im bytu mogą tylko ci, którzy nie żyją w świecie i ze światem. W obrazie tym boleść widoku jest po stronie widza, prawda psychiczna i obyczajowa — po mojej, a o te właśnie mi chodziło. Nie jestem zdania, aby najkorzystniejszym dla ludzi widokiem była anielskość. Jak w życiu, tak w powieści światła krzyżują się z cieniami, a powieść wtedy ma prawdę za sobą, gdy zawrze w sobie i jedne, i drugie. Nie zdaje mi się także, abym zbyt często stykała czytelnika z rodziną Suszyca, bo wprowadziłam ją na scenę tylko cztery razy w ciągu powieści całej, a w tomie drugim tylko raz. Zdaje mi się przecież, że jeśli rodzina ta tłumaczy życie, upadek, walki, grzechy i zgryzoty Suszyca, a Suszyc znowu jest jedną z głównych sprężyn, około których obraca się powieść, to jednorazowe jej przedstawienie o tyle byłoby niedokładnością, o ile wtrącałoby ważne do akcji osoby — bo wpływające na jedną z najważniejszych — w role komparsów. Tyle co do szczegółów; mogłoby być daleko więcej, gdyby ramy korespondencji nie były szczupłymi, a czas drogim. W ogólności żałuję bardzo, że stosując się do uwag Pana powieści mojej poprawić nie mogę, ale — błędnie czy słusznie — we wszelkie poprawiania dzieł sztuki, gdy te raz już są wykończone, nie wierzę. Powieść nie jest dziełem wiedzy, do którego by ściągać i zbierać można coraz nowe fakty i odkrycia naukowe; jest to rzecz płynąca z natchnienia, które gdy ulatuje, to już nie wraca, i przekonań, które jeśli naprawdę są takimi, zmieniać się w ciągu tygodni a nawet miesięcy nie mogą. Powieść pisze się i przekreśla, poprawia się i przerabia w samym procesie kompozycji, lecz gdy ten jest już skończonym, musi iść spać na dno szuflady albo na drukowanym wozie w świat wyjechać — zmienić się zaś już nie może, chybaby ten, kto ją pisał, rzemieślnikiem był, nie kompozytorem. O tym, co tu twierdzę, słyszałam niejednokrotnie od innych powieściopisarzy, sama doświadczam tego w takim stopniu, że przekreślając i poprawiając wiele, dopóki piszę, gdy raz napiszę, poprawić już nie mogę nie tylko tego, co inni za błąd poczytują, ale nawet tego, co mi się samej nie podoba, czego dokonać nie potrafiłam, jakbym chciała. W powieści, o której mowa, widzę dwa grube błędy, z których żaden nie należy do wymienionych przez Pana; zobaczyłam je już po napisaniu i dlatego pozostały, bo poprawić je nie było już zupełnie w mojej mocy, jakby było zapewne, gdybym je spostrzegła zostając jeszcze w procesie kompozycyjnym, a więc pod wpływem miłości dla przedmiotu i zajęcia wzbudzanego sytuacjami i charakterami.

Stąd wynika myśl następująca, którą proszę, aby Pan przeczytał z taką prostotą i otwartością intencji, z jaką ja ją kreślę. Znam Pana dosyć, aby wiedzieć, że człowiek życzliwy mi nie przeniesie w Panu głosem redaktora i że jeślibyś Pan powieść moją pozbawioną doradzanych mi poprawek uważał za niższą od tych, które drukują się zazwyczaj w piśmie Jego, za rzecz, słowem, niepożyteczną pismu, toby ona niezawodnie przyjętą przez Pana nie została. Co do mnie bowiem, o ile cenię sobie wysoko życzliwość ludzką w ogólności, a życzliwość Pana w szczególności, o tyle niesposobną jestem w uczuciu tym dopatrywać jakichkolwiek dla siebie pożytków, prócz tych, które odnoszą się do serca, ani tym bardziej przyjmować te pożytki wiedząc, iż one mogą w czymkolwiek sprzeciwiać się interesom lub smakowi życzliwych mi osób. Z listu Pana wnosić mogę, że mimo woli i wiedzy uczyniłam cóś podobnego przyjmując od Pana przyjęcie Cnotliwych. Była to powieść daleko gorzej pomyślana i wykonana od tej, o której mowa. Jest to wszakże moje tylko zdanie. Jeśliby zaś zdanie Pana było inne i jeśliby Na dnie sumienia, tak jak Cnotliwi, mało się przysłużyło pismu, jestem pewna, że praca ta zgodnie z interesem materialnym Pana, a moralnym moim, miejsca by w piśmie nie znalazła.

Żałuję bardzo, że nie dowiedziałam się, jakie jest zdanie Pana o niektórych postaciach powieści, jak o Ewie, Suszycu i Dembielińskim, które, wyznaję naiwnie, że mię w zupełności zadowolniły. Syn Suszyca, Rodryg, narysowany bardzo niedołężnie, zmiana w charakterze Monilki za mało wymotywowana — i te są dwa grube niedostatki tej powieści, o jakich wspomniałam wyżej.

Najmocniej przepraszając Pana za tak długie pisanie, a zatem rabunek drogiego Mu czasu, serdeczne pozdrowienia i najlepsze życzenia zaséłam.

El. Orzeszkowa

Z wysłaniem listu tego nie śpieszyłam wiedząc o nieobecności Pana w Warszawie, a więc i o tym, że on tam Pana nie znajdzie. Tymczasem nadeszły przysłane mi pieniądze w sum[ie] rub[li] 300. O otrzymaniu ich tedy zawiadamiam i raz jeszcze Pana uprzejmie pozdrawiam.

E. O.


d. 12 (24) lipca 1872 r., Druskieniki

Szanowny Panie

Przychodzi mi znowu utrudzać Pana korespondencją tyczącą się powieści, którą ostatnimi czasy opiece Jego powierzyłam. Co więcej, korespondencja jest prośbą, a prośba formułuje się następnymi słowy: jeżeli stosownie do wzmianki w jednym z przesłanych mi pism uczynionej, Szanowny Pan drukować zaczniesz Na dnie sumienia w miesiącu sierpniu, chciej Pan łaskawie przeséłać mi zamiast jednego dwa egzemplarze Gazety [Polskiej], ponieważ jeden z tych dwóch pragnęłabym komunikować osobie, której powieść ta jest poświęconą, a która obecnie jest tu w Druskienikach. O utrzymanie w druku tego poświęcenia, czyli tej dedykaty, bardzo uprzejmie a nawet stanowczo prosić poważam się, jest ona bowiem z mej strony krokiem zupełnie poważnym, mającym na celu okazanie wdzięczności dla lekarza, któremu zawdzięczam tę trochę zdrowia, jaka mi jeszcze została, i wysokiego szacunku dla człowieka umiejącego w naszych ciężkich czasach spełniać obywatelską działalność w pełnym rozumieniu pięknego tego słowa.

Jeżelibyś Szanowny Pan uważał za potrzebne obdarzyć mię odpowiedzią, adres mój teraźniejszy jest: p[rzez] Grodno, w Druskienikach, dom Strombskiego.

Pozdrowienia przyjazne i upewnienia szacunku przeséłam.

El. Orzeszkowa


d. 8 sierpnia 1872 r., Druskieniki

Na otrzymane przed chwilą pismo Szanownego Pana bez najmniejszej zwłoki odpowiadam.

Za egzemplarz Gazety [Polskiej] mający być przeséłanym drowi Pileckiemu uprzejmie dziękuję. Opuszcza on zazwyczaj Druskieniki w dniu 15 (27) września, ale ponieważ posiada tu dom własny, sądzę, iż wyda stosowne rozporządzenie, aby mu numery po tej dacie nadchodzące do dóbr, w których zimę przepędza, przeséłano.

Drugie także podziękowanie za łaskawe wskazówki co do odbicia mojej powieści; umówiłam się już o nie z panem Okońskim, do którego dziś jeszcze wyślę list o jak najrychlejsze skomunikowanie się z Panem w kwestiach rzeczy tej dotyczących.

Racz Pan przyjąć wyrazy prawdziwego szacunku.

El. Orzeszkowa


d. 9 (21) sierpnia 1872 r., Druskieniki

List Szanownego Pana z d. 18-go dziś dopiero otrzymałam i natychmiast po przeczytaniu go odpisuję.

Przebacz mi Pan, że niezmiernie rzadko bywając w Warszawie i bardzo nieliczne mając tam stosunki, a więc nie znając teraźniejszych obyczajów, możebności i niemożebności w świecie literackim i wydawn[icz]ym panujących, nabawiłam Pana wskutek tejże nieznajomości kłopotów i zwłoki co do odbitki powieści mojej. Miałam ja zamiar zaraz u wstępu traktowania o tę sprawę myśl i chęć oddania ją w wyłączną opiekę Pana i zupełnemu Jego rozporządzeniu, nie uczyniłam zaś tego, bo z trudnością przychodzi mi zawsze osobistymi interesami mymi zajmować czas i działalność innych. Pan Okoński ofiarował mi wydanie czy też dokonanie tej odbitki na tych samych warunkach, które istniały dla dwóch już innych powieści moich, ja zaś przystałam na to. Teraz z listów Pana i pana Okońskiego widzę, że ten ostatni pojmował rzecz wcale inaczej, niż ja pojmować ją zgodziłam się i mogłam. Że zaś niedokonanie odbitki byłoby dla interesów moich wielostronnie szkodliwym, upoważniona poprzednim oświadczeniem Pana bardzo Go uprzejmie upraszam, abyś z nią chciał uczynić, co tylko będzie można, byleby istniała i żadnych kosztów mi nie przyniosła. Kosztów bowiem stanowczo ponosić na rzecz tę nie mogę, ani nawet tych, które by się pokrywały pozostałością należności mojej za rękopism. Jeżeliby można znaleźć wydawcę, który by mi gotówką za to powtórne wydanie zapłacił, byłby to naturalnie obrót rzeczy dla mnie najpożądańszy, cyfrę zaś, to jest ustanowienie jej, zdałabym w podobnym razie w zupełności na sąd Pana i co byś Pan w tej mierze uważał za stosowne i należyte, ja uważałabym za takież. W każdym tylko razie prosiłabym o 20 egzemplarzy dokonanego wydania. Jeżeli zaś podobny wydawca nie znajdzie się, każda inna forma czy to umowy, czy wykonania odbitki, jakie Pan zawrzeć czy uczynić zechcesz, znajdzie u mnie zatwierdzenie wraz z podziękowaniem.

Przyjm Pan szczere upewnienie szacunku

El. Orzeszkowa


16 (28) sierpnia 1872 r., Druskieniki

Raz jeszcze i bardzo serdecznie dziękuję Panu za trudy i starania około interesu powieści mojej podjęte, jak też i za rezultat takowych, który jakkolwiek bądź i pomimo wszystkiego za pomyślny uważam.

Że panowie wydawcy tak niechętnie i zwolna zabierali się do tej sprawy, nie może mi to naturalnie być przyjemnym, nie jest przecież i tak bardzo przykrym lub upokarzającym, jakby kto sądzić mógł, jakby może komu innemu było. Od dawna i ciągle najgoręcej i najwytrwalej pracuję nad poznaniem samej siebie, własnych stron ujemnych i dodatnich, znajomość tę uważając za klucz jedyny może tak do postępu i doskonalenia się, jak do spokoju i zgody z ludźmi i z życiem. Stąd pochodzi, że jeśli z jednej strony poczuwam się do pewnych zdolności, które obowiązują mię do wytrwania w pracy, to z innej znowu wiem, jaki jest zdolności tych wzrost, jaka ich miara, i nie popadam bynajmniej w złudzenia mogące chorobliwie wyprężyć moją miłość własną, a względem ludzi w. niesłuszną gorycz wprawić. To, co już pozéskałam, co mi już udzielonym zostało, uważam za łaskę losu i bliźnich moich, jeśli nie przewyższającą, to z pewnością dorównywającą istotnej wartości tego, co zrobiłam. Dla pierwszego i dla drugich nie ma w sercu moim nie tylko żalu, ale jest wdzięczność wielka. Ileż zdolności kobiecych, bogatszych może, energiczniejszych, niż są moje, przepada marnie śród otaczających je i gnębiących wrogich żywiołów! Ja, która pomimo wszystko dobić się i dotknąć ustami zdołałam zbawczego kielicha wiedzy i pracy, dla której praca ta przemieniła się w źródło nieopisanych rozkoszy twórczych, we wsparcie życia wszechstronne, w towarzyszkę wierną, w drogo[w]skaz ku wszystkiemu, co piękne jest, szlachetne i prawdziwe — nie mam prawa powiedzieć, iż otrzymałam zbyt mało. Część drogi zresztą, jaką ubiegłam, jest tak nieznaczną, lata, które według ogólnego porządku rzeczy do przeżycia mi pozostają, tak długimi, że nic mi zaręczyć nie może, iż nie otrzymam więcej. Tymczasem rada jestem z tego, co już posiadam, i najmniejszego żalu do panów wydawców nie uczuwam za to, że nie uważają mię za literacką powagę i o popularności pism moich wątpią. Aby stać się pierwszą i posiąść drugą, trzeba czasu i pracy więcej, niż ja ich dotąd zużyć mogłam; trzeba; też może uzdolnień wyższych — o czym to ostatnim przyszłość stanowcze wyrzecze: tak lub nie.

Gazety [Polskiej] z powieścią moją nie widziałam jeszcze, bo przychodzi do Grodna, a stamtąd do mnie tylko co tydzień. Wiem wszakże, iż egzemplarz dra Pileckiego z akuratnością wielką celu swego dochodzi, i za łaskawą względność tę Panu szczerze dziękuję.

Chciej Pan przyjąć upewnienia prawdziwego szacunku i równie prawdziwej życzliwości.

El. Orzeszkowa


d. 7 stycznia 1873 r., Grodno

Pismo Szanownego Pana, jak też przy nim załączone honorarium za powieść Na dnie sumienia kompletujące rub[li] sr[ebrem] 300 otrzymałam. Za przeséłkę, a także za towarzyszące jej życzliwe wyrazy serdecznie dziękuję.

Gdy tylko ukończę jaką jednotomową powieść, pośpieszę ją przesłać Szanownemu Panu i nieskończenie będę rada, jeżeli znajdzie ona miejsce w Gazecie Polskiej. Pismo to posiada zawsze moją szczególną predylekcją, figurować zaś w, nim uważam dla siebie za rzecz o tyle przyjemną, o ile pożyteczną i zaszczytną.

Z panią Bobińską koresponduję ciągle, lubo nie często, bo dla załatwiania korespondencji, która w ostatnich czasach rozszerzyła mi się trochę nad miarę, nie zawsze znaleźć mogę dosyć czasu. Wiem przecież, że położenie pani Bobińskiej, opłakane przez lat kilka, od niedawna zmieniło się na lepsze. Pozostaje ona obecnie w domu, z którego mieszkańców jest zadowoloną. W ogóle zacna to osoba, a pokutuje ciężko — zbyt może ciężko — za błąd nierozważnego obejścia się z materialnym dobrem. W pierwszym do niej piśmie nie omieszkam przesłać jej pozdrowień Pana, które zapewne przyjmie z radością, bo niedawno jeszcze znalazłam w liście jej wzmiankę o Panu pełną przyjaznych uczuć i wdzięczności za obdarzanie ją Gaz[etą] Polską.

Przypominam sobie, że i ja także czytając felietony Gazety z moją powieścią myślałam o złożeniu Panu podziękowania, a to mianowicie za zadziwiającą w istocie, poprawną korektę tej powieści. Jeżeli nie mylę się, w dwóch dość jednak obszernych tomach znalazłam dwa lub trzy błędy drukarskie. Jest to na pozór rzecz mała, lecz dla autora niezmiernie przyjemna, mało bowiem jest rzeczy równie przykrych, jak widzenie własnych myśli zmienionych i słów przekręconych. Chociaż tedy wiem, że poprawność ta nie mnie, lecz doskonałość pisma miała na względzie, niemniej jednak — dziękuję.

Tej jesieni i zimy gorzej mi jest jeszcze na zdrowiu jak dawniej. Druskieniki wcale mi nie pomogły. W następnym lecie zmuszoną będę jechać za granicę. Tymczasem ten brak zdrowia, który nie pozwala mi rozrządzać się czasem tak, jakbym chciała i potrzebowała, jest jedyną chmurą obecnej mojej egzystencji.

Chciej Pan przyjąć upewnienia szacunku i wyrazy najlepszych życzeń.

El. Orzeszkowa


d. 23 grudnia 1873 r., Grodno

Szanowny Panie

Piszę tym razem w interesie nie swoim. Proszono mię o udanie się po poradę a może i pomoc do kogoś w danym razie kompetentnego, ja zaś poważyłam się wybrać Pana na ofiarę naszych kłopotów.

Rzecz jest następująca. Zbieraliśmy tu na Litwie składkę dla rodziny śp. Moniuszki. Kwota zebrała się dość okrągła, bo 500 przeszło rubli stanowiąca, dla tych wszakże i owych przyczyn, głównie z powodu oczekiwania na spełnienie obietnic danych przez osoby daleko mieszkające, przeséłka sumy tej dokąd należało spóźniła się tak, żeśmy się ujrzeli zaskoczonymi zamknięciem ogólnej składki i doręczeniem jej, nie wiemy dokładnie komu mianowicie i pod jaką postacią. Owóż, co mamy czynić teraz z zebranymi pieniędzmi? Jakiego użyć pośrednictwa, aby dołączonymi zostały do ogólnie zebranych i dostały się osieroconej rodzinie w takiej samej postaci, w jakiej otrzymała ona tamte? Może Szanowny Pan pozwoli, abyśmy nasz grosz litewski przesłali na Jego ręce, a Pan uczyniłbyś już z nim wedle własnego upatrzenia; jeżeli to za trudne czy z przyczyny oficjalnego zamknięcia składki niebezpieczne, chciej Pan wyświadczyć nam przysługę wielką wskazując kogoś, kto by mógł, chciał i przedstawiał stosowne rękojmie. Przyszła tu komuś (nie mnie) na myśl pani Muchanow; jako zwolenniczka muzyki, a podobno i jedna z promotorek ogólnej składki, chciałaby może rozrządzić odpowiednio i naszą. Czy to myśl praktyczna? Pieniądze w ilości 520-stu czy trochę więcej rubli złożone są u pana Jana Pileckiego, który prośbę swą do Pana o łaskawą radę łączy z moją.

Czy zawiodę się oczekując rychłej odpowiedzi i przebaczenia za udanie się do Pana raczej niż do kogo innego?

Z szacunkiem i życzliwością

El. Orzeszkowa