Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.


Patrzył na swe skupione palce i rozszczepił je znowu. To było wielką prawdą: wskoczył w wiekuistą, głęboką dziurę! Zleciał z wyżyny, na którą się już nigdy więcej nie wdrapie. Tymczasem łódź płynęła dalej. Było zbyt ciemno, by się mogli widzieć nawzajem, a przytem oślepiała ich ulewa. Zdawało im się, że przepływają przez jakąś jaskinię. Plecami zwrócili się do wichru, myśląc, że to już koniec świata nadszedł z tą powodzią i piekielną ciemnością.
Morze dźwięczało „jak dwadzieścia tysięcy rondlów”, to jego, nie moje porównanie. Mnie się zdaje, że tylko pierwszy wybuch orkanu był straszny i on sam przyznał na sądzie, że wzburzenie morza nie przeszło zwykłych granic.
Skulił się w łodzi i rzucił z pod oka spojrzenie po za siebie. Ujrzał żółte światełko na szczycie masztu, zdające się być gwiazdą, mogąca zniknąć w każdej chwili.
— Struchlałem widząc je tam jeszcze — rzekł.
Oto co powiedział. Przeraziła go myśl, że katastrofa jeszcze nie nadeszła. Niema wątpliwości, że pragnął, by się ta rzecz okropna stała jaknajprędzej. Nikt z siedzących w łodzi nie odzywał się. W tej ciemności zdawała się lecieć, ale rzeczywiście nie odpłynęła jeszcze daleko.
Nawałnica poszła dalej; straszny, mrożący krew w żyłach huk morza towarzyszył jej i ścichł w oddali. Teraz słychać było tylko szum fal, obijających się o boki łódki. Ktoś dzwonił gwałtownie zębami. Czyjaś ręka dotknęła pleców jego. Słaby głos rzekł: — ty tutaj?
Jim krzyknął trzęsącym się głosem
— Zatonął! — Wszyscy zerwali się i spojrzeli po za siebie. Nie ujrzeli światła. Ciemno było zupełnie. Zimny deszczyk pruszył w twarze. Łódź sunęła powoli. Zęby dzwoniły szybciej, przestały i znów dzwoniły, człowiek musiał użyć całej siły, by to drżenie opanować, zanim zdołał wymówić:
— W...sa...m... cz...a...s... Brr!
Poznał głos pierwszego maszynisty, który mówił posępnie:
— Widziałem, jak tonął, przypadkiem obejrzałem się w tej właśnie chwili.
Wiatr ścichł prawie zupełnie.
Siedzieli w ciemnościach, nadstawiając uszu, myśląc, że usłyszą krzyki jakie.
W pierwszej chwili rad był, że ciemności zakryły przed nim wszystko, ale później to, że wiedział o tem, a nic nie słyszał, ani widział, wydawało mu się kulminacyjnym punktem strasznego nieszczęścia.
— Czy to nie dziwne? — szepnął, przerywając sobie to bezładne opowiadanie.
A mnie się to tak dziwnem nie wydawało. Miał on jakieś nieświadome przekonanie, że rzeczywistość ani w połowie nie mogła być tak okropną, straszną, jak to, co mu jego imaginacya przedstawiła. Wierzę, że w pierwszej chwili wiło się bólem serce jego, dusza poznała smak spotęgowanej trwogi, całą okropność, całą rozpacz ośmiuset istot ludzkich, napadniętych w noc ciemną przez nagłą, gwałtowną śmierć — bo dla czegożby rzekł:
— Zdawało mi się, że muszę wyskoczyć z tej przeklętej łodzi i płynąć z powrotem — pół mili — więcej — do samego miejsca...
Zkąd taki impuls? Czy rozumiecie jego znaczenie? Powrócić do tego samego miejsca! Dla czego nie płynąć dalej? — Jeżeli myślał o utonięciu — to dlaczego chciał wracać na to samo miejsce, jak gdyby jego imaginacya potrzebowała ukojenia pod postacią zdobytej pewności, że wszystko się już skończyło, zanim śmierć jego własna przyniesie wyzwolenie? Wątpię czy który z was zdoła inaczej to wytłómaczyć.
Było to jedno z tych dziwnych, podniecających błysków poprzez mgłę. Było to nadzwyczajne odkrycie.
Powiedział to w sposób zupełnie naturalny.
Zwalczył ten impuls i odczuł nadzwyczajną ciszę, panującą wokoło. Cisza na morzu, na niebie, zlana z tym bezmiarem przestrzeni, niczem nie mącona, jak cisza śmierci otaczała te szalone, drgające życiem jednostki.
— Słyszałbyś pan szpilkę spadającą do łódki — powiedział z dziwnem skrzywieniem ust, jak u człowieka usiłującego opanować swe uczucia podczas opowiadania wzruszających faktów. Cisza! Bóg jeden, który chciał, by on był takim, jakim był, wiedział, jak on ją odczuwał.
— Nie sądziłem, by mogła gdziekolwiek panować taka cisza! — rzekł — nie można było odróżnić morza od nieba; nie było nic do słyszenia lub widzenia. Żadnego błysku, żadnego dźwięku — nic! Mogłeś przypuszczać, że cały ląd stały zapadł się na dno morza; ci wszyscy ludzie potonęli, oprócz mnie i tamtych, siedzących w drugim kącie łodzi.
Pochylił się nad stołem, wyciągając ręce.
— Ja wierzyłem w to. Wszystko zginęło... wszystko przepadło... Tu westchnął głęboko wraz ze mną!
Marlow wyprostował się nagle i odrzucił gwałtownym ruchem cygaro. Zdawało się, że mała rakieta przecięła powietrze. Nikt się nie poruszył.
— No? cóż wy o tem myślicie! — krzyknął z nagłem ożywieniem. — Czyż on nie był szczerym ze sobą, co? Jego ocalone życie zmarnować się musi z braku gruntu pod nogami, z braku dźwięków jakichkolwiek lub widoków. Ogólne zniszczenie! Otaczała go tylko noc ciemna, cisza, żadnego ruchu w powietrzu, lub na morzu — nic!
Trwało to przez chwilę, i nagle jednogłośnie zaczęli wszyscy rozprawiać o tej ucieczce.
— Ja odrazu wiedziałem, że on zatonie. Jedna chwila, a byłoby już zapóźno!
Jim milczał. Raptem i wietrzyk powrócił i szmer morza złączył się z tym rozmownym nastrojem, z tą reakcya po tych chwilach strasznej ciszy i trwogi. Zatonął! Zatonął! Niema tu żadnej wątpliwości. Niktby tu pomódz nie zdołał. Powtarzali wciąż te same i te same słowa, jak gdyby powstrzymać się od nich nie mogli. Nie można się było czegoś innego spodziewać. Światełka pogasły... Jakże mogło być inaczej? Musiał zatonąć... Zauważył, że mówią tak, jak gdyby po za sobą zostawili tylko pusty parowiec. Wywnioskowali, że zatonięcie musiało bardzo prędko nastąpić. To przekonanie sprawiało im pewną przyjemność. Zapewniali jeden drugiego, że musiał zatonąć, „jak kawał żelaza”. Główny maszynista utrzymywał, że światełko na szczycie masztu tak zgasło w chwili tonięcia, „jak zapałka, którą rzucasz na ziemię”.
Na to drugi maszynista wybuchnął histerycznym śmiechem.
— Jak...że... się... cie...szę, cie...szę...
Nagle zęby jego zgrzytnęły i zaczął płakać. Płakał, szlochał jak dziecko, jęcząc: „ojoj”, „ojoj”! Przestał na chwilę, by znów zacząć gwałtownie: „o moja ręka! moja... bie...ed...na... rę...ka! Miałem ochotę go tłuc. Teraz widziałem zarysowujące się linie ich ciał. Gadali i gadali ciągłe, a we mnie wszystko drgało, a cóż miałem robić? Zdawało mi się, że jeżeli się poruszę, to rzucą się. Ręka jego wyciągała się ukradkowo, dotknęła kieliszka likieru i nagle cofnęła się, jak gdyby dotknęła rozpalonego żelaza. Podsunąłem mu butelkę.
— Może napijesz się? — spytałem.
Spojrzał na mnie gniewnie.
— Czyż myślisz pan, że nie zdołam wszystkiego wypowiedzieć bez podniecenia się.
Gromada „obieżyświatów” poszła już spać. Byliśmy sami, tylko tam w cieniu rysowała się jakaś biała postać. Spojrzałem na nią, pochyliła się, zawahała i odeszła powoli. Późno już było, ale nie zachęcałem gościa mego do pośpiechu.
W tym stanie zgnębienia Jim usłyszał, że towarzysze jego zaczynają komuś wymyślać.
— Ty waryacie, dlaczego skakać nie chciałeś? — mówił ktoś rozgniewanym tonem.
Główny maszynista porzucił ster i sunął naprzód, jak gdyby miał złe zamiary „względem największego idyoty, jaki był na świecie”.
Kapitan, siedząc przy wiosłach, wymyślał najokropniejszemi wyrazami.
Słysząc ten wrzask, Jim podniósł głowę i usłyszał imię „Jerzy”, a czyjaś ręka wymierzyła mu cios w piersi.
— Co masz do powiedzenia na swą obronę, ty głupcze? — wrzasnął ktoś gniewnie.
— Uważasz pan — rzekł Jim — wymyślali mi, łajali... myśląc, że jestem Jerzym.
Umilkł, usiłował uśmiechnąć się, odwrócił oczy i mówił dalej:
— Mały maszynista podsunął swą głowę pod sam mój nos.
— Ależ to ten przeklęty pomocnik kapitana!
— Coo? — zawył kapitan z drugiego końca łodzi.
— Co? — wrzasnął pierwszy maszynista i również pochylił się, by spojrzeć w moją twarz.
Znowu wiatr ucichł. Deszcz padać zaczął, a monotonny, trochę tajemniczy odgłos spadających w morze kropli rozlegał się naokoło.
— Byli zbyt zdziwieni, by się mogli na jakieś słowa zdobyć — opowiadał Jim — a ja, cóż miałem im powiedzieć?
Zawahał się przez chwilę, widocznie zmuszając się do dalszego opowiadania.
— Zarzucali mnie ohydnemi słowami.
Głos jego to zniżał się do szeptu, to podnosił się nagle, nabierał twardych, pogardliwych dźwięków, jak gdyby mówił o czemś wstrętnem, obrzydliwem.
— Wszystko jedno jak oni mnie nazywali — mówił — czułem nienawiść w ich głosie. Nie mogli mi wybaczyć, że siedzę w tej łodzi. To ich do wściekłości doprowadzało..
Parsknął śmiechem..
— A ja siedziałem tak, widzisz pan?
Usiadł na brzeżku stołu, ręce założył na piersiach.
— Jedno lekkie pchnięcie, a byłbym poszedł za innymi, jedno tylko... leciutkie.
Zmarszczył brwi, a uderzając palcem w czoło, mówił:
— Myśl ta siedziała tu ciągle... a deszcz zimny, gęsty, mroźny, jak stopniały śnieg, spada na moje cienkie ubranie — już mi tak zimno nigdy nie będzie w życiu. Niebo było czarne, zupełnie czarne. Ani jednej gwiazdy, nigdzie światełka żadnego. Nic po za tą przeklętą łodzią i temi wyjącemi na mnie małpami. Jap! Jap! Co tu robisz? Ananasik z ciebie! Pańska krew nie pozwoliła ci pracować z nami! Wyrwałeś się ze swej niemocy, co? Aby się tu wcisnąć, co? Jap! Jap! Nie wart jesteś życia! Jap! Jap! Szczekali jak psy jeden przez drugiego, rzucając najbrudniejsze wyrazy. Słuchałem tych wymyślań; one mnie utrzymały przy życiu, powiadam panu. A oni wyli dalej, jak gdyby chcieli samym hałasem wyrzucić mnie z łódki.
— I miałeś dość odwagi, by skoczyć! Wcale byłeś tu niepotrzebny! Gdybym wiedział, że to ty, tobym cię wyrzucił, ty psie! Co zrobiłeś z tamtym? Gdzie znalazłeś odwagę, by skoczyć, ty tchórzu! Co nas wstrzymuje od wyrzucenia cię teraz?...
Tchu im zbrakło. Ulewa poszła dalej. A wokoło naszej łodzi znów cicho, żadnego głosu.
Chcieliby mnie widzieć w morzu? Na moją duszę — przysięgam! stałoby się tak, gdyby zachowywali się spokojnie. Chcą wyrzucić mnie!
— Spróbujcie! — rzekłem.
— Podły — mruknęli obaj. Było tak ciemno, że tylko wtedy, gdy się poruszyli, byłem pewny, że ich widzę. Na Boga! ja tylko pragnąłem, by się do czynu zabrali!
— Co za dziwna historya! — zawołałem, nie mogąc powstrzymać okrzyku.
— Niezła — co? Oni wmawiali w siebie, że ja coś z tamtym zrobiłem. Po co? I zkąd ja, u dyabła, mogłem wiedzieć? W jaki sposób dostałem się do tej łodzi? do tej łodzi... ja!
Mięśnie jego ust skurczyły się dziwnie i wywołały jakiś wyraz tak niezwykły u niego i tak krótkotrwały jak błyskawica, pozwalająca na sekundę zajrzeć w tajemniczą głąb chmury.
— A jednak tak się stało. Ja siedziałem między nimi, czyż nie tak? Czyż to nie straszne, że człowiek może być do spełnienia takiego czynu zmuszony — i odpowiedzialnym być za niego?
Zkądże ja mogłem wiedzieć coś o tym Jerzym, którego tak przywoływali? Przypominam sobie, że go widziałem leżącego na moście.
— Zabójca i tchórz! — wołał główny maszynista; zdawał się zapominać, że są inne wyrazy jeszcze. Mało mnie to obchodziło, ale głos jego zaczął mnie męczyć.
— Milcz! — rzekłem. Na to on krzyczeć zaczął:
— Ty zabiłeś go! ty zabiłeś go!
— Nie! — wrzasnąłem — ale ciebie zabiję natychmiast!
Zerwałem się, a on upadł w tył ze strasznym głośnym hukiem. Nie wiem, z jakiej przyczyny. Ciemno było zupełnie. Przypuszczam, że chciał się cofnąć. Stałem jeszcze, patrząc przed siebie, a mały maszynista szlochać zaczął:
— Chyba nie tkniesz biedaka ze złamaną ręką, wszak nazywasz siebie dżentelmenem!
Usłyszałem ciężkie kroki — jeden-dwa — i potężne sapanie. Tamta druga bestya zbliżała się ku mnie. Widziałem jak we mgle, czy we śnie potwora tego.
— Chodź tu bliżej! — krzyknąłem. Rzuciłbym go w morze, jak niepotrzebny balast. Stanął, mruknął coś do siebie i wrócił na swe miejsce. Może usłyszał, że znów burza nadchodzi. Ja nie słyszałem.
Było to ostatnie, gwałtowne echo orkanu. Żałowałem, że nie mogłem spróbować...
Otwierał i zamykał swe zgięte palce, a ręce mu drżały, gotowe do schwytania ofiary.
— Uspokój! uspokój się! — szepnąłem.
— Co? co takiego? ja spokojny jestem — bronił się bardzo dotknięty, konwulsyjnym ruchem łokcia zrzucając butelkę z koniakiem. Rzuciłem się naprzód. Zeskoczył ze stołu, jak gdyby mina za jego plecami wybuchnęła, twarz mu zbladła, oczy dziko patrzyły. Po chwili objawił się w nich wyraz wielkiego zawstydzenia.
— Ach! jak mi przykro. Jakże jestem niezręczny! — mówił, gdy niemiły odór rozlanego alkoholu owiał nas jak w jakimś szynku.
Światła pogaszono w sali jadalnej; nasze świece samotnie błyszczały w długiej galeryi, kolumny czarnemi się stały od podstawy do szczytu. Przy świetle gwiazd jasno się odrzynały gmachy portowe, jak gdyby te olbrzymy kamienne przysunęły się bliżej, by słuchać.
Przybrał wyraz zupełnej obojętności.
— Śmiało twierdzę, że dziś mniej jestem spokojny — niż wówczas. Byłem przygotowany na wszystko.
— Niemiłe przechodziłeś chwile w tej łodzi — rzekłem.
— Byłem gotów — powtórzył. — Gdy pogasły światła parowca, wszystko mogło się stać w tej łodzi — wszystko na świecie, a nikogoby to nie obeszło.
Czułem to i byłem z tego zadowolony.
Byliśmy jak ludzie szybko w grobie zamurowani. Żadnej łączności z czemkolwiek na ziemi. Więc nikt nie wypowie o nas swego zdania, nikt nami zajmować się nie będzie.
Po raz już trzeci w ciągu tej rozmowy roześmiał się okropnie, ale już nikogo na galeryi nie było, by go mógł o upicie się posądzać.
— Niema strachu, prawa dla nas nie istniały, nikt na nas nie patrzy — nawet my sami przynajmniej do wschodu słońca.
Uderzyła mnie prawda w tych słowach zawarta. Coś jest szczególnego w małej łodzi, rzuconej na szeroką przestrzeń morza. Nad temi istotami, które wyrwały się z objęć śmierci, szaleństwo wisieć się zdaje. Gdy stracisz swój okręt z oczu, zdaje ci się, że cały świat zginął dla ciebie; ten świat, co cię wytworzył takim, jakim jesteś i opiekował się tobą. To tak, jak gdyby dusze ludzi, pływających po tym bezdennym bezmiarze, uwolnione były ze wszystkich karbów i mogły spełniać wszelkie nadużycia zarówno na polu heroizmu, jak głupstwa i obrzydliwości. W tym wypadku było coś wstrętnego, co odosobnienie czyniło zupełniejszem — ohyda okoliczności, odcinających tych ludzi od reszty ludzkości, której ideał postępowania nie przeszedł nigdy podobnej próby. Byli wściekli na niego za to jego wahanie: on skupił na nich nienawiść do tej całej sprawy; on pragnął, by zemścić się za tę pokusę, którą mu na drodze postawili. W okolicznościach takich zawsze na wierzch wyjdzie to, co gnieździ się na dnie każdej myśli, uczucia, wzruszenia. Że nie przyszło między nimi do bitwy, to przypisać chyba należy temu, że sami odczuwali, jak śmieszną była ich ucieczka z tej osobliwej katastrofy morskiej.
Spytałem po chwili.
— I cóż dalej się stało? — Niedorzeczne pytanie, wiedziałem zbyt wiele, bym się mógł spodziewać czegoś nadzwyczajnego.
— Nic — odparł.
Wschodzące słońce znalazło go w tem samem miejscu, na jakie spadł, skacząc do łodzi. Co za wytrwałość w gotowości! Trzymał w ręku ciężki kawał drzewa noc całą. Czy nie nazwiecie tego gotowością? Czy możecie go sobie wystawić, stojącego w milczeniu przez pół nocy, z twarzą w stronę deszczu zwróconą, patrzącego na te ciemne kształty, śledzącego każdy ich ruch, wytężającego uszy, by usłyszeć szepty płynące z drugiego końca łodzi. Wytrwałość odwagi, czy napięcie strachu? Jak wam się zdaje? Wytrwałość niemała przecie. Sześć godzin wytrzymać w obronnej postawie; sześć godzin zupełnej nieruchomości, gdy łódź sunęła powoli, lub stawała, zależnie od kaprysu wiatru, gdy morze uspokojone usnęło nareszcie; gdy chmury przebiegały ponad jego głową; gdy sklepienie niebios traciło swą ciemną barwę, rozbłyskiwało większą jasnością, bladło na wschodzie, a tamte czarne kształty w tyle łodzi uwypuklać się zaczęły: stawały się ramionami, głowami, twarzami, rysami — ukazały się strasznie patrzące nań oczy, zwichrzone włosy, ubranie w strzępach, czerwone mrużące się powieki w bladej barwie świtu.
— Wyglądali, jak gdyby tydzień cały leżeli spici w rynsztoku — opisywał i mruknął coś o wschodzie słońca, zapowiadającym dzień spokojny.
Znacie to przyzwyczajenie marynarzy, zwracanie uwagi na stan powietrza w każdej okoliczności, a z mojej strony te kilka słów jego wystarczyły, bym widział jasną linię na widnokręgu, zmarszczenie się całej powierzchni morza, jak gdyby wody drgnęły, dając życie świetlanej kuli, a poruszone lekkim wietrzykiem powietrze wydało tchnienie wyzwolenia.
— Siedzieli tam, ramię przy ramieniu, kapitan pośrodku, jak trzy brudne sowy i patrzyli na mnie! — słyszałem, jak to mówił z odczuciem nienawiści, która w te zwyczajne słowa wsączała jakby kroplę jadu; ale myśli moje pozostały przy tym wschodzie słońca.
Mogłem sobie wyobrazić pod tem przezroczystem, pustem sklepieniem niebios, tych czterech ludzi, uwięzionych na bezmiarze wód, a to samotne słońce, nieczułe na życiowe tragedye, zataczało jasne koło na niebie, by z większej wysokości rzucić swój obraz na powierzchnię morza i podziwiać jego wspaniałość.
— Wołali na mnie ztamtąd — rzekł Jim — jak gdybyśmy byli przyjaciołmi. — Słyszałem jak prosili, bym był rozsądny i rzucił precz ten kawał drzewa. Po cóż mam go trzymać? Przecież mi krzywdy żadnej nie zrobili — czy nie prawda? Krzywdy mi nie wyrządzili.
Twarz mu spąsowiała, jak gdyby dusił się.
— Nie wyrządzili mi krzywdy! — krzyknął. — Panu to zostawiam do ocenienia. Pan to zrozumieć możesz! Prawda! Wielki Boże! Nie wyrządzili mi krzywdy? A cóż gorszego mogło mnie od nich spotkać? Ach! tak, wiem doskonale — skoczyłem! Zapewne skoczyłem! Powiedziałem panu, że skoczyłem, ale powtarzam panu, ich było za wielu na jednego człowieka. To wszystko oni zrobili, tak, jakby hakiem ściągnęli mnie w dół. Czy pan sobie tego nie wystawia? Musisz pan to widzieć. Powiedz pan szczerze.
Jego niespokojne oczy wlepiły się w moje, pytały, błagały, wyzywały. Za cenę życia własnego nie mogłem powstrzymywać się od szepnięcia:
— Wystawiony zostałeś na próbę!
— Przechodzącą granicę — podchwycił szybko — z taką zgrają nie miałem żadnej nadziei wyjścia! A teraz tak byli przyjacielscy, tak piekielnie przyjacielscy! Jesteśmy razem w jednej łodzi, więc żyjemy sobie w zgodzie. Ani trochę nie dbają już o Jerzego. Musiał w ostatniej chwili skoczyć po coś do swego hamaku, no! i został. Ten chłopiec był skończonym głupcem. Bardzo smutno, naturalnie... spojrzeli na mnie... ale przecie skoczyłem, czy nie? Milczałem. Niema słów na to, co chciałem im powiedzieć. Gdybym tylko otworzył usta, wtedy wyłbym, jak dziki zwierz. Zadawałem sobie pytanie. kiedy ja się obudzę z tego okropnego snu?
Wołali na mnie głośno, bym zbliżył się do nich i wysłuchał, co kapitan ma do powiedzenia.
Przed wieczorem z pewnością dojrzy nas jakiś okręt, których mnóstwo kręci się po tej handlowej linii; już tam na północo-zachodzie widać jakby obłoczek dymu.
Doznałem okropnego wrażenia, ujrzawszy tę delikatną plamkę ciemnej mgły, przez którą widziałeś linię, łączącą morze z niebem.
Krzyknąłem, że doskonale ztąd słyszeć mogę.
Kapitan zaczął wymyślać głosem ochrypłym, przypominającym krakanie ptaka. Ani myśli zrywać sobie głosu dla mojej wygody.
— Czy lękasz się, że cię na brzegu usłyszą? — spytałem.
Rzucił mi spojrzenie, w którem malowała się chęć rozdarcia mnie na sztuki. Główny maszynista radził, by mi zrobił ustępstwo. Mówił, że w mej głowie coś nie w porządku. Tamten wstał, jak wielki kloc z mięsa i tłuszczu złożony i... gadał... gadał...
Jim umilkł zamyślony.
— O czemże? — spytałem.
— A czyż ja dbałem o to, jaką historyę oni chcą wymyślić? — krzyknął. — Mogli sobie mówić, co im się żywnie podoba, To ich interes. Ja znam dobrze całą historyę. Żadna bajka, dla ludzi wymyślona, nie zmieni jej dla mnie. Pozwoliłem im mówić, argumentować. Mówili i mówili bez końca. Nagle uczułem, że nogi podemną się uginają. Byłem zmęczony, wyczerpany do ostateczności. Wypuściłem trzymany drąg, odwróciłem się do nich plecami i usiadłem na poprzecznicy. Miałem tego dość! Krzyczeli na mnie, pytając, czy zrozumiałem — przecie, wszystko, co mówili, zgodne jest z prawdą, co? Prawdą było na Boga! ale na ich sposób przekręconą.
Nie odwróciłem głowy. Słyszałem, jak się wspólnie naradzali.
— Ten głupi osieł nic nie powie.
— O! dobrze on wszystko rozumie.
— Niech go tam, wszystko pójdzie dobrze.
— Cóż on może zrobić?
Cóż ja mogłem zrobić! Czyż nie byliśmy wszyscy razem w jednej łodzi? Usiłowałem ogłuchnąć, by nie słyszeć ich więcej. Dym gdzieś się rozpłynął w północnej stronie. Grobowy spokój otaczał nas. Napili się wody, ja również to uczyniłem.
Następnie zajęli się gorliwie rozciąganiem żagla, a spytawszy, czy zechcę pozostać na straży, wsunęli się pod płótno i zniknęli mi z oczu, dzięki Bogu! Czułem się tak zmęczonym, tak zmęczonym, jak gdybym od chwili narodzenia nie zaznał godziny spoczynku. Słońce skrzyło się w wodzie. Od czasu do czasu jeden z nich wysuwał się z pod płótna, toczył okiem wokoło i znów wracał na swe miejsce. Dochodziło mnie ztamtąd potężne chrapanie. Jeden z nich spał. Ja nie mógłbym! Wokoło tyle światła, tyle światła, łódź tonęła w niem. Chwilami dziwiłem się sam sobie, że siedzę tutaj..
Zaczął chodzić miarowemi krokami przed krzesłem mojem, lewą rękę trzymał w kieszeni, a prawą zdawał się odpychać niewidzialnego napastnika.
— Przypuszczasz pan zapewne, że zmysły traciłem — zaczął zmienionym tonem.
— I dziwićby się temu nie można, wszak jak mówiłem, straciłem czapkę. Słońce paliło mi głowę, ale jak widzę, dnia tego nic mi się stać mi mogło. Słońce nie mogło sprowadzić szaleństwa... ani zabić mnie nie mogło.
Ręka jego odepchnęła cień jakiś.
— To zostało ze mną — dodał.
— Doprawdy? — spytałem niezmiernie zdziwiony tym nowym zwrotem i patrzyłem na niego z tem samem uczuciem, jak gdyby tu, wykręciwszy się na pięcie, przedstawił mi zupełnie inną fizyognomię.
— Nie dostałem zapalenia mózgu, ani padłem trupem — ciągnął dalej.
— Nic sobie nie robiłem z tego słońca, wiszącego mi nad głową. Rozmyślałem tak zimno, jak człowiek siedzący w miłym chłodku. Ta tłusta bestya, kapitan, wychylił kudłatą głowę z pod płótna i świdrujące oczki wlepił we mnie.
Donnerwetter! zdechniesz! — krzyknął i jak żółw, cofnął się znów.
Widziałem go, słyszałem. Ale on mi nie przeszkodził. Myślałem właśnie o tem, że tego nie zrobię.
Przechodząc, rzucił mi badawcze spojrzenie, chcąc się przekonać o czem ja myślę.
— Chcesz powiedzieć, że rozmyślałeś nad kwestyą, czy umrzeć masz? — spytałem tak nieprzeniknionym tonem, na jaki się tylko zdobyć mogłem. Nie zatrzymując się, kiwnął głową.
— Tak, przyszło mi to do głowy, gdy tak sam siedziałem — odparł.
Poszedł parę kroków dalej i gdy znów zwrócił się do mnie, obie jego ręce głęboko wsunięte były w kieszenie. Stanął przedemną i patrząc w dół, spytał z natężoną ciekawością:
— Czy nie wierzysz pan temu?
Oświadczyłem mu uroczyście, że gotów jestem uwierzyć bez zastrzeżeń wszystkiemu temu, co on będzie uważał za stosowne powiedzieć mi.