Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XXXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXVII[1].


Zaczyna się to od wielkiego dzieła, dokonanego przez niejakiego Browna, który z najzupełniejszem powodzeniem wykradł statek hiszpański z małej zatoki w pobliżu Zambranga.
Zanim się spotkałem z tym człowiekiem, informacye moje bardzo były niedokładne, ale zupełnie niespodziewanie natknąłem się na niego w ostatnich godzinach jego życia.
Na szczęście, chciał i mógł mówić jeszcze wśród duszących ataków astmy, a wyschłe jego ciało wiło się ze złośliwej radości na samo wspomnienie Jima.
Radował się, „że tak i w końcu odpłacił się mu”. Pieścił się wspomnieniem czynu swego. Musiałem znieść ponure spojrzenie jego zapadłych, zmarszczkami otoczonych oczu, jeżeli dowiedzieć się chciałem; więc znosiłem je, rozmyślając o tem, jak pewna forma zła pokrewna jest szaleństwu, wypływa ze spotęgowanego egoizmu, podsycana jest oporem, duszę szarpie na strzępy, dając sztuczną moc ciału.
Historya ta odkrywa także niepodejrzewane głębie chytrości nędznego Corneliusa, którego nienawiść zdobywa się na subtelne natchnienia i ciągle dąży ku zemście.
— Gdy tylko spojrzałem na niego, zrozumiałem, jakim on jest głupcem! — mówił ciężko, dysząc, dogorywający Brown. On miał być człowiekiem! On! to wierutne łgarstwo! Gdyby był człowiekiem, toby powiedział do mnie: „Wynoś się ty zbóju za dziesiątą granicę!” bodaj go zaraza! Do dyabła z tą jego wyższą duszą! Miał mnie tam, ale nie zdobył się na to, by załatwić się ze mną jak należało. Taki osieł puścił mnie żywego, kiedy jedynie należała mi się kulka!...
Brown rozpaczliwie walczył, by odrobinę tchu schwycić. Puścił mnie... Więc ja musiałem z nim skończyć... znieść nie mogłem, że on panował tam... gdzie ja... jak szczur w pułapce siedziałem... Zdaje mi się... że muszę... ale... umrę zadowolony. Pan... nie wiem jak się nazywasz... ale dałbym ci banknot pięciofuntowy — gdybym go miał — za możność wygadania się... — jak nazywam się Brown — wstrętnie wykrzywił się — szlachetny Brown!
Mówił to wszystko, dysząc straszliwie, patrząc na mnie żółtemi oczyma, wyłażącemi ze zniszczonej, ciemnej twarzy; wymachiwał lewą ręką; zbita w kłaki, szpakowata broda do kolan prawie sięgała, brudna, podarta kołdra zakrywała mu nogi. Znalazłem go w Bangkok za pośrednictwem tego ruchliwego Szomberga, hotelarza, który zaprowadził mnie do umierającego.
Okazało się, że jakiś pijak, włóczęga — biały, żyjący wśród tuziemców z żoną Syamką — uważał sobie za wielki honor dać przytułek umierającemu, sławnemu Brownowi.
Konający mówił gorączkowo, ale często w środku słowa niewidzialna ręka chwytała go za gardło i wówczas patrzył na mnie milcząc, z wyrazem wątpliwości i strachu. Zdawało się, że lęka się, bym nie znudził się opowiadaniem; bo gdy odejdę, on nie zdoła wypowiedzieć wszystkiego i nie wyrazi swego zadowolenia!
Umarł zdaje się w ciągu nocy, ale wypowiedział do końca historyę wspaniałego swego czynu.
Szlachetnie urodzony wcześnie zaczął karyerę łotra awanturnika, a przeszedłszy rozmaite stopnie upadku moralnego i materyalnego — stał się postrachem mórz i oceanów, gdyż zebrał garstkę podobnych mu ludzi, włóczył się w celach rabunku i gwałtu na skradzionym statku (o tej kradzieży opowiadają sobie marynarze po świecie całym), a bezczelną odwagą i szatańskim sprytem obdarzony, wywijał się zawsze z rąk poszukujących go władz. Nareszcie odwróciło się od niego szczęście i razem ze swą załogą, nędzą, głodem, chorobami do postaci szkieletów doprowadzoną — postanowił szukać ratunku w Paturanie, dokąd przybył na wielkiej łodzi, pozostawiając statek swój pod opieką jednego z załogi, resztę zabierając z sobą.
Początkowo miał zamiar tylko wybłagać dla siebie żywność, ale widząc zamożność obszernej siedziby ludzkiej, powziął szalony zamiar zagarnięcia jej dla siebie, licząc na to, że tuziemcy nie zdołają się oprzeć niespodzianej napaści białych, uważanych przez nich za istoty wyższe, siłą nadprzyrodzoną obdarzone.
Morderczym ogniem zaznaczył wjazd swój do Paturanu, postanawiając wzniecić pożar ze wszystkich stron i puścić z dymem wszelkie siedziby ludzkie, aby stać się panem całej okolicy.
Możeby i udał mu się ten szalony zamiar, gdyż tuziemcy przekonani byli, że za tą łodzią z garstką białych sunąć muszą zbrojne okręty z całą armią chciwych napastników, ale Dain Warris, obdarzony odwagą niezwykłą u tej rasy i wierzący w niezwalczoną potęgę Jima, który dniem przedtem udał się w głąb kraju dla załatwienia jakichś nieporozumień międzyplemiennych, postanowił bronić się do upadłego.
Biali zapędzeni na wysepkę, znaleźli się w krytycznem położeniu i zrozpaczony Brown zrozumiał, że nadeszła dla niego ostatnia godzina. Ale chytry Radża zapragnął skorzystać z okoliczności, wysłał do napastników Corneliusa i obiecał im swą pomoc, jeżeli oni wzamian pomogą mu do odzyskania dawnej władzy. Corneliusowi rola takiego pośrednika bardzo dogadzała, pragnął się teraz zemścić i zgubić Jima, uknuł więc z Brownem piekielny plan.
Bugisowie nic o tych podstępnych układach nie wiedząc, czekali tylko powrotu Jima, by wytępić napastników co do nogi.
Gdy Jim powrócił i dowiedział się o napaści białych, sam udał się nad zatokę, dzielącą go od nieprzyjaciela, by się z nim, jak człowiek z człowiekiem rozmówić.
Brown wiedział przez Corneliusa, że część wojowników z Dain Warisem na czele zajęła dół rzeki, więc odwrót ma zamknięty, rozumiał, że dla niego wyjścia niema, nie chciał słuchać namów Corneliusa, nie zabił bezbronnego Jima, bo wiedział, że tuziemcy, chociaż stracą tego wodza, uzmysławiającego dla nich nadprzyrodzoną potęgę, bronić się będą, a on z kilku zaledwie ludźmi nie podoła im. Postanowił jednak zemścić się na tym ziomku, który doszedł do szczytu władzy i potęgi tam, gdzie jego spotkało upokorzenie.
Uprzedzony więc przez Corneliusa o charakterze Jima, przemówił do niego w imię uczuć, jakie łączyć winny dwóch przedstawicieli rasy białej, i błagał go o wypuszczenie na wolność, ręcząc honorem, że odpłynie ze swymi ludźmi, nie czyniąc tuziemcom żadnej krzywdy.
Jim, tknięty litością dla tych wynędzniałych nieszczęsnych rozbitków życiowych, stawia czoło wszystkim wodzom, domagającym się na radzie wojennej wymordowania najezdników i żąda, by ich puszczono wolno, głową swą ręcząc, że żadna krzywda krajowcom się nie stanie.
Przystano na to, gdyż słowo Jima wyrocznią było dla nich.
Dano znać Dain Warisowi i wojownikom jego zajmującym dół rzeki, że biali mają być przepuszczeni bez strzału z powrotem do statku swego.
Zlecenie to poniósł Tamb Itam i na dowód wiarogodności słów swoich, obrączkę srebrną Jima wręczył Dain Warisowi.
Nie spodziewając się niczego, wojownicy, rozłożeni obozem nad brzegiem rzeki, zażywali spokoju, gdy przeprowadzony przez Corneliusa boczną drogą Brown napada na obóz z tyłu i celnemi strzałami kładzie trupem najlepszych wodzów, a między nimi Dain Warisa, nadzieję życia starego Dovamina, chlubę plemienia Bugisów!
Reszta wojowników przekonana, że cała armia białych napada na nich, rozproszyła się i pospieszyła z hiobową wieścią do Paturanu.
Pierwszy powrócił Tamb Itam, wpadł na dziedziniec domu Jima, gdzie spotkał „Jewel”, która, jak gromem tą wieścią rażona, posłała go na górę do spoczywającego w tej chwili Jima.
Tamb Itam pobiegł na schody. Pan jego spał.
— To ja, Tamb Itam — krzyknął, stojąc u drzwi — niosę nowiny niecierpiące zwłoki.
Widząc, że Jim obudził się, zaczął mówić, nie zwlekając:
— Tuanie, to dzień okropny, przeklęty!
Jim wsparł się na łokciu, tak jak to uczynił Dain Waris, gdy zjawił się przed nim wysłannik przyjaciela. Wówczas Tamb Itam opowiadał rzecz całą, usiłując zachować porządek wypadków.
— Gdy powtórzyłem mu zlecenie, Dain Waris krzyknął na swych ludzi: „Dajcie co jeść Tamb Itamowi”...
Jim spuścił nogi z łóżka i patrzył tak strasznemi oczyma, iż słowa zamarły w gardle sługi.
— Gadaj! — krzyknął. — Czy zginął?
— Obyś żył wiecznie! — zawołał Tamb Itam. — Była to okropna zdrada. Na odgłos pierwszych strzałów wyskoczył z namiotu i padł...
Jim podszedł do okna i uderzeniem pięści otworzył okienicę.
Światło zalało pokój; wówczas głosem pewnym, lecz szybkim zaczął wydawać rozkazy, by biegł do tego i owego, by gotowali się do pościgu, wysyłali posłańców; mówiąc tak, siadł na łóżku, pospiesznie wiążąc trzewiki i nagle spojrzał w górę.
— Czego tu jeszcze stoisz? — spytał — nie trać czasu.
Tamb Itam nie poruszył się.
— Przebacz, Tuanie... ale... ale... jąkał się.
— Co? — wrzasnął Jim — chwytając za poręcz łóżka.
— Niebezpiecznie dla sługi twego iść między lud — rzekł Tamb Itam po chwili wahania.
Teraz Jim zrozumiał.
Dla impulsywnego skoku wycofał się z jednego świata, a dziś ten świat drugi, dzieło rąk jego własnych, runął nad jego głową?
Niebezpiecznem jest dla sługi jego iść między jego lud! Zdaje mi się, że właśnie w tej chwili postanowił stawić czoło nieszczęściu w sposób, jaki jedynie uważał za stosowny; opuścił pokój i siadł przy długim stole, gdzie zwykł był załatwiać sprawy świata swego codziennie, głosząc prawdę, bezwątpienia zamieszkującą serce jego.
Czarne potęgi nie obedrą go po raz drugi ze spokoju ducha!
Siedział jak posąg z kamienia wykuty.
Tamb Itam pokorną uczynił uwagę, że należy pomyśleć o środkach obrony.
Dziewczyna, którą kochał, zbliżyła się i przemówiła, ale w jego ruchu ręki tyle było błagania o milczenie, iż przerażona usunęła się.
Wyszła na werandę, siadła na schodach, jakby chciała własnem ciałem bronić go od zewnętrznych niebezpieczeństw.
Jakie myśli przewinęły się w jej umyśle, jakie wspomnienia? Kto wiedzieć może?
Wszystko przeminęło, i on, który raz zawiódł zaufanie, znów stracił wiarę ludzi.
Wówczas, jak sądzę, usiłował napisać do kogoś i zaniechał tego.
Samotność zataczała nad nim wielkie kręgi.
Lud w jego ręce złożył bezpieczeństwo życia swego, a teraz — nigdy, nigdy zrozumieć go nie zdoła.
Cały dzień siedział tak, nie wydawszy głosu. Późnym wieczorem podszedł do drzwi i zawołał na Tamb Itama.
— Co słychać? — spytał.
— Dużo płaczu, dużo gniewu — odparł wierny sługa.
— Czy ty wiesz wszystko? — szepnął.
— Tak, Tuanie, wiem, wrota dobrze są strzeżone. Będziemy musieli stoczyć walkę.
— Walkę? a po co? — spytał.
— Aby życie nasze ocalić.
— We mnie już niema życia.
Tamb Itam usłyszał jęk dziewczyny, stojącej za drzwiami.
— Kto wie? — mówił Tamb Itam. — Śmiałość, przebiegłość, pozwolą nam przebić się przez tłumy nieprzyjaciół i uciec. Bo przecież w sercach tamtych ludzi strach jeszcze nie wygasł.
Wyszedł, marząc o łodziach i otwarłem morzu, zostawiając Jima z dziewczyną.
Nie mam serca dzielić się z wami tem, co zaszło między nimi, gdy ona przez godzinę, czy więcej, którą z nim spędziła, walczyła o szczęście swoje. Nie wiadomo, czy on miał jakie nadzieje, czego spodziewał się.
Był niewzruszony, a ze wzrastającem wyosobnieniem uporu duch jego zdawał się wznosić nad ruinami egzystencyi jego.
Ona wołała: — Walcz!
Nie rozumiała. O cóż tu walczyć można?
On miał dowieść swej potęgi w inny sposób i sam miał odnieść zwycięztwo nad fatalnym swym losem.
Wyszedł na dziedziniec, a za nim, z rozpuszczonemi włosami, błędnemi oczyma, bez tchu prawie, wysunęła się dziewczyna.
— Otworzyć wrota! — krzyknął.
Następnie, zwracając się do ludzi, którzy jeszcze w fortecy zostali, pozwolił im wracać do domów.
— Na jak długo, Tuanie? — spytał jeden z nich nieśmiało.
— Na życie całe — odparł ponurym głosem.
Cisza zaległa miasto po wybuchu jęków, płaczów, lamentów, przeciągających nad rzeką, jak podmuch wichru z otwartego przybytku cierpienia!
Ale szeptem powtarzane wieści napełniały serca przerażeniem i strasznemi wątpliwościami.
Wracają łupiezcy, przywożąc wielu innych z sobą, na wielkim okręcie, ani jedna istota żywą nie pozostanie.
Ludzie przejęci byli uczuciem niechybnego niebezpieczeństwa, tak jak w czasie trzęsienia ziemi; szeptem dzielili się swemi podejrzeniami, patrząc jeden na drugiego z przerażeniem, jakby już widzieli jakąś straszną wróżbę.
Słońce chyliło się za lasy, gdy ciało Dain Warisa przywieziono Dovaminowi. Czterech ludzi niosło je, zakryte białem prześcieradłem, które stara matka wysłała na brzeg rzeki na powitanie syna.
Złożono, ciało u nóg Dovamina, a starzec siedział czas długi, z rękami na kolanach wspartemi i patrzył, patrzył...
Delikatnie poruszały się palmy, liście owocowych drzew melodyjnie szeleściły. Wszyscy nieżonaci ludzie plemienia jego stali w pełnem uzbrojeniu; nareszcie stary Nakhoda podniósł oczy.
Toczył niemi po tłumie, jakby szukał czyjejś twarzy. Znów opuścił głowę na piersi. Szepty tłumów zlały się z lekkim szelestem liści.
Gdy odkryto ciało Dain Warisa na znak dany przez Dovamina, leżał ten przyjaciel białego lorda, jak go zwykle nazywali, spokojny, niezmieniony, z oczami nawpół otwartemi, jakby miał zaraz przemówić.
Dovamin pochylił się trochę naprzód, jak człowiek, szukający czegoś na ziemi. Oczy jego błądziły od głowy do stóp trupa, może szukając rany?
Była niewielka na czole; bez słowa jeden z bliżej stojących pochylił się, ściągnął srebrną obrączkę ze skostniałej ręki i podał ją Dovaminowi.
Pomruk strachu i grozy pełny przeleciał przez tłum na widok tego znanego przedmiotu.
Spojrzał stary Nakhoda i nagle wydał z siebie straszny ryk, ryk bólu, wściekłości, tak potężny, jak ryk śmiertelnym ciosem ugodzonego bawołu, strachem przejmując serca obecnych głębią swego smutku i gniewu.
Przez chwilę zaległa śmiertelna cisza, gdy czterech ludzi uniosło trupa, by go złożyć u stóp stojącego w głębi drzewa.
Wówczas wszystkie kobiety wybuchnęły wielkim jękiem; żal swój krzykami wyrażały; słońce zachodziło, a w przerwach tych kobiecych jęków rozlegały się wysokie śpiewne głosy dwóch starców, intonujące wersety Koranu.
W tym czasie Jim, wsparty na armatce, plecami do swego domu zwrócony, patrzył na rzekę, dziewczyna, drżąca cała, stała na progu i oczu z niego nie spuszczała.
Tamb Itam nie odchodził od swego pana, czekając cierpliwie na to, co zdarzyć się może.
Nagle Jim, zdający się rozmyślać spokojnie, zwrócił się do niego i rzekł:
— Czas już z tem skończyć.
— Tuanie? — zawołał Tamb Itam podbiegając, Nie wiedział, o czem mówi jego pan; dziewczyna, widząc ruch Jima, podbiegła również pospiesznie.
Będąc w połowie dziedzińca, krzyknęła:
— Będziesz walczył?
Jim obrócił się do niej i opierając plecami o armatkę, odparł:
— Niema o co walczyć.
Mówiąc to, uczynił jeden krok naprzód.
— Zgodzisz się na ucieczkę? — krzyknęła znów.
— Tu niema ucieczki — odparł — zatrzymując się, co i ona uczyniła, pożerając go oczyma.
— I pójdziesz? — spytała powoli.
Pochylił głowę.
— A! — krzyknęła — jesteś szalonym lub fałszywym! Pamiętasz tę noc, gdy cię błagałam, byś mnie opuścił, a powiedziałeś, że nie mógłbyś, że to niemożliwe! Pamiętasz, powiedziałeś, że nigdy mnie nie opuścisz? A ja cię o te przysięgi nie prosiłam. Dobrowolnie je składałeś!
— Dość, biedaczko moja — rzekł — nie miałabyś ze mnie wielkiej pociechy.
Tamb Itam opowiadał, że gdy tak z sobą rozmawiali, ona śmiać się zaczęła tak głośno i dziko, jak to czynią ludzie, nawiedzeni przez bóstwo. Pan jego złożył swe ręce na głowie. Natychmiast śmiać się przestała.
— Po raz ostatni pytam — krzyknęła groźnie — będziesz się bronił?
— Nic mnie dotknąć nie może — odparł z ostatnim przebłyskiem dumy i egoizmu.
Tamb Itam widział, jak dziewczyna jednym susem przypadła do niego i ramionami chwyciła za szyję.
— O! nie puszczę cię! — krzyknęła. — Moim jesteś! — Łkała, złożywszy głowę na jego ramieniu.
Niebo nad Paturanem, krwisto czerwone, bezmierne, zdawało się ociekać krwią, płynącą z otwartej arteryi.
Olbrzymie słońce purpurowe osiadało na szczytach drzew, a las pod niem czarny, ponury miał wygląd.
Tamb Itam mówił mi, że wieczoru tego widok nieba był straszny i groźny. Najzupełniej wierzę temu, gdyż wiem, że o sześćdziesiąt mil od wybrzeży Paturanu przeszedł cyklon, w samym Paturanie prawie nieodczuwany.
Nagle Tamb Itam ujrzał, że Jim chwyta ręce dziewczyny, by je od swej szyi oderwać.
Ona przechyliła się w tył, włosy jej ziemi dotykały.
— Chodź tu! — krzyknął Jim, wzywając wiernego sługę, by mu pomógł złożyć ją na ziemi.
Z trudem odczepili jej palce od rąk Jima.
Jim pochylił się nad nią, spojrzał serdecznie w jej twarz i skoczył na brzeg rzeki, gdzie stały czółna.
Tamb Itam udał się za nim, ale odwrócił głowę i widział, jak dziewczyna zerwała się, podbiegła kilka kroków i padła na kolana.
— Tuanie! Tuanie! — wołał Tamb Jtam.
Jim już wskoczył do czółna i trzymał wiosło w ręce. Nie obejrzał się ani razu.
Tamb Jtam zaledwie zdołał wkroczyć za nim, dziewczyna pozostała na klęczkach, z załamanemi rękami.
Pozostała chwilę w tej błagalnej pozycyi, poczem zerwała się.
— Fałszywym jesteś! — krzyknęła.
— Przebacz mi! — odpowiedział donośnie Jim.
— Nigdy! Nigdy! — wołała.
Tamb Jtam wziął wiosło z rąk pana swego.
Gdy przybyli na przeciwległy brzeg, Jim zabronił mu iść dalej; ale on nie posłuchał i w niejakiem oddaleniu szedł za Jimem do obozu Dovamina.
Ściemniało się. Błysnęły tu i owdzie pochodnie.
Spotykani ludzie okazywali wielkie przerażenie i pośpiesznie usuwali się na bok, by dać przejść Jimowi.
Rozlegały się bolesne jęki kobiet. Dziedziniec zapełniony był zbrojnymi Bugisami i ludem Paturanu.
Nie wiem doprawdy, co to zbiegowisko oznaczać miało. Czy to były przygotowania do wojny, do zemsty, czy też do odparcia grożącej napaści najeźdców? Niemało czasu upłynęło, zanim przestano się lękać powrotu białych ludzi; jaka była łączność między nimi a ich białym lordem, zrozumieć nie mogli.
Nawet dla tych prostych umysłów Jim cieniem jakimś pozostał przygnieciony.
Dovamin, zrozpaczony, zgnębiony, od tłumu odosobniony, siedział na swym fotelu, trzymając na kolanach parę pistoletów.
Gdy Jim ukazał się, wszystkie głowy zwróciły się ku niemu; tłum rozstąpił się na prawo i lewo i przeszedł Jim tą drogą, widział jak ci ludzie unikają jego spojrzenia.
Szły za nim stłumione szepty:
— To on jest sprawcą wszystkiego. On urok rzucił...
Czy słyszał te słowa?
Gdy Jim stanął, w blasku rzucanym przez pochodnie, jęki kobiet ścichły nagle.
Dovamin nie podniósł głowy, a Jim stał przed nim czas jakiś, nie mówiąc słowa. Następnie rzucił na lewo spojrzenie i poszedł w tym kierunku mierzonym krokiem.
Matka Dain Warisa skulona siedziała przy trupie, siwe jej włosy całkowicie twarz jej zakrywały. Jim zbliżył się, spojrzał na swego martwego przyjaciela i wrócił na dawne swe miejsce.
— Przyszedł! przyszedł! — powtarzały wszystkie usta.
— Odpowiadać miał własną głową — ktoś wyrzekł głośno. Słysząc to, Jim zwrócił się do tłumów.
— Tak. Odpowiedzialność przyjąłem na siebie.
Stał znów przed Dovaminem i po chwili rzekł:
— Przybyłem zbolały, zgnębiony. Staję przed tobą bezbronny.
Starzec, ciężko dźwigając w górę głowę, jak wół w jarzmie idący, usiłował podnieść się, chwytając jednocześnie leżące na kolanach pistolety.
Z gardła jego wydobywały się jakieś charczące, bulgoczące, nieludzkie dźwięki, dwóch ludzi pośpieszyło mu z pomocą.
Lud zauważył, że obrączka, którą trzymał na kolanach, spadła i potoczyła się pod nogi białego człowieka; Jim patrzył na ten talizman, za pomocą którego otwarły się dla niego wrota sławy, miłości, powodzenia w obrębie tych lasów, obramowanych srebrzystą pianą, na tych wybrzeżach o zachodzie słońca wyglądających jak niedostępna twierdza.
Dovamin, walcząc z siłami swemi i chcąc zachować równowagę, tworzył z podtrzymującymi go ludźmi jakąś chwiejącą się, drżącą grupę.
Z jego małych oczek wyzierał szalony ból, wściekłość z jakimś przebłyskiem okrucieństwa i gdy Jim stał jakby stężały w sobie w czerwonych blaskach pochodni i patrzał mu prosto w oczy, Dovamin wsparł się całym ciężarem na ramieniu stojącego po lewej stronie młodzieńca i wznosząc prawą rękę, przeszył kulą pierś najlepszego przyjaciela syna swego!
Tłum, który widząc wzniesioną rękę starego wodza, pośpiesznie skoczył na bok, teraz po strzale rzucił się naprzód.
Powiadają, że biały człowiek rzucił na prawo i lewo spojrzenie dumne, nieugięte. Przytknął rękę do ust i runął na ziemię, nie drgnąwszy więcej.
I oto koniec. Odszedł z sercem niezbadanem, zapomniany, nie otrzymawszy przebaczenia, nadzwyczajnym romantyzmem owiany.
Nawet w najdzikszych wizyach swych marzeń młodzieńczych nie mógł przewidzieć takiego zakończenia, darzącego go takiem zwycięztwem!
Bardzo być może, że gdy w ostatniej chwili rzucał te dumne, nieugięte spojrzenia, stanął nareszcie oko w oko z tą okazyą, która, jak wschodnia oblubienica, dotąd z zasłoną na twarzy stała u jego boku.
„Jewel” z bólu skamieniałą wraz z wiernym Tamb Jtamem zabrał jakiś Malajczyk, agent handlowy Steina i na swym statku przewiózł do domu jego. Tam z ust Tamba dowiedziałem się o tem wszystkiem, gdy w nieustannych mych po świecie wędrówkach zawitałem do starego druha.
Niema już Jima, a są dnie, w których rzeczywistość jego istnienia przedstawia mi się z potężną, przygniatającą siłą; to znów, na honor! są chwile takie, że mi znika z oczu, jak ubezcieleśniony duch błąkający się wśród namiętności tego świata, gotów poddać się wymaganiom jego własnego świata cieniów.
Porzucił żywą kobietę, by święcić swe śluby z mglistym ideałem postępowania.
Czy jest zupełnie zadowolony teraz?
Powinniśmy o tem wiedzieć, wszak to jeden z nas.



KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Rozdział XXXVII w tym wydaniu to faktycznie skrót rozdziałów XXXVII-XLV.