Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.


— Ach! tak, byłem obecny przy tem badaniu — rzekł — i do tej pory nie przestałem się dziwić, po co tam poszedłem. Skłonny jestem do wierzenia, że każdy z nas ma anioła-stróża, jeżeli zgodzicie się z tem, że każdy z nas ma również swego złego ducha. Chcę, byście to przyznali, gdyż nie mam ochoty wyróżniać się od innych, a wiem, że posiadam go — złego ducha — chcę powiedzieć. Nie widziałem go, rozumie się, ale mam na to dowody. Siedział on sobie we mnie, a będąc złośliwej natury, pchnął mnie, bym wmieszał się w tego rodzaju sprawę. W jaką sprawę? — pytacie. — No w to badanie, w to śledztwo, gdzie niespodziewanym, szatańskim sposobem wystąpiłem przeciw ludziom najrozmaiciej skalanym, którzy na mój widok rozpuścili swe języki, by mi czynić swe szatańskie zwierzenia, jak gdybym nie mógł sam sobie czynić zwierzeń, jak gdybym — na Boga! — nie posiadał dość wiadomości o sobie, dręczących duszę moją do końca życia, a chciałbym wiedzieć, co zrobiłem, by na taką łaskę zasłużyć. Oświadczam, że mam tyle własnych spraw na głowie, co i każdy człowiek, a pamięć mam tak dobrą, jak przeciętny pielgrzym na tym świecie; widzicie więc, że nie jestem wyjątkowem naczyniem do zbierania zwierzeń ludzkich. Więc pocóż mam mówić? chyba dla zabicia czasu po obiedzie. Karolu, kochany chłopcze, obiad twój był wyjątkowo doskonały, w rezultacie ci oto ludzie uważają spokojnego robra za coś męczącego, wysiłku potrzebującego. Pogrążyli się w twych dobrych fotelach i myślą sobie: „nie chce nam się ruszać, niech Marlow opowiada.”
— Opowiadać! niech i tak będzie. Łatwo opowiadać o panu Jimie po dobrej uczcie z pudełkiem przyzwoitych cygar pod ręką, w chłodny, gwiaździsty wieczór, mogący kazać najlepszemu z nas zapomnieć, że jesteśmy tu na to tylko, by cierpieć, a skłonić do wędrówki po przez światła, licząc się z każdą minutą i krokiem, wierząc, że wydobędziemy się przyzwoicie u jej kresu, wyczekując małej pomocy od tych, o których się łokciami ocieramy. Rozumie się, że tu i owdzie są ludzie, dla których całe życie jest jakby jedną godziną poobiednią, spędzoną z cygarem w ustach: łatwe, przyjemne, puste, może ożywione jakąś słabą walką, zapomnianą, zanim się jej koniec usłyszało, jeżeli wogóle jest jaki jej koniec.
Moje oczy spotkały jego oczy po raz pierwszy w czasie tego badania. Trzeba wam wiedzieć, że znajdowali się tam wszyscy, jakimkolwiek sposobem z morzem związani, dlatego, że sprawa ta była znaną powszechnie od chwili, gdy doszedł nas ten tajemniczy telegram z Adenu. Mówię tajemniczy, gdyż takim był w pewnym sensie, chociaż zawierał nagi fakt, tak nagi i wstrętny, jak wstrętnym być może fakt jakiś. Cała marynarka mówiła tylko o nim. Tego dnia zrana, gdym się ubierał, usłyszałem poprzez ścianę, jak mój Parsee Dubash szwargotał z zarządzającym gospodarstwem okrętowym o Patnie, popijając, w drodze łaski, herbatę w spiżarni. Gdy znalazłem się na wybrzeżu, spotkałem znajomego, a pierwsze jego słowa były: „czy słyszałeś kiedy o czemś podobnem?” Jeden, drugi, trzeci to samo powtarzał, to uśmiechając się cynicznie, to patrząc smutnie, to klnąc, zależnie od swego charakteru.
Zupełnie obcy ludzie poufale zagadywali do siebie jedynie w celu wyładowania swych myśli; każdy pracujący w mieście zachodził do knajpy, by tam przy kieliszku pomówić o tej sprawie; słyszałeś o tem w porcie, w sklepach, od agentów, od białych ludzi, od tuziemców, metysów, od każdego nawpół nagiego rybaka, siedzącego na kamiennych stopniach. Były oburzenia i żarty, a przedewszystkiem nieskończone dysputy o tem, co się też z nimi stało. Tak rzeczy stały przez parę tygodni, czy więcej, i to, co było tajemniczego w tej sprawie, stało się tragicznem, zaczęło górować nad wszystkiem i gdy pewnego pięknego poranku stałem w cieniu przy schodach portowego gmachu, ujrzałem czterech ludzi, idących ku mnie wybrzeżem. Rozmyślałem przez chwilę, zkąd oni się tu nagle znaleźli, gdy raptem, mogę powiedzieć, krzyknąłem do siebie: „Oto oni!” Tak, to oni byli z pewnością, trzej dziwni ludzie, a jeden tak szeroki w pasie, jak człowiek żyjący niema prawa być; właśnie wysiedli, dobrze napasieni z parowca, który przybył w godzinę po wschodzie słońca. Nie mogło być omyłki; poznałem tego hulakę, dzierżawcę Patny, od pierwszego rzutu oka; był to najtłuściejszy człowiek, jakiego te błogosławione podzwrotnikowe krainy nosiły. Przed dziewięciu miesiącami natknąłem się na niego w Samarango. Jego parowiec ładowano w Roads, a on nadużywał tyrańskich instytucyj państwa niemieckiego i wlewał w siebie piwo od rana do wieczora, dzień w dzień, w składzie trunków De Junghi.
Ten De Jungha za każdą butelkę brał dukata, nie mrugnąwszy nawet okiem, ale w końcu wziął mnie na bok i krzywiąc swą pomarszczoną twarz, oświadczył mi w zaufaniu: „Interes interesem, ale patrząc na tego człowieka, kapitanie, mdłości mnie porywają! Tfu!” Patrzyłem na niego, nie ruszając się z miejsca.
Wysunął się trochę naprzód, słońce padając na niego, dziwnie uwydatniało jego brzuch. Przywiódł mi na myśl małego słonia, chodzącego na tylnych nogach. Wspaniale był też ubrany, w nocne, brudne ubranie w pasy jaskrawo zielone i pomarańczowe, słomiane poranne pantofle pokrywały nagie stopy, czyjś zbyt mały, bardzo brudny kapelusz, przywiązany był sznurkiem na czubku wielkiej jego głowy. Łatwo zrozumieć, że taki człowiek nie łatwo może znaleźć takiego, coby mu swego ubrania chciał użyczyć.
Otóż biegł on pośpiesznie, nie patrząc ani w prawo, ani w lewo, przeszedł obok mnie i w niewinności serca pośpieszył do biura portowego, złożyć zeznania, raport, czy jak tam to nazwiecie.
Okazało się, że w pierwszej instancyi zwrócił się on do głównego dyrektora okrętów.
Archibald Ruthvel właśnie przyszedł i jak opowiada, miał zacząć gorączkową pracę porządnem natarciem uszu swego pomocnika.
Może kto z was znał go — uprzejmy mały Portugalczyk, metys, z chudą szyją, wiecznie noszący się z nadzieją otrzymania czegoś jadalnego od kapitanów okrętowych, jakiś kawał solonej wieprzowiny, worek biskwitów, kartofli, czy coś podobnego.
Po jednej podróży pamiętam, dałem mu żywą owcę, pozostałą z zapasów okrętowych, nie dlatego, bym potrzebował, by coś dla mnie zrobił, nie mógłby, wiecie to dobrze, ale dlatego, że ta jego dziecinna wiara w święte prawa łapówki wzruszała mnie.
Była ona tak silną, iż stawała się piękną.
Rasa — dwie rasy razem — i klimat... Zresztą — wszystko jedno. Wiem, gdzie mam przyjaciela na życie całe.
Otóż Ruthvel opowiadał, że właśnie palił kazanie, zapewne o oficyalnej moralności, gdy usłyszał jakiś ruch za plecami, a odwróciwszy głowę, spostrzegł — takie są jego słowa — coś okrągłego, olbrzymiego, przypominającego ogromną beczkę cukru, owiniętą w pasiastą flanelę, rzuconą na środek biura jego.
Oświadczył, iż tak był zdumiony, że przez czas jakiś nie pomyślał, że ta rzecz jest żywa, siedział i dziwił się, w jakim celu i jakim sposobem przedmiot ten postawiono przed jego biurkiem. W drzwiach, prowadzących do przedpokoju, tłoczyli się ci, co w ruchu utrzymują wentylatory, służba policyjna i rozmaitego rodzaju gapie wyciągali szyje, prawie włazili na plecy jeden drugiemu. Zupełne zbiegowisko.
Tymczasem ten jegomość zdołał rozwiązać i ściągnąć kapelusz z głowy i z lekkim ukłonem zbliżył się do Ruthvela, który mówił mi, że ten widok był tak niepokojący, że jakiś czas słuchał, zupełnie nie mogąc zrozumieć, czego to zjawisko żąda od niego. Mówiło głosem ostrym, ponurym i powoli zaczął się Archibald dorozumiewać, że tu przedstawiają mu wypadek z Patną. Mówił on, że jak tylko zrozumiał, kto przed nim stoi, źle mu się zrobiło, ale prędko opanował się i krzyknął:
— Cicho! — Nie mogę słuchać tego. Idź do pana pomocnika. Ja nie mogę słuchać cię. Kapitan Elliot, to właśnie człowiek, jakiego potrzebujesz. Tędy, tędy. Skoczył, przebiegł wzdłuż pokoju, pokazywał, ciągnął; tamten zdziwiony, lecz posłuszny z początku, ulegał mu, ale przy drzwiach prywatnego biura jakiś instynkt zwierzęcy rzucił go w tył i sapać zaczął, jak przestraszony byk.
— No, cóż tam? — Puść mnie pan! Co tam?
Archibald, nie słuchając, otworzył szeroko drzwi.
— Właściciel Patny! — krzyknął.
— Wejdź, kapitanie.
Widział, jak zajęty pisaniem starzec tak gwałtownie podniósł głowę, iż spadły mu okulary z nosa; zatrzasnął drzwi i pobiegł do biurka, gdzie rozmaite papiery czekały na jego podpis; ale mówił, że hałas w sąsiednim pokoju był tak straszny, że nie mógł dostatecznie skupić myśli, by przesylabizować własne nazwisko. Archibald jest najwrażliwszym dyrektorem na obu półkulach.
Oświadczył, iż zdawało mu się, że rzucił człowieka w paszczę zgłodniałego lwa. Hałas był wielki, to nie ulega wątpliwości. Słyszałem go na dole i miałem pewne dane do sądzenia, że rozchodził się po całej esplanadzie.
Stary ojciec Elliot miał ogromny zapas słów i umiał krzyczeć, a nic go to nie obchodziło, na kogo krzyczy. Krzyczałby na samego wice-króla.
Miał zwyczaj powtarzać: — Doszedłem tak wysoko, jak tylko mogłem, pensyę mam zapewnioną. Złożyłem sobie małą sumkę, a jeżeli nie podoba im się moje pojęcie o obowiązkach, mogę sobie doskonale pójść do domu. Starym jestem człowiekiem i zawsze mówiłem, co myślę. Dbam tylko o jednę rzecz, chcę, by moje córki zamąż wyszły, zanim ja oczy zamknę.
Miał małego bzika na tym punkcie. Trzy jego córki bardzo były przystojne, chociaż zadziwiająco do niego podobne, a gdy zrana zbudził się, czarnem patrząc okiem na ich matrymonialną przyszłość, całe biuro czytało to w jego oczach i drżało, gdyż, jak mówili, z pewnością kogoś pożre na śniadanie.
Ranka tego nie jadł renegata, ale jeżeli mogę wyrazić się w metaforze, pożuł go na drobne kawałeczki i — a! wyrzucił go napowrót.
Także za chwilę ujrzałem jego monstrualny brzuch, schodzący pośpiesznie z góry i zatrzymujący się o parę kroków przedemną.
Potwór zatrzymał się widocznie dla namysłu; wielkie purpurowe policzki drżały. Obgryzał palce i po chwili, ujrzawszy mnie, rzucił długie zukosa spojrzenie.
Trzej jego towarzysze stworzyli małą grupę i zatrzymali się w pewnem oddaleniu. Był tam o żółtej cerze mały mężczyzna, z ręką na temblaku, i jakaś długa osobistość w ubraniu z niebieskiej flaneli, tak sucha jak drzazga, z obwisłemi siwemi wąsami, oglądająca się wokoło z wyrazem ogłupienia. Trzecim był, prosto się trzymający, szeroki w plecach młodzieniec, z rękami w kieszeniach; odwrócił się tyłem od swych towarzyszów, rozmawiających z wielkiem ożywieniem. Patrzył na pustą esplanadę.
Jakiś trzęsący się wózek stanął naprzeciw grupy i woźnica, zakładając prawą nogę na kolano, oddał się krytycznemu oglądaniu swych palców. Młodzieniec, nie ruszając się, nie podnosząc nawet głowy, patrzył w przestrzeń, słońcem zalaną. W takich okolicznościach pierwszy raz ujrzałem Jima. Wyglądał tak obojętnie i niedostępnie, jak tylko młodzi wyglądać mogą.
Stał tam czysty na sobie i na twarzy, mocno trzymając się na nogach, słońce nie świeciło chyba jeszcze nad bardziej obiecującym chłopem; a patrząc na niego, wiedząc wszystko, co on wie i trochę więcej jeszcze, byłem tak zły, jak gdybym odkrył, że on chce coś wydrzeć ze mnie przy pomocy rozmaitych wykrętów.
Jak on może wyglądać tak krzepko i zdrowo? Pomyślałem sobie: dobrze, jeżeli tego rodzaju człowiek może tak się shańbić... czułem, że mogę zerwać kapelusz z głowy i deptać po nim z serdecznego zmartwienia, jak to widziałem, że robił Włoch, właściciel barki, gdy idyota majtek nie umiał sobie poradzić z kotwicą, zarzucając ją w przystani, napełnionej okrętami.
Widząc go tak spokojnym i pewnym siebie, zadawałem sobie pytanie: czy on głupi — czy też zatwardziały?
Zdawało się, że za chwilę zacznie gwizdać wesołą piosenkę. A zwróćcie tylko uwagę, że nic a nic nie interesowało mnie zachowanie się tamtych. A przecież osobistości te były przedmiotem gawęd; publicznych i miały stanąć teraz przed sądem.
— Ten stary waryat, łotr, nazwał mnie psem! — rzekł kapitał Patny.
— Nie wiem, czy on mnie poznał — przypuszczam, że tak — w każdym razie oczy nasze się spotkały. Oczy jego iskrzyły się. Ja uśmiechałem się; pies, był to najłagodniejszy epitet z tych, co doszły moich uszu przez otwarte okna.
— Zrobił to? — spytałem wskutek dziwnej niezdolności utrzymania języka.
Skinął głową, gryzł znów palce i przeklinał nagle podniósł głowę i patrząc na mnie z ponurą i bezczelną pasyą — zawołał:
— Ba! — ocean Spokojny wielkim jest przyjacielu! — Wy, przeklęci Anglicy, możecie sobie robić, co wam się podoba; ja wiem, gdzie się znajdzie miejsce zawsze dla takiego jak ja człowieka; znają mnie dobrze w Apia, w Honolulu, w...
Zatrzymał się, namyślając, a ja bez wielkiego wysiłku mogłem sobie wystawić gatunek ludzi, którzy go dobrze znali w tamtych okolicach. Nie chcę robić z tego tajemnicy, że sam znałem niejeden okaz podobny. Są chwile takie, że człowiek musi postępować tak, jakgdyby mu słodko było w każdem towarzystwie. Znałem chwile takie, a co więcej, nie będę udawał, że bolałem nad tą koniecznością, gdyż znaczna część tego złego towarzystwa, pozbawiona moralności — co mówię? — moralnych póz, była dwa razy tak pouczająca, a dwadzieścia razy zabawniejsza od zwykłego szanowanego złodzieja, którego wy wszyscy sadzacie przy stole bez rzeczywistej konieczności, z przyzwyczajenia, tchórzostwa, z dobroci serca, z tysiąca niezrozumiałych lub nizkich powodów.
— Wy, Anglicy, jesteście wszyscy łajdakami — mówił szczeciński Australczyk. Nie mogę sobie przypomnieć teraz, jaki przyzwoity port na wybrzeżu Bałtyku był gniazdem tego szacownego ptaka.
— Kto wy jesteście, żeby wrzask podnosić? Co? Powiedzcie mi. Nie jesteście lepszym od innych narodem, a tamten, stary łajdak, śmiał mnie wymyślać.
Grube jego cielsko drżało na nogach, zdających się być słupami; drżał cały od stóp do głowy.
— Wy, Anglicy, to tylko potraficie: wrzask podnosicie dla najmniejszej rzeczy, dlatego, że nie urodziłem się w waszym przeklętym kraju. Odebrać moje świadectwa! A bierzcie je! Nie potrzebuję świadectw. Człowiek taki, jak ja, nie potrzebuje waszych verflucht świadectw. Pluję na nie! — Plunął.
— Ja zostanę amerykańskim obywatelem — krzyczał, tupiąc, przestępując, suwając nogami, jak gdyby chciał uwolnić się od niewidzialnej a tajemniczej siły, nie pozwalającej mu odejść z tego miejsca. Tak się rozgrzewał, że szczyt jego okrągłej głowy parował.
Ta nie tajemnicza siła trzymała mnie na miejscu: ciekawość jest najsilniejszem uczuciem i ona nie dawała mi odejść, chciałem zobaczyć, jakie wrażenie wywoła to wszystko na młodym chłopcu, który stał z rękami w kieszeniach, plecami zwrócony i patrzył poprzez gazony esplanady na żółty portyk hotelu Malabar, z miną człowieka, wybierającego się na spacer, gdy tylko przyjaciel jego gotów będzie. Taką miał minę, a to było wstrętne.
Czekałem, by go ujrzeć zgnębionego, pomieszanego, przeszytego nawskroś, wijącego się jak ćma na szpilce, a zarazem bałem się to zobaczyć, jeżeli rozumiecie myśl moją. Nic okropniejszego, jak patrzeć na człowieka, który był schwytany nie na zbrodni, ale na więcej niż zbrodniczej słabości. Najzwyczajniejszy rodzaj hartu ducha nie pozwala nam stać się zbrodniarzami w rzeczywistem słowa tego znaczeniu; to wskutek nieznanej słabości, może podejrzewanej tylko, jak w niektórych częściach świata, podejrzewacie, że pod każdym krzakiem kryje się zdradliwy wąż — wskutek słabości ukrytej, świadomej lub nieświadomej, pogardzanej, powściąganej lub nieznanej przez większą część życia, a od takiej żaden z nas zabezpieczyć się nie może. Jesteśmy pchani do czynów, za które spadają na nas przekleństwa, do czynów, za które wieszają nas, a duch może to wszystko przeżyć, przeżyć wydany wyrok, przeżyć stryczek, na Jowisza! A są rzeczy, wydające się czasami małemi, przez które niejeden z nas zostaje całkowicie, zupełnie zgubionym.
Patrzyłem na tego młodzieńca: podobał mi się jego wygląd; znałem ten wygląd; on pochodził z pewnego środowiska, był jednym z naszych. Wyszedł on z gromady tych kobiet i mężczyzn, może ani zabawnych, ani inteligentnych, ale których istnienie oparte jest na uczciwej wierze i na odwadze. Nie mówię tu o wojskowej, czy cywilnej odwadze, ani o żadnym rodzaju zwykłej odwagi. Mam na myśli tę wrodzoną zdolność patrzenia prosto w oczy pokusom, tę siłę oporu nieocenioną, tę nieobmyśloną a błogosławioną sztywność wobec wewnętrznej, czy zewnętrznej zgrozy, przed potęgą natury i zwodniczem zepsuciem ludzi, podpartą niewzruszoną wiarą, wobec siły faktów, zarazy przykładu, podszeptów idei. Do dyabła z ideami! To są włóczęgi, żebraki, dobijający się do tylnych drzwi umysłów naszych; każdy zabiera odrobinę twej substancyi, unosi odrobinę tej wiary, z tych niezbyt prostych pojęć, do których musisz wszczepić się ze wszystkich sił, jeżeli chcesz żyć przyzwoicie i skończyć z życiem spokojnie!
To nie miało nic wspólnego z Jimem, tylko, że on zewnętrznie był typem tego dobrego, głupiego rodzaju, jaki chętnie widzimy obok siebie w życiu, rodzaju — nie targanego wybrykami inteligencyi lub zboczeniami, powiedzmy nerwów. Był to gatunek człowieka, któremu oddałbyś w opiekę okręt cały, mówiąc w przenośni i wyrażając się fachowo. Ja mówię, że zrobiłbym to, a muszę znać się na tem. Czy to mało miałem z młokosami do czynienia w swoim czasie, mało to przyuczałem do obowiązków z morzem związanych, których cały sekret może być jedną krótką sentencyą wyrażony, a musi być jednak co dnia w młodą głowę wpychany, póki nie stanie się składową częścią każdej budzącej się myśli, póki nie stanie się obecny w każdym młodzieńczym ich śnie!
Morze dobre było dla mnie; ale gdy wspomnę sobie tych wszystkich chłopców, co przeszli przez moje ręce, jedni wyrośli już, drudzy leżą na dnie morza, ale dobry był z nich wszystkich materyał. Gdybym jutro wrócił do domu, założę się, że zanim dwa dni upłyną, na pierwszym lepszym doku natknę się na jakiego pomocnika kapitana, ogorzałego od wiatru morskiego, który na mój widok zawoła: „Czy nie poznajesz mnie, panie? Nie! Jestem taki i taki. Byłem na takim i takim okręcie. To była moja pierwsza podróż.” O, ja przypomnę sobie małego smyka, nie wyższego od tego krzesła i matkę jego i siostrę, stojące spokojnie na wybrzeżu, lecz zbyt wzruszone, by powiewać chustkami na widok oddalającego się powoli okrętu; albo może średnich lat ojca, który przybył wcześnie, by widzieć, jak syn jego odjeżdża i został cały ranek, bo go wszystko interesowało, został zbyt długo i musiał zmykać na wybrzeże, nie mając już czasu na pożegnanie?
Retman krzyczy przeciągle:
— Kapitanie — zatrzymaj linę na chwilę — jakiś pan na brzeg chce się dostać... No, już! O mało nie pojechałeś pan do Talechmano, co? A teraz, jazda dalej! Kurzy się z komina, jakby się w piekle paliło, a statek płynie, rozbijając na pianę spokojne wody; jegomość na wybrzeżu otrzepuje z piasku kolana, poczciwy majtek wyrzucił za nim jego parasol. Wszystko w porządku. Złożył cząstkę swej ofiary morzu i teraz może iść do domu, udając, że nic go to nie obchodzi; a mały marynarz, zanim na nowo słońce zejdzie, dowie się, co to jest choroba morska. Powoli dowie się o wszystkich małych tajemnicach i o jednej największej rzemiosła swego, a wówczas potrafi żyć, czy umierać, zależnie od tego, jaki wyrok morze na niego wyda; a człowiek, który do tego rękę przyłożył, cieszyć się będzie, gdy go taka młoda ciężka dłoń uderzy po ramieniu, a wesoły donośny głos zawoła: „czy pamiętasz mnie, panie?” Mały ten i ten!
Mówię wam, że to bardzo przyjemna chwila; ona jest dowodem, że przynajmniej raz w życiu udało wam się coś zrobić. Byłem tak poklepany i skrzywiłem się, gdyż dotknięcie to ciężkie było, ale promieniałem dzień cały i kładąc się do łóżka, czułem się mniej samotny na świecie, dzięki temu serdecznemu powitaniu.
Czyż ja nie pamiętam małego? Ten i ten! Mówię wam, że ja znać się muszę na czyimś wyglądzie. Powierzyłbym pieczę nad okrętem temu oto młokosowi na mocy jednego spojrzenia i spałbym jak zabity, ale na Jowisza! czyżby to było zupełnie bezpieczne? W tej myśli mieści się cała przepaść okropności. Wydawał się tak czystym, jak nowa sztuka złota, ale może tam była piekielna domieszka w tym metalu. Ile tego? Ostatnia kropla czegoś niezwyczajnego a niegodziwego; ostatnia kropla! a swoją drogą stojąc tak z miną obojętną, wprawiał w zdziwienie na myśl, że wartość jego może nie przechodzić wartości zwykłej miedzi.
Nie mogłem temu wierzyć! Mówię wam, że pragnąłem zobaczyć, jak on wić się będzie w obronie honoru swego zawodu. Tamci dwaj, ujrzawszy kapitana, zbliżać się ku nam powoli zaczęli. Rozmawiali idąc, ale ja tak nie zwracałem na nich uwagi, jakgdyby oko moje dostrzedz ich nie mogło. Wykrzywiali się do siebie, żarciki jakieś puszczając, czy ja wiem? Spostrzegłem tylko, że jeden ma złamaną rękę; drugi o siwych wąsach był głównym maszynistą, osobistością pod wielu względami wybitną i znaną z najgorszej strony.
Dla mnie byli niczem. Zbliżyli się. Kapitan patrzył na swe nogi: zdawał się być spuchniętym do niemożliwych rozmiarów wskutek jakiejś strasznej choroby, działania tajemniczej a nieznanej trucizny.
Podniósł głowę, ujrzał tych dwóch stojących przed nim, otworzył usta z nadzwyczajnem wykrzywieniem wydętych policzków, chcąc do nich przemówić, przypuszczam — i nagle przyszła mu jakaś myśl. Grube purpurowe wargi zamknęły się, nie wydawszy głosu i poszedł krokiem pewnym do powoziku (dorożki) i z taką brutalną niecierpliwością zaczął się do drzwiczek dobijać, iż przekonany byłem, że wszystko się na niego przewróci: powozik, konik i woźnica.
Ten ostatni, zbudzony z zamyślenia nad piętą nogi, zdradził natychmiast objawy natężonego strachu, schwycił rękami za kozioł i patrzył na tego potwora, pakującego się do wózka. Zatrząsł się gwałtownie powozik, a ten purpurowy kark, ta szerokość bioder, olbrzymi ciężar tych pleców pasiastą flanelą przykrytych, ten wysiłek wstrętnej, ohydnej masy działał na zmysły, jak coś śmiesznego a okropnego zarazem, męczącego nas w samem widzeniu, czy w gorączce. Znikł. Myślałem, że buda powoziku pęknie na dwoje, a sam wózek rozpadnie się jak dojrzały strączek, ale on tylko ugiął się ze zgrzytem gniecionych resorów i nagle opadła jedna z firanek.
Ukazały się jego ramiona w ciasnym otworze; wysunęła się głowa, wielka, trzęsąca się jak balon, spocona, wściekła, wrzeszcząca. Szturchnął woźnicę pięścią tak czerwoną, jak kawał surowego mięsa. Krzyczał, by ruszał jaknajprędzej. Dokąd? Do oceanu Spokojnego może. Woźnica śmignął biczem; konik chrapnął, stanął dęba i puścił się galopem.
Dokąd? Do Apia? do Honolulu? Miał 6,000 mil podzwrotnikowego pasu, gdzie mógł się zabawiać, lecz ja nie dosłyszałem dokładnego adresu. Prychający konik uniósł go w mgnieniu oka i nigdy go więcej nie widziałem, a co więcej, nie znam takiego, coby go widział po tem zniknięciu z oczu moich w powoziku, który pomknął na zakręcie w tumanie białego kurzu.
Odjechał, znikł, rozpłynął się, zapadł się pod ziemię i dziwnym sposobem zdawało się, że zabrał z sobą powozik, gdyż nigdy później nie natknąłem się na kasztanowatego konika z przeciętem uchem i biednego woźnicę z chorą nogą. Ocean Spokojny jest rzeczywiście wielki; ale czy gdziekolwiek on znalazł miejsce do rozwoju talentów swych, czy nie, faktem jest, że znikł w przestrzeni, jak czarownica na miotle. Młody chłopiec, z ręką na temblaku, rzucił się za powozikiem, wrzeszcząc:
— Kapitanie! Słuchaj! Słu-u-chaj! — ale po chwili stanął, spuścił głowę i wracał powoli.
Na zgrzyt kół młodzieniec odwrócił się, stojąc na miejscu. Nie poruszył się więcej, nie dał żadnego znaku, patrzył tylko w nowym kierunku, gdzie powozik znikł z oczu. To wszystko stało się w krótszym przeciągu czasu, niż zajmuje moje opowiadanie, gdyż usiłuję wytłómaczyć wam słowami momentalne wrażenia oczne.
Za chwilę urzędnik, metys, wysłany przez Archibalda, ażeby zobaczył, co się dzieje z biednymi rozbitkami Patny, ukazał się na scenie. Wyleciał z gołą głową, rzucał okiem na prawo i lewo, przejęty misyą swoją.
Przeznaczenie chciało, że co do głównej osobistości usiłowania jego musiały być daremnemi, ale zbliżył się do pozostałych z krzykliwą pewnością siebie; został jednak prawie natychmiast wciągnięty do gwałtownej sprzeczki z chłopcem, mającym rękę na temblaku. On nie myśli czekać na rozkazy. On wcale się nie boi takiego franta z polewanym nosem, jego pogróżki tyle go obchodzą, co przeszłoroczny śnieg!
Wrzeszczał, że chce, pragnie i musi iść do łóżka.
— Gdybyś nie był spodlonym Portugalczykiem — słyszałem jak wrzeszczał — wiedziałbyś, że szpital najodpowiedniejszem jest dla mnie miejscem pobytu!
Podsunął pięść swej zdrowej ręki pod nos tamtego; tłum zaczął się zbierać; metys pomieszany robił, co mógł, by swą godność zachować, usiłował wyjaśnić swoje zamiary. Odszedłem, nie czekając na koniec sprawy.
Ale zdarzyło się, że miałem znajomego w szpitalu i poszedłem odwiedzić go na dzień przed rozpoczęciem badania sądowego i pod opieką białych ludzi ujrzałem tego chłopaka, leżącego na łóżku z ręką w łupki ujętą.
Ku wielkiemu memu zdziwieniu i tamta druga osobistość, z obwisłemi wąsami, znalazła się tutaj również.
Przypominam sobie, że widziałem go, jak w czasie sprzeczki usiłował zręcznie zniknąć i nie okazać swego przerażenia. Okazało się, że nie jest tu obcym na tem wybrzeżu, gdyż w tej chwili niebezpieczeństwa znalazł schronienie w winiarni Marianiego, położonej niedaleko bazaru.
Ten znany włóczęga, Mariani, znał ptaszka tego i w rozmaitych okolicach świata przyjmował udział w jego przeróżnych sprawkach, teraz więc skłonił się do ziemi, że tak powiem, na jego widok i zamknął go z zapasem butelek na salce głównej swej ohydnej dziury.
Okazało się, że chuda osobistość miała niejasne obawy co do swego bezpieczeństwa i pragnęła skryć się.
O wiele już później ten sam Mariani (gdy przyszedł na pokład domagać się od jednego z mych ludzi zapłaty za jakieś cygara) opowiadał mi, że zrobiłby dla niego daleko więcej, nie pytając o nic przez wdzięczność za jakieś szatańskie przysługi, oddane mu przed laty, ale bliższych wyjaśnień otrzymać nie mogłem.
Uderzył się dwa razy w ciemną pierś, przewracał olbrzymiemi gałkami ocznemi, błyszczącemi od łez i wołał: — Antonio nigdy nie zapomina! Antonio nigdy nie zapomina!
Jakiego rodzaju niemoralności była ta wyświadczona przysługa nie mogłem się nigdy dowiedzieć; w każdym razie mógł zato siedzieć sobie teraz pod kluczem, mając materac w kącie, stolik i krzesło i podtrzymując ducha środkami podniecającemi, będącymi w posiadaniu Marianiego. Trwało to aż do wieczora dnia trzeciego, gdy wydawszy kilka przeraźliwych okrzyków, był zmuszony szukać ratunku w ucieczce, z powodu napastujących go owadów) — stonóg. Wybił drzwi, jednym susem przebył małe brudne schodki, spadł na wystający brzuch Marianiego, podniósł się i jak ścigany królik, wyleciał na ulicę. Zrana policya podniosła go z jakiejś kupy gałganów. Z początku wydało mu się, że go chcą poprowadzić na szubienicę, więc walczył, chcąc się z ich rąk wydobyć, jak bohater, ale gdy ja się znalazłem przy jego łóżku, był już od dwóch dni zupełnie spokojny. Długa, ciemna jego głowa, z białemi wąsami, ładnie odbijała od poduszek, jak głowa żołnierza, trudami wojennemi sterana; dusza jego, z tego spokoju wyzierająca, duszą dziecka mogłaby się zdawać, gdyby nie cień strachu, przebłyskujący w jego źrenicach, a przypominający nieopisany kształt trwogi, pełzającej w milczeniu za ciemną szybą.
Był on tak nadzwyczajnie spokojny, iż zacząłem nabierać nadziei, iż usłyszę od niego jakieś wyjaśnienia z jego punktu widzenia tej głośnej sprawy. Dlaczego pragnąłem grzebać się w smutnych szczegółach wypadku, który obchodził mnie tylko o tyle, że byłem członkiem gromady ludzi, trzymanych razem wspólnością pracy i wiernością dla pewnego hasła — wytłómaczyć nie umiem.
Możecie to nazwać niezdrową ciekawością, jeżeli chcecie; ale ja mam niejasne pojęcie, że chciałem coś zbadać. Może nieświadomie miałem nadzieję, że znajdę to coś, jakąś głęboką, odkupującą przyczynę, jakieś wyjaśnienie, jakiś przekonywający cień usprawiedliwienia.
Teraz widzę doskonale, że spodziewałem się niemożliwości uspokojenia tego, co jest najoporniejszym duchem w człowieku, tego niepokojącego podejrzenia, wątpliwości, podnoszącej się jak mgła tajemnicza, tocząca jak robak, a bardziej mrożąca, niż pewność śmierci — wątpliwości co do tej potęgi siły, będącej koroną stałego hasła naszego postępowania.
Potknąć się tutaj, to rzecz najcięższa; ztąd pochodzą wyjące paniki i małe spokojne podłostki; to istotny cień nieszczęścia, klęski.
Czy ja wierzyłem w cuda i dlaczego pragnąłem ich tak gorąco? Czy to dla mego własnego dobra chciałem znaleźć cień usprawiedliwienia dla tego młodego chłopca, któregom nigdy przedtem nie widział, ale którego sam wygląd dodał jakiegoś osobistego interesu do myśli, zbudzonych wiadomością o jego słabości, zaniepokoił i przestraszył, jak ostrzeżenie przed zgubnym losem, czyhającym na nas wszystkich, których młodość w dniach swoich podobna była do jego młodości?
Zdaje mi się, że taka była tajemnicza pobudka mych pragnień. Niema wątpliwości, że oczekiwałem cudu. Jedyna rzecz, która mnie teraz po takim przeciągu czasu uderza, jako nadzwyczajna, to bezmiar mej głupoty. Doprawdy, miałem nadzieję usłyszeć od tego wynędzniałego, poturbowanego chorego zaklęcie na rozproszenie tych mar wątpliwości. Musiałem być w rozpaczliwym nastroju ducha, kiedy nie tracąc czasu, po kilku obojętnych i przyjacielskich sentencyach, na które odpowiedział chętnie, jakby to zrobił każdy przyzwoity chory, rzuciłem wyraz Patna, spowity w delikatne pytanie, jak w miękki jedwab.
Byłem tak delikatny egoistycznie; nie chciałem go przerazić, ale nie przez troskliwość o niego; nie czułem gniewu, ani żalu, jego losy nic mnie nie obchodziły, nie szło mi o jego zbawienie. Zestarzał się dopuszczając się małych występków, nie mógł wzbudzać już ani ohydy, ani litości.
Powtórzył Patna pytająco, zdawał się natężać uwagę i rzekł: — Ach, tak! Ja tu jestem dobrze znany w tych okolicach. Widziałem, jak odpływała.
Chciałem okazać oburzenie, słysząc takie kłamstwo, ale on dodał łagodnym tonem: — Pełna była gadów!
To kazało mi zamilknąć. O czem on mówi? Niepewne widmo strachu w głębi szklistych źrenic, stanęło i patrzyło na mnie bacznie.
— Wyrzucili mnie z mego barłogu w połowie nocy, abym patrzył jak tonęła — mówił, jakby się namyślał.
Nagle głos jego nabrał przeraźliwej siły. Żałowałem, że byłem tak nieostrożny. Nigdzie nie widziałem białego czepka dozorczyni, tylko tam dalej, w rzędzie pustych żelaznych łóżek siedział jakiś chory na łóżku, czarny, wychudzony, z białym bandażem, na bakier na głowie siedzącym.
Nagle mój interesujący chory wyciągnął rękę z palcami jak szpony zakrzywionemi i chwycił mnie za ramię.
— Tylko moje oczy dojrzeć mogły. Sławny jestem z powodu mego wzroku. Dlatego też zawołali mnie zapewne. Żaden z nich nie zdążył, by widzieć, jak tonęła, ale rozumieli, że tonęła sobie — ot tak...
Zawył jak wilk, a ten głos przeniknął do najskrytszych zakątków duszy mojej.
— O! każ mu być cicho! — jęknął tamten chory z rozdrażnieniem.
— Nie wierzysz mi pan, przypuszczam — odezwał się znowu mój chory z wyrazem przechwałki i zarozumiałości.
— Mówię panu, że niema takich drugich oczu, jak moje. Spojrzyj pod łóżko.
Rozumie się, że natychmiast pochyliłem się, przekonany jestem, że każdyby to zrobił.
— Co tam pan widzisz? — spytał.
— Nic — odparłem, wstydząc się strasznie samego siebie.
Patrzył na mnie z wyrazem dzikiej, głębokiej pogardy.
— Rozumie się — rzekł — ale gdybym ja tam zajrzał — widziałbym — niema takich oczu jak moje, już ja to panu mówię.
Znów schwycił me ramię ciągnął w dół, chcąc ulżyć sobie poufnem zwierzeniem.
— Miliony różowych żab! Niema takich oczu, jak moje. Miliony różowych ropuch! To gorzej, niż patrzeć na tonący okręt. Mógłbym patrzeć na tonący okręt i palić fajkę dzień cały. Dlaczego nie oddają mi mojej fajki? Paliłbym sobie, pilnując tych ropuch. Okręt przepełniony był niemi. Trzeba było je pilnować, pan rozumie!
Mrugnął okiem figlarnie.
Z głowy mojej pot kroplami spadał na niego, mundur mój przylgnął do mokrych pleców; popołudniowy wietrzyk wdzierał się przez otwarte okna, ciężkie fałdy firanek poruszały się na metalowych kijach, kapy pustych łóżek powiewały wzdłuż całej linii, a ja drżałem zziębnięty do szpiku kości. Łagodny wiatr podzwrotnikowy igrał sobie w tej nagiej sali szpitalnej, jak wiatr zimowy w starej, pustej stodole u nas.
— Niech pan mu nie daje w pasyę wpadać — krzyczał zdaleka rozpaczliwie gniewny głos, który, obijając się o mury, robił wrażenie głosu, dobywającego się z tunelu.
Palce, jak szpony, wpijały się w moje ramię: spoglądał na mnie z pod oka porozumiewawczo.
— Okręt przepełniony był niemi, pan wiesz, a my musieliśmy uciekać skrycie — szepnął nadzwyczaj pośpiesznie.
— Wszystkie różowe, wielkie jak brytany, z okiem na szczycie głowy i pazurami naokoło wstrętnych paszcz. Oh! O-o-h!
Szybkie rzuty, wywołane jakby galwanicznym prądem, uwydatniały pod cienką kołdrą zarysy chudych, ruchliwych nóg; puścił moje ramię i chwytał coś w powietrzu; ciało jego drgało przeciągle, jak rozluźniona struna harfy, a gdy spojrzałem w dół, straszna groza przedarła się przez szkliste jego spojrzenie.
Natychmiast twarz starego żołnierza o szlachetnych, spokojnych zarysach, znikła z oczu moich, zepsuta wyrazem podstępnej chytrości, wstrętnej obawy i rozpaczliwej zgrozy. Powstrzymał krzyk.
— Szaa! co one tam robią teraz na dole? — spytał — wskazując na podłogę z dziwaczną ostrożnością w głosie i geście, a znaczenie tego jasnem było dla mnie.
— Wszystkie śpią — odparłem — patrząc na niego badawczo. Tak, to chciał usłyszeć; to były właściwe słowa, mogące go uspokoić. Odetchnął głęboko.
— Szaa! Cicho, spokojnie! Ja tu stary bywalec. Znam te bestye. Roztrzaskaj głowę pierwszej, co się poruszy. Zadużo ich tu jest, a okręt zaledwie dziesięć minut utrzymać się jeszcze może! — Rzucił się znów.
— Spiesz się — wrzasnął nagle i już krzyczał jednym głosem.
— Zbudziły się wszystkie! Miliony ich! Depczą po mnie! Czekaj! o! czekaj! Zgniotę je na miazgę jak muchy! Czekajcie na mnie! Pomocy! Ra-a-tun-ku!
Przeciągłe wycie dopełniło miary mego niepowodzenia. Widziałem jak tamten chory rozpaczliwym ruchem podniósł obie ręce do obandażowanej głowy; felczer z fartuchem, aż pod brodę zawiązanym, ukazał się w perspektywie, zdawało mi się, że patrzę na niego wązkim końcem teleskopu.
Wyznaję, że sam byłem z tropu zbity i przez szerokie długie okno uciekłem na zewnętrzną galeryę. Wycie ścigało mnie jak zemsta. Zawróciłem na puste schody i nagle otoczyły mnie cisza i spokój; idąc powoli i w milczeniu, mogłem zebrać myśli. Na dole spotkałem miejscowego chirurga, który mnie zatrzymał.
— Odwiedzałeś swego chorego, kapitanie? Zdaje mi się, że go jutro rano można będzie uwolnić. Chociaż ci idyoci nie mają żadnego pojęcia jak trzeba zachować się po chorobie. Ale mamy tu głównego maszynistę z tego okrętu z pielgrzymami. To ciekawy wypadek. Delirium tremens najgorszego rodzaju. Pił przez trzy dni w tym szynku Greka, czy Włocha. Więc czegóż można się spodziewać? Cztery butelki dziennie najmocniejszej wódki — mówiono mi. Jeżeli to prawda, to tylko dziwić się trzeba, że wytrzymał. To jakby łykał roztopione żelazo. Że mu się w mózgu pomieszało, to się rozumie, ale to dziwne, że w jego bredzeniu jest pewna metoda. Próbuję ją zbadać. Logiczna nić w takiem delirium — to rzecz niezwykła.
Zgodnie z tradycyą takich wypadków, on powinien widzieć węże, ale on ich nie widzi. Dobre stare tradycye w łeb wzięły teraz. Jego wizye należą do świata żab. Ha! Ha! Nie, doprawdy, nie przypominam sobie, by mnie kiedy wypadek białej gorączki tak interesował. On po takim traktamencie powinien był umrzeć, ale to twarda natura! A te dwadzieścia cztery lata podzwrotnikowego życia, to małą znaczą? Powinieneś pan, doprawdy, spojrzeć na niego.
Szlachetnie wyglądający opój. Dziwniejszego człowieka nie spotkałem nigdy, z punktu widzenia medycznego rozumie się. Nie chcesz pan?
Przez cały ciąg jego przemowy okazywałem wielkie zainteresowanie się tym przedmiotem, grzeczność tego wymagała, ale teraz, przybierając wyraz żalu, szepnąłem coś o braku czasu i pospiesznie uścisnąłem jego rękę.
— On nie może być obecnym na śledztwie! — krzyknął za mną. — Czy jego zeznanie jest niezbędne?
— Wcale nie! — zawołałem już z bramy.