Listy o literaturze


Listy o literaturze • Eliza Orzeszkowa
Listy o literaturze
Eliza Orzeszkowa
(Niwa, 1873)

Zabierając się do listownej rozmowy z tobą, szanowna publiczności, o rzeczach tyczących się współczesnego nam piśmiennictwa, rozpoczynam ją od zwiastowania ci wieści formułującej się następnymi słowy:

Tegocześni poeci nasi wypowiedzieli wojnę XIX wiekowi! Wieść niewesoła, nieprawdaż? zarazem też ważna niezmiernie.

Kiedy dwie strony do walki z sobą występują, z konieczności nastąpić musi zwycięstwo jednej, a porażka drugiej.

Wiek XIX jest potęgą wielką już przez to samo, że stanowi nieodpartą i nieprzezwyciężoną konieczność dziejową. Poezja również jest wielką potęgą już przez to samo, że jako sztuka stanowi dobroczynny i niezbędny żywioł we wszelkiej dobrze pojętej cywilizacji. Z dwu tych potęg, z których druga wyzwała pierwszą do śmiertelnego boju, która zwycięży, a która znicestwieniu ulegnie?

Wiek XIX znicestwieniu nie ulegnie, jak ulec mu nie może żaden skutek, który urodziwszy się z poprzedzających go przyczyn przebyć musi właściwy sobie zakres trwania, nim z kolei przemieniwszy się w przyczynę stopi się w zrodzonych przez się skutkach. Ani poezja, ani żadne inne potęgi nie są mocne rozkazywać pewnej erze świata, aby nie była, i ludzkość w erze tej żyjącą zrzucić z powierzchni ziemi, aby na niej nie istniała.

Prawdopodobnie tedy w boju przez się wywołanym, zniechęciwszy ku sobie i rozdrażniwszy na się przeciwnika, znicestwieniu ulegnie poezja.

Perspektywa to smutna. Żaden człowiek rozsądny i uczciwy pragnąć nie może upadku tego, co jest upostaciowaniem piękna, wyrazem gorących uczuć i wysokich aspiracji ludzkości, co ludzkość naucza, uszlachetnia i podnosi.

A jednak perspektywa ta sprawdzić się musi, jeżeli wybrańcy i kapłani poetycznej muzy pokazywać będą jak dotąd XIX wiekowi zgrymaszone oblicze, zaciśnięte pięści i marsowe postacie.

Wiek XIX rozgniewa się też z kolei, potem znudzi się, ziewnie i przeciwników swych na falach letejskiej rzeki jako dar drogocenny pośle gwiazdom, aby na zawsze już śpiewali dla tych wyłącznych przedmiotów ukochania swego.

A ziemia i ludzkość żyjąca na niej pozbawioną zostanie jednego z najgorętszych swych natchnień, jednej z najsłodszych swych pociech, jednego z tych klejnotów, które stanowią dziś prawe szczęście i słuszną jej chlubę.

Ty, szanowna publiczności, i ja także jesteśmy mocno zainteresowani w tym boju, który od niedawna staczać się zaczął przed naszymi oczami, w którym przyjmujemy udział nie tylko już jako świadkowie, ale po części i jako sprzymierzeńcy jednej lub drugiej z dwu stron walczących.

Jako tedy zainteresowani w walce i jej rezultatach, posiadamy prawo żądania od strojny, która pierwsza zadęła w róg bojowy, aby raczyła wylegitymować się przed nami z przyczyn i pobudek marsowego swego animuszu, animuszu, który koniec końców sprowadzić może dla cywilizacji naszej stratę wielką, dla pewnych władz ducha naszego zupełne bankructwo.

Posiadamy też prawo przemówienia i do XIX wieku: pokaż się nam w istocie swojej, z pięknościami i szpetnościami swymi, z wielkościami, które cię wywyższają, i ranami, które kalekim cię czynią: z tym, co odbierasz ludziom, i z tym, co im przynosisz, abyśmy ujrzeć i osądzić mogli, twojąż to winą jest, iż odlatuje od nas starodawna towarzyszka i pocieszycielka rodu ludzkiego — poezja, iż przed oczami naszymi gasną światła, a dla uszu naszych milkną dźwięki, które od wieków serca i myśli ludzkie podnosiły ku ideałom piękna, szczęścia i miłości?

Bałwochwalstwo rozkazujące ślepo i niemo uderzać czołem przed istniejącymi na ziemi zjawiskami lub w jaki bądź sposób ustanowionymi powagami, zrzekające się prawa wszelkiej wolnej myśli ludzkiej przysługującego rozbioru i krytyki, zarówno jak bezwzględne potępienia i nienawistne złorzeczenia ze wzgardą i szyderstwem odpychające wszystko, co istnieje pod słońcem, zrzekające się miłości i uwielbienia — mieszkać mogą tylko w pustych głowach i zimnych sercach.

Bez bałwochwalstwa tedy dla epoki, w której żyjemy, ale także bez ograniczonych i bezwzględnych wstrętów okazywanych ku niej przez tegoczesnych poetów naszych, w duchu sprawiedliwości i jednakiej miłości tak dla pokoleń obecnie żyjących, jak dla sztuki, która umierać się zdaje, rozpatrzmy wielki proces pomiędzy dwiema stronami tymi wytoczony, użyjmy rozbioru i krytyki dla poznania tak istoty wielkiego oskarżonego, jak przekleństw, wyrzekań i szyderstw żałosnych oskarżycieli.

Nic pospolitszego nie ma w dzisiejszych czasach jak wyrzekanie na wiek XIX. Każdy, komukolwiek szczęśliwy los nie dopisał w zupełności, ktokolwiek nie czuje się zadowolonym ze świata, ludzkości lub siebie samego, uważa się w prawie zrzucenia wszelkich smutków i niedogodności, częstokroć nawet win i niedołężności swego życia na karb stulecia, śród którego ujrzał światło dzienne.

Kim bywają zwyczajnie lub najczęściej oskarżyciele XIX stulecia? Bywają nimi ludzie rozmaitych wieków, stanów, zajęć i stanowisk w świecie; najliczniejszy przecież ich zastęp rekrutuje się pomiędzy tymi, którzy jeżeli nie trudy i zasługę swego życia, to przynajmniej marzenia swe, słowa mówione i pisane, westchnienia szczere lub wymożone święcą poezji.

Przypomnieć sobie tu trzeba, że jak pomiędzy ptakami są śpiewające i nie śpiewające, tak pomiędzy poetami są wiersze piszący i ich nie piszący. W dzieciństwie jeszcze każdy z nas słyszał od nauczyciela wykładającego dzieje piśmiennictw różnych, a zatem prawiącego nieraz i o poezji, iż nie każdy, kto wiersze pisze, jest poetą, i nie każdy także nie jest poetą, kto wierszy nie pisze.

Otóż stosownie do dwu tych działów, na jakie rozpada się zastęp miłośników i kapłanów poezji, a z których jeden jest biernym niejako, drugi czynnym, wojna przez każdego z nich wypowiedziana XIX wiekowi większe lub mniejsze posiada znaczenie i wywiera wpływy.

Jeżeli dział bierny, ograniczający się na platonicznym wielbieniu muzy i milczącym noszeniu w piersi swej jej obrazu wzdycha i łzy roni, są to prywatne sprawy jego, do których wtrącanie się byłoby mało przydatną robotą.

Wolnoć, Tomku, w swoim domku, mówi przysłowie i jeżeli nie zupełną, to przynajmniej częściową wypowiada prawdę.

Wprawdzie towarzystwo wzdychających tych Tomków niezbyt bywa zabawnym, a przydłuższe nieco z nimi obcowanie mocne jest najweselszemu pod słońcem człowiekowi napędzić melancholii, najserdeczniejszego w świecie miłośnika współczesnej ludzkości wprawić w mizantropię. Jest to nawet punkt kwestii, nad którym chwilę zatrzymać się godzi, choćby dlatego, aby ujrzeć niewidzialną łącznię rozciągniętą pomiędzy poetami milczącymi i niewpływowymi a piszącymi, a więc wpływowymi. Cokolwiek bądź, pierwsi przecież stanowią tę część publiczności, z której łona powstają drudzy, tę sumę serc i głów, które przyklaskują . utworom drugich, i kto wie, gdyby pierwsi pozwolili poodejmować od oczu swych czarne okulary, może by i drudzy ujrzeli się w potrzebie wyzwolić się z woalów szarej mgły, przez które teraz patrzą na świat. Kilka więc słów o poetach nie piszących wierszy.

Wybrałeś się oto, czytelniku, w podróż. Na bryczce czy, przypuśćmy, w powozie, w powozie nawet najpewniej, bo bryczki nasze jak wszelkie rodzaje tortur nie bywają w ogólności kolebkami, ale raczej niszczycielkami poezji, w powozie tedy siedzi obok ciebie sąsiad twój, który także wybrał się w podróż.

Wjechaliście w okolicę nieznaną, po raz pierwszy przez ciebie przebywaną. Rozglądasz się wkoło z ciekawością i spostrzegając na kawałku ziemi, który się oczom twoim przedstawia, jakiś ruch niezwykły, jakiś kipiątek życia, jakieś mrowisko ludności krzątającej się żwawo około jakiegoś mocno ją znać obchodzącego dzieła, czujesz, jak ci krew prądzej w żyłach krążyć zaczyna, jak ci nowe myśli gromadami wlatują do głowy i pełen serdecznego współczucia dla tych pracujących spółbraci, już, już zawołać masz wesołym głosem staroświeckie pozdrowienie: dopomóż Boże! gdy wtem, najniespodzianiej w świecie, słyszysz wychodzące z piersi twego sąsiada przeciągłe westchnienie. Zwracasz ku towarzyszowi podróży swej twarz zdziwioną i oko w oko spotykasz się z obliczem przyobleczonym w czarną chmurę smutku.

— Co to jest? — zapytujesz z niepokojem — co ci jest? czego wzdychasz? czegoś tak posmutniał nagle?

Sąsiad twój milcząco wyciąga rękę i palcem wskazuje ci coś w oddali, w górze.

— Co to takiego? — pytasz — co ukazujesz mi takim tragicznym gestem?

— Czyliż nie widzisz — przemawia towarzysz o smutnym obliczu — patrz! tam w górze!

— Co?

— Kominy fabryczne!

Prawda! tam, środkiem równiny rozciąga się wielka budowa, a wkoło niej to właśnie panuje ów zawrotny wir pracy i ruchu, stąpań, głosów i wołań ludzkich, który przed chwilą niby dotknięcie elektrycznego drutu zatrząsł twą istotą, rzucając w nią nowe i silne prądy życia. Górą, nad dachem budowy wznoszą się istotnie kominy, z nich bucha dym gęsty olbrzymimi kłębami i czarny zrazu, srebrzy się potem, krętym szlakiem lecąc w powodzi słońca pod błękitne niebo. Widok ten znajdujesz ze wszech miar zastanawiającym, dość nawet malowniczym, a w każdym już razie wielce w kraju naszym oryginalnym; coraz mniej pojmujesz westchnienia swego sąsiada.

— Tak — powiadasz — fabryka jakaś, kominy fabryczne... i cóż stąd?

Towarzysz twój ożywia się nagle.

— Co stąd? — woła — nie wiesz? a więc słuchaj! Niedawniej jak przed dziesięcią laty znajdowałem się w okolicy, którą przebywamy w tej chwili. Jakaż różnica, jakież zmiany!

Dawniej równinę tę zalegała cisza głęboka, przerywana tylko szmerem sunących w przestworzu wiatrów lub pieśnią ptaka zawieszonego na gałęzi samotnego dębu. Środkiem równiny drzemały wody zgromadzone we wklęsłościach gruntu i co wieczór odbijając w sobie różową łunę zachodzącego słońca wyglądały jak owe bajeczne zaczarowane jeziora, po których z rozpuszczonym warkoczem blade pływają świtezianki. W oddali różnokształtne wzgórza porosłe karłowatą choiną siniały pod skłonem niebios, a górą, tam gdzie teraz podnoszą się te obrzydliwe dymy, wśród grobowo milczącego przestworza płynęły na rozpiętych skrzydłach stada żurawi. Taką była ta okolica. Dziś cóż tu widzimy? Kamienne mury fabryki stanęły tam, kędy dawniej leżały szyby wód drzemiących, panorama wzgórz zakryta rzędem mizernych domków, będących zapewne mieszkaniami tego mrowiska krzątającej się ludności, turkot maszyn zmącił świętą ciszę dziewiczej przyrody, spłoszone nim ptaki innymi przelatują szlakami, a czarne dymy niby triumfalna chorągiew XIX wieku, kołysząc się w powietrzu, zdają się urągać złotemu słońcu i błękitnym niebiosom. Gdy patrzę na to wszystko, zdaje mi się, jakoby poezja bezpowrotnie uciekła z tej ziemi, a na jej miejscu rozsiadł się potwór zimnej, twardej, brudnej pracy. O! ten wiek XIX, ten wiek postępu!

Ostatnie wyrazy sąsiad twój wymówił z gorzkim, szyderczym śmiechem, po czym umilkł i zadumał się smutnie.

— To prawda — rzeczesz — przyroda dziewicza z ciszą swą i milczącym majestatem cudowne miewa uroki, ale z drugiej strony, cóż czynić mają ludzie rozmnażający się coraz bardziej na powierzchni kuli ziemskiej i zmuszeni dziewiczość powierzchni tej przemieniać w jej uprawę, aby nie umrzeć z głodu, nie krzepnąć od chłodu, a w dodatku jeszcze przez zdobywanie dobrobytu wznosić się moralnie i umysłowo?

— Co mają czynić? oto powiem ci! mają być cnotliwymi, kochać piękno...

— Nędza złą bywa wychowawczynią cnoty, a ludność nieoświecona, głodna, w łachmanach nie tylko piękna żadnego dojrzeć nie jest w stanie, ale sama, gdziekolwiek istnieje, tworzy bardzo brzydką plamę zasłaniającą przed oczyma każdego z miłośników ludzkości najwspanialsze choćby uroki natury.

— Eh! — powiada sąsiad twój z niechęcią i lekceważeniem — wszystko to jest czystym wymysłem XIX wieku. Wiesz przecie o tym, że ptaki niebieskie nie sieją i nie orzą, przecież żyją, a lilije polne nie przędą, a jednak ubierają się w szaty wspanialsze od Salomonowych.

Na tak stanowczy argument nie pozostaje ci nic innego jak odpowiedzieć milczeniem, co spełniasz tym chętniej, że powóz twój wjechał na drogę gładką i szeroką, piękny, wysoki las przerzynającą. Po obu stronach drogi ciągnie się pyszna kolumnada niebotycznych sosen; nieprzeliczone rzędy wspaniałych drzew tych biegną w przeróżne kierunki z pniami ozłoconymi słońcem, z konarami powiązanymi w łuki i sklepienia. Spód przepysznego boru czysty, jakby go kto wymiatał codziennie, mchy tylko zdrowe i zielone ścielą się puszystym kobiercem i młoda dziatwa sosnowa, pielęgnowana widocznie, od zielsk szkodliwych i przybłędów wszelkich pilnie chroniona, strzela w górę młodziutkimi, ale śmiałymi, gładkimi i zdrowymi pniami.

Pomimo ciszy głębokiej, która panuje w tym lesie, znać tu przecież na każdym miejscu czujną i umiejętną rękę ludzką, która te skarby przyrody w moc swoję wzięła i zaprowadziła pomiędzy nimi taki ład, aby nie przepadały daremnie, nie marnowały się w zaniedbaniu, ale owszem przez oddalenie od nieprzyjaznych żywiołów otoczenia pomnażały się i używane na pożytek ludzki wciąż się odradzały.

— Co oni z lasem tym uczynili? — wzdycha nagle towarzysz. — Bywałem ja tu, bywałem dawniejszymi czasy i nie tak wcale jak teraz bór ten wyglądał. Gęstwina tu była taka, że ptakowi przez nią przedrzeć się było trudno, wszystkie gatunki drzew rosły obok siebie jak bracia rodzeni, dzieląc się ze sobą sokami matki-ziemi; spodem ziół leśnych, paproci, jałowcu co niemiara, a mchy to już najróżniejszych kolorów i odcieniów, począwszy od zupełnie prawie białych aż do żółtych, zielonych i prawie czarnych. Twarde nawet pnie sosen były siedliskiem i źródłem życia, bo obrastały je od góry do dołu istoty wyglądające jak bezkształtne gąbki, a jednak żyjące. Wiem wprawdzie, że nowożytni mędrcy zawziętą wydali wojnę tym biednym gąbkom, zowiąc je mianem zgubnych pasożytów; a ja przecież lituję się i nad tymi żyjątkami, Boże stworzenie to przecie, maluczcy i ubożuchni w państwie roślinno-zwierzęcym. Były tu także i przestrzenie otwarte, po wyrąbanych kawałach lasu tu i owdzie pozostałe; oczom podróżnego odkrywały one niebo, a bociany, stojąc na pniach nadgniłych, odbywały śród nich walne swoje sejmy. Teraz gdzie są te wszystkie dzikie i różnolice piękności? Nago tu teraz, wymieciono, wyczyszczono, wygładzono jak w pokoju. Nie ma niepokalanej, dziewiczej natury, nie ma poezji, zamiast nich jest tylko proza XIX wieku!

— Tak, tak — odpowiadasz na długą mowę sąsiada twego — wszystko to prawdą jest, coś powiedział, ale zważ na to, mój drogi, że gospodarstwo leśne zaprowadzające rozumną ekonomikę w używaniu bogactw natury, odtwarzające natychmiast to, co zniszczonym być musiało, odmawiające soków ziemi bezużytecznym roślinom, aby nie zabrakło ich tym, które niezbędnymi są człowiekowi, zabijające pasożyty w celu utrzymania przy zdrowiu i życiu drzew, niszczące różnobarwność mchów wskutek podniesienia gatunku gruntów, że słowem, gospodarstwo takie jedynym jest środkiem przechowania w kraju naszym resztek olbrzymich leśnych bogactw, jakie posiadaliśmy niegdyś i w wielkiej części zmarnowaliśmy przez bezład i brak właśnie gospodarstwa. A przyznaj sam, że zupełne wyniszczenie lasów, jeśliby kiedy nastąpiło, przyniosłoby krajowi naszemu olbrzymie szkody pod względem ekonomicznym, klimatycznym...

— Eh! — wpada ci w mowę sąsiad twój — wszystko to jest czystym wymysłem XIX wieku! Przypomnij sobie przysłowie naszego ludu: Nie było nas był las, nie będzie nas będzie las!

Walny argument ten zmusza cię znowu do milczenia.

Powóz wasz zresztą zajeżdża przed dworzec kolei żelaznej, bo dalszą drogę odbywać macie za pomocą lokomotywy.

Dzwonią raz, drugi, trzeci, pośpieszasz, biegniesz, sadowisz się w pierwszym lepszym wagonie. Lokomotywa rusza naprzód, zrazu powoli, potem prędzej, coraz prędzej, za nią leci długi rząd wagonów, za oknami których w szalonym jakby tańcu przesuwają się, biegną, w oczach ci migocą pola, łąki, lasy, wody, wioski, dwory i puste rozłogi, i ludne miasta. Zda się, że świat cały zamknięty w magicznej latarni leci wraz z tobą drażniąc cię i rozciekawiając coraz nowym obrazem. Żałujesz wprawdzie, że wzrok twój na żadnym z obrazów tych dłużej spocząć nie może, ale myślisz o celu podróży twej, do którego ci pilno, który przyrzeka ci ciekawą nowość, serdeczną radość lub pożądaną naukę i rad temu, że cię siły przyrody ręką ludzką kierowane tak szybko w przestrzeń unoszą, już, już wypowiedzieć masz gorące swe zadowolenie ze zbudowania kolei żelaznej powstałe, gdy w uchu twym rozlega się szept posępny: — Żelazny wiek! szalony! bezrozumny wiek! — szepcze twój sąsiad — wszyscy śpieszą, pędzą, lecą, sami nie wiedząc po co, sami nie wiedząc dokąd!...

— Przepraszam cię, mój drogi — przerywasz z lekką niecierpliwością — ja przynajmniej wiem dobrze, dokąd śpieszę, i wyznam ci otwarcie, że bardzo mi pilno stanąć u celu mego. Pewny nawet jestem, że każda z osób wraz z nami jadących wie dobrze, dokąd, po co jedzie i rada jest pośpiechowi.

— Spieszcie się, śpieszcie! — wzajemnie przerywa ci mowę sąsiad — ja to tylko wam powiem, że gdybyście nie wiem jak szybko chodzili i jeździli, nie zajdziecie i nie zajedziecie nigdzie indziej tylko — do grobu!

— No tak, zapewne! grób jest niezawodnym końcem każdej wędrówki ziemskiej. Ale przed grobem jeszcze tyle jest na świecie rzeczy pięknych, miłych, pożytecznych...

— Których wy nie widzicie jeżdżąc kolejami żelaznymi. Co mi to za podróż! To nie podróże, ale zabijanie ducha, bluźniercze ślizganie się po powierzchni ziemi. Dawniej człowiek, kiedy się wybrał w podróż, to szedł pieszo albo jechał na koniu, no przypuśćmy na bryczce, ale zawsze powoli, z uwagą i rozwagą; miał nad sobą odkryte niebo, a dokoła siebie odkrytą przestrzeń, której każdemu punktowi przyglądał się dokładnie, mógł do woli zmieniać kierunki swej podróży, iść lub jechać tam, gdzie oczy niosły, gdzie wiódł go duch ciekawy i niespokojny. Teraz cóż? Jesteście nie ludźmi jadącymi, ale towarem wiezionym. Siadając do jednej ze skrzyń tych zrzekacie się własnej woli, możecie przebyć świat cały i nic z niego nie zobaczyć, panem waszym jest komin żelazny, a przewodnikiem osmolony maszynista. Możnaż porównać pod względem wdzięku i dusznego pożytku podróż pieszego turysty z tą, którą odbywamy w tej chwili?

— Zapewne — odpowiadasz — pieszy podróżnik uczy się lub raduje już w ciągu swej podróży, gdy podróżujący koleją dąży dopiero tam, kędy zamierzył sobie cieszyć się lub uczyć. Nie widzę przecież, jaką by przeszkodę koleje żelazne stawiły pieszemu lub konnemu podróżowaniu.

W samej rzeczy też nie stawią mu one widać przeszkody żadnej, bo w żadnym wieku ludzie nie wdrapali się na tyle gór, nie zbadali tylu nie znanych przedtem krain, nie zapuścili się tak głęboko w łono ziemi i topiele mórz jak w naszym. Koleje żelazne zresztą, jeżeli w pewnej mierze i stanowią głębszy, niż był przedtem, rozdział, pomiędzy człowiekiem a przyrodą, zbliżają za to ludzi do ludzi...

— Eh! — woła sąsiad twój — przez to ostatnie przynajmniej nie oddają one ludziom przysługi żadnej. W naszym wieku ludzie są tacy... tacy... że lepiej ich nie znać!

Na ostatnie słowa towarzysza swego nie znajdujesz znowu w głowie twej odpowiedzi, ale on ciągnąc dalej rozpaczliwe swe wnioski trąca cię z lekka w łokieć i wskazując palec wyciąga nieznacznie ku jednemu z towarzyszów waszej podróży, jakby służyć on miał za dowód, że w wieku naszym ludzie są tacy... tacy, iż lepiej ich nie znać. — Popatrz tylko na człowieka tego, popatrz — szepcze ci do ucha.

Patrzysz i widzisz szpakowatego jakiegoś poczciwca z bardzo sprytnymi i ruchliwymi oczami, z tuszą w istocie nadmierną nieco, z pulchnymi i rumianymi policzkami, z powierzchownością, słowem, zdradzającą stałe używanie dobrobytu.

— I cóż? — zapytujesz — co tak osobliwego ujrzałeś w człowieku tym? Czy wiesz, kim on jest?

— Tłusty bankier! — wymawia sąsiad i pochyliwszy się spluwa przez okno wagonu.

— Bankier! — powiadasz — a więc dobrze! Słusznym jest przecie i potrzebnym, aby pomiędzy wszelkimi innymi stanami ludzkości znajdowali się i bankierowie.

— Pijawki wysysające krew ludzkości! Midasy opływające w złoto! Bogowie XIX wieku.

Nie miałeś jeszcze czasu odpowiedzieć, gdy pociąg zatrzymał się i do wagonu wszedł nowy podróżnik. Tym razem był to człowiek wysoki, chudy, ze zwiędłą przedwcześnie twarzą i w mocno nadwątlonym ubraniu. Sąsiad twój spogląda na chudego i widocznie biednego człowieka z rodzajem tkliwego współczucia, z miłością niemal.

— Spójrz — oczyma wskazując przybysza szepcze ci do ucha — spójrz na tę ofiarę!

Patrzysz na mizernego biedaka i odpowiadasz:

— To prawda, że jest on niezawodnie ofiarą, ale czyją?

— Czyją? o, trudnoż zgadnąć? jest on ofiarą XIX wieku!

— Jakim sposobem?

— Takim, że musi to być duch jakiś wyższy, który nie mógł pogodzić się z otaczającą go prozą, z maluczkimi zachodami ziemskimi, marzył, tęsknił, cierpiał, aż wiek suchego rozumu i roboczej pracy porwał go w swe szpony i rzucił w ubóstwo, kto wie, może w nędzę!

— A! — rzeczesz — trudna rada! w każdym pono wieku próżniacy nie umiejący nic innego czynić jak tylko wzdychać i marzyć popadali w ubóstwo...

— Próżniacy! — z goryczą uśmiecha się sąsiad twój — lepiej już stokroć próżniakiem być jak tłustym bankierem! Próżniacy! ludzie wyższego ducha, którzy nie mogą pełzać po ziemi na kształt robaków i z życia swego czynić warsztatu wyrabiającego odzież i jadło! Nie próżniacy to są, ale męczennicy, nieszczęsne ofiary utylitaryzmu, pozytywizmu, realizmu, materializmu...

— I wszystkich innych izmów, jakie tylko urodziły się z zepsutego na wskróś łona XIX wieku! — przerywasz śmiejąc się, a chcąc rozmowę zwrócić na weselsze nieco tory, wskazujesz towarzyszowi swemu dwie młode, ładne, strojne panie, które w kąciku wagonu siedząc prowadzą między sobą żywą i częstym śmiechem przerywaną rozmowę.

— O tych przynajmniej nie powiesz, że są ofiarami XIX wieku! Jakie świeże, hoże, świetne!

— Lafiryndy! zalotnice! — szepcze towarzysz twój — godne przedstawicielki XIX wieku!

— Na Boga! cóż im masz ,do zarzucenia?

— Krynoliny, koki, falbany! tiurniury!

— No, już przynajmniej pod tym względem wiek nasz gorszym nie jest od swych poprzedników. Jeżeli znasz historię strojów kobiecych, przypomnij sobie, że w XVIII wieku damy poczęły z nagła takie nosić koafiury, iż musiano we wszystkich domach wszystkie drzwi podwyższać, ponieważ takie, jak były, pomieścić nie mogły wieżyc wznoszących się nad czołami ówczesnych piękności. A panie z czasów dyrektoriatu francuskiego i panowania naszego Stanisława Augusta, które to za całą odzież nosiły... kilka łokci gazy...

— Mój kochany! — z gniewem i oburzeniem woła sąsiad twój — jak możesz, jak śmiesz mówić w ten sposób o świętych prababkach naszych!

W tej samej chwili jedna z towarzyszek waszej podróży pochyla się nieco ku tobie i zadaje ci potoczne jakieś pytanie. Dotąd mało na osobę tę zwracałeś uwagi, teraz jednak patrzeć na nią zaczynasz z bacznością i zajęciem. Ubiór jej prosty jest, choć gustowny, układ spokojny i naturalny, oczy pełne wyrazu inteligencji, sposób mówienia wytworny, uprzejmy i naturalny. W całej postaci kobiety tej widnieje pewna siła moralna, z trudem znać zdobyta, bo pomimo młodości i spokoju twarz jej nosi na sobie wyraźne ślady walk ze światem, a zapewne i z samą sobą. Rad jesteś wielce z rozpoczętej rozmowy, przedłużasz ją i po godzinie dowiadujesz się, że towarzyszka twoja jest kobietą, która pracą własną zdobywa byt dla siebie i starych swych rodziców, że ma młodsze siostry, które sama wychowuje i kształci, że celem podróży, którą w tej chwili odbywa, jest zakupienie w pewnym wielkim mieście książek i innych naukowych materiałów, niezbędnie w jej zawodzie potrzebnych. Po dość długiej rozmowie młoda kobieta usunęła się nieco na stronę i otworzywszy książkę wyjętą z podróżnego woreczka zagłębiła się w jej czytaniu.

Z triumfującą miną zwracasz się do sąsiada twego.

— Cóż? — zapytujesz — ta kobieta przynajmniej nie ściągnie na siebie twych złorzeczeń! Nie jest ona widocznie ani lafiryndą, ani zalotnicą! wykształcona, naturalna, pracowita...

— Lwica! emancypantka! gęś strojąca się w pióra papuzie! uczona kobieta XIX wieku!

— Jak widzę, nie podobna ci dogodzić! Gniewasz się na tamte oto panie za to, że wystrojone i trzpiotowate, na tę, że wykształcona i poważna. Ale uważ przecie, że albo jednym, albo drugim kobieta być musi: albo lafiryndą, albo istotą myślącą; albo lalką, albo pracownicą...

— O! nie mówże mi już tylko o waszych nowoczesnych pracownicach! kobieta powinna być dobrą żoną, matką, gospodynią i basta!

Basta i my powiemy! Aby wyliczyć pretensje, jakie duchy owe, najfałszywiej w świecie poetycznymi zwane, roszczą do XIX wieku, trzeba by odbyć podróż dokoła kuli ziemskiej i zapisać tyle papieru, ile go wyrabiają corocznie wszystkie papiernie europejskie. Począwszy od kominów fabrycznych i gospodarstwa leśnego do tłustych bankierów, nie uznanych duchów wyższych, kobiet płochych lub uczonych, od pierwszego lepszego żebraka, wyciągającego rękę śród publicznej drogi, do pierwszej lepszej karety przebiegającej ulicę miasta, od występku i zbrodni, wypływających z ułomnej natury ludzkiej, do cnoty i zasługi, których pojąć nie są w stanie, wszystko przedstawia dla nich przedmiot wstrętu i obrzydzenia, we wszystkim spostrzegają oni niezdrowy, jadowity owoc zepsutego na wskróś XIX wieku. Wyobraź sobie, czytelniku, że dzień cały, od świtu prawie do późnego wieczora, przepędziłeś wśród zajęć do zawodu twego przywiązanych, wśród zachodów mozolnych materialny byt twój i rodziny twej na celu mających, w kole różnych ludzi i spraw, pomiędzy którymi spotkałeś wiele żywiołów nieprzyjaznych ci, w obcowaniu niemiłych, do przezwyciężenia trudnych. Po dniu tym pracowitym, a może i burzliwym, wróciwszy do czterech ścian cichego twego pokoju, czujesz zadowolenie wewnętrzne z przeświadczenia o dopełnionym obowiązku płynące, wiesz, iż dobrze i słusznie czyniłeś spełniając zadanie, tobie i twoim byt spokojny i niezależny, ogółowi pożytek przynoszące; niemniej jednak ogarnia cię pewne zmęczenie moralne i fizyczne, z uciążliwej pracy, z mnóstwa może przykrych, bolesnych starć i wrażeń powstałe.

Jesteś znużony, smutny trochę i nieco zziębły, pragniesz skrzepić się, rozgrzać, pocieszyć, sięgasz ręką po białą kartę, która przybywszy niedawno do samotnego pokoju twego leży teraz pod światłem lampy i wabi ku sobie wzrok twój szeregiem wierszy czarnych, w których ty spodziewasz się znaleźć uczucia ogniste i myśli promienne.

Ujmujesz pierwszą lepszą książkę lub pierwszy lepszy dziennik z wydrukowaną w nich najświeższą poezją, czytasz i zrazu czujesz się porwany, olśniony potęgą słowa, widocznym talentem poety. Po chwili przecież ogarniać cię zaczyna wątpliwość jakaś, niesmak, głęboka niezgoda rodzi się pomiędzy myślą twoją a słowami tymi, które brzmiące, harmonijne, wyrzeźbione wieją jednak ku tobie zimną, niemiłą pustką, drażnią ci nerwy zamiast je, uspokajać, ostudzają pierś zamiast ją rozgrzewać.

Pragniesz porozumieć się lepiej z poetą i samym sobą, po raz drugi przebiegasz oczami wiersze hucznego i brzmiącego sonetu:

Karłowacieją myśli, gasną serc wulkany;

Dzieje nie brzmią już chórem wiary

archanielskiem,

Wiek rozumu jak tabor ciurów rozpasany,

Opycha brzuch podbitej materii cielskiem.

Wali się posągowy piękna świat — oplwany

Pogardą ciżb, dla których każdy kwiat jest

zielskiem,

A laury wydaje plon żołędzi pożądany itd., itd.

Nie możesz czytać dalej, bo ogarnia cię naprzód niesmak wielki, potem poziewanie usta ci rozdziera. Przewracasz kartkę i na innej stronicy spostrzegasz wydrukowane imię innego poety. — — A! — myślisz — tu może znajdę to, czego potrzebuje myśl moja, stęskniona do pięknego jakiegoś obrazu, serce pragnące silnych i zdrowych uczuć. Czytasz w ujrzanym wierszu strofy następujące:

Midas po uszy brnie w błyszczącym złocie,

Plato mrze z głodu lub chleb z błota grzebie,

Zbrodnia się' 'śmieje w same oczy cnocie,

I by grom nie spadł na jej podłą głowę,

Ma konduktory i banki ogniowe...

Cnota — czcze słowo.

Gdzież jest krzyż Golgoty?

— Jest Bóg na świecie... O! jest! Cielec złoty!

— Znowu więc to samo! — wołasz rzucając książkę. Nie możesz jednak pogodzić się z myślą, że w tegoczesnej poezji nie ma nic, nic z tego, co pogodzić by się mogło z myślą i uczuciami twymi, z myślą i uczuciami nowoczesnego człowieka. Ujmujesz inną kartę papieru. Tu znowu wiersz, a nawet długi. Czytajmy!


Dziś wszystkiego kupisz snadnie

Bo na wszystko jest recepta;

O miksturę' '„na natchnienie"

Fizjologii proś adepta.


Czym chcesz dziecię widzieć swoje:

Kupcem, wieszczem, łotrem, bogiem,

W każdą formę je urobią

Pan pedagog z psychologiem.


Oto wiek nasz na wzniesieniu

Stary, lecz się trzyma dzielnie

Głowę nakrył kapeluszem,

W ręku ściska młot i kielnię.

Co za mina! wielki Boże!

Co za mina jowiszowa!

Czoło z włosów oskubane

Wielkie myśli w głębi chowa itd., itd.

Nie poczytujesz bynajmniej za złe nikomu wyłącznych upodobań jego, ale nie pojmujesz też wcale, jakim prawem twórca wiersza owego, z powodu twoich znowu upodobań, które dzielisz z całym współczesnym ci pokoleniem, obdarzać cię może niezbyt, zaprawdę, pochlebnymi i przyzwoitymi epitetami, dowodzić ci w oczy, iż myśli twe skarłowaciały, a ognie serca twego zgasły, iż jesteś niczym więcej jak tylko jednym z „rozpasanych ciurów". Uważasz wreszcie, że twórcy ogromnej większości znanych ci tegoczesnych wierszy za główny cel pisania swego i najwyższe zadanie swej poezji uznali łajanie najbezwzględniejsze i najniemiłosierniejsze. Jeżeli bowiem posiadasz majątek odziedziczony lub, broń Boże! pracą własną zgromadzony, czymże wedle nich jesteś? oto ni mniej, ni więcej tylko „Midasem grzęznącym po uszy w złocie". Jeżeli zaś przeznaczenie rozkazało ci przenosić niedostatek i energicznie zaradzać mu zarobkiem rąk twoich, czymże jesteś znowu? oto „Platonem chleb grzebiącym z błota". To zaś, że grom niebieski nie spadł dotąd „na twą głowę" zawdzięczasz tylko i wyłącznie piorunochronowi wystawionemu u wrót twego mieszkania. A jeżeli wypadkiem jesteś kupcem, fabrykantem, bankierem, no, to już taki z ciebie potwór straszliwy, że prócz „cielska, zielska, błota i złota" poezja tegoczesna nic nie dopatrzy w tobie ni około ciebie. Możesz być najuczciwszym w świecie człowiekiem, serce posiadać pełne miłości dla rodziny, bliźnich, kraju; możesz cierpieć nieraz strasznie, walczyć ciężko, upadać, powstawać, słowem: zawrzeć w życiu twym cały szereg tych scen, tajemnych, lecz tragicznych, posępnych lub wzniosłych, które w mniejszej lub większej mierze składać się muszą zawsze na poemat i dramat każdego ludzkiego żywota; jeżeli zaś jesteś kupcem, nic nie pomoże ci, biedaku! Poeta tegoczesny, jeżeli zapyta kiedy rodziców, czym widzieć pragną syna swego, wyrazy pytania swego uszykuje w sposób następujący: „kupcem, wieszczem, łotrem, Bogiem"? czyli że kupiec jest takim zupełnie przeciwstawieniem wieszcza, jak łotr — Boga; czyli że kupca z wieszczem taka dzieli przestrzeń, jaka leży pomiędzy łotrem a Bogiem; czyli na koniec, arytmetyczną formułą poetyczną tę paralelę wyrażając kupiec ma się tak do wieszcza, jak łotr do Boga, za czym idzie, że kupiec równa się łotrowi, a wieszcz... nie śmiem ciągnąć dalej wniosków i porównań, aby nie popełnić bluźnierstwa.

Tegocześni poeci utrzymują, że świat ich otaczający, taki, jakim uczynił go duch XIX wieku, nie udziela dostatecznego bodźca ich fantazji, zbyt ciasne przedstawia im pole do upatrywania i odtwarzania poetycznych obrazów, w lodowe kleszcze ujmuje ich uczucia, nie zawierając w sobie nic, co by godnym ich było, co by w szeroki, twórczy i trwały płomień rozniecić je mogło. Co do przyrody, jest ona wedle mniemania poetów tych zepsutą i oszpeconą dymami podnoszącymi się z kominów fabrycznych, gospodarstwem leśnym, posługującą się machinami przy uprawie gruntów i tym podobnymi działaniami lub wynalazkami. Przemysł, geometria, ekonomia społeczna zepsuły, oszpeciły pierwotną piękność przyrody; jest to w tegoczesnej poezji rzecz znana i uznana, nieodmiennie ustanowiona i w komunał żadnego rozbioru nie cierpiący przemieniona. Mógłby tu wprawdzie ktoś zarzucić, że jeżeli idzie o nasz mianowicie kraj, kominy fabryczne, sznury miernicze, machiny siejące i orzące, błonia sztucznie osuszone lub skrapiane, niezbyt jeszcze natrętnie spotykają wzrok podróżnika poety, że w kraju naszym istnieją jeszcze tu i owdzie rozłogi ręką ludzką nie tknięte lub przez nią w sposób pasterskie czasy przypominający zużytkowane, lasy albo dziewicze niemal, albo bezładnie wzrastające i również bezładnie niszczone, szyby wód stojących, drzemiących i cuchnących, spieczone skwarem czoła piaszczystych wzgórz itd.

Aby wszakże ujrzeć to wszystko, trzeba o kawał drogi od każdego z mniej więcej wielkich miast kraju odjechać; tegocześni zaś poeci nie lubują się znać w podróżach zapoznanie się z krajem, o którym i dla którego śpiewają, na celu mających. Aby móc zadecydować o stanie, w jakim znajduje się tegoczesna przyroda, dosyć im jest podobno znać ulice miasta, w którym się żyje, chodzić po nich dużo, a niekiedy minąwszy je odbyć po okolicy objętej promieniem wielkiego miasta przechadzkę lub przejażdżkę. Od czegóż zresztą są książki?

Po dniu spędzonym śród ulicznego pyłu i gwaru poeta wstępuje w progi cichej komnaty swojej i zdjąwszy z półki ten lub ów tomik czyta w nim, jako w Belgii grunta zostały w prawidłowe kwadraty porznięte, rowami prawidłowe linie kreślącymi otoczone, drzewami w prawidłowych odstępach wzrastającymi osadzone; jako w Anglii na całą powierzchnią kraju gęstą sieć kolei żelaznych rzucono, a w każdym oku żelaznej sieci kamienny gmach fabryki jakiejś wzniesiono, a nad każdym dachem z tych gmachów tyle kominów zbudowano, że „kadząc w nos XIX wiekowi dymem z węgla kamiennego", pokrywają one czarną osłoną błękity niebios i złoty blask słońca; jako w Prusach dziewiczo przedtem rosnące lasy rozmierzono, podzielono i rozgatunkowano, ścisłe w nich granice dla niszczącej siekiery naznaczono, spróchniałą lub nieużyteczną roślinność z gruntu wykorzeniono, a natomiast młodymi latoroślami szerokie przestrzenie pokryto itd.

O wszystkim tym czyta poeta w tomiku wziętym z półki, a Belgia, Anglia, Prusy, Bawaria i różne inne tym podobne krainy łączą się w wyobraźni jego z biedną naszą ziemicą, na której, Bóg widzi, jak wiele jeszcze dziewiczej dzikości pozostało we wszystkich działach przyrody, od głazu aż do człowieka. Ponieważ jednak przyrody kraju naszego nie można tak dokładnie nauczyć się z książek jak przyrody Belgii, Anglii, Szwajcarii itd., bo mniej jakoś ludzie o niej piszą, pozostaje ona na zawsze w wyobraźni poety i w tworach jego rodzoną siostrą tej, jaką gdzie indziej tak szkaradnie pokrzywdziły i oszpeciły one dymy i machiny, rowy, sznury i koleje. Nic też nie ma dziwnego, jeżeli zasiedziały w rodzinnym swym kącie mieszkaniec Podlasia, Polesia, Litwy, Żmudzi lub Wołynia, czytając o wszelkich świętokradztwach, jakie przemysł dokonywa na przyrodzie, o wszystkich zniszczonych pięknościach i poniżonych majestatach pierwotnej przyrody, obejrzy się dokoła siebie ze zdziwieniem, ogarnie okiem kępiaste łąki i zupełnie pierwotnie zasiane niwy, smętne spojrzenie zapuści w głębiny swych na wpół bezładnie wyrąbanych, na wpół zaś spróchniałymi i. chorymi pniami napełnionych lasów, wsłucha się w klekot bociani, puści wzrok za lecącym swobodnie stadem żurawi, przez otwory dachu swego porozmawia z błękitem niebios i mrugnie ku złotym gwiazdom, po czym przypominając sobie na nowo wszystko, co czytał o „dymach z węgla kamiennego", machinach, „siejących, żnących i orzących", gmachach fabrycznych błękity zasłaniających, o zburzonych gniazdach bocianich i spłoszonych stadach żurawich, zżymnie się nieco na poetę i z żałosną skargą w głosie zawoła: „Gdzież on widział to wszystko? na Boga! u nas wszystkiego tego nie ma dotąd! Czyliż poezja przemieniła się w bajkę przeznaczoną do straszenia dzieci przed nożem, którym gracko i zwinnie wywijają starsi ich bracia?"

Obwinianie to tedy społeczności naszej o grzechy, których ona, niestety! nie popełniła dotąd lub co najwięcej, popełniać zaczyna dopiero, wyrzekanie na zatratę pierwotnych wdzięków przyrody tam, gdzie na ogromnej większości przestrzeni jest ona zupełnie jeszcze pierwotną, zawiesza tegoczesną poezją naszą w pustym przestworzu odbierając jej wszelkie miejscowe znaczenie i miejscową wartość. Z innej przecież strony zważywszy, że według zdania niektórych estetyków najdoskonalszym dziełem sztuki jest to, które nie nosząc na sobie piętna żadnej wyłącznej miejscowości i żadnej wyłącznej epoki posiada cechy wszechmiejsc i wszechczasów — gotowi jesteśmy uznać poemat wyklinający przemysł w kraju, w którym tenże przemysł znajduje się dopiero w pieluchach, za arcydzieło poezji.

Uznać także możemy poemat taki za zbawienną przestrogę udzieloną społeczeństwu, za dowód niejako wieszczego odgadywania przyszłości. W istocie bowiem, jeżeli kraj nasz przedstawia dotąd szerokie przestrzenie, których nie naruszała machina i nie owiał „dym z węgla kamiennego", wielkie zachodzi prawdopodobieństwo, że dziewiczy stan ten rodzimej przyrody naszej długo nie potrwa. Zastępy zimnych i płytkich prozaików, którym niwy porosłe chwastami, domy o dziurawych dachach, wody drzemiące w powiciu zielonej pleśni, wybladłe od nędzy twarze, zgięte od trudów nad siły karki i uśpione lub poczerniałe wśród ciemności duchy ludzkie nie wydają się arcypoetycznymi przedmiotami; zastępy tych zimnych i płytkich prozaików, którzy wyobrażają sobie, że wraz z dobrobytem przybywa oświata, a z oświatą tylko w parze iść może poczucie i zrozumienie dobra i piękna, wyrastają jakby spod ziemi, parci i napełnieni duchem swego czasu

Ziemię, co dotąd święta i dziewicza

Kryła swe skarby przed ciekawym okiem...

...I jak westalka szła (!) wstydliwym krokiem (?!)...

przerabiać zaczynają na: „grecką Frynę obnażoną", zimnym nożem „krają śnieg jej łona" i „dłoń opierają na jej biodrze nagim".

Nie mylą się tegocześni poeci nasi w wieszczych swych przewidywaniach. Jeżeli sami nie naruszymy dziewiczości rodzimej przyrody naszej, nie owładniemy „cielskiem materii", nie obejmiemy w posiadanie tych skarbów, które ziemia kryje przed nieciekawym dotąd okiem naszym, inni uczynią to za nas wkrótce. Wtedy rodzima poezja nasza przebłaganą chyba zostanie w swym gniewie, a nam wolno będzie, szczycąc się mianem arcypoetycznego społeczeństwa, sporządzić sobie z białej kory brzozowej stosowną ilość fujar i nad rzekami nie dla nas toczącymi fale miodu i złota pasać trzody panów naszych. [...]