<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Loo-loo
Pochodzenie Córa nocy
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1930
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Mariusz Taylor
Tytuł orygin. Winged Blackmail
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LOO — LOO


Peter Winn siedział w swym gabinecie, wygodnie rozparty w fotelu. Oczy miał zamknięte. Pogrążył się całkowicie w zadumę. Rozważał szczegóły planu pewnej kampanji, którą chciał przeprowadzić w najbliższej przyszłości, mając zamiar unicestwić w ten sposób koterję wrogich mu finansistów. Główny pomysł przyszedł mu do głowy ubiegłej nocy. Teraz obmyślał dalsze szczegóły planu, pomniejsze detale. Dążył do rozciągnięcia swych wpływów na pewną strefę górnej części kraju. Urządzenie dwóch składów głównych oraz kilku agencyj pozwoliłoby mu owładnąć pewną linją, której nazwy nie wymienimy tutaj, linji, która w rękach Winna mogła stać się kluczem do całej sieci głównych dróg. Plan był tak prosty, że Winn omal nie roześmiał się głośno, kiedy nagle przyszedł mu do głowy. Cały pomysł był właśnie zbyt mało skomplikowany i nic dziwnego, że nie wpadli nań jego przebiegli a odwieczni konkurenci.
Nagle drzwi gabinetu otworzyły się. Wszedł mężczyzna w średnim wieku. Miał binokle i bardzo zmęczone oczy. W ręku trzymał otwartą kopertę i wyjęty z niej list. Był to sekretarz Petera Winn. Przeglądanie, sortowanie i klasyfikacja korespondencji, nadchodzącej do pryncypała, należały do jego obowiązków.
— Ten list przyszedł z ranną pocztą — usprawiedliwiał się z dyskretnym uśmiechem. — Treść jest oczywiście bez znaczenia. Przypuszczałem jednak, że dobrze będzie pokazać go panu.
— Proszę przeczytać — polecił Peter Winn, nie otwierając oczu.
Sekretarz odchrząknął.
— Datowane 13-go lipca. Adres nie wskazany. Stempel poczty z San Francisco. Naogół zupełnie niegramatyczne. Pisownia fatalna. Oto tekst.
Pan Peter Winn.
Posyłam panu z szacunkiem przez ekspres gołębią wartającego dużo pieniędzy. Jest to loo-łoo“.
— Co to jest loo-loo? — wtrącił Peter Winn. Sekretarz zachichotał dyskretnie.
— Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że to musi być jakiś przymiotnik. Dalej pisze tak:
Proszę wypuścić go na wolność wraz z kilkoma banknotami tysiącdolarowemi. Jeśli pan usłucha, to nie będę się panu więcej naprzykrzać. W przeciwnym razie będzie pan mieć wielkie zmartwienie“.
— To już wszystko. Podpisu brak. Sądziłem, że list ten rozweseli pana.
— Czy gołąb przybył? — spytał Peter Winn.
— Nie pytałem nawet.
— Więc proszę się dowiedzieć.
Służbisty sekretarz powrócił w przeciągu pięciu minut.
— Tak jest, proszę pana. Przybył dziś rano.
— Proszę mi go przynieść.
Sekretarz miał zupełnie szczerą chęć potraktować całą sprawę jako dobry żart, ale Peter Winn, obejrzawszy gołębia nabrał zdania wręcz odmiennego.
— Proszę spojrzeć na tego gołębia — mówił do sekretarza. — Widzi pan tę niezwykłą długość ciała, tę wspaniałą szyję? To jest prawdziwy pocztowiec. Nie ręczę czy widziałem kiedykolwiek równie pięknego. Jakie potężne ma skrzydła, co za muskuły. Nasz anonimowy korespondent nazywa go loo-loo. Korci mnie żeby zatrzymać tego gołębia.
Sekretarz zachichotał.
— Dlaczegóżby nie? Przecież nie pośle go pan z powrotem do autora listu.
Peter Winn potrząsnął głową.
— Owszem odpiszę mu. Nie boję się nikogo. Nawet tego anonimowego szaleńca.
Wziął wąski skrawek papieru, napisał na nim zwięzłe zdanie, składające się z czterech słów: „idź pan do djabła“, zaopatrzył w swój podpis i włoży do małej rurki, przytwierdzonej do nogi ptaka.
— Teraz wypuścimy go na wolność. Ale! Gdzie jest mój syn? chciałbym żeby zobaczył lot tego gołębia.
— Jest na dole, w warsztacie. Spędził całą noc przy maszynie, a zrana kazał sobie przynieść tam śniadanie.
— Skręci sobie jeszcze kiedy kark — zauważył Peter Winn nawpół gniewnie nawpół z dumą, poczem udał się na werandę.
Stanął na najwyższym stopniu szerokich wschodów i podrzucił pięknego ptaka wysoko w górę Gołąb zatrzepotał się w powietrzu, zakołował niezdecydowanie, poczem wzbił się jak strzała.
Znajdując się na pewnej wysokości jeszcze zdawał się wahać. Potem widocznie opanowując kierunek, skierował się na wschód, lecąc ponad dębami, które porastały całą okolicę, czyniąc ją podobną do parku.
— Wspaniale, wspaniale — mruczał Peter Winn. — Doprawdy chciałbym mieć tego gołębia z powrotem.
Ale Peter Winn był człowiekiem bardzo zajętym. W głowie miał tak dużo wielkich planów, a czasu mało, stanowczo za mało. Szybko też zapomniał o tym małym wypadku. Jednak w trzy dni potem oficyna jego podmiejskiej willi wyleciała w powietrzu. Wybuch nie był zresztą wielki i nikt z mieszkańców nie odniósł ran, ale oficyna legła w gruzy. W głównym budynku większość szyb wyleciała z okien, pozatem było dużo ogólnych strat. Na drugi dzień rano pierwszy prom z San Francisco przywiózł pół tuzina detektywów, a w kilka godzin później sekretarz w stanie najwyższego podniecenia wpadł do gabinetu swego szefa.
— Przybył, przybył — wymamrotał, ciężko od dychając i ocierając pot z czoła.
— Kto przybył? — spytał Peter Winn.
— Ten... ptak... loo-loo.
Finansista zrozumiał.
— Czy przejrzał pan już dzisiejszą pocztę?
— Zabierałem się właśnie do tego, proszę pana.
— Więc zabierz się pan. Przypuszczam, że musi tam być nowy list od naszego tajemniczego przyjaciela, hodowcy gołębi pocztowych.
List znalazł się rzeczywiście.
Wielce Szanowny Panie, — pisał anonimowy autor — zechciej pan łaskawie nie robić ze mnie warjata. Gdybyś pan usłuchał, pańska willa nie wyleciałaby w powietrze. Przy niniejszym więc mam zaszczyt posłać panu tego samego gołębia. Proszę zaopiekować się z nim starannie, za co z góry dziękuję. Proszę zatem przywiązać mu do nogi pięć banknotów tysiącdolarowych i wypuścić go. Nie karmić go zupełnie. Proszę też nie próbować śledzić dokąd leci. Zna on już teraz dobrze drogę i przyleci prędzej. Proszę wykonać to wszystko zupełnie, inaczej biada panu“.
Tym razem Peter Winn rozgniewał się naprawdę. W korespondencję się nie bawił, natomiast zawołał detektywów i zgodnie z ich radą obciążył gołębia śrutem. Pamiętał, że poprzednio kierunek lotu ptaka wiódł na wschód przez zatokę. Wynajął więc najszybszą motorówkę z Tiburon, która miała udać się w pościg za ptakiem jeśli ten ostatni i tym razem poleci nad wodą.
Ale balast, którym obciążono gołębia był zbyt wielki. Siły ptaka wyczerpały się szybko. Gołąb nie doleciał nawet do wybrzeża. Wówczas popełniono nowy błąd, zanadto zmniejszając balast. Gołąb niezwłocznie wzbił się bardzo wysoko, zorjentował w kierunku i poszybował na wschód, nad zatoką San Francisco. Potem poleciał wprost nad Wyspą Anielską i tu właśnie załoga motorówki straciła go z oczu, gdyż musiała okrążać wyspę.
Tej nocy uzbrojona straż patrolowała posiadłości Petera Winn. Wybuchu nie było. Jednakże już nad ranem finansista otrzymał telegraficzną wiadomość o spłonięciu w Alameda domu jego siostry. W dwa dni potem gołąb przybył z powrotem. Tym razem nadesłano go za frachtem w czemś co wyglądało na beczkę od kartofli. Jednocześnie nadszedł nowy list.
Czcigodny Panie. To ja zniszczyłem dom pańskiej siostry. Niebezpiecznie jest zadzierać z djabłem co? Przyślij pan teraz dziesięć tysięcy. Ceny na rynku mają tendencję zwyżkową. Ale wogóle jakoś tam idzie. Niech pan nie obciąża gołębia balastem. To nie jest żaden wyścig handicapowy. Zresztą pan nie może udać się za nim w pościg. Jest to więc bezużyteczne, jak również okrutne względem ptaka“.
Peter Winn gotów już był uznać się za pokonanego. Detektywi ujawnili zupełną bezsilność. Przytem finansista obawiał się zemsty tego człowieka. Chodziło mu o bezpieczeństwo i życie osób bliskich i drogich. Telefonował nawet do San Francisco aby przysłano mu dziesięć tysięcy dolarów w grubszych banknotach. Ale Peter Winn miał syna. Był to Peter Winn młodszy, który również jak ojciec odznaczał się mocno osadzoną szczęką, a w oczach miał tę samą stanowczość. Liczył zaledwie dwadzieścia sześć lat, był jednak mężczyzną w każdym calu. Dla finansisty był on niewyczerpanem źródłem obaw i dumy. Z czynów syna się chlubił, ale jednocześnie dręczyło go ustawicznie widmo przedwczesnej i tragicznej śmierci młodzieńca.
— Czekaj, papo. Nie posyłaj tych pieniędzy — rzekł Peter Winn młodszy. — Mój samolot № 8 już jest gotów, ja zaś ostatnio wydoskonaliłem mój sposób zmniejszania powierzchni skrzydeł. Pewien jestem, że wywoła on zupełny przewrót w lotnictwie. Trzeba tylko dążyć do osiągnięcia największej szybkości i zredukowania roli wielkich powierzchni skrzydeł tylko do startu i utrzymania się na wysokości. Opanowałem i jedno i drugie. Osiągnąwszy wysokość zmniejszam powierzchnie. Jest to środek niezawodny. Im więcej zmniejsza się powierzchnię tarcia tem większą osiąga się szybkość. Langley ustalił to prawo, ja zaś zastosowałem je w praktyce. Mogę więc wzbić się kiedy powietrze jest zimne i pełne dziur, mogę latać i wtedy, kiedy jest ogrzane. Zaś możność dowolnego zmieniania powierzchni skrzydeł aeroplanu, pozwala mi osiągać prawie każdą szybkość, szczególniej przy tym nowym silniku Sangster-Endholm.
— Przepowiadam ci chłopcze, że skręcisz ty sobie kark pewnego dnia — zabrzmiała nie dodająca bynajmniej odwagi odpowiedź ojca.
— Tatku, słowo daję, że dojdę do szybkości dziewięćdziesięciu mil na godzinę. Nawet więcej. Będę w stanie osiągnąć całą setkę. A teraz posłuchaj. Jutro właśnie miałem zamiar zrobić próbę. Mogę jednak uczynić ją nawet dzisiaj. Przecież to wszystko razem nie zabierze mi nawet dwóch godzin czasu. Wylecę więc dziś popołudniu. Schowaj zatem pieniądze, daj mi natomiast gołębia. Polecę za nim aż do gołębnika, w którym się wylągł. Zaczekaj chwilę, tatku, zaraz pogadam z moim mechanikiem.
Zbiegł na dół do warsztatu i w oderwanych, zwięzłych zdaniach wydał odpowiednie polecenia robotnikom. Sposób, w jakim je wydawał przypadł ojcu do gustu. Poczuł, że jego jedynak jest nieodrodną latoroślą starego dębu, a Peter Winn nie nazbyt nisko cenił wartość tego ostatniego.
Punktualnie co do minuty młodzieniec w dwie godziny potem gotów był do odlotu. Na biodrze jego wisiał wielkokalibrowy rewolwer, z podniesionym bezpiecznikiem, gotowy do natychmiastowego użytku. Po dokładnem zbadaniu wszystkich części aeroplanu usadowił się wygodnie w siodełku. Puścił w ruch silnik. Rozległy się odgłosy eksplozyj gazu, zawarczało śmigło, wspaniały samolot potoczył się po łące i wzbił majestatycznie w powietrze.
Lotnik, w miarę stopniowego osiągania wysokości, zataczał szerokie koła, zawracał i manewrował. Widać było, że przygotowuje się do prawdziwego startu w tym wyścigu.
Start ten zależał jednak od gołębia, którego na dole trzymał Peter Winn starszy. Tym razem ptaka nie obciążono żadnym balastem. Zamiast śrutu przymocowano mu do nogi pół jarda jasnej wstążki. Uczyniono to w celu ułatwienia lotnikowi pogoni. Peter Winn wypuścił ptaka. Nie bacząc na lekki balast w postaci wstążki gołąb wzbił się w powietrze dość łatwo. W ruchach jego nie było żażnej niepewności. Drogę odbywał już dwa razy i znał dobrze kierunek.
Na wysokości kilkuset stóp zawrócił raptownie i poszybował wprost na wschód. Aeroplan wówczas skręcił również i podążył wślad za ptakiem. Teraz dopiero rozpoczął się prawdziwy pościg. Peter Winn starszy, patrząc przez lunetę, zauważył że gołąb wyprzedza samolot. Niebawem jednak spostrzegł coś innnego jeszcze. W wyglądzie aparatu zaszła nagła zmiana. Powierzchnie jego skrzydeł zmniejszyły się raptownie. Aeroplan począł osiągać swą najwyższą szybkość. Wielki szerokoskrzydły aparat stał się niedużym, łudząco podobnym do sokoła monoplanem, balansującym na długich i nadzwyczaj wąskich skrzydłach.
Lotnik sam zdumiał się, wykonawszy te zmiany w swej maszynie. Była to pierwsza próba nowego pomysłu. Był przygotowany, że ze zmniejszeniem powierzchni skrzydeł nastąpi powiększenie szybkości. Nie przypuszczał jednak, by zdołał osiągnąć tak zdumiewającą szybkość. Przeszła wszelkie jego oczekiwania. Zanim zdążył sobie zdać z tego dokładnie sprawę, już znalazł się nad gołębiem.
Mały ptak, przerażony nagłem zjawieniem się tego największego sokoła, jakiego widział kiedykolwiek, niezwłocznie wzbił się wzwyż. Postąpił zgodnie z ogólnym zwyczajem gołębi, które zawsze dążą do osiągnięcia tą drogą przewagi nad drapieżnikami.
Monoplan zataczając wielkie kręgi podążył ws ad za ptakiem, wzlatując coraz wyżej i wyżej w błękity. Z ziemi nie można już było dojrzeć gołębia. Stał się niedostrzegalnym i lotnik starał się nie tracić go z oczu. Aby wzbić się jeszcze prędzej w górę zmniejszył jeszcze więcej powierzchnię skrzydeł swego aparatu. Tak ofiara jak i prześladowca wzlatywali wciąż wyżej. Wreszcie gołąb idąc za instynktem spadł raptownie i uderzył w to, co uważał za grzbiet goniącego go napastnika. To jedno natarcie wystarczyło mu w zupełności. W gładkiej, płóciennej powierzchni skrzydeł aparatu nie znalazł widocznie życia. Przestał więc wzlatywać ku górze i poszybował znów na wschód.
Gołąb pocztowy w przelocie może wykazać nadzwyczajną wprost szybkość, przeto Peter Winn niebawem odczuł potrzebę ponownego zmniejszenia powierzchni skrzydeł aparatu. I znów przekonał się, ku swej radości, że wyprzedza gołębia. Z dalszem manewrowaniem nie kwapił się. Wiedział już, że jest panem wyścigu. Od chwili kiedy nabrał tego przekonania, poczęła mu się na wargi cisnąć pewna znana piosenka. Nucił ją już potem bez przerwy, a zupełnie zresztą nieświadomie przez cały czas przelotu. Piosenka rozpoczynała się zwrotką:

„Jakoś idzie, jakoś idzie,
Wszak mówiłem ci, że jakoś idzie.

Ale przelot nie był tak zupełnie pozbawiony przeszkód. Powietrze w najlepszym razie jest niepewnem środowiskiem. W pewnej chwili aparat został porwany przez potężny prąd powietrzny. Lotnik poznał niezwłocznie mocarny podmuch wiatru, wiejącego od rozwartej paszczy Golden Gate. Prąd wciągnął przedewszystkiem prawe skrzydło jednopłatowca. W następnej zaś chwili cały aparat stał się igraszką groźnego podmuchu, który podrzucał go to tu to tam, grożąc przewróceniem. Ale lotnik zwolnił hamulec i szybko, ale przezornie wykręcił kąty skrzydeł, zniżył przedni ster kierunku, poczem przerzucił ster wysokości, aby zwrócić aparat przeciwko wiatrowi. Zdołał wreszcie wyrównać go. Lotnik jednak wiedział, że znajduje się teraz całkowicie na fali niewidzialnego prądu, uporządkował przeto kąty skrzydeł, zmniejszył znów ich powierzchnię o dalsze kilka jardów i wreszcie puścił się znowu w pogoń za gołębiem, który, korzystając tymczasem z chwilowej trudności sytuacji swego prześladowcy, odleciał już dość daleko.

Gołąb szybował w kierunku wybrzeży hrabstwa Alameda. Zbliżył się do nich właśnie w chwili, kie-dy Winn miał nowy wypadek. Dostał się mianowicie w dziurę powietrzną. Nie było to dlań właściwie nic nowego. W poprzednich swych lotach niejeden raz już wpadał w takie dziury. Ta jednak była większą od napotykanych dawniej. Spadał z oczami wlepionemi we wstążkę, przytwierdzoną do nogi gołębia. Ten barwny skrawek materji mówił mu o gwałtowności spadania aparatu. Lotnik spadał z tem znanem uczuciem ściskania w żołądku, które pamiętał jeszcze z tych czasów, kiedy będąc małym chłopcem próbował jazdy na szybko wznoszących się elewatorach. Zgłębił jednak wszystkie tajemnice awiacji i wiedział dobrze, że aby wzbić się wzwyż należy niekiedy wprzódy opaść wdół. Powietrze odmówiło utrzymania jego aparatu. Zamiast więc walczyć bezskutecznie i narażać się na dalsze niebezpieczeństwo z powodu braku oparcia, poddał mu się w zupełności. Natężywszy uwagę do ostatecznych granic, pewną dłonią zniżył przedni ster wysokości i jednopłatowiec nagle dał nurka w tę pustkę. Spadał teraz jak kamień. Z każdą chwilą szybkość upadku zwiększała się w przerażający sposób. Ale lotnik dążył tą drogą do opanowania sytuacji. Ratował się. Potrzebował na to zresztą tylko chwili. Nadeszła wreszcie. Lotnik przełożył stery i raptownie Wymknął się i pustki, osiągając jednocześnie równowagę.
Znów więc pogonił za gołębiem, który na wysokości pięciuset stóp przeleciał nad miastem Berkeley i skierował się w stronę wyżyny Contra Costa. Młody Winn spostrzegł rozrzucone w dole bloki starej swej uczelni, Uniwersytetu Kalifornijskiego, poczem wzbił się znów do góry aby dopędzić ptaka.
Jeszcze nad temi samemi wzgórzami Contra Costa omało że nie poniósł awarji. Gołąb leciał teraz nisko tuż nad gęstym gajem eukaliptusów. Gaj ten był solidną zaporą dla wichury. Nagle ptak zatrzepotał się gwałtownie i poderwał o jakieś sto stóp wzwyż. Winn domyślił się zaraz przyczyny tego zjawiska. Silny wiatr zachodni bił w zwartą ścianę gaju. Gołąb został porwany przez powrotną falę roztrącającego się powietrza. Widząc to lotnik znów uciekł się do swego wypróbowanego już środka. Zmniejszył szybko powierzchnię skrzydeł, a jednocześnie zniżył przód aparatu, aby spotkać i rozbić powracającą falę. Pomimo tego jednopłatowiec został jednakże podrzucony o jakieś trzysta stóp w górę. Ale już w następnej chwili wydobył się z tej niebezpiecznej sfery.
Gołąb minął jeszcze dwa dalsze łańcuchy wzgórz. Wreszcie Winn spostrzegł, że ptak opada na ziemię. Zobaczył otwartą polankę na zboczu wzgórza. Stała tam niewielka chata. Lotnik odetchnął na widok tej polany. Była nietylko nader dogodna dla wylądowania, ale prócz tego ze względu na spadzistość terenu ułatwiała wzbicie się w powietrze.
Na widok powracającego gołębia z chaty wyszedł człowiek, trzymający w ręku gazetę. Widocznie zdziwiło go burczenie silnika aeroplanu Winna. Spojrzał w górę i dostrzegł wielki jednopłatowiec, składający właśnie skrzydła do wylądowania. W następnej chwili aparat osiadł na ziemię, potoczył kilka jardów i zatrzymał w odległości jednej stopy od właściciela chaty. Zdziwienie tego ostatniego zamieniło się w przestrach. Ujrzał lotnika, siedzącego spokojnie na siodełku aparatu i mierzącego doń z rewolweru. Na ten widok rzucił się do ucieczki. Zanim jednak zdążył dopaść do węgła swego domostwa, lotnik strzelił. Kula trafiła w nogę uciekającego. Krzyknął strasznie i runął na ziemię.
— Czego pan chce odemnie? — spytał posępnie lotnika, stojącego nad nim z lufą wycelowanego rewolweru.
— Zapraszam pana na małą przejażdżkę moim nowym jednoplatowcem — odparł Winn. — Zaręczam panu, że jest to doskonały aparat. Prawdziwy loo-loo.
Ranny nie oponował długo. Ten dziwny przybysz operował wysoce przekonywującemi argumentami. Idąc za wskazówkami Winna, popartemi błyszczącą lufą rewolweru, zaimprowizował sobie bandaż i przewiązał nim ranną nogę. Winn pomógł mu wgramolić się na maszynę, poczem poszedł do gołębnika i zabrał stamtąd ptaka z wstążką, przywiązaną do nogi.
Więzień okazał się nadzwyczaj posłusznym. Po oderwaniu się aparatu od ziemi siedział spokojnie. Był przerażony. Będąc zwolennikiem skrzydlatego szantażu, nie posiadał żadnych zdolności do latania. Zerkając na mknące w dole ze straszliwą szybkością lądy i morze, nie odważył się napaść na swego gnębiciela, nie bacząc na to, że ten ostatni miał teraz zajęte obie ręce.
Odczuwał całą bezsilność swego położenia wśród przestworzy.
Peter Winn starszy, badając horyzont przez silną lunetę, dostrzegł nareszcie jednopłatowiec, wyłaniający się nad wyspą Anielską. W kilka minut później finansista zakomunikował detektywom, że w aeroplanie prócz pilota znajduje się pasażer. Wreszcie aeroplan wylądował tuż przed samą willą.
— Udał mi się ten pomysł zmniejszania powierzchni — krzyknął młody Winn, zeskakując z siodełka. — Jest doskonały. Widziałeś, tatku, mój start? Wprost pędziłem w powietrzu za gołębiem. Jakoś to idzie, tatku. Mówiłem ci przecież, że to jakoś idzie.
— No, dobrze — odezwał się ojciec. — Ale kogóż to przywiozłeś z sobą?
Młody lotnik obejrzał się. Spostrzegł więźnia i przypomniał sobie nagle.
— Ach, ten? To jest przecież nasz hodowca gołębi. Przypuszczam, że policja zaopiekuje się nim teraz.
Peter Winn bez słowa odpowiedzi uścisnął mocno dłoń syna. Potem począł pieścić gołębia, którego mu podano. Jeszcze raz potrząsnął rękę syna i znów popieścił pięknego ptaka. Odezwał się dopiero w chwilę potem.
— Wystawić aparat mojego syna na widok publiczny — rzekł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Jerzy Mariusz Taylor.