Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.


W miesiąc, czy później, gdy Jim w odpowiedzi na rozmaite pytania starał się powiedzieć uczciwie całą prawdę o przeszłych wypadkach — wyraził się tak o parowcu: „Przeszedł tak łatwo przez to, co było, jak wąż ślizgający się po kiju”.
Określenie to było dobre: pytania miały na celu zbadanie faktów, a śledztwo odbywało się w policyjnym gmachu, w jednym z portów wschodnich. Jim stał na wzniesieniu, w klatce świadków, z pałającemi policzkami, w chłodnej, obszernej izbie; wysoko nad jego głową umieszczony wentylator poruszał się miarowo, a z dołu spoglądały ku niemu oczy z ciemnych twarzy, białych twarzy, czerwonych twarzy, twarzy skupionych, oczarowanych, jak gdyby wszyscy ci ludzie, siedzący w równych rzędach na wązkich ławach, byli pod wpływem hypnozy głosu jego. A był on donośny, brzmiał zadziwiająco dla własnych jego uszu, był to jedyny dźwięk słyszalny na świecie, gdyż te okrutnie wyraźne pytania, wydzierające jego odpowiedzi, zdawały się kształtować same w bólu i rozpaczy, a wewnątrz piersi jego dochodziły do niego bolesne, a milczące, jak okrutne pytania sumienia własnego. Tam, za tą salą sądową słońce pali wewnątrz wieje wiatr z wielkich wentylatorów, wywołując dreszcze, wstyd cię pali, spojrzenia tych utkwionych oczu sprawiają wrażenie ostrza sztyletu. Twarz prezydującego urzędnika, gładko wygolona i i niewzruszona, patrzała na Jima, trupio-blada, w otoczeniu dwu czerwonych twarzy urzędników morskich. Przez szerokie okno, pod sufitem umieszczone, spływało światło na głowy i ramiona tych trzech ludzi i oni odcinali się wyraźnie w tem półświetle wielkiej sali sądowej, gdzie audytoryum zdawało się być złożone z ruchomych cieniów. Domagali się faktów. Faktów! Domagali się od niego faktów, jak gdyby te fakty mogły wszystko wytłómaczyć!
— Gdy przyszedłeś do przekonania, że zetkniecie się z czemś pływającem, powiedzmy z jakąś resztką rozbitego okrętu, kapitan kazał ci pójść na przód parowca, by się przekonać, czy nie został uszkodzony. Czy sądziłeś, że siła zderzenia mogła to zrobić? — spytał urzędnik, siedzący na lewo.
Miał cienką, w podkowę podciętą brodę, wystające kości policzkowe, a oparłszy oba łokcie na stole, składał i rozkładał grube palce, patrząc na Jima badawczemi, niebieskiemi oczyma; drugi, ciężki, pogardliwie wyglądający mężczyzna, rozparty w krześle, wyciągnął na całą długość lewą rękę i delikatnie bębnił palcami po bibule leżącej przed nim; po środku nich prezydujący siedział prosto w wysokim fotelu, głowę lekko na ramię pochylił, ręce złożył na piersiach; obok kałamarza stały kwiaty, w szklance wody zanurzone.
— Nie — odparł Jim. — Powiedziano mi, by nie wołać nikogo i nie robić żadnego hałasu z obawy wywołania paniki. Uważałem tę ostrożność za konieczną. Wziąłem jednę z lamp, wiszących pod płótnem i poszedłem na przód parowca. Otworzyłem klapę i usłyszałem bulgotanie wody. Spuściłem lampę jak mogłem najgłębiej i przekonałem się, że otwór do połowy wypełniony wodą. Wiedziałem już, że tam w dole musi być wielka dziura. — Umilkł.
— Tak — rzekł gruby urzędnik, uśmiechając się do bibuły; palce jego nieustannie skakały po papierze, nie wywołując stuku.
— Nie pomyślałem jeszcze o niebezpieczeństwie. Mogłem być trochę oszołomiony; wszystko to się stało tak spokojnie, tak nagle. Wiedziałem, że w parowcu niema innego spojenia, tylko tam w dziobie, gdzie pusta przestrzeń dzieli dno od dolnego pokładu. Wróciłem do kapitana, by mu to powiedzieć. Natknąłem się na drugiego maszynistę, który podnosił się z ziemi u stóp drabiny, wiodącej na pomost; zdawał się oszołomiony i powiedział mi, iż prawdopodobnie ma lewe ramię złamane; potknął się na jednym stopniu, a ja go wyprzedziłem.
Krzyknął: — Boże mój! to zgniłe, zardzewiałe żelaztwo rozpadnie się za chwilę, a przeklęty parowiec pójdzie na dno, jak bryła ołowiu!
Odepchnął mnie prawą ręką, wyprzedził i drapiąc się po drabinie — krzyczał. Lewe ramię wisiało bezwładnie. Zdążyłem za nim, by widzieć, jak kapitan rzucił się na niego i powalił go na plecy. Nie bił go więcej; pochylił się tylko nad nim, mówiąc gniewnie, lecz cicho. Zdaje mi się, że mówił mu, dlaczego u dyabła nie zatrzymał maszyny, zamiast wrzeszczeć na pokładzie.
Słyszałem jak powiedział.
— Ruszaj się! Leć, prędzej!
Przeklinał wciąż. Maszynista spuścił się po drabinie i poleciał, jęcząc przytem boleśnie...
Jim mówił powoli; przypominał sobie wszystkie szczegóły szybko i z nadzwyczajną dokładnością; mógłby stworzyć jakby echem te jęki maszynisty dla lepszego objaśnienia tych ludzi, domagających się faktów.
Po pierwszych chwilach buntu zrozumiał, że tylko drobiazgowe świadectwo wyprowadzi na wierzch rzeczywistą okropność całej tej sprawy.
Fakty, których ci ludzie tak się gwałtownie domagają, były widoczne, zrozumiałe dla zmysłów, zajmowały swoje miejsca w przestrzeni i czasie; stworzyły całość mającą zarysy, wyraz swój, skomplikowany wygląd, mogący być zapamiętany oczami, a obok tego coś niewidzialnego, jakiś kierowniczy duch zatracenia zamieszkiwał tam, jak złośliwa dusza we wstrętnem ciele. Koniecznie chciał to wyjaśnić. To nie była zwykła sprawa, wszystko w niej było niezmiernej doniosłości, a na szczęście, pamięta wszystko doskonale.
Chciał wypowiedzieć wszystko dla miłości prawdy, a może także i dla własnego dobra; i gdy mówił z rozmysłem, umysł jego krążył i krążył wokoło grupy faktów, co zbiły się, ogarniając go całego, aby go odciąć od reszty ludzi; był istotą, jakby uwięzioną w ogrodzeniu o wysokich palach, rzucającą się to tu, to tam, szukającą słabszego miejsca, szczeliny jakiejś, otworu, by módz się wyśliznąć i uciec. Ta nadzwyczajna czynność umysłowa sprawiała, że chwilami wahał się w swych odpowiedziach...
— Kapitan przebiegał pomost nieustannie; wydawał się dość spokojny, potknął się tylko kilkakrotnie; raz, chcąc mu coś powiedzieć, stanąłem naprzeciw niego, wpadł na mnie, jak gdyby był zupełnie ślepy.
Nie dał mi żadnej określonej odpowiedzi na moje sprawozdanie. Mruczał do siebie; schwytałem parę słów, brzmiących coś jak: „przeklęta para”! „piekielna para”! Myślałem...
To do rzeczy nie należy; rzucone ostre pytanie przerwało mowę jego jakby bolesnym ciosem, i poczuł się bardzo zniechęconym i zmęczonym.
Już, już przychodził do tego — a teraz, brutalnie do zmilczenia zmuszony, musi odpowiadać tak, lub nie.
Odpowiedział uczciwie krótkiem: „Tak, zrobiłem to”, i piękny na twarzy, potężnie zbudowany, z młodością i blaskiem w oczach, trzymał się prosto i pewnie, gdy dusza wiła się w nim.
Musiał odpowiedzieć jeszcze na jedno pytanie, tak niby ścisłe, a tak bezużyteczne — i znów czekał.
W ustach miał taką suchość, jak gdyby jadł pył, gorycz i słoność, jak po wypiciu wody morskiej. Otarł wilgotne czoło, przesunął język po spalonych wargach, zimny dreszcz przeszedł mu po plecach.
Gruby urzędnik spuścił powieki i bębnił bez hałasu, obojętny, ponury; oczy drugiego, po nad ogorzałemi, złożonemi palcami, zdawały się jaśnieć dobrocią; prezydujący pochylił się naprzód; jego blada twarz znalazła się w pobliżu kwiatów, potem pochylając się na ramię fotelu, wsparł głowę na dłoni.
Wiatr z wentylatorów muskał głowy, spadał na tuziemców o ciemnych twarzach, na Europejczyków, siedzących w mundurach tak obcisłych, że zdawały się przylegać jak skóra; służba sądowa, opięta w długie, białe surduty, uwijała się wzdłuż murów, biegając nagiemi stopami tak cicho, jak gdyby nie ludźmi, lecz cieniami była. Czerwone pasy i czerwone turbany dodawały im malowniczości. Oczy Jima, błąkając się w chwilach milczenia, spoczęły na człowieku białym, siedzącym zdala od innych, z twarzą chmurną, zmęczoną, ale oczami spokojnemi, patrzącemi prosto, ciekawie i jasno.
Jim znów dał odpowiedź i miał ochotę krzyknąć
— Ale po cóż to? po co?!...
Tupał zlekka nogą, zagryzł wargi i spojrzał w dal. Spotkał się z oczami białego człowieka. Spojrzenie na niego zwrócone nie miało tego hypnotycznego wyrazu, jak inne. Był to akt inteligentnej woli. Jim, między dwoma pytaniami, zapominał się tak dalece, iż znalazł czas na myśl.
Ten człowiek — myślał — patrzy na mnie, jak gdyby za mojemi plecami widział kogoś, czy coś. On musiał tego człowieka gdzieś widzieć — może na ulicy. Pewny jest, że nigdy z nim nie rozmawiał. Od wielu, wielu dni nie rozmawiał z nikim, milczał, prowadząc długie z sobą samym rozmowy, jak więzień, w klatce zamknięty, lub rozbitek puszczy. Teraz odpowiada na pytania, niemające żadnego znaczenia, chociaż z celem są stawiane, ale wątpi, czy kiedykolwiek rozmawiać znów będzie. Dźwięk jego własnych zeznań potwierdzał z góry powzięte mniemanie, że mowa już mu nie jest więcej potrzebną. Ten człowiek tam zdaje się rozumieć jego beznadziejne położenie.
Jim spojrzał na niego, później odwrócił się energicznie, jak gdyby pożegnał się z nim ostatecznie.
Później, nieraz, w rozmaitych stronach świata będąc, Marlow okazał się chętnym do pamiętania o Jimie.
Może to było po obiedzie, na werendzie, udrapowanej nieruchomą zielonością, ozdobionej kwiatami, w głębokim zmroku, upstrzonym błyszczącemi końcami cygar. Wydłużone trzcinowe fotele zajęte były wszystkie. Tu i owdzie błysnęło nagle czerwone światełko, roztaczając blask na palce ociężałej ręki, na część spokojnej twarzy, lub zapalało iskierkę w myślących oczach, ocienionych cząstką gładkiego czoła; z pierwszem wypowiedzianem słowem ciało Marlowa wyciągnęło się w fotelu i pozostało zupełnie nieruchome, jak gdyby duch jego cofnął się w czasy minione i przemawiał ztamtąd przez jego usta.