Lord Jim (tłum. Węsławska)/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.


Nie udałem się zaraz na poszukiwanie Jima tylko dlatego, że istotnie czekano na mnie, a sprawy tej zaniedbać nie mogłem.
Nieszczęście chciało, że w kancelaryi mego agenta złapał mnie jegomość świeżo z Madagaskaru przybyły, z planem cudownego interesu.
Miał on jakiś związek z bydłem, nabojami i coś z księciem Ravonalo, ale wszystko obijało się o głupotę jakiegoś admirała — admirała Piotra, zdaje mi się.
Wszystko się koło tego kręciło, a nieszczęsny człowiek nie mógł dobrać dość wymownych słów, by sprawę wyjaśnić i wyrazić całe swe do niej zaufanie.
Miał okrągłe oczy, wyłażące z orbit, z rybim połyskiem, guzy na czole i nosił długie włosy bez przedziału, na tył głowy zaczesane.
Miał ulubiony frazes, który nieustannie z tryumfem powtarzał:
— Minimum ryzyka, z maksimum korzyści — oto moje motto. Co?
Przyprawił mnie o ból głowy, zepsuł mi śniadanie, ale to, co chciał, wyciągnął ze mnie; jak tylko się go pozbyłem, udałem się wprost na wybrzeże.
Ujrzałem Jima, opartego na parapecie.
Trzech wioślarzy krajowców kłóciło się zawzięcie o pięć ananasów, wrzask podnosili niesłychany. Nie słyszał mych kroków, a na moje lekkie dotknięcie, odwrócił się nagle, jak gdyby palec mój nacisnął w nim jakąś sprężynę.
— Patrzyłem — bąknął.
Nie pamiętam, co powiedziałem i jak, ale on nie stawiał trudności i poszedł za mną do hotelu. Szedł ze mną tak grzecznie, jak małe dziecko, z miną posłuszną, bierną, tak, jak gdyby czekał na to, bym przyszedł i zabrał go.
Nie powinienem był się dziwić tej jego uległości. Na całej kuli ziemskiej, która jednym wydaje się tak wielką, a drugim — mniejszą od ziarnka gorczycy, nie było miejsca, dokądby on mógł się schronić! gdzieby mógł być sam ze swą samotnością.
Szedł spokojnie obok mnie, patrząc to tu, to tam, obejrzał się nawet za jednym strażakiem w żółtych spodniach, którego czarna twarz miała jedwabiste połyski, jak kawał węgla kamiennego. Wątpię jednak, czy on widział cokolwiek, czy nawet zdawał sobie sprawę, że mi towarzyszy, bo gdybym go nie popychał to na prawo, to na lewo, przypuszczam, że szedłby w prostym kierunku, pókiby się nie natknął na mur, czy inną przeszkodę. Skierowałem go zaraz do mego sypialnego pokoju i zabrałem się natychmiast do pisania listów.
Było to jedyne miejsce na świecie (z wyjątkiem chyba „Walpole-Ruf”, ale to nie było pod ręką) gdzie on mógł sam z sobą przebywać, nie będąc krępowanym resztą świata.
Przeklęta sprawa — jak się o niej wyraził — nie uczyniła go niewidzialnym, ale ja zachowywałem się, jak gdyby on nim był. Jak tylko usiadłem przy biurku, schwyciłem pióro i nie ruszałem się więcej. Nie mogę powiedzieć, bym był przestraszony; ale istotnie siedziałem tak cicho, jak gdyby coś niebezpiecznego czyhało w pokoju i za pierwszym mym ruchem miało rzucić się na mnie.
A w tym pokoju niewiele było rzeczy — wiecie jak takie sypialne pokoje są urządzone.
Łóżko zakryte kotarą, dwa, czy trzy krzesła i stół do pisania. Wielkie szklane drzwi prowadziły na werandę; on stał z twarzą ku nim zwróconą. Zmierzch zapadał; z wielką ostrożnością zapaliłem świecę, wyglądało to na jakiś czyn nielegalny.
Wówczas nie ulega wątpliwości, że on przeszedł ciężkie chwile, ale i ja również, do tego stopnia, iż wyznać muszę, że wysyłałem go w duchu do dyabła, albo przynajmniej na „Walpole Reef”.
Kilka razy przychodziło mi na myśl, że pomimo wszystko, Chester może był jedynym człowiekiem, mogącym w tem nieszczęściu poradzić.
Ten dziwny idealista znalazł odrazu praktyczne dla niego zastosowanie, nieomylne, jak się zdawało.
Pisałem, pisałem wciąż, załatwiłem się z zaległą korespondencyą i zabrałem się do pisania do osób, nie oczekujących odemnie listów.
Od czasu do czasu rzucałem na niego ukradkowe spojrzenie. Stał na miejcu, ale konwulsyjne drgania wstrząsały nim, a w ciężkim oddechu poruszały się jego ramiona.
Walczył, walczył — tchu mu brakło. Płomyczek świecy wywoływał długie cienie, zdające się mieć ponurą świadomość; meble w swej nieruchomości wyczekiwać się zdawały. Stawałem się imaginacyjnym, skrobiąc tak po papierze, i chociaż gdym pisać przestawał, zupełna cisza zalegała pokój, odczuwałem ten chaos i nieład myśli, wywoływany przez groźny gwałtowny zgiełk — orkanu morskiego naprzykład. Może który z was rozumie, co ja chcę przez to powiedzieć. — Czy znacie tę mieszaninę niepokoju, rozpaczy, irytacyi, ogarniającej człowieka wszechwładnie — bardzo nieprzyjemnej, ale dobrze świadczającej o naszej wytrzymałości.
Ja nie przypisuję sobie żadnej zasługi w wytrzymaniu napięcia odczuć Jima; mogłem znaleźć ucieczkę w pisaniu listów, mogłem nawet do obcych pisać, gdyby tego zaszła potrzeba.
Nagle, gdy brałem nową ćwiartkę papieru, jakiś dźwięk dobiegł uszu moich; był to pierwszy od chwili, gdyśmy się znaleźli razem w ciszy pokoju.
Nie podniosłem głowy, siedziałem jak skamieniały. Kto czuwał przy łożu chorego, ten słyszał w ciszy nocnej takie jęki, wywołane bólem ciała lub duszy.
Jim pchnął drzwi z taką siłą, że wszystkie szyby zadźwięczały; wyszedł, a ja wstrzymałem oddech, natężyłem uszu, nie wiedząc właściwie, na co oczekuję. On doprawdy zanadto bierze do serca zwykłą formalność, która surowej krytyce Chestera, wydawała się niegodną uwagi człowieka, umiejącego patrzeć na rzeczy tak, jak one są.
Nic nie znacząca formalność: jakiś skrawek pergaminu. Cóż to znaczy wobec wyspy pełnej guana! Z dołu, z sali jadalnej dochodziły tłumione głosy, połączone z brzękiem srebra i szkła; przez otwarte drzwi przy blasku świecy ujrzałem plecy Jima; po za nim ciemność była zupełna, zdawał się być samotnie stojącą postacią nad brzegiem ciemnego, beznadziejnego oceanu. Tam jest, bezwątpienia, „Walpole Reef” — to słonko dla tonącego człowieka.
Współczucie moje dla niego przybrało teraz kształt myśli, że nie chciałbym, by ktoś z rodziny widział go w takim stanie. Dla mnie samego była to rzecz ciężka. Nie dyszał już tak teraz; stał wyprostowany, spokojny, a ta spokojność zapadała mi w duszę, jak ołów w wodę i czyniła ją tak ciężką, że sekundę pragnąłem gorąco, bym dla niego nic więcej uczynić nie mógł, tylko opłacić koszta pogrzebu. Nawet prawo załatwiło się z nim. Pogrzebanie go byłoby takiem łatwem dobrodziejstwem! Byłoby to w takiej harmonii z mądrością życiową, polegającą na usuwaniu z przed oczu wszelkich wspomnień naszej głupoty, słabości, naszej śmiertelności.
Może on zanadto bierze to do serca. A jeżeli tak — to propozycya Chestera...
Wziąłem czysty papier i zacząłem pisać z rozmachem. Ja tylko stałem między Jimem a ciemnym oceanem. Czułem się poniekąd odpowiedzialnym. Jeżeli przemówię, czy ten nieruchomy, męki przechodzący młodzieniec, skoczy w ciemność, by uchwycić się słomki? Wówczas zrozumiałem, jak ciężko czasami głos z siebie wydać. Cudowna potęga leży w wymówionem słowie. Dlaczego, u dyabła, nie wypowiadałem go? Zadawałem sobie to pytanie, nie przestając pisać. Nagle, na czystym papierze, z pod pióra mego wyłaniać się zaczęły postacie Chestera i jego wiekowego wspólnika, tak wyraźne i wykończone, jakby były odtworzone za pomocą optycznego przyrządu.
A słowo sięga daleko — bardzo daleko — sieje zniszczenie, jak kula leżąca w przestrzeń.
Milczałem, a on, plecami zwrócony do światła, jakby skrępowany i zakneblowany przez wszystkich niewidzialnych wrogów człowieka — nie poruszył się, nie wydał głosu.



ROZDZIAŁ XVI.


Czas nadchodził, w którym miałem go ujrzeć kochanym, podziwianym, godnym zaufania, z legendą nad zwyczajnej siły i waleczności, złączonej z imieniem jego. Zdawał się być bohaterem!
Jak wiecie, przeszedł ciężkie próby w zawodzie „przekupnia okrętowego”, w czasie których on cierpiał, a ja niepokoiłem się o swoje — swoje zaufanie, że tak powiem.
I dziś nie wiem, czy mogę być zupełnie spokojnym, chociaż widziałem go w całym blasku świetności.
To był mój ostatni rzut oka na niego — przewodził, a był w zupełnej zgodzie ze swem otoczeniem — z życiem lasów i z życiem ludzi.
Przyznaję, że zrobiło to na mnie wrażenie, ale również przyznaje, że nie było ono trwałem. On był strzeżony przez to zupełne odosobnienie, był jednym z tego rodzaju ludzi i znajdował się w zupełnem z naturą zetknięciu, która w tych warunkach wierna jest tym, co ją kochają.
Ale wciąż mi się zdaje, że on nie jest zupełnie bezpiecznym. Zawsze pamiętać go będę takim, jak stał tam, na balkonie, biorąc może zbyt do serca zwykłą konsekwencyę słabości swojej.
Rad jestem, rozumie się, że coś dostrzegł — a nawet coś wspaniałego wynikło z moich usiłowań; ale czasami zdaje mi się, że dla spokoju umysłu mego byłoby lepiej, gdybym nie stanął między Jimem a wspaniałomyślną propozycyą Chestera. Nie mogę sobie wystawić, jakby sobie radziła jego wybujała imaginacya na tej wysepce „Walpole”, pustym okruchu ziemi na bezmiarze wód.
Zapewne nigdybym się o tem nie dowiedział, gdyż muszę wam powiedzieć, że Chester, odwiedziwszy któryś z portów Australii, gdzie dostał swój parowiec starożytny — wypłynął na ocean Spokojny z załogą z dwunastu ludzi złożoną, a jedyny wniosek o jego tajemniczym losie można było wywprowadzić z faktu, że na wybrzeżach Walpole szalał huragan nie później, jak w miesiąc po przybyciu tam Chestera.
Nie pozostał ślad po tych Argonautach; rozpłynęli się w przestrzeni. Finis.
Koniec! Finis! wszechmocne słowo, wypędzające z domu życia nawiedzające go widma losu. Oto dla czego — pomimo świadectwa mych oczu i jego poważnego zapewnienia — braknie mi czegoś, gdy wspomnę o powodzeniu Jima.
Prawdą jest, że gdzie jest życie, tam jest i nadzieja, ale i bojaźń zarazem.
Nie chcę przez to powiedzieć, że żałuje swego czynu, nie twierdzę również, bym spędzał wskutek tego bezsenne noce; wciąż jednak narzuca mi się myśl, że on tyle sobie robił z tej degradacyi ze stanowiska oficera marynarki, gdy właściwie tu tylko jego wina miała jakieś znaczenie.
On nie był — że tak powiem — wyraźnym dla mnie. Nie był wyraźnym. A mam podejrzenie, że on sam siebie nie rozumiał.
Wysubtelnione miał odczucia, pragnienia, jakiś wyidealizowany egoizm. Był — że tak się wyrażę — bardzo wytwornym; bardzo wytwornym i bardzo nieszczęśliwym.
Trochę grubsza natura nie zniosłaby tego wszystkiego, z westchnieniem, jękiem, krzykiem, koniecby życiu położyła; jeszcze grubsza — pozostałaby niewzruszoną, nieświadomą i najzupełniej obojętną. On zanadto był interesującym, albo zanadto nieszczęśliwym, by miał być psom rzucony, lub nawet Chesterowi.
Czułem to, gdy tak siedziałem z twarzą nad papierem pochyloną, a on toczył z sobą walkę i dyszał, nie mógł tchu złapać, dusił się; czułem to, gdy wyskoczył na werandę, jak gdyby miał się rzucić z wysokości piętra — ale nie zrobił tego; czułem to, coraz więcej i więcej przez cały czas, gdy stał tam plecami do światła mej świecy zwrócony, jak gdyby stał nad brzegiem ponurego, beznadziejnego oceanu. Nagły, donośny grzmot zmusił mnie do podniesienia głowy Słuch oddalał się, a przenikliwe, oślepiające światło padło na ziemię. Olśniewające błyski ukazywały się raz po raz, a grzmot potężniał znów z każdą sekundą, gdy patrzyłem na tę ciemną sylwetkę, stojącą nad brzegiem rozbłyskującego morza. W chwili największego blasku wróciła nagle ciemność podniesiona do potęgi, a on znikł z przed mych olśnionych oczu zupełnie tak, jak gdyby rozpadł się na atomy.
Szumy straszne leciały powietrzem, wściekłe ręce rozdzierać się zdawały zarośla, wstrząsały szczytami drzew, rzucały drzwiami, tłukły szyby w całym gmachu.
Jim wrócił do pokoju, zamknął drzwi za sobą i znalazł mnie pochylonego nad stołem; mój wielki niepokój co do tego, co on teraz powie, graniczył ze strachem.
— Czy mogę prosić o papierosa? — rzekł.
Wskazałem mu pudełko z papierosami, nie podnosząc głowy.
— Prosiłbym, prosiłbym o tytoń — szepnął.
Ogarnęła mnie gorliwość nadzwyczajna.
— Za chwilkę — odparłem uprzejmie.
Przeszedł się po pokoju, słyszałem jak mruknął:
— Już przeszło.
Pojedyńczy huk piorunu, sprawił wrażenie wystrzału armatniego, wysłanego z tonącego okrętu.
— Burze wcześniej się w tym roku zaczynają — rzucił uwagę, stojąc gdzieś za mną.
Zaadresowawszy ostatnią kopertę, zwróciłem się do niego. Palił chciwie i chociaż słyszał, że poruszyłem się, pozostał plecami do mnie zwrócony.
— Tak — zniosłem to dość dobrze — rzekł, nagle się obracając. — Ciekawy jestem, co będzie dalej.
Na twarzy jego nie było żadnego wzruszenia, wydawała się ona tylko trochę ciemniejszą, jakby nabrzmiałą. Uśmiechnął się lekko, gdy patrzyłem na niego w milczeniu.
— Dziękuję panu — pański pokój bardzo wygodny dla człowieka — w ciężkich opałach...
Deszcz lał jak z cebra; z rynny (musiała być w niej dziura) płynęły dziwne dźwięki, jakby jęki, skargi, skargi bolesne, szlochy, przerywane nagłemi spazmami ciszy!...
... — Szukającego schronienia — mruknął i umilkł.
Błyskawica rozświetliła ciemne ramy okna i cicho rozpłynęła się w powietrzu.
Rozmyślałem, jak też do niego najlepiej przystąpić (nie życzyłem sobie, by mnie znów odepchnął) i gdy on roześmiał się gorzko.
— Jestem teraz zwykłym włóczęgą... bez jednego... bez jednego... — mówił powoli — a jednak...
Umilkł; deszcz lał z większą jeszcze gwałtownością.
— Przyjdzie dzień, w którym się wszystko przeżyje na nowo. Tak być musi! — szepnął rozważnie, patrząc na moje buty.
Nie rozumiałem, co on chciał przeżyć na nowo, o czem myślał, czego pragnął. Może to było coś tak wielkiego, że się wypowiedzieć nie dało. Zgodnie z przekonaniem Chestera, był on kawałkiem osła... Patrzył na mnie pytająco.
— Może, jeżeli życie dość długiem będzie — mruknąłem przez zęby z gniewem.
— Ale nie licz bardzo na to.
— Boże! czuję, jak gdyby nic nigdy dotknąć mnie nie mogło — rzekł z ponurem przekonaniem. — Jeżeli mnie to z nóg nie zwaliło, to niema obawy, by nie starczyło czasu na wydobycie się na wierzch i...
Spojrzał w górę.
Uderzyła mnie myśl, że właśnie z takich, jak on, rekrutuje się wielka armia jednostok zgnębionych, zbłąkanych, dążących gromadnie do wszystkich ścieków ziemskich.
Jak tylko wyjdzie z mego pokoju i straci „jedyne schronienie”, zajmie swe miejsce w szeregach armii i rozpocznie swą wędrówkę do bezdennej przepaści. Ja przynajmniej nie miałem złudzeń: ale to ja również przed chwilą tak pewny byłem potęgi słów, a teraz bałem się przemówić tak, jak czasami lękamy się poruszyć, by nie stracić ślizkiego gruntu pod nogami. To właśnie w chwili, gdy chcemy zrozumieć duchowe potrzeby jakiegoś człowieka, spostrzegamy jak niezrozumiałe, chwiejne, mgliste są istoty, korzystające z nami z piękności gwiazd i ciepła słonecznego. To tak, jak gdyby samotność była ciężkim, a niezbędnym warunkiem naszej egzystencyi; powłoka z mięsa i krwi, na którą zwrócone są twoje oczy, ginie przed wyciągniętą ręką, a pozostaje tam tylko kapryśny, niepocieszony i wykrętny duch, którego oko ścigać nie zdoła, ani ręka pochwycić. Bojaźń stracenia go bezpowrotnie z oczu zmusiła mnie do milczenia, gdyż nagle i z nadzwyczajną siłą narzuciła mi się myśl, że jeżeli pozwolę mu utonąć w ciemności, to nigdy sobie tego nie daruję.
— Tak. Dziękuję raz jeszcze. Byłeś pan — niezwykle doprawdy — nie mam słów — nadzwyczajnie! I nie wiem dlaczego. Lękam się, że nie jestem tak wdzięczny, jakbym powinien być, ale to tak nagle spadło na mnie. Bo w gruncie... pan sam....
— Może być — przerwałem mu. Zmarszczył brwi.
— W każdym razie człowiek jest odpowiedzialny — rzekł, patrząc na mnie ostro.
— I to jest również prawdą — odparłem.
— Dobrze, i z tem doszedłem do końca, ale nie mam zamiaru pozwolić komukolwiek leźć mi z tem do oczu — mówił, zaciskając pięści.
— A co z samym sobą zrobisz? — spytałem z uśmiechem. — Bóg świadkiem, że daleki byłem od wesołości, ale on spojrzał na mnie groźnie.
— To do mnie należy — rzekł.
Wyraz mocnego postanowienia ukazywał się i znikał, jak cień na jego twarzy.
Po chwili stał się znów biednym, skłopotanym chłopcem. Odrzucił papieros.
— Żegnam pana — rzekł z nagłym pośpiechem człowieka, który zbyt długo marudził, zapominając o czekającej nań pracy; ale sekundę, czy dwie, nie poruszył się z miejsca.
Deszcz lał z taką gwałtownością niepohamowaną, że przywodził na myśl mosty zerwane, drzewa z korzeniem powyrywane, góry podmyte.
Żaden człowiek nie mógł walczyć z tym olbrzymim potokiem, zdającym się łamać, unosić wszystko, huczącym gwałtownie po za ścianami tego pokoju, w którym, jak na wyspie, znaleźliśmy schronienie. Przedziurawiona rynna bulgotała, dławiła się, bryzgała, chlustała w ohydny sposób, zdawało się, że to jakiś tonący toczy walkę o życie.
— Leje — zauważyłem — a ja...
— Leje czy nie — zaczął tonem gwałtownym, nagle umilkł i podszedł do okna.
— Istny potop — szepnął po chwili, a opierając czoło o szybę, dodał:
— Choć oko wykol.
Zakręcił się na pięcie, przeszedł przez pokój i otworzył okno, wiodące na korytarz, zanim zerwałem się z krzesła.
— Czekaj! — krzyknąłem — chciałbym, byś...
— Nie mogę dziś jeść z panem obiadu — rzucił mi pośpiesznie, będąc już jedną nogą za progiem.
— Nie miałem zamiaru prosić cię o to — krzyknąłem.
Na to cofnął swą nogę z za progu, ale niedowierzająco pozostał we drzwiach.
Przemawiałem do jego rozsądku, by przestał się opierać; wrócił do pokoju i zamknął drzwi.



ROZDZIAŁ XVII.


Usłuchał nareszcie; ale zdaje mi się, że najwięcej deszcz zmusił go do tego, lało właśnie z burzącą wszystko gwałtownością i w czasie naszej rozmowy uspokoiło się znacznie.
Powściągliwym był w swym sposobie obejścia i poważnym, jak człowiek, myślą jakąś wszechwładnie opanowany.
Mówiłem z nim o materyalnej stracie jego sytuacyi. Celem moim było ocalenie go od upadku, ruiny i rozpaczy, będącej zwykle udziałem ludzi, pozbawionych przyjaciół i dachu nad głową; błagałem, by przyjął moją pomoc, przekonywałem rozsądnie, a ile razy spojrzałem na tę zaabsorbowaną twarz, tak młodą, a tak poważną, doznawałem nieprzyjemnego uczucia, że właściwie nie jestem pomocą, lecz tylko przeszkodą w jakichś tajemniczych, niewytłómaczonych, nie dających się określić aspiracyach zranionego jego ducha.
— Przypuszczam, że masz zamiar jeść, pić i spać pod dachem, w zwykły ludziom sposób — pamiętam, że powiedziałem z gniewem.
— Mówisz, że nie dotkniesz należnych ci pieniędzy.. Zatrząsł się od wewnętrznego wzburzenia (należała mu się pensya za trzy tygodnie i pięć dni za służbę na „Patnie”).
— Dobrze, to rzecz tak mała, że zmienić położenia nie może, ale co zrobisz jutro? Dokąd się zwrócisz? Żyć musisz...
— Właśnie mi na tem nie zależy — wyrwało mu się z ust.
Udałem, że nie słyszałem i zbijać zacząłem to, co brałem za skrupuły przesadnej delikatności.
— Czy tak, czy owak — rzekłem — musisz pozwolić, bym ci pomógł.
— Nie możesz pan tego zrobić — rzekł poprostu i łagodnie, trzymając się jakiejś myśli, która błyszczała mi w ciemności, jak lustrzana powierzchnia wody, a straciłem nadzieję, bym się mógł do niej zbliżyć o tyle, by ją zgłębić.
Patrzyłem na jego kształtnie zbudowaną postać.
— W każdym razie, ja ci pomódz mogę.
Nie patrząc na mnie, niedowierzająco zaprzeczył głową,
Krew we mnie zakipiała.
— Ależ mogę — nalegałem — dokonałem już większej rzeczy. Obdarzam cię zaufaniem...
— Chcesz mi pan dać pieniądze — zaczął.
— Na honor, zasługujesz, bym cię wysłał do dyabła — krzyknąłem, wyrażając swoje oburzenie.
Zdumiał się, uśmiechnął, a ja ponowiłem atak.
— Tu wcale o pieniądze nie chodzi. Jesteś zbyt powierzchowny — zawołałem (a w duchu myślałem: otóż chodzi!)
— Spojrzyj na ten list, który chcę ci dać. Piszę do człowieka, którego nigdy dotąd o łaskę nie prosiłem, a piszę o tobie w słowach takich, jakich się używa jedynie, pisząc o blizkim bardzo przyjacielu. Najzupełniej staje się za ciebie odpowiedzialnym. Jeżeli się zechcesz zastanowić nad tem, co to znaczy!
Podniósł głowę. Deszcz ustał, rynna tylko roniła głośne łzy po za oknem.
Cicho, spokojnie było w pokoju, cienie wszystkie skupiły się po kątach, zdala od płomyka świecy, sterczącej sztywnie w kształcie sztyletu; twarz Jima zdawała się zalaną odblaskiem jakiegoś łagodnego światła, jakby pierwszych promieni jutrzenki.
— Boże! — wyrzucił z trudem — szlachetnym jesteś, panie! — Nie czułbym się więcej upokorzonym, gdyby on mi język w tej chwili pokazał. Pomyślałem sobie:
— On tu mnie chce wziąć na kawał.
Oczy jego błysnęły prostem w moją twarz spojrzeniem, ale przekonałem się, że w niem nie było ani urągliwości, ani szyderstwa.
Wpadł nagle w jakieś nadzwyczajne ożywienie, zdawał się tą płaską, drewnianą figurką, za pomocą sznurka poruszaną. To podnosił, to opuszczał ręce. Stał się zupełnie innym człowiekiem.
— A ja tego nigdy nie spostrzegłem — krzyknął; nagle zagryzł usta i zmarszczył brwi.
— Jakimże osłem byłem — mówił powoli, przerażonym tonem.
— Takiego, jak pan, ze świecą szukać — krzyknął stłumionym głosem. Schwycił mą rękę, jak gdyby tylko co ją spostrzegł, i opuścił ją natychmiast.
— Przecie to o to, ja — pan — ja... bąkał i nagle na swój dawny, uparty sposób mówić zaczął:
— Bestyą byłbym, gdybym teraz... głos mu się łamał.
— Dobrze, dobrze — rzekłem. Prawie przerażony byłem tym wybuchem uczuć, przez które przeglądała dziwna duma. Przypadkiem pociągnąłem za jakiś sznurek; nie znałem urządzenia tego cacka.
— Muszę iść teraz — rzekł. — Na Jowisza! dałeś mi pan pomoc. Nie mogę na miejscu usiedzieć. O to właśnie chodziło...
Spojrzał na mnie z zachwytem.
— Tego mi było potrzeba...
Rozumie się, że tego mu było potrzeba. Nie miałem najmniejszego co do tego złudzenia, ale patrząc na niego, zadawałem sobie pytanie, jakiego gatunku jest złudzenie, które od kilku minut pieścił w swem łonie?
— Nie weźmiesz mi pan za złe, że nie umiem nic odpowiedniego powiedzieć — zawołał. — Ostatniej nocy już mi pan wyświadczył nieskończenie wiele. Słuchając mnie — pan rozumie. Daję panu słowo, że nieraz myślałem, że z natłoku myśli czaszka mi pęknie!... — Rzucał się, literalnie rzucał po pokoju, to pakował ręce do kieszeni, to je wyciągał, kapelusz wciskał na głowę. Nie miałem pojęcia, że on może być tak ruchliwym. Pomyślałem o suchym liściu, wiatrem targanym, a tajemnicza obawa, ciężar nieokreślonego powątpiewania przygniatał mnie do krzesła. Nagle stanął, jakby odkryciem jakiemś do miejsca przygwożdżony.
— Obdarzyłeś mnie pan zaufaniem — oświadczył.
— Ależ na miłość Boga, kochany chłopcze — dajże temu pokój! — prosiłem.
— Dobrze, dobrze. Milczeć będę teraz i później. Ale nie możesz mi pan zabronić myśleć... Co panu to szkodzi!.. Ja teraz pokażę..
Szybko podszedł do drzwi, stanął ze spuszczoną głową i wrócił z jakiemś postanowieniem, widocznem w całej jego postaci.
— Zawsze myślałem, że jeżeli człowiekowi danem będzie rozpocząć życie na nowo, z czystą kartą... A teraz pan... niejako... tak... oczyścił mą kartę...
Machnąłem ręką, a on, nie oglądając się, wyszedł z pokoju; kroki jego coraz słabiej słyszeć się dawały, ale pewne były, jak człowieka, idącego w pełnem świetle dnia.
Co zaś mnie się tyczy, to pozostawiony sam, przy blasku jednej świecy, czułem, że otaczają mnie dziwne ciemności. Nie byłem już tak młody, by się pieścić nadziejami, uśmiechnąłem się, pomyślawszy, że i tak z nas dwóch on posiadł światło życia! Smutno mi się zrobiło. „Czysta karta” powiedział. Jak gdyby słowa przeznaczenia każdego z nas nie były wyryte niezatartemi zgłoskami na powierzchni skały.



ROZDZIAŁ XVIII.


W sześć miesięcy potem przyjaciel mój cynik, średnich lat kawaler, (miał opinię dziwaka, był właścicielem młyna) pisał do mnie, że sądząc z zapału, z jakim polecałem Jima, przyjemność mi sprawi, rozpisując się o jego doskonałościach. Były one widocznie spokojnego rodzaju i przydatne w codziennem życiu.
„Nigdy nie mogłem się zdobyć w swem sercu na inne uczucia względem osobników mego gatunku, jak tylko na uczucie zrezygnowanej tolerancyi, dlatego też mieszkałem zawsze sam w domu, który bezwarunkowo za obszerny jest dla jednego człowieka. Z Jimem od niejakiego czasu mieszkam razem i, jak widzę, dobrze zrobiłem”.
Z listu tego wnioskowałem, że nietylko znosi Jima, ale że w jego sercu budzić się zaczyna jakieś cieplejsze uczucie.
Rozumie się, że on to wyrażał w swój charakterystyczny sposób. Klimat dobrze na Jima oddziaływał.
„Gdyby był dziewczyną — pisał mój przyjaciel — możnaby powiedzieć, że rozkwitał, rozkwitał skromnie, jak fijołek, a nie jak te jaskrawe podzwrotnikowe kwiaty
„Już od sześciu tygodni mieszkamy razem, a nie przyszło mu na myśl tłuc mnie po ramieniu, mówiąc: „wyga z ciebie, stary” — ani razu nie dał mi do zrozumienia, że uważa mnie za „mamuta”. Niema w nim tej nieznośnej młodzieńczej gadatliwości. Łagodnego charakteru, niewiele ma o sobie do powiedzenia i dzięki Bogu, nie jest inteligentnym”.
Jednak Jim był inteligentnym, kiedy umiał zżyć się z tym samolubem.
„Jim wygląda, jakby się kąpał w rannej rosie i odkąd przyszła mi świetna myśl dzielenia z nim mieszkania i stołu, sam już nie czuję się tak zwiędłym. Któregoś dnia przebiegł przez pokój tylko w celu otworzenia mi drzwi; zaznałem wówczas uczucia, jakiego od lat już nie pamiętałem.
„To śmieszne, prawda? Domyślam się, że ten chłopiec musiał przejść przez jakieś straszne tarapaty — o których ty tylko wiesz — ale chociażby to były rzeczy wstrętne — zdaje mi się, że możnaby mu je wybaczyć. Ja ze swej strony oświadczam, że nie mógłbym go podejrzewać o spełnienie rzeczy gorszej, niż zrabowanie owocowego ogrodu. Czy wina jego o wiele jest gorszą? Może należało mnie o tem objaśnić; ale może to już czasu tyle ubiegło od młodości naszej, że zapomnieliśmy, iż my kiedyś grzeszyliśmy? Może kiedy spytam cię o niego, to wówczas będziesz musiał mi powiedzieć. Nie chcę go rozpytywać, nie mając pojęcia o rodzaju jego przewinienia, a przytem jeszcze na to za wcześnie. Niech on jeszcze czasami przysłuży się staremu i godzi go z ludzkością...”
Tak pisał mój przyjaciel.
Potrójnie się ucieszyłem: z Jima, z tonu listu i z trafności sądu mego. Najwidoczniej wiedziałem, co robię. Umiałem poznawać się na charakterach, przeczuwałem ludzi. Takie i tym podobne komplementy — powtarzałem sobie w duchu.
A kto wie, może z tego wyniknie coś nieoczekiwanego a cudownego? Wieczoru tego, spoczywając w wygodnym fotelu na pokładzie mego statku (było to w porcie Hong-Kong), zacząłem budować zamki na lodzie.
Odbyłem podróż na północ, a gdy wróciłem, znalazłem drugi list od przyjaciela mego. Schwyciłem go natychmiast.
„Nie brakuje, o ile wiem, ani jednej łyżeczki — tak się list zaczynał. — „Mało mnie to obeszło, więc się nie rozpytywałem. Znikł, zostawiając na stole kartkę przepraszającą, która świadczy o głupocie, lub braku serca. Może jedno i drugie razem, ale to nie jest wszystko jedno. Pozwól sobie tylko powiedzieć, że gdybyś miał jeszcze jakiegoś tajemniczego młodzieńca, którego chciałbyś gdzieś wpakować, to musisz pamiętać, że ja zamknąłem budę raz na zawsze. To jest ostatnie dziwactwo, jakie mam na sumieniu. Nie wystawiaj sobie choćby przez chwilę, że mnie to dotknęło; ale żałowany on jest bardzo, jako dobry partner do tennisa, a ja, ze względu na samego siebie, musiałem wymyślić jakieś kłamstwo, bo jakże można było w klubie prawdę powiedzieć...”
Z gniewem list odrzuciłem i zacząłem przerzucać resztę, leżącą na stole, nareszcie znalazłem list Jima.
Doprawdy trudnoby temu uwierzyc. Była to okoliczność, która nikomu na myśl przyjść nie mogła! Ten mały maszynista z „Patny”, nie mogąc znaleźć zajęcia odpowiedniego dla marynarza, przyjął miejsce dozorcy przy młynie.
„Nie mogłem znieść widoku jego — pisał Jim z jakiegoś portu, o siedmset mil oddalonego od miejsca, gdzie powinien był się znajdować.
„Jestem tymczasowo na służbie w „Egström et Blake", kupczykiem okrętowym. Powołałem się, wstępując na służbę, na pana, a gdybyś pan raczył napisać słówko, polecając mnie, to pozostałbym tutaj”.
Byłem przywalony gruzami zamków, które budowałem w imaginacyi, ale naturalnie prośbę jego spełniłem.
Zanim rok upłynął, los zapędził mnie w tamte strony i miałem sposobność widzenia się z nim.
Był jeszcze w „Egström et Blake” i spotkaliśmy się w tak zwanym „salonie” za sklepem.
Właśnie wrócił ze swego zajęcia i stanął przedemną ze spuszczoną głową.
— Co masz mi o sobie do powiedzenia? — spytałem, gdyśmy zamienili uścisk ręki.
— Co już panu pisałem, nic więcej — odparł krótko.
— Czy tamten wypaplał, czy co? — spytałem.
Spojrzał na mnie, uśmiechając się smutnie.
— O nie! nic nie powiedział. Tajemnica ta pozostała między nami. Jak tylko przychodziłem do młyna, przybierał minę bardzo tajemniczą, mrugał na mnie od czasu do czasu, jakby chcąc powiedzieć „co my wiemy, to wiemy...”
Jim, mówiąc te słowa, rzucił się na krzesło i głowę spuścił.
Pewnego dnia znaleźliśmy się sam na sam i on tak prawić zaczął:
— A co, panie Jakóbie — nazywał mnie tam Jakóbem, jak gdybym był synem gospodarza — znów jesteśmy razem. Tu lepiej, niż na starym okręcie — prawda?...
— Czy to nie było okropne, co?
Spojrzałem na niego — a on ciągnął dalej.
— Nie obawiaj się pan niczego. Ja znam się na dżentelmenach i rozumiem ich uczucia. Mam nadzieję, że będziemy się wzajemnie wspierali i ja niemało przeszedłem po tej awanturze z tym starym gratem „Patną!”
Boże! to było straszne! Nie wiem, cobym był powiedział, lub zrobił, gdyby właśnie pan Denver nie zawołał na mnie. Była to pora śniadania, więc poszliśmy razem przez dziedziniec i ogród do domu.
Zaczął się ze mną przekomarzać na swój dobry sposób... Zdaje mi się, że on mnie lubił...
Jim umilkł na chwilę.
— Wiem, że mnie lubił. Dlatego tak mi ciężko było. To był taki niezwykły człowiek!... Tego ranka wsunął mi rękę pod ramię... On także był ze mną na stopie poufałej...
Parsknął krótkim śmiechem i zwiesił głowę na piersi.
— Boże! — krzyknął — jak sobie przypomniałem, w jaki sposób ta mała bestya przemawiała do mnie... zapomniałem o wszystkiem... a pan wiesz... on był dla mnie jak ojciec... więc należało mu powiedzieć, oszukiwać go nie mogłem — prawda?
— Więc co? — szepnąłem po chwili.
— Więc wolałem odejść — rzekł wolno — ta sprawa musi być pogrzebaną.
Ze sklepu dochodził nas głos podniesiony Blake, który łajał Egströma w niemożliwy sposób.
Byli oni wspólnikami już od lat wielu, ale co dnia, od chwili otwarcia sklepu aż do jego zamknięcia Blake, mały, czarnowłosy i czarnooki człowiek wymyślał na swego wspólnika, pieniąc się ze złości.
Ten wiecznie trwający krzyk stał się nieodzowną cząstką życia tych ludzi, a charakterystyczną cechą sklepu tego; nawet obcy przestali na to zwracać uwagę, a jeżeli hałas zbytnio im kiedy dokuczył, to mrucząc pod nosem, zamykali drzwi „salonu”.
Sam Egström, grubokościsty, ciężki Skandynawczyk, z olbrzymiemi blond faworytami, wydawał rozporządzenia, zawijał paczki, robił rachunki, lub pisał stojąc przy kantorku i zachowywał się tak, jak gdyby był głuchy, jak pień.
Od czasu do czasu wyrzucał z siebie dźwięk — sz! bez najmniejszej nadziei, by to jakiś skutek wywołać mogło i tak było w rzeczywistości.
— Bardzo przyzwoicie obchodzą się tu ze mną — rzekł Jim.
— Blake trochę grubianin, ale Egström bardzo na swojem miejscu.
Zerwał się nagle i podszedł do okna, gdzie stał teleskop, wylotem zwrócony ku morzu. Przechylił się i bacznie się czemuś przyglądał.
— Okręt, który cały ranek był unieruchomiony wskutek zupełnej ciszy, teraz podpływa — rzekł spokojnie.
— Muszę iść, spełniać swoją powinność.
Uścisnęliśmy sobie ręce w milczeniu i Jim skierował się ku wyjściu.
— Jimie! — krzyknąłem.
Obejrzał się, trzymając rękę na kłamcę.
— Odrzuciłeś — odrzuciłeś coś w rodzaju fortuny!
Wrócił się i stanął przy mnie.
— Przywiązałem się do starego, to był taki niezwykły okaz człowieka — rzekł. — Ale czyż mogłem. Czyż mogłem? — Wargi mu drgać zaczęły. — Tutaj nikt o tem nie wie i nikogoby to nie obeszło.
— Ach! ty — ty — zacząłem i umilkłem, łamiąc sobie głowę nad wynalezieniem odpowiedniego słowa, a gdy zrozumiałem, że ono nie istnieje, Jima już w pokoju nie było.
Słyszałem za drzwiami łagodny głos Egströma, który mówił:
— To „Sarah W. Granger” Jimie. Musisz postarać się być pierwszym.
W tej chwili wmieszał się Blake, krzycząc jak rozłoszczona papuga:
— Powiedz kapitanowi, że tu czekają listy. Słyszysz ty, panie, jak się tam nazywasz?
Jim odpowiedział Egströmowi z jakąś młodzieńczą werwą w głosie.
— Dobrze, dobrze, nie dam się uprzedzić.
Zdawał się w pracy szukać ulgi od trapiących go myśli.
Nie widziałem go już więcej wówczas, ale w czasie następnej mej podróży (w sześć miesięcy potem) udałem się do sklepu „Egström i Blac”.
Z daleka już dochodził mnie wymyślający głos Blaka, a gdy stanąłem na progu, rzucił na mnie pełne nienawiści spojrzenie; zato Egström z twarzą uśmiechem rozjaśnioną podszedł, wyciągając potężną prawicę.
— Cieszę się, że pana widzę, kapitanie... Szsz.. Przypuszczałem, że w tym czasie los pana w nasze strony zagna!... Czem mogę służyć?... Szsz... On? O!... porzucił nas... ale proszę do salonu...
Zatrzasnął drzwi i wówczas głos Blaka dochodził stłumiony, nie ucichł jednak ani na chwilę.
...— Wprawił nas w wielki kłopot, źle z nami postąpił, muszę to przyznać...
— Dokądże się udał? Czy wiecie panowie? — spytałem.
— Nie, i na nicby się nie przydały wszelkie poszukiwania — mówił Egström, stojąc przedemną że swemi długiemi faworytami i rękami, niezgrabnie w dół opuszczonemi; cienki srebrny łańcuch od zegarka zwisł nizko na granatowej kamizelce,
— Człowiek taki, jak on, nie udaje się do jakiegoś określonego miejsca.
Byłem tak zajęty zniknięciem Jima, iż nie spytałem co znaczyć mają te ostatnie słowa, więc on dalej opowiadał:
— Porzucił nas w sam dzień zjawienia się tu parowca z powracającymi pielgrzymami. Tak coś trzy tygodnie temu.
— Może była mowa o wypadku z „Patną?” — spytałem, lękając się czegoś najgorszego.
Egström drgnął i spojrzał na mnie tak, jak gdybym był czarnoksiężnikiem.
— Ależ tak. Zkądże pan wiedzieć może? Kilku z nas rozmawiało tu o tem zdarzeniu. Było tu, o ile pamiętam, dwóch kapitanów, zarządzający magazynem Vanla, ja i paru jeszcze. Jim był również tutaj, jadł sandwicza i popijał piwem, gdy dużo mamy zajęcia — rozumiesz kapitanie — na porządne śniadanie nie starczy czasu.
Otóż Jim stał przy stole i jadł, a my okrążyliśmy teleskop, przypatrując się kolejno podpływającemu statkowi, i tak, ni ztąd ni zowąd, rządca Vanla zaczął opowiadać o właścicielu „Patny”; potem o samej „Patnie”, jakim starym gratem była, a jednak niemało przyniosła zysku. Wspomniał o jej ostatniej podróży i wówczas zaczęliśmy rozprawiać wszyscy. Jeden powiedział to, drugi tamto, ale ot, gadaliśmy sobie na wiatr, bo który z nas co wiedzieć mógł; śmieliśmy się nawet.
Kapitan O'Brien z „Sary W. Granger”, otyły, krzykliwy starzec, siedział tu sobie w tym fotelu i przysłuchiwał się — nagle stuknął laską w podłogę i wrzasnął:
— Tchórze!...
Skoczyliśmy wszyscy. Rządca Vanla mrugnął na nas i spytał:
— Co się stało, kapitanie O'Brien?
— Co się stało, co się stało! — krzyknął stary — z czego wy się śmiejecie? Czy z tego śmiać się można? To hańba dla rodzaju ludzkiego, oto o! Brzydziłbym się, gdybym się znalazł z jednym z tych ludzi w pokoju. Tak, panie!
Do mnie się głównie zwrócił, więc przez grzeczność musiałem mu przytakiwać.
— Tchórze! masz pan słuszność, kapitanie O'Brien, ja również nie chciałbym się z nimi stykać, dlatego bezpiecznym tu jesteś zupełnie, kapitanie O'Brien. Może napijesz się pan czegoś chłodzącego?
— Idź do dyabła ze swoim napojem — rzekł z błyskiem w oku; — gdybym chciał pić, tobym kazał sobie coś przynieść. Wychodzę. Cuchnie tu teraz.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem i wynieśli się za starym. A wówczas panie, ten przeklęty Jim położył bułkę na stolę i podszedł ku mnie; szklanka piwa została nietknięta.
— Odchodzę — rzekł spokojnie.
— Niema jeszcze pół do drugiej — zawołałem — śmiało możesz wypalić papierosa.
Myślałem, że on mówi, iż należy mu się wziąć do roboty.
Gdy zrozumiałem, co się stało — ręce mi opadły! Na takiego człowieka nie codzień się natrafia; kierował łodzią jak wcielony dyabeł; gotów był wypłynąć mile całe na spotkanie statku bez względu na pogodę. Nieraz przybywali tu kapitanowie, których pierwsze słowa były:
— A zkądże wykopałeś takiego człowieka, Egströmie? Płynę sobie ostrożnie wśród mgły, a tu wyskakuje łódź, do połowy w wodzie zanurzona, z dwoma przerażonymi murzynami i wrzeszczącym dyabłem na froncie: He! he! Kapitanie! „Egström i Blake”; pierwszy się tobie poleca! He! he! „Egström i Blac” tu murzynom swoim wydaje rozporządzenia, by ostro się trzymali, bo muszę przyznać, że wicher miotał łódką jak łupiną, tu krzyczy, wrzeszczy, że będzie mi służył za przewodnika podobniejszy do dyabła niźli do człowieka! Tak kierowanej łodzi w życiu swojem nie widziałem. A pijanym być nie mógł!
Spokojny, łagodny chłopiec — rumienił się jak dziewczyna, gdy wszedł na pokład...
Powiadam panu, kapitanie Marlow, że gdy się zjawiał obcy okręt, nikt z Jimem konkurować nie mógł...
Koledzy jego dbali tylko o dawnych klientów... A on, panie... — mówił widocznie wzruszony Egström — gotów był sto mil wypłynąć w byle jakiej skorupie, aby nowego klienta dla firmy złapać. Gdyby cały interes do niego należał, nie mógłby gorliwiej pracować. A teraz... odrazu... rzuca wszystko! Pomyślałem sobie: „che! bratku, wiem, o co ci idzie” i rzekłem.
— Po co te gawędy Jimie, powiedz odrazu, jakiego podwyższenia pensyi żądasz?
Spojrzał na mnie i zdawało się, że chce przełknąć coś, co mu w gardle stanęło.
— Nie mogę tu pozostać.
— A cóż to za żarty? — spytałem.
Wstrząsnął głową, a w jego oczach wyczytałem, że można go już uważać za straconego.
Wówczas zwymyślałem go strasznie.
— Od czego uciekasz? — krzyczałem. — Co ci się stało? Co cię przeraziło? Ani szczypty rozumu nie posiadasz; przecież się nie porzuca dobrego miejsca. Gdzie spodziewasz się dostać lepsze? — ach! ty taki, owaki!
Słabo mi się zrobiło, mogę panu zaręczyć.
— Przecież nasza buda zatonąć nie może — dodałem.
On rzucił się gwałtownie.
— Żegnam pana — zawołał, kłaniając mi się, jak jaki lord — szlachetną masz naturę, Egströmie — dodał — i gdybyś znał moje powody, nie zatrzymywałbyś mnie tak gorąco.
— To największe kłamstwo, jakie w życiu wypowiedziałeś — zawołałem.
— Wiem, co mówię — odparł.
Tak wściekły byłem, że aż parsknąłem śmiechem.
— Ach! ty głupcze jakiś, czyż nie możesz poczekać choćby chwilkę i wypić to piwo?
Nie wiem co mu się stało, nie mógł do drzwi trafić, to było coś komicznego, kapitanie.
Sam wypiłem piwo.
— A jeżeli ci tak pilno — rzekłem — to rób sobie jak chcesz, ale wspomnij sobie moje słowa: jeżeli tę grę dalej prowadzić będziesz, to przyjdzie chwila, że ziemia zbyt małą okaże się, by cię nosić mogła — oto wszystko, co ci miałem do powiedzenia!
Rzucił na mnie ponure spojrzenie i wyleciał z twarzą, która ludzi przerażać mogła.
Egström parsknął gniewnie i palcami rozczesywał jasne faworyty.
— Od tego czasu nie mogłem znaleźć porządnego człowieka. Nieustanne tylko kłopoty i kłopoty. Jeżeli wolno spytać, jakim sposobem poznałeś się z nim, kapitanie?
— On był pomocnikiem kapitana na „Patnie” w czasie ostatniej jej podróży — rzekłem, czując, że należy się odemnie jakieś wyjaśnienie.
Egström na chwilę znieruchomiał z palcami we włosy zanurzonemi, poczem wybuchnął:
— A któż, u dyabła, dba o to?
— Zdaje się, że nikt — zacząłem...
— A kimże on jest, u licha... by tak to odczuwać?
Nagle wepchnął końce faworytów do ust i stał nieruchomo.
— A! niech mnie pioru trzaśnie! Toż ja mu powiedziałem, że ziemia jest zbyt małą, by go długo nosić mogła!



ROZDZIAŁ XIX.


Opowiedziałem wam te dwa epizody, byście wiedzieli, jak on się zachowywał w tych nowych warunkach życia swego. Więcej ich było tego rodzaju; na wszystkich palcach zliczyćbym ich nie mógł.
Wszystkie one zabarwione były temi wysoce szlachetnemi uczuciami, nadającemi im charakter głęboki i wzruszający. Wyrzekanie się chleba powszedniego dla uwolnienia się od szponów napastującego widma może być czynem prozaicznego heroizmu. Ludzie zdobywali się już na to (chociaż my, cośmy przeszli przez życie, wiemy doskonale, że wyrzutki rekrutują się nie z cierpiących dusz, lecz z głodnych ciał), a syci ludzie i mający zapewniony chleb, przyklaskiwali temu, chlubę przynoszącemu szaleństwu. On był istotnie nieszczęśliwym, gdyż ta jego obojętność na przyszłe losy nie mogła go ocalić. Zawsze pozostawała wątpliwość co do jego męztwa. Prawdą jest, że widmo faktu nigdy nie daje się usunąć. Można mu prosto w oczy patrzeć, lub się od niego odwracać — natknąłem się na jednego, czy dwóch takich ludzi, co w dobrej komitywie pozostawali z nim.
Najwidoczniej Jim nie należał do tego rodzaju; ale nie mogłem nigdy zrozumieć, czy jego postępowanie dążyło do usuwania się od tego widma, czy też do patrzenia mu w oczy.
Wytężony mój wzrok duchowy doszedł tylko do tego zrozumienia, że jak we wszystkich naszych czynach złożonych, różnica była tak subtelną, iż określić się nie dawała. Mogło to być ucieczką, mogło też być rodzajem walki.
Dla zwykłych umysłów stał się on „toczącym się wiecznie kamieniem:” i po niejakim czasie został znanym, a nawet sławnym, w obrębie swych wędrówek (zajmującym jakie trzy tysiące mil), tak jak dziwak jakiś znanym jest w swej okolicy.
Ot naprzykład w Bankoku, gdzie znalazł pracę u Braci Jucker, handlarzy drzewem, smutno było patrzeć na niego, jak nosił się z tą tajemnicą, starannie ukrywaną, o której ptaki na dachach świergotały. Schomberg, rządca hotelu, gdzie się Jim stołował, kudłaty Alzatczyk, plotkarz niepohamowany, wsparłszy łokcie na stole, raczył każdego gościa opowiadaniem tej ubarwionej historyi.
— A wystaw pan sobie, że to najporządniejszy człowiek, jakiego spotkać można — dodawał szlachetnie — człowiek wyjątkowy!
A ponieważ tłumy przewijały się w zakładzie Schomberga, dziwić się należy, że Jim sześć miesięcy wytrzymał w Bankok.
Przekonałem się, że obcy zupełnie ludzie przywiązywali się do niego. On był zamknięty w sobie, ale cała jego postać, włosy, oczy, uśmiech, zdobywały mu przyjaciół, gdzie się tylko pokazał.
A nie był on głupim wcale. Zygmunt Jucker (pochodzący ze Szwajcaryi), poczciwy człowiek, trapiony dyspepsyą i tak kulawy, że głowa jego przy każdym kroku zataczała krąg, oświadczał, że na tak młode lata Jim „posiada ogromne zdolności.”
— Dlaczegóż na wieś go nie wyślecie? — spytałem, chcąc im tę myśl poddać.
(Bracia Jucker mieli koncesyę na eksploatowanie lasów).
— Jeżeli jest tak zdolny, jak pan powiadasz, to przyda się wam do takiej roboty. Fizycznie bardzo do tego odpowiedni. Zdrowie ma żelazne.
— Ach! — jęknął biedny Jucker — na wsi człowiek może być wolny od dyspepsyi.
Zostawiłem go, siedzącego przy biurku, bardzo nad czemś rozmyślającego.
Es ist eine Idee. Es ist eine Idee — mruczał.
Na nieszczęście, tegoż samego wieczoru zdarzyła się nieprzyjemna historya w hotelu.
Nie bardzo o to Jima obwiniam, ale był to rzeczywiście bardzo niepożądany wypadek.
Do zwykłych gości hotelowych, częste robiących burdy, należał zyzowaty Dane, na którego karcie wizytowej widniały słowa: „pierwszy porucznik Floty Króla Syamu.”
Ten jegomość nie miał pojęcia o grze w bilard, ale nie lubił, gdy został pobity, Otóż wypił porządnie i ze złości, że już szósty raz przegrywał — pozwolił sobie na pogardliwą o Jimie uwagę. Większość obecnych nie słyszała, co było powiedziane, a ci, co słyszeli, zdawali się tracić wszelkie o tem wspomnienie, widząc natychmiastowe skutki, jakie te słowa wywołały.
Szczęściem dla Dana, że pływać umiał, gdyż tuż za oknem, prowadzącym na werandę, płynęła szeroka, czarna Menam.
Łódź naładowana Chińczykami, pływająca bezwątpienia w złodziejskich zamiarach, wydobyła z wody oficera Króla Syamu, a Jim o północy, bez czapki, znalazł się na pokładzie mego okrętu.
— Wszyscy tam wiedzieć się zdawali — mówił dysząc ze wzruszenia!
W zasadzie żałował tego, co się stało, chociaż jak mówił, „w tym wypadku — nie było wyboru.”
Ale przerażało go to, że natura jego nieszczęścia tak znaną była każdemu, jak gdyby nieustannie zdradzał się z nią.
Rozumie się, że po tem wszystkiem nie mógł tam pozostać.
Powszechnie napadano na niego za tę gwałtowność brutalną, tak niewłaściwą dla człowieka w jego położeniu; jedni twierdzili, że pijany był aż do nieprzytomności; drudzy — krytykowali jego brak taktu. Nawet Schomberg bardzo był z tego niezadowolony.
— On jest bardzo zacnym młodzieńcem — mówił do mnie — ale i porucznik to okaz pierwszego gatunku. Obiaduje co wieczór w moim table d'hôte pan wie. Jeden kij bilardowy złamano. Nie mogę przecież na to pozwolić. Dzisiaj rano pierwszą moją czynnością było pójść i przeprosić porucznika i zdaje mi się, że ja na tem nic nie ucierpię; ale pomyśl pan sobie, gdyby tak wszyscy pozwalali sobie na takie historye! Przecież ten człowiek mógł utonąć!
A ja znów nie polecę do pierwszego lepszego sklepu po nowy kij, muszę go sprowadzić z Europy!
Nie! nie! z takim temperamentem rady sobie dać nie można!...
Mocno go to wszystko bolało.
To był najprzykrzejszy wypadek i ubolewałem nad nim więcej, niż ktokolwiek inny.
Byłem poważnie tem zaniepokojony, bo jeżeli jego nadczułość prowadzić go będzie na takie drogi, to straci opinię nieszkodliwego, spokojnego głupca, a zdobędzie miano zwykłego awanturnika.
Pomimo całej ufności, jaką w nim pokładałem, nie mogłem oprzeć się myśli, że w takich wypadkach od nazwiska do rzeczy samej krok tylko jeden. Zrozumiecie naturalnie, że w owym czasie nie mogłem już myśleć o zostawieniu go samego sobie. Zabrałem go na mój okręt i odbyliśmy długą podróż. Litość brała patrząc, jak on kurczył się w sobie.
Marynarz nawet w charakterze zwyczajnego podróżnego interesuje się okrętem i patrzy na otaczające go życie, rozkoszując się niem, jak malarz, obserwujący ruch i gorączkową pracę innych ludzi.
W całem znaczeniu tego wyrazu przesiaduje „na pokładzie”; ale mój Jim po największej części krył się gdzieś w głębi, jak gdyby był pakunkiem jakim. Tak mnie zaraził tem usposobieniem, iż przez cały czas podróży unikałem rozmowy w kwestyach naszego zawodu. Dnie całe nie zamienialiśmy z sobą słowa jednego; z wielką niechęcią wydawałem w jego obecności rozporządzenia moim podwładnym.
Często, gdyśmy się sami znaleźli na pokładzie, lub w jego kajucie, nie wiedzieliśmy, co zrobić z naszemi oczami.
Jak wiecie, umieściłem go u De Jongha, byłem rad, że cokolwiek wymyśliłem dla niego, czując, że położenie jego staje się nioznośnem.
Stracił tę elastyczność, pozwalającą mu wrócić po każdem moralnem wstrząśnieniu na dawne stanowisko. Pewnego dnia, gdym wyszedł na wybrzeże, ujrzałem go stojącego spokojnie; woda w przystani tworzyła z morzem na dalszym planie gładką, jakby wznoszącą się powierzchnię, a okręty, stojące na kotwicy, zdawały się powoli unosić do nieba.
Jim czekał na swą łódź, którą ładowano drobnym towarem, który miał być przewieziony na oczekujący nań statek.
Zamieniwszy powitania, staliśmy w milczeniu obok siebie.
— Na Jowisza! — zawołał nagle — to zabijająca praca!
Uśmiechnął się do mnie; muszę przyznać, że zawsze umiał się na uśmiech zdobywać. Milczałem.
Widziałem doskonale, że nie stosuje tego do swych obowiązków; u De Jongha praca nie była ciężką.
Pomimo to natychmiast zostałem przekonany, że ona jest zabijającą. Nie spojrzałem nawet na niego.
— Czy chciałbyś — spytałem — porzucić zupełnie tę część świata: może wolałbyś Kalifornię, lub Wschodnie Wybrzeża?... Spróbuję, może mi się uda co znaleźć!
Przerwał mi tonem, trochę pogardliwym:
— Jakaż tam różnica?...
Poczułem natychmiast, że ma słuszność.
Różnicy nie będzie żadnej; on nie pragnie ulgi w pracy; rozumieć zacząłem, że to, czego on pragnie, na co on czeka, nie da się łatwo określić, a jest pewnego rodzaju okazyą. Ja dostarczyłem mu niemało okazyi, ale celem ich było jedynie zapewnienie chleba. A cóż więcej człowiek uczynić może?
Położenie jego wydało mi się beznadziejne i przypomniały mi się słowa, wyrzeczone przez biednego Brierlego:
„Pozwól mu zagrzebać się dwadzieścia stóp pod ziemią i tam pozostać.”
Lepsze to, pomyślałem, niż oczekiwanie na ziemi na rzeczy niemożliwe.
Zanim Jim na długość trzech wioseł oddalił się od brzegu, postanowiłem, że tegoż jeszcze wieczoru pójdę poradzić się Steina.
Stein był bogatym, szanowanym kupcem.
„Firma” jego (była to bowiem „firma” Stein et Comp”, składająca się z właściciela i wspólnika, o którym Stein się wyrażał: „pilnuje Molusków”) prowadziła rozgałęziony handel i miała kupieckie stacye w najbardziej zapadłych kątach, założone w celach kolekcyjnych.
Nietylko dla jego bogactwa i opinii chciałem spytać go o radę; pragnąłem mu się zwierzyć ze wszystkiem dlatego, że nie znałem człowieka, na którego zdaniu możnaby było więcej polegać.
Łagodne światło prostej, spokojnej inteligentnej natury oświetlało jego zarostu pozbawioną twarz.
Miała ona głębokie zmarszczki i blada była, jak u człowieka, prowadzącego zawsze siedzące życie — co w tym wypadku dalekie było od prawdy.
Delikatne włosy odczesane były z potężnego, wyniosłego czoła. Można było sobie wystawić, że w dwudziestu latach życia swego wygląd jego nie wiele się różnił od wyglądu dzisiejszej chwili.
Była to twarz studenta badacza; tylko białe prawie brwi, gęste i krzaczaste, i pewny, przenikliwy wzrok, nie harmonizował z jego, że tak powiem, uczonym wyglądem. Wysokiego wzrostu, zawsze lekko pochylony i uśmiechnięty, robił wrażenie człowieka, gotowego cierpliwie wysłuchać cudzych zwierzeń; długie ramiona zakończone były dużemi, blademi rękami, których ruchy miały charakter wskazujący, tłómaczący.
Rozpisuję się tak o nim dlatego, że pod temi pozorami w związku ze wzniosłą, pobłażliwą naturą, człowiek ten posiadał taką niewzruszoność i moc ducha, taką fizyczną odwagę, iż mogła być nazwana niebaczną, gdyby nie była naturalną, nieświadomą funkcyą jego ciała, jaką jest naprzykład — dobre trawienie. Czasami mówi się o człowieku, że trzyma życie w swej ręce. Takie powiedzenie nie dałoby się do niego zastosować; młodość swą spędził na Wschodzie i wiem, że tem życiem bawił się jak piłką. To wszystko należało do przeszłości, ale znałem historyę jego życia i pochodzenie wielkiego majątku.
Był on też znakomitym przyrodnikiem, a może lepiej powiem — uczonym zbieraczem. Entomologia była ulubioną jego nauką.
Jego zbiór owadów — straszydeł miniaturowych, groźnie wyglądających w swej śmiertelnej nieruchomości i motyli cudnych, rozkładających pod szkłem niezrównanej piękności skrzydła, rozgłosił sławę jego po świecie całym.
Nazwisko tego kupca, podróżnika, doradcy sułtana Malajskiego (o którym się inaczej nie wyrażał, jak: „mój biedny Mohammed Bonso”), dzięki kilku pakom z martwemi owadami stało się znanem między uczonymi całej Europy, którzy bez tego nie mieliby żadnego o nim pojęcia i z pewnością nie dbaliby o szczegóły jego życia, nie troszczyliby się o jego charakter.
Ja, com go znał, uważałem, że jest najodpowiedniejszą osobą do otrzymania zwierzeń co do trudności, w jakich Jim, a zarazem i ja się znajdujemy.



ROZDZIAŁ XX.


Późno wieczorem wszedłem do jego gabinetu, minąwszy wielką, pustą, słabo oświetloną salę jadalną.
Cicho bylo w całym domu. Poprzedzał mnie stary, jawajski sługa, w rodzaju liberyi, składającej się z białej kurtki i żółtych szarawarów, który otworzywszy mi drzwi, przemówił cichym głosem: „o panie” i usuwając się na bok, znikł w tajemniczy sposób, jak gdyby był duchem, jedynie wcielonym na chwilę oddania mi tej przysługi.
Stein okręcił się ze swem krzesłem i w tym ruchu okulary jego podskoczyły na czoło. Powitał mnie w swój spokojny, dowcipny sposób. Jeden tylko róg obszernego pokoju, gdzie stało jego biurko, oświetlony był jasno palącą się lampą, reszta tonęła w cieniu. Wązkie półki, zapełnione ciemnemi skrzynkami, nie różniącemi się ani kształtem, ani kolorem, obiegały ściany wokoło, ale nie sięgały od podłogi do sufitu, tworzyły tylko ciemny pas, około czterech stóp szeroki. Były to grobowce owadów. W nierównych odstępach wisiały nad niemi drewniane tabliczki.
Światło padło na jednę z nich i wyraz Coleoptera, wypisany złotemi zgłoskami, błysnął tajemniczo. Szklane skrzynki, zawierające zbiór motyli, ustawione były w trzy szeregi na małych stoliczkach. Jedna z tych skrzynek stała na biurku, zarzuconym podłużnemi ćwiartkami papieru, zapisanemi drobnem pismem.
— A! widzisz pan, widzisz! — rzekł.
Ręka jego wskazywała skrzynkę, gdzie samotny, olbrzymi motyl roztaczał ciemno-bronzowe skrzydła, z cudownemi białemi żyłkami i świetnem obramowaniem żółtych plam.
— Tylko jeden taki okaz mają w naszym Londynie, a po za tem — nic. Ja swoje zbiory zapiszę małej rodzinnej mieścinie mojej. Cząstkę siebie samego — cząstkę najlepszą.
Pochylił się i wlepił oczy w motyla, brodę opierając na brzegu skrzynki. Stałem za jego plecami.
— Cudowny! — szepnął, zdając się zapominać o mej obecności.
Ciekawą była jego historya! Urodzony w Bawaryi, jako młodzieniec dwudziestodwuletni brał czynny udział w ruchu rewolucyjnym w 1848 roku. Bardzo skompromitowany, zdołał uciec i znalazł schronienie u biednego zegarmistrza, republikanina w Tryeście. Ztąd udał się do Trypolisu z zapasem tanich zegarków — handel nie świetnie się zaczynał, ale rezultat okazał się szcześliwy, gdyż tam spotkał podróżnika holenderskiego — znanego, zdaje mi się, człowieka, ale nie pamiętam już jego nazwiska.
Ten to przyrodnik przyjął Steina w charakterze pomocnika i zabrał go na Wschód. Podróżowali razem lub osobno przez cztery, czy więcej lat, zbierając owady i ptaki.
Potem naturalista wrócił do domu, a Stein nie mając dokąd wrócić, pozostał ze starym kupcem, którego spotkał, podróżując po Celebes.
Stary Szkot, jedyny biały, mieszkający naówczas w tym kraju, był ulubieńcem głównego rządcy Stanów, Wajo — kobiety,
Nieraz opowiadał mi Stein, jak ten Szkot, sparaliżowany po jednej stronie, wprowadził go na dwór wielkorządcy, zanim drugi atak paraliżu nie przeniósł go do wieczności. Był on starcem imponującej postawy, z białą brodą patryarchy.
Wszedł do sali obrad, gdzie wszyscy radcowie i wodzowie zgromadzeni byli, otaczając królową, tłustą babę (bardzo swobodną w mowie, jak mi mówił Stein), spoczywającą na wysokiem łożu pod baldachimem.
Ciągnąc nogę, stukając laską, chwycił ramię Steina i podprowadził go prosto do łoża.
— Spojrzyj królowo i wy radcowie, oto mój syn! krzyknął donośnym głosem.
— Prowadziłem handel z ojcami waszymi, a gdy umrę, on będzie handlował z wami i synami waszymi!
Takim prostym sposobem Stein odziedziczył uprzywilejowane stanowisko Szkota, cały jego handel i dobrze zaopatrzony dom, na brzegu jedynej spławnej w tym kraju rzeki.
Wkrótce potem stara królowa, tak swobodna w mowie — umarła, a w kraju rozpoczęli niepokoje przeróżni pretendenci do tronu.
Stein przyłączył się do partyi młodszego syna; o nim to, w lat trzydzieści potem, nie mówił inaczej, jak: „mój biedny Mohammed Bonso”.
Oni obaj stali się bohaterami niezliczonych, zwycięzkich czynów; zaznali przygód nadzwyczajnych i raz przez cały miesiąc wytrzymali oblężenie w domku Szkota, z małą garstką zwolenników stawiając czoło całej armii. Przypuszczam, że krajowcy do dziś dnia o tej wojnie rozprawiają.
W wolnych chwilach Stein nigdy nie zapominał o chwytaniu owadów i motyli, nasuwających mu się przed oczy.
Po ośmiu latach wojen, układów, zdrad, wybuchów i tak dalej, właśnie w chwili, gdy spokój zdawał się na dłużej zapewniony, jego „biedny Mohammed Bonso” został zamordowany u wrót królewskiej rezydencyi, gdy w doskonałym nastroju ducha powracał z polowania.
Skutkiem tego wypadku stanowisko Steina zachwiało się, ale byłby na niem pozostał zapewne, gdyby wkrótce potem nie zmarła siostra Mohammeda („moja droga żona, księżniczka”, mawiał Stein uroczystym tonem), z którą miał córkę. Matka i dziecko zmarli w przeciągu dni trzech z jakiejś gorączki złośliwej.
Porzucił kraj, który po tej ciężkiej stracie stał mu się wstrętnym. Taki był koniec pierwszej części jego życia. To, co później nastąpiło, tak różnem było, że gdyby nie krwawiąca w sercu rana, dawna przeszłość snem wydaćby się mogła.
Mając trochę pieniędzy, rozpoczął życie nanowo i w ciągu lat zebrał znaczny majątek. Z początku podróżował dużo, ale później starość ciężyć mu zaczęła i w końcu rzadko opuszczał obszerny dom, trzy mile od miasta oddalony, z obszernym ogrodem, otoczony stajniami, oborami, bambusowemi chatami dla sług i podwładnych, których niemało miał około siebie.
Wózkiem swym jeździł co rano do miasta, gdzie utrzymywał kancelaryę z dwoma urzędnikami, białym i żółtym. Posiadał małą flotyllę statków i krajowych łodzi, i handlował na wielką skalę miejscowemi produktami.
Po za tem żył samotnie, ale nie jak mizantrop, ze swemi książkami, zbiorami, klasyfikując i układając okazy, korespondując z entomologami Europy, pisząc katalogi swych skarbów.
Taką była historya człowieka, którego postanowiłem poradzić się w sprawie Jima, bez żadnej jednak określonej nadziei. W każdym razie to, co on będzie miał w tej sprawie do powiedzenia, ulgę mi przyniesie. Byłem bardzo chciwy rozmowy z nim, ale szanowałem natężoną, prawie namiętną uwagę, z jaką przypatrywał się motylowi, jak gdyby na bronzowej tkance wątłych skrzydeł, na białych liniach i wspaniałych plamach, odczytywał rzeczy wzniosłe, niepodlegające zniszczeniu, jak te delikatne martwe tkanki, których piękności śmierć zgasić nie zdołała.
— Cudowny! — powtórzył, patrząc na mnie.
— Patrz! Piękne — ale to nic — zwróć uwagę na tę akuratność linii i harmonię. Tak wątłe. A tak mocne! To jest Natura — równowaga potężnych sił. Każda gwiazda jest taką — każda trawka, a potężny Kosmos w doskonałem zrównoważeniu wytwarza to. To cudowne; to arcydzieło Natury — wielkiego mistrza!
— Nie słyszałem, by który entomolog zaszedł tak daleko — zauważyłem pośpiesznie. — Jeżeli to arcydzieło, to czemże będzie człowiek?
— Człowiek jest zadziwiający, ale arcydziełem nie jest — odparł, nie spuszczając oczu ze szklanej skrzynki.
— Może artysta był trochę nieprzytomny. E? Co pan myślisz? Czasami zdaje mi się, że człowiek przyszedł tam, gdzie nie był pożądany, gdzie nie ma miejsca dla niego, bo gdyby tak było, dlaczegożby pragnął wszystko zagarnąć dla siebie? Dlaczegożby latał tu i tam, robiąc tyle o sobie wrzasku, rozprawiając o gwiazdach, nie dając spokoju nawet źdźbłom trawy?
— Łapiąc motyle — dodałem.
Uśmiechnął się, usiadł wygodniej, wyciągając nogi.
— Siadaj pan — rzekł.
— Sam złapałem ten rzadki okaz pewnego ranka. Niemałego doznałem wzruszenia Pan nawet nie przeczuwasz, czem jest dla zbieracza schwytanie takiego okazu. Wiedzieć nie możesz.
Uśmiechałem się, siedząc w bujaku. Oczy jego patrzyły gdzieś po za ścianę, na którą były zwrócone, i powiedział mi, jak pewnej nocy zjawił się wysłaniec od „biednego Mohammeda”, który wzywał go do swej „rezydencyi”, oddalonej o jakie dziesięć mil. Musiał jechać konno wazką dróżką, między polami uprawnemi i lasami.
O świcie opuścił swój ufortyfikowany dom, ucałowawszy małą Emmę i żonie „księżniczce” zostawiając dowództwo nad wszystkiem.
Opisywał, jak odprowadziła go do wrót, trzymając jednę rękę na szyi konia; miała na sobie białą kurtkę, złote szpilki we włosach, a na lewem ramieniu przerzucony skórzany pas z rewolwerem.
— Mówiła jak kobiety zwykły mówić — rzekł. — Zalecała ostrożność, prosiła, bym wrócił przed nocą, ubolewając, że sam jechać muszę. Był to czas wojenny i okolica wcale bezpieczną nie była; ludzie moi zaciągali wytrzymałe na kule odzienie i nabijali broń, a ona powtarzała, że mogę być o nią spokojny. Potrafi obronić dom cały przed każdym napastnikiem. Uśmiechałem się, patrząc na nią. Lubiłem, gdy okazywała się tak dzielną, młodą, silną. Ja również młodym byłem wówczas. Przy wrotach uścisnęła mą rękę i cofnęła się. Stałem za wrotami, dopóki ich dobrze nie zatarasowano.
Miałem potężnego, osobistego wroga, wielkiego pana, a zarazem wielkiego łotra, plądrującego w okolicy z całą bandą.
Jechałem kłusem, cztery, czy pięć mil; deszcz padał w nocy, ale mgła się podniosła i powierzchnia ziemi czystą była, uśmiechała się do mnie, świeża, niewinna, jak małe dziecię.
Nagle rozległy się wystrzały — ze dwadzieścia przynajmniej, tak mi się zdawało. Kule świstały mimo uszu moich, kapelusz zleciał mi na tył głowy. Była to urządzona na mnie zasadzka, rozumiesz pan?
Kazali biednemu Mohammedowi posłać po mnie i zaczaili się tutaj.
W jednej chwili wszystko zrozumiałem i pomyślałem: poczekajcie! Konik mój chrapnął, skoczył i stanął, a ja powoli schyliłem się tak, że głowa moja leżała na jego grzywie.
Puścił się w ruch, a ja jednem okiem dojrzałem smugę dymu, wznoszącą się nad bambusowemi zaroślami po lewej stronie.
Pomyślałem: Aha! łajdaki, czemuż to się tak śpieszycie? To wcale nieładnie. O nie! Prawą ręką schwyciłem rewolwer — cichutko... spokojnie. Przecie było tylko siedmiu tych łotrów. Zerwali się z ziemi i biegać zaczęli, wywijając oszczepami, nawołując się, by otoczyć i schwycić mego konia, gdyż ja już nieżyję.
Pozwoliłem im podejść tak blizko jak te drzwi, i wówczas paf! paf! paf! — mierzyłem celnie.
Ostatni wystrzał skierowałem w plecy jednego, ale chybiłem. Był już zbyt daleko.
Wówczas wyprostowałem się na koniu, czysta ziemia znów się do mnie uśmiechała.
Z trzech zabitych ludzi jeden leżał skurczony jak pies, drugi na plecach z ręką przy oczach, jakby chciał je chronić od blasku słonecznego; trzeci wyciągnął nogę i szybkim ruchem znów ją zgiął.
Nie schodząc z konia, przyglądałem mu się badawczo, ale nie — ani drgnął.
I gdy tak patrzyłem na niego, szukając śladów życia na jego twarzy, coś jak cień przesunęło się po jego czole.
Był to cień tego motyla. Spojrzyj pan na kształt tych skrzydeł. Ten gatunek fruwa szybko i wysoko.
Podniosłem głowę i ujrzałem go. Pomyślałem — czy to możliwe? Nagle straciłem go z oka! Zeskoczyłem z konia i pomalutku, prowadząc konia i trzymając rewolwer, szukałem go oczami i w górze i w dole — wszędzie! Nareszcie ujrzałem go siedzącego na kupce nawozu o dziesięć kroków dalej. Serce tłuc się w piersiach zaczęło. Puściłem konia, a trzymając rewolwer w jednej ręce, drugą zerwałem miękki filcowy kapelusz z głowy. Krok jeden, drugi... Siedzi... Stop! Mam go! Gdym się podniósł z ziemi, drżałem jak liść ze wzruszenia, a gdy rozwarłem te cudne skrzydła i przekonałem się, jakiego nadzwyczajnego okazu stałem się panem, uczułem zawrót głowy, a nogi tak mi dygotały, iż musiałem usiąść na ziemi. Gorąco pragnąłem zdobyć taki okaz już wówczas, gdym zbierał dla profesora. Odbywałem dalekie podróże, ponosiłem rozmaite ofiary; marzyłem o nim we śnie i oto niespodzianie — trzymam go w palcach, jako moją własność!
Ostatnie słowa wymówił cichym głosem i powoli cofnął wzrok z mojej twarzy. Gorliwie i w milczeniu zaczął nakładać tytoniem fajkę o długim cybuchu, a dotykając palcem jej otworu, spojrzał na mnie znacząco.
— Tak, drogi przyjacielu. Dnia tego niczego nie pragnąłem, dokuczyłem porządnie wrogowi memu; byłem młody, silny; posiadałem przyjaźń, miłość kobiety, dziecko, a nawet to, o czem we śnie marzyłem, wpadło mi teraz do rąk!
Zapalił zapałkę, która jaskrawem błysnęła światłem. Jego spokojna, myśląca twarz bólem się skrzywiła.
— Przyjaciel, żona, dziecko — mówił wolno, patrząc na mały płomyczek — phu!
Zapałka zgasła, westchnął i zwrócił się do motyla.
Wątłe, cudne skrzydełka drgnęły lekko, jak gdyby tchnienie jego przywołało do życia ten wspaniały przedmiot marzeń sennych.
— Praca — zaczął nagle, wskazując rozrzucone ćwiartki — idzie szybkim krokiem. Opisywałem właśnie ten rzadki okaz... No! a cóż pan masz dobrego do powiedzenia?
— Jeżeli mam ci prawdę powiedzieć, Steinie — rzekłem z wysiłkiem, który mnie samego zadziwił — to przyszedłem, by ci opisać rzadki okaz.
— Motyla? — pytał żywo.
— Nie, rzecz mniej doskonałą — odparłem, czując nagle ogarniające mnie wątpliwości — człowieka!
— Ach, tak! — szepnął, a twarz jego, gdy zwrócił się do mnie, stała się poważną. Patrzył na mnie przez chwilę, poczem rzekł: — A no, ja również człowiekiem jestem. Oto macie go całego: on umiał szlachetnie zachęcić człowieka, wahającego się jeszcze przed zrobieniem zwierzenia; jeżeli ja się wahałem, to niedługo.
Wysłuchał mnie cierpliwie. Chwilami głowa jego znikała w kłębach dymu i sympatyczny pomrok wydobywał się z tej chmury.
Gdy skończyłem, odłożył fajkę, pochylił się ku mnie, opierając łokcie na poręczach fotelu, splatając palce obu rąk.
— Rozumiem doskonale. On jest romantykiem!
Zdyagnozował od razu dany wypadek i zdumiony byłem, w jak prosty sposób to uczynił; rzeczywiście, rozmowa nasza przypominała konsultacyę w gabinecie doktorskim — Stein z miną uczonego siedział przed biurkiem, ja z boku, z miną zaniepokojoną, tak, że zupełnie właściwem było moje pytanie.
— Jakaż na to rada?
Podniósł w górę długi palec.
— Jeden jest tylko środek! Jedna tylko rzecz może nas wyleczyć od bycia sobą!
Szybkim ruchem palec opadł na biurko.
Wypadek omawiany stawał się coraz prostszym, a zarazem bardziej beznadziejnym. Nastała chwila milczenia.
— Tak — rzekłem — właściwie mówiąc chodzi nie o to, jak się wyleczyć, ale jak żyć!
Potwierdzał trochę smutnem kiwaniem głową.
— Ja! ja! możemy powtórzyć z waszym wielkim poetą. W tem leży pytanie.
Kiwał ze współczuciem głową.
— Jak żyć! Ach! Jakim być!
Stanął i oparł palce na biurku.
— Chcemy tak rozmaite role odgrywać — zaczął znowu. — Ten wspaniały motyl znajdzie kupkę śmieci i siedzi na niej spokojnie; ale człowiek nigdy nie usiedzi spokojnie na swej kupce błota. Chce mu się być tym, to znów tamtym... To podnosił, to zniżał swą rękę... Chce mu się być to świętym, to grzesznym... A ile razy zamknie oczy, zawsze mu się zdaje, że jest doskonałą istotą, tak doskonałą, jaka nigdy być nie może... chyba we śnie.
Spuścił szklaną nakrywkę skrzynki, automatyczny zamek ostro zadźwięczał, a biorąc skrzynkę w obie ręce, przeniósł ją na właściwe miejsce, przechodząc ze świetlanego koła w pierścień niepewnego zmroku. Robiło to dziwne wrażenie, jak gdyby te parę kroków uniosło go z tego konkretnego i zawiłego świata.
Wyniosła jego postać, jakby substancyi pozbawiona, cicho pochylała się nad niewidzialnemi rzeczami; głos jego, płynąc z oddali, nabierał głębokich poważnych tonów — łagodzonych przestrzenią.
— A ponieważ nie zawsze można trzymać oczy zamknięte, więc z tego wynikają istotne troski, bóle i cierpienia. Powiadam ci, mój drogi, że człowiek nie może swych marzeń urzeczywistnić, bo jest albo za słaby, albo za głupi. Ja!... A jemu się wciąż zdaje, że jest doskonałym!... Jak to może być? Ha! ha! ha! Cień, wędrujący między grobami motyli — wybuchnął głośnym śmiechem.
— Tak! Zabawną jest bardzo ta straszna rzecz. Człowiek zapada w senne marzenia, jak człowiek w morze wpadający. Jeżeli usiłuje wygramolić się na wierzch, jak to ludzie niedoświadczeni robią... tonie!... Otóż, powiadam ci, należy się poddać niszczącemu żywiołowi, a wykonywając ruchy rękami i nogami w wodzie, głęboki ocean utrzyma cię na powierzchni. Taka jest moja odpowiedź na twe pytanie... jak żyć?
Głos jego w oddali nabrał dziwnej siły, jak gdyby on w tym zmroku natchniony został świadomością prawdy.
Wyciągnięta jego ręka wymierzona była jak broń jaka w moją pierś, głęboko osadzone oczy zdawały się na wskroś mnie przenikać, ale z zaciśniętych ust nie wypłynął żaden dźwięk i surowa egzaltacya pewności, widziana tam w cieniu — zniknęła z jego twarzy. Ręka, wysunięta ku mnie, opadła, i podszedłszy bliżej, złożył ją na mem ramieniu.
— Są rzeczy — mówił tonem grobowym — które może nie powinny być wypowiadane, ale tak długo żył samotnie, że zapomniał. Światło rozproszyło pewność, którą był przejęty w mroku.
Usiadł, wsparł łokcie na stole i tarł czoło.
— A jednak to jest prawdą... jest prawdą... Zanurzony w niszczącym żywiole.
Mówił cicho, nie patrząc na mnie, rękami twarz zasłaniając.
— To właściwa droga. Podążać za swem marzeniem... Podążać nieustannie...
Szept jego przekonania zdawał się otwierać przedemną rozległą, a niepewną przestrzeń, jak mroczną równinę o świcie — lub morze przy zapadającej nocy. Brakło odwagi na zdecydowanie tego; ale było to urocze, zwodnicze światło, rzucające nieokreśloną poezyę na — groby.
Życie jego rozpoczęło się od ofiar, w imię szlachetnych idei; wędrował daleko różnemi drogami, dziwnemi przesmykami, ale gdziekolwiek był — szedł bez wahania, nie doznając nigdy ani wstydu, ani żalu.
Co do tego nie mylił się. Taką bezwątpienia należało iść drogą.
Pomimo to wielka równina, po której ludzie błąkają się wśród Arabów, posiada rozpaczliwy wygląd, pod nieuchwytną poezyą zmierzchu; ocieniona w środku, objęta jasnym na brzegach pierścieniem, jakby otoczona pełną płomieni przepaścią.
Gdy zdecydowałem się przerwać milczenie, wyraziłem zdanie, że niema chyba większego od niego romantyka na świecie.
On rzucił na mnie cierpliwe, badawcze spojrzenie.
— To wstyd — powiedział. — Siedzimy tu sobie i rozprawiamy jak dwa wyrostki, zamiast schwycić się za ręce w celu wyszukania czegoś praktycznego, praktycznego lekarstwa na zło... wielkie zło — powtórzył z dowcipnym, pobłażliwym uśmiechem.
A jednak rozmowa nasza nie stała się praktyczniejszą. Unikaliśmy wymówienia nazwiska Jima, jak gdyby on był tylko duchem, zbolałym, pozbawionym miana cieniem.
— Nie! — rzekł Stein, powrstając. — Prześpisz się u mnie, a jutro rano obmyślimy coś praktycznego, bardzo praktycznego.
Zapalił dwuramienny świecznik i wskazywał mi drogę. Przechodziliśmy ciemnemi pokojami, rozjaśnionemi jedynie blaskiem niesionych przez Steina świec.
Przesuwał się on po wywoskowanych posadzkach, po gładkiej powierzchni stołów, wygięciach rzeźb, lub odbijał się prostopadle w lustrach, gdzie rysowały się sylwetki dwóch ludzi i dwóch płomyków, sunących w milczeniu przestrzenią.
Stein szedł naprzód, pochylając się ku mnie uprzejmie; na jego twarzy malował się głęboki, skupiony spokój; jasne kosmyki włosów, ze srebrnemi nićmi, spadały na lekko pochyloną szyję.
— To romantyk, romantyk — powtarzał. — A to źle, bardzo źle... Bardzo dobrze również — dodał.
— Czyż on nim jest? — zawołałem.
— Z pewnością — odparł stając i wznosząc świecznik, ale nie patrząc na mnie.
— Najwidoczniej! cóż innego sprawia mu ten wewnętrzny ból, przy którym poznaje samego siebie? Przez co ty i ja wiemy, że on egzystuje?
W tej chwili trudno było uwierzyć w egzystencyę Jima w świecie materyi — ale niezniszczalna jego rzeczywistość narzuciła mi się z niezwalczoną siłą!
Ujrzałem ją wyraźnie, jak gdybyśmy w tym pochodzie przez milczące pokoje, wśród nagłych błysków świateł, odbijających się wraz z naszemi sylwetkami w głębi zwierciadeł, zbliżali się do absolutnej Prawdy, która, jak Piękność sama, pływa niejasna, wpół zamoczona, w milczących wodach tajemnicy.
— Może on jest — przyznałem z lekkim śmiechem, ale niespodziewanie głośne jego echo kazało mi zniżyć głos natychmiast — pewnym jednak jestem, że ty jesteś.
Z głową na piersi pochyloną, a wzniesionym świecznikiem poszedł dalej.
— No tak... istnieję również — rzekł.
Poprzedzał mnie. Oczy moje śledziły jego ruchy, ale widziałem nie głową pożądanego zawsze gościa, korespondenta uczonych towarzystw, „dobroczynnego” przyrodnika; widziałem tylko rzeczywistość jego przeznaczeń, do których dążył pewnym krokiem, chociaż życie jego rozpoczęło się w skromnych warunkach, owiane szlachetnym zapałem, a później, wśród przyjaźni, miłości i wojny — nurzało się w egzaltowanych pierwiastkach romantyzmu.
Przy drzwiach mego pokoju zwrócił się ku mnie.
— Tak — rzekłem, jak gdyby prowadząc dalszą rozmowę — więc, wśród innych rzeczy, marzyłeś pan nieustannie o pewnym motylu; ale gdy pewnego pięknego poranku marzenie pana urzeczywistniło się, nie dałeś pan uciec wspaniałej okazyi. Prawda? a tymczasem on...
Stein podniósł rękę.
— A czy pan wiesz, ile straciłem okazyj ? ile urzeczywistnionych marzeń prześlepiłem?
Kiwał smutnie głową.
— Jak piękneby one były, gdybym umiał z nich skorzystać! Czy pan wiesz, ilu ich było? Może i ja ich zliczyć nie zdołam.
— Piękne było, czy nie — rzekłem — wie on z pewnością, że je stracił.
— Każdy wie o jednem, czy dwóch takich — odparł Stein — i stąd troska, wielka troska.
Uścisnął mi rękę na progu i, zaglądając do mego pokoju, rzekł:
— Śpij spokojnie. A jutro musimy zrobić coś praktycznego, bardzo praktycznego.
Chociaż pokój jego był obok, słyszałem, że wrócił tą samą, co przyszedł drogą. Wracał do swoich motyli.



ROZDZIAŁ XXI.


— Nie przypuszczam, by który z was słyszał o Paturanie? — mówił Marlow po chwili milczenia, zapełnionej starannem zapalaniem cygara.
— Zresztą, to wszystko jedno; mnóstwo jest ciał niebieskich, o których ludzkość nigdy nie słyszała, gdyż przechodzą sferę ludzkich czynności, interesują się niemi tylko astronomowie, którym płacą za to, by rozprawiali uczenie o ich składzie, wadze, drodze, jaką przebiegają, o ich nieprawidłowości, elewacyi świateł itd.
Toż samo działo się z Paturanem.
Wiedziano o nim w rządowych kołach Batawii, właśnie z powodów jego nieprawidłowości i elewacyi, a z imienia znanym był niewielu osobom świata handlowego. Nikt jednak tam nie był i podejrzewam, że nikt nie miałby ochoty udać się tam osobiście, tak jak astronom stawiałby z pewnością silny opór, gdyby go chciano przenieść na jakieś ciało niebieskie, gdzie oderwany od ziemskich widoków, czułby się nieswojsko wśród nieznanych przestworów.
Ani ciała niebieskie, ani astronomowie nic nie mieli z Paturanem do czynienia. Jim tam pojechał.
Chciałem wam dać do zrozumienia, że gdyby Stein wysłał go na gwiazdę piątej wielkości, zmiana położenia Jima byłaby jednakową.
Zostawił swe ziemskie błędy po za sobą, i opinię, jaką sobie zdobył, i znalazł się w zupełnie innych warunkach, w których imaginacya jego pracować mogła. Najzupełniej nowych, niezwykłych, i w niezwykły sposób umiał z nich korzystać.
Stein był człowiekiem, wiedzącym więcej niż kto inny o Paturanie. Przypuszczam, że więcej nawet wiedział, niż reprezentanci rządowi.
Nie wątpię, że musiał być tam w czasie swej za motylami pogoni, lub może później, gdy w swój niepoprawny sposób usiłował zaprawić szczyptą romantyzmu mdłe dania handlowej kuchni. Niewiele było miejsc takich na Archipelagu, którychby nie oglądał w ich pierwotnej ciemnocie, zanim światło (nawet i elektryczne) przeniesione tam zostało, w celach umoralniania — a pewnie też i własnej większej korzyści.
Było to przy śniadaniu po długiej o Jimie rozmowie; wspomniał to miejsce, gdy ja przytoczyłem powiedzenie Brierlego:
„Pozwól mu zagrzebać się dwadzieścia stóp pod ziemią i niech tam pozostanie”.
Spojrzał na mnie z zaciekawieniem i uwagą, jak gdybym był rzadkim owadem.
— To również da się zrobić — zauważył, popijając kawę.
— Zagrzebać go w jakikolwiek sposób — wyjaśniłem — nie chciałoby się, to się rozumie, ale widząc, jakim on jest, to byłoby rzeczą najlepszą.
— Tak, on jest młodym — szepnął Stein.
— Najmłodszym z gatunku ludzkiego — potwierdziłem.
Schön! Jest więc Paturan — mówił tym samym tonem... — I kobieta już umarła — dodał w zagadkowy sposób.
Rozumie się, nie znam tej historyi; mogę się tylko domyślać, że niegdyś Paturan był grobem dla grzechów, przestępstw, nieszczęść.
Steina podejrzewać nie można. Jedyną kobietą, istniejącą dla Steina, była dziewczyna malajska, którą nazywał: „moja żona, księżniczka”, albo rzadziej, w chwilach wynurzeń: „matka mojej Emmy”.
Kto była ta kobieta, o której wspomniał, mówiąc o Paturanie — nie mogę wam powiedzieć; ale z jego aluzyi zrozumiałem, że to była wykształcona, piękna dziewczyna holendro-malajska, z tragiczną, lub może tylko bolesną historyą, do której niemało się przyczyniło małżeństwo z malajo-portugalczykiem, komisantem jednego z domów handlowych w Kolonii Holenderskiej.
Ze słów Steina można było wywnioskować, że to była osobistość pod wielu względami nieciekawa. Jedynie ze względu na żonę Stein dał mu posadę rządcy w jednej z handlowych stacyi Stein et Comp. w Paturanie; nie przyniósł on jednak żadnej dla firmy korzyści i teraz, gdy żona umarła, Stein chciał tam osadzić nowego agenta.
Portugalczyk, imieniem Cornelius, uważał siebie za człowieka zasłużonego, lecz zapoznanego, którego zdolności wymagały o wiele lepszego stanowiska. Tego człowieka — zastąpi Jim.
— Ale nie wiem, czy on zechce usunąć się — rzekł Stein. — On mi najzupełniej niepotrzebny, to tylko przez wzgląd na żonę... ale ponieważ zdaje mi się, że pozostała córka, pozwolę mu, jeżeli zechce, zostać w starym domu!
Paturan jest oddalonym okręgiem Stanu, rządzonym przez krajowców; główna osada nosi toż samo miano.
W pobliżu rzeki, o jakie czterdzieści mil od morza, gdzie ukazują się pierwsze domy, nad poziomem lasów wznoszą się dwie prostopadłe góry, blizko siebie położone, przedzielone głęboką rozpadliną, potężnym kotaklizmem rozłupane.
Rozumie się, że dolina, ciągnąca się między niemi, jest bardzo wązka; patrząc z osady, góry te wydają się ostrosłupem, pękniętym na dwoje, z obu połowami lekko od siebie odchylonemi. Na trzeci dzień pełni księżyc, widziany z frontu domu Jima (miał on śliczny domek w stylu krajowym, gdym go odwiedził) wypłynął akurat z po za tych gór, które na tem jasnem tle uwypuklały się jako czarna masa, następnie w samem przecięciu błysnęła tarcza księżyca, później uniosła się w górę, jak gdyby z tryumfem wydobywała się z rozwartego grobu.
— Cudowny widok — rzekł Jim, stojąc obok mnie. — To warte widzenia, prawda?
W tem zapytaniu dźwięczała nuta osobistej dumy, która uśmiech wywołała na moje usta; zdawało się, jakgdyby on przyłożył rękę do uregulowania tego niezwykłego widowiska!
Wszak on tyle rzeczy uregulował w Paturanie, rzeczy, przechodzących, jakby się zdawało, zarówno jego kontrolę, jak ruchy księżyca i gwiazd.
To było trudne do pojęcia! Taką musiał korzyść wyciągnąć z sytuacyi, w którą wepchnęliśmy go ze Steinem, bez żadnej określonej myśli, aby go tylko z drogi usunąć, z jego drogi, rozumie się... To było naszym głównym zamiarem, chociaż przyznaję, że miałem jeszcze inny motyw.
Wybierałem się do domu na czas jakiś i dlatego pragnąłem może więcej, niż sam to rozumiałem, zapewnić mu coś — coś pewnego, zanim go porzucę. Udawałem się do domu, a on przyszedł do mnie ze swemi troskami, bólem, jak człowiek dyszący pod uciskiem ciężaru, przechodzącego jego siły. Nie mogę powiedzieć, abym go widział dobrze — nawet za ostatniem widzeniem się z nim; ale zdawało mi się, że im mniej go rozumiem, tem więcej jestem z nim związany w imię tej wątpliwości, będącej nieodłączną cząstką naszej świadomości. Nie wiele więcej o sobie wiedziałem.
Otóż powtarzam, jechałem do domu — do domu własnego, przy którego ognisku każdy z nas ma prawo zasiąść. Błąkamy się tysiącami na powierzchni ziemi, sławni, lub nieznani, zdobywając za morzami sławę, pieniądze, lub tylko okruchy chleba; ale zdaje mi się, że dla każdego z nas powrót do domu, to jakby zdanie rachunków.
Wracamy, by stanąć przed obliczem blizkich, krewnych, przyjaciół — tych, którym winniśmy posłuszeństwo i których kochamy; a nawet ci, co nie mają nikogo zupełnie, wolni, samotni, nieodpowiedzialni, wszystkich związków pozbawieni — lub ci, których dom nie zawiera srogich twarzy i znanych głosów — muszą spotkać się z duchem, zamieszkującym ich ziemię, obłoki, powietrze, pola, lasy — z niemym przyjacielem, sędzią, natchnieniem!
Mów sobie co chcesz, ale chcąc odczuć radość oddychać spokojnie, musisz powracać z czystem sumieniem. Może to się wam wydawać zwykłym sentymentalizmem; i rzeczywiście, niewielu z nas chce i posiada zdolność sumiennego badania swych wzruszeń!
Tam jest ukochana dziewczyna, ludzie drodzy sercu, serdeczność, przyjaźń, uciecha duszy!
Ale fakt pozostanie faktem, że nagrody tej dotknąć się możecie — czystemi rękami, inaczej, przemieni się w waszym uścisku w suche liście i ciernie.
Myślę, że ci samotni, nie mogący żadnego ogniska lub uczucia nazwać własnem, ci, co wracają nie do domów, lecz do ziemi samej, by się zetknąć z jej bezcielesnym, wiecznym, niezmiennym duchem — najlepiej rozumieją jego surowość, potęgę zbawczą, łaskę, jego odwieczne prawa do naszej wierności i posłuszeństwa.
Tak! niewielu z nas rozumie, ale wszyscy to czujemy, mówię wszyscy, bez wyjątku, bo ci, co nie czują, nie liczą się.
Każde źdźbło trawy ma swe miejsce na ziemi, zkąd czerpie swe życie i siłę; tak i człowiek ma swe korzenie w kraju, z którego ciągnie wraz z życiem wiarę swoją!
Nie wiem, jak dalece rozumiał to Jim; ale wiem, że czuł, czuł potężnie, lecz niejasno, wymaganie takiej prawdy, czy takiej iluzyi — nie dbam o to, jak to się nazywa, gdyż tak małą jest ta różnica i tak niewiele znaczy. Dość, że posiadał on cnotę tych odczuć.
Teraz on nigdy do domu nie wróci. Nigdy.
Gdyby był zdolny do malowniczych manifestacyj — zadrżałby na samą myśl i wasby wprawił w drżenie. Ale on nie był z tego gatunku, chociaż umiał na swój sposób wyrażać swe uczucia.
Wobec myśli wrócenia do domu stałby się rozpaczliwie sztywnym i niewzruszonym, brodaby mu się wydłużyła, a te niewinne, szafirowe oczy ponurym ogniem błysnęłyby z pod ściągniętych brwi, jak przed czemś nieznośnem, bunt duszy wywołującem.
Pełno było imaginacyi w tej twardej czaszce, nad którą gęste, wijące się włosy tworzyły jakby czapkę. Co się mnie tyczy, nie miałem imaginacyi (dziś spokojniejszy byłbym o niego, gdybym ją miał), i nie mam zamiaru wmawiać w was, że sobie wysławiałem, iż duch mego kraju ukaże mi się nad białemi skałami Doreb, by się mnie spytać — co uczyniłem z moim bardzo młodym bratem? Takiej omyłki popełnićbym nie mógł. Wiedziałem doskonale, że należał do rzędu tych, o których nikt nie pyta; widziałem lepszych — ginących, znikających bez wieści, nie wywołujących jednego głosu ciekawości lub żalu. Duch ziemi nie troszczy się o niezliczone życia ludzkie.
Biada chodzącym samopas! Istnieć możemy o tyle, o ile się razem trzymamy. On w pewien sposób zabłąkał się, nie trzymał się razem; ale on odczuwał to z takiem natężeniem, że stawał się wzruszającym, tak jak bardziej natężone życie człowieka czyni śmierć jego bardziej wzruszającą, niż śmierć drzewa.
Interesował mnie niezmiernie sposób, w jaki on się z tego położenia wydobędzie. Zabolałoby mnie to, gdyby naprzykład pić zaczął. Ziemia tak jest małą, iż lękałem się, ażeby kiedy nie natknąć się na włóczęgę o błędnych oczach, obrzękłej twarzy, w trzewikach bez podeszew i z wiszącemi łachmanami na łokciach, który na mocy starej przyjaźni poprosi mnie o pożyczkę pięciu dolarów. Podobne spotkania przykrzejszemi są dla człowieka wierzącego w solidarność żyć naszych, niż widok zmarłego bez Sakramentów — dla księdza. Przyznać muszę, że to było jedyne niebezpieczeństwo, jakie przewidywałem dla niego i dla siebie; ale zapomniałem o moim braku imaginacyi.
Przecie mogła się zdarzyć rzecz o wiele gorsza, ale to przechodziło moją zdolność przewidywania.
Nie dał mi zapomnieć, jak dalece był imaginacyjnym, a ludzie imaginacyjni w każdym kierunku dalej sięgają, jak gdyby ich kotwica życiowa dłuższą liną była obdarzona.
Tak sięgają daleko, że czasami rozpijają się.
Być może, iż ubliżałem mu taką bojaźnią. Czy ja wiedzieć mogę? Nawet Stein nie umiał nic innego powiedzieć po za tem, że go uważa za romantyka. Ja wiedziałem tylko, że on był jednym z naszych. Po cóż, u licha, był romantykiem?
Opowiadam wam moje uczucia i myśli, bo nie wiele mam o nim do powiedzenia. On istniał dla mnie, i tylko przezemnie istnieje on dla was. Prowadziłem go za rękę, paradowałem z nim przed wami.
Czy moje obawy były słuszne? Nie umiem powiedzieć dziś nawet. Wy może lepiej to osądzić potraficie, gdyż, jak mówi przysłowie, na uboczu stojący widz najlepiej grę rozumie.
W każdym razie były one zbyteczne.
Życie Jima cudownie się ułożyło, powinienem być zachwycony, bo to jest zwycięztwo, do którego i ja przyłożyłem rękę; ale nie jestem tak zadowolony, jak mógłbym się tego spodziewać.
Zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście wyrwał się z tej mgły, w której tonął, biedny, zbłąkany, gorąco pragnący odzyskać skromne swe miejsce w szeregach. A przytem, ostatnie słowo jeszcze nie wypowiedziane — zapewne nigdy niem nie będzie. Czyż życie nasze nie jest za krótkie na to pełne wypowiedzenie się, będące nieustannym naszym zamiarem? Przestałem wyczekiwać na te ostatnie słowa, których brzmienie, gdyby mogło być wydane, zatrzęsłoby ziemią i niebem.
Nigdy nam czasu nie starczy na wypowiedzenie ostatniego słowa — ostatniego słowa naszej miłości, pragnień, wiary, poddania się, buntu.
Niebo i ziemia nie powinny być wstrząśnięte, przypuszczam, przynajmniej nie przez nas, wiedzących tak mało o sobie samych.
Moje ostatnie słowa o Jimie nieliczne będą.
Przyznaję — dokonał rzeczy wielkich; ale one skarlałyby w opowiadaniu, raczej w słyszeniu. Szczerze mówię, to nie słowom swoim nie dowierzam, lecz umysłom waszym. Mógłbym być wymowny, gdybym się nie lękał, że zagładziliście wasze imaginacye dla nakarmienia ciał waszych.
Nie chcę was obrażać; nieposiadanie iluzyi — jest rzeczą szanowną — bezpieczną — korzystną i — smutną. A jednak i wy w swoim czasie musieliście znać całą potęgę życia, ten świetny blask, stworzony starciem się drobiazgów, tak zadziwiający, jak iskra ze starego kamienia wykrzesana i na nieszczęście — równie krótkotrwała!



ROZDZIAŁ XXII.


Zdobycie miłości, honorów, zaufania ludzkiego i wypływająca ztąd duma i potęga, są właściwym podmiotem do bohaterskiego opowiadania; ale umysły nasze uderza zawsze zewnętrzność takiego powodzenia, a w powodzeniach Jima nie było zewnętrznej strony.
Trzydzieści mil lasu kryło go przed wzrokiem obojętnego świata, a huk fal, rozbijających się o wybrzeże, głuszył odgłos sławy.
Potok cywilizacyi, zalewający ziemie o setki mil od Paturanu, rozpadający się na dwie gałęzie: wschodnią i południowo-wschodnią, zostawił sam Paturan, jego równiny, drzewa i ludzi w stanie zupełnego opuszczenia i zaniedbania, jak jakąś nic nie znaczącą, rozsypującą się wysepkę między dwoma ramionami potężnego, rwącego potoku. Nazwisko kraju tego spotyka się często w starych opisach podróży.
Kupcy w siedmnastym wieku udawali się tam po pieprz, namiętność do pieprzu zdawała się gorzeć wielkim płomieniem w piersiach holenderskich i angielskich awanturników za czasów Jakóba I-go. Dokądby się po pieprz nie udali? Za worek pieprzu, bez wahania, gardłaby poprzerzynali jeden drugiemu, duszeby zaprzedali, o które zkądinąd niezmiernie byli dbali; dziwaczna uporczywość tej żądzy kazała im narażać życie niejednokrotnie na nieznanych morzach, wśród strasznych chorób; sprowadzała na nich rany, niewolę, głód, morowe powietrze, rozpacz!
Zarazem wielkimi ich czyniła, bo przecież to było bohaterstwem iść na przebój w celach handlowych na spotkanie niemiłosiernej śmierci, roznoszącej swą kosę zarówno nad starą, jak i młodą głową. Trudno uwierzyć, by prosta chciwość nadawała ludziom taką wytrwałość w przedsięwzięciu, taką ślepą gotowość na wszelkie ofiary. Bo doprawdy ci, co narażali życia swe, stawiali wszystko, co mieli, na jednę kartę, za bardzo marną nagrodę.
Kości swe bielejące zostawiali na dalekich wybrzeżach, aby zapewnić dobrobyt żywym, w domu pozostałym.
Dla nas ich szczęśliwsi następcy nabierają jakiejś wzniosłej cechy, nie jako handlowi agenci, lecz jako narzędzia przeznaczenia, pchane w świat nieznany głosem wewnętrznym, impulsem drgającym we krwi — do marzeń o przyszłości.
Byli oni zadziwiający i gotowi do rzeczy zadziwiających. W Paturanie znaleźli wielkie zapasy pieprzu, i zaimponowała im wspaniałość i mądrość Sułtana; ale coś tak po upływie stulecia kraj powoli z obrotów handlowych wycofany został.
Może zbrakło pieprzu. Dlaczego tak się stało — nikt się teraz nie interesuje; wspaniałość przeminęła, sułtanem jest głupi młokos z dwoma wielkiemi palcami u lewej ręki i niepewnemi, szczupłemi dochodami, wydartemi biednej ludności, a wykradanemi od niego przez licznych wujów.
Te wiadomości mam, rozumie się, od Steina. Mówił mi ich imiona i dał mi krótką charakterystykę każdego. Posiadał o tym kraju tak dokładne wiadomości, jak i sprawozdawca rządowy, tylko że jego wiadomości były zabawniejsze. On wiedzieć musiał o wszystkiem. Handlował tak wiele, w rozmaitych okręgach, że naprzykład w Paturanie tylko jego firmie wolno było mieć agenturę, za specyalnem pozwoleniem władz holenderskich.
Rząd wierzył jego dyskrecyi i powiedzianem było, że on wszystkie ryzyka bierze na siebie. Ludzie, którym chleb tam dawał, rozumieli to również, ale widocznie praca opłacała się im.
Dnia tego przy śniadaniu Stein wszystko mi szczerze opowiedział. O ile sądzić mógł z ostatnich wieści, otrzymanych po trzynastomiesięcznej wędrówce trwoga o życie i mienie była tam chlebem powszednim.
W Paturanie działały dwie wrogie siły: jednę z nich przedstawiał Rajah Allang, najgorszy z wujów sułtana, władca rzeki, łupieżca i złodziej wszystkiego, gnębiący bez miłosierdzia Malajczyków, którzy najzupełniej bezbronni, nie mieli nawet ucieczki w emigracyi, „bo — mówił Stein — dokąd i jak wyrwaćby się stamtąd mogli?”
Może nawet i nie pragnęli tego. Świat (otoczony wysokiemi, nieprzebytemi górami) oddany był w ręce urodzonego władcy, a tego Raję ani znali: pochodził przecież z ich królewskiego domu!
Miałem przyjemność spotkania tego dostojnika w jakiś czas potem.
Był to brudny, mały, wyniszczony starzec, ze złośliwemi oczami i ustami, co dwie godziny połykał pigułkę opium i wbrew uznanym ogólnie prawidłom przyzwoitości, niczem nie zakrywał włosów, spadających w długich kosmykach na zwiędłą twarz.
Gdy dawał posłuchanie, wdrapywał się na rodzaj wązkiej estrady, wzniesionej w sali, przypominającej zniszczoną stodołę, ze zgniłą bambusową podłogą, przez szczeliny której widziałeś kupy śmieci i brudu.
Tam i w taki sposób przyjął nas, gdy w towarzystwie Jima złożyłem mu ceremonialną wizytę.
Było ze czterdzieści osób w pokoju i może trzy razy tyle na dziedzińcu. Za naszemi plecami trwał nieustanny ruch: wchodzono, wychodzono, pchano się, szeptano.
Kilku młodzieńców, strojnych w jaskrawe jedwabie, przyglądało się zdala, a większość obecnych, złożona z niewolników, pokornych podwładnych, stała pół naga, błotem, pyłem i brudem pokryta.
Nigdy nie widziałem Jima tak poważnego, pewnego siebie i niezbadanego. Wśród tych ciemnolicych ludzi jego wyniosła postać w białych szatach, jasne zwoje włosów, zdawały się chwytać wszystkie promienie słońca, przedzierające się przez szczeliny zamkniętych okiennic tej mrocznej sali, której ściany z mat się składały, a dach tworzyło słomiane poszycie. Wydawał się istotą nietylko innego rodzaju, ale innego pierwiastku.
Gdyby nie widzieli, że przypłynął do nich łódką, mogliby przypuszczać, że z obłoków zstąpił na ziemię. Przybył jednak w wątłem korycie, siedząc (bardzo spokojnie, ze zwartemi kolanami, z obawy by się ono nie przewróciło) na małej skrzynce — którą mu pożyczyłem, piastując na kolanach rewolwer, zwykle we flocie używany — również dany mu przezemnie — dziwnem zrządzeniem Opatrzności, lub też wskutek zapomnienia — nie nabity.
W takich warunkach ukazał się Jim na rzece Paturan. Nie mogło być nic bardziej prozaicznego, mniej bezpiecznego. Dziwnie, doprawdy, fatalizm jakiś nadawał pozór ucieczki wszystkim jego czynom i rzutom w świat nieznany.
Przypadkowość, kierująca jego losami, najbardziej mnie uderzała. Ani Stein, ani ja nie mieliśmy jasnego pojęcia o tem, co się po drugiej stronie znajduje, gdy mówiąc pod metaforą, podnieśliśmy Jima i przesadzili bez wielkiej ceremonii przez mur. W znanej chwili pragnąłem tylko, by zniknął ludziom z oczu; w czynie zaś Steina był i uczuciowy pierwiastek. Wystawiał sobie, że spłaca stary dług, o którym nigdy nie zapomniał. Rzeczywiście, całe życie okazywał wiele przyjaźni każdemu, pochodzącemu z wysp Wielkiej Brytanii.
Ostatni jego dobroczyńca, co prawda, był Szkotem, nazywał się nawet M'Neil — a Jim pochodził z stron południowych; ale w odległości sześciu, czy siedmiu tysięcy mil Wielka Brytania, chociaż nigdy nie zmniejszona, skraca się o tyle, że te szczegóły tracą na swem znaczeniu.
Zamiary Steina były tak wspaniałomyślne, iż prosiłem gorąco, by na jakiś czas zachował je w tajemnicy. Czułem, że żadne względy osobistej korzyści nie powinny wpływać na Jima; że nawet nie należy się na tę prośbę narażać. Mamy tu do czynienia z innego rodzaju rzeczywistością.
Jim pragnął gdzieś się skryć i to za cenę niebezpieczeństw ma mu być ofiarowane — więcej nic. Pod każdym innym względem byłem najzupełniej z nim szczerym, a nawet (jak mi się wówczas zdawało) przesadzałem niebezpieczeństwa tego przedsięwzięcia.
Okazało się, że były one istotnie groźnemi; pierwszy jego dzień w Paturanie omal że nie był ostatnim, byłby nim, gdyby przez niedbałość, czy z rozmysłu, dla utrudnienia sobie położenia, nie zostawił rewolweru nienabitym.
Pamiętam, że gdy wykładaliśmy mu plan tego, co dla niego obmyśliliśmy, upartą rezygnacyę jego zastępowało zdziwienie, zainteresowanie, wraz z młodzieńczą gotowością.
O takiej to okazyi on marzył. Nie wiedział, czem zasłużył na to, bym ja... czemu zawdzięcza... i to Stein, kupiec, chce... ale to mnie głównie... Nie pozwoliłem mu na dalsze wynurzania się. Nie umiał swej wdzięczności sformułować, a sprawiała mi ona niewypowiedzianą przykrość. Powiedziałem mu, że jeżeli komu tę okazyę zawdzięcza, to chyba staremu Szkotowi, o którym nigdy nie słyszał, który umarł przed wielu laty, zostawiając we wspomnieniu niewielu ludzi sławę rzadkiej uczciwości. Właściwie więc nie należą się nikomu jego podziękowania. Stein oddaje pierwszemu lepszemu młodzieńcowi to, co sam od innego w latach młodych otrzymał, a ja tylko to zrobiłem, że wymieniłem jego nazwisko.
Na te słowa Jim rozpromienił się i miętosząc w palcach kawałek papieru, powiedział zakłopotany, iż wie, że ja mu zawsze ufałem.
Przyznałem, że tak się rzecz miała i po chwili dodałem, iż pragnę, by szedł za moim przykładem.
— Alboż tak nie uczyniłem? — spytał niepewnym tonem i coś szepnął o braku sposobności, następnie głośno zapewniać zaczął, iż nigdy nie pożałuję, że obdarzyłem go zaufaniem — bo... bo...
— Zechciej-że zrozumieć — przerwałem mu — że to nie leży w twojej mocy.
Żałować nie będę, a gdyby do tego przyszło, to już do mnie należy; starałem mu się wytłómaczyć, że jeżeli zmuszeni byliśmy do tej ostateczności, by go na takie przejścia narażać, to sobie tylko winę przypisać musi.
— Jakto? Co? — bąkał — przecież właśnie rzecz, o której ja...
Prosiłem, by nie był tak zagadkowym, a on wyglądał więcej niż kiedy zdumiony.
— Przecie życie sobie uniemożliwiałeś — rzekłem.
...Tak pan sądzisz? — spytał zmartwiony, ale po chwili dodał — ale przecież jakoś sobie radziłem, prawda?
Nie można było gniewać się na niego; z uśmiechem powiedziałem mu, że ludzie tak sobie radzący w dawnych czasach byli na drodze do zostania pustelnikami na puszczy.
— Ee! co tam! — rzekł energicznie.
Widocznie puszcza go nie przerażała.
Rad byłem z tego i powiedziałem mu, że miejsce, dokąd się udaje, nie lepszem jest od dzikiej puszczy.
— Wiem, wiem — odparł.
— Chciałeś — ciągnąłem dalej — odejść i zamknąć za sobą drzwi...
— Czyż mogę to zrobić? — przerwał mi, a jakiś dziwny smutek owionął go od stóp do głowy, jak cień przesuwającej się chmury.
Mogłem mu dać uroczyste przyrzeczenie, że jakimkolwiek będzie los jego, zostanie nieznanym, gdyż kraj, dokąd się ma udać, pozostaje po za obrębem ludzkich interesów.
Gdy raz się tam znajdzie — otaczający świat zapomni o nim, jak gdyby nigdy nie istniał.
— Nigdy nie istniał — otóż to, na Jowisza! — szepnął sam do siebie.
Oczy jego utkwione we mnie — błysnęły.
— Jeżeli dobrze zrozumiałeś wszystko — mówiłem — to wskakuj do pierwszej napotkanej dorożki i jedź do Steina po ostateczne instrukcye.
Zanim wymówiłem ostatnie słowo, już go w pokoju nie było.



ROZDZIAŁ XXIII.


Wrócił dopiero nazajutrz rano. Zatrzymany był na obiad i na noc. — Takiego człowieka, jak pan Stein, niema chyba na świecie — mówił.
Miał w kieszeni list do Corneliusa (którego miejsce ma zająć) i pokazał z radością w oczach srebrną obrączkę, używaną zwykle przez krajowców, zużytą bardzo i w wielu miejscach poszczerbioną.
Ona mu da wstęp do starca, nazwiskiem Dovamin, zajmującego tam pierwszorzędne stanowisko, przyjaciela pana Steina.
— Pan Stein nazywa go „towarzyszem walk?” To ciekawe — prawda? A jak pan Stein mówi doskonale po angielsku! Podobno nauczył się w Celebes! To zabawne — doprawdy! On mówi z jakimś akcentem — zauważył to pan? Stary Dovamin dał mu obrączkę. Zamienili z sobą podarunki, gdy się po raz ostatni rozstawali, jako zadatek wiecznej przyjaźni. Mnie to wydaje się wzruszającem, a panu? Musieli z kraju uciekać, by życie ratować, gdy ten Mohammed, Mohammed, jakże jego imię?... został zabity...
Opowiadał tak nieustannie, zapominając o stojącym przed nim talerzu, ze wzniesionym widelcem i nożem (zastał mnie przy śniadaniu), lekko zarumieniony i z pociemniałemi oczyma, co było u niego znakiem podniecenia.
Obrączka była rodzajem upełnomocnienia (takie rzeczy tylko w książkach się spotyka — zauważył) i Dovamin zrobi wszystko, co tylko będzie mógł dla niego. Panu Steinowi udało się kiedyś uratować mu życie przypadkiem — mówił pan Stein — ale on, Jim, wie, co o tem myśleć. Pan Stein umie wynajdywać takie przypadki. W każdym razie, czy tak, czy owak, wypadek ten odda mu teraz niemałe usługi. Aby tylko stary nie przeniósł się tymczasem na tamten świat! Pan Stein nic o tem powiedzieć nie mógł. Od roku już nie miał żadnych wiadomości; tłuką się tam nieustannie między sobą, niema dostępu do rzeki.
Ciężka będzie przeprawa; ale niema obawy, on zawsze znajdzie szczelinę, przez którą się prześlizgnie.
Przerażał mnie prawie tą swoją wielomównością, właściwą młokosom, wybierającym się na długie wakacye, w czasie których spodziewają się doznać niemało przyjemności; ten nastrój ducha u dorosłego człowieka w jego szczególniej warunkach zdradzał coś niezwykłego, niebezpiecznego, groźnego.
Miałem już zabrać się do przemowy, radząc, by się poważnie na rzeczy zapatrywał, gdy rzucił widelec i nóż (jadł, raczej połykał, jakby nie wiedział, co robi) i szukał czegoś naokoło siebie. Obrączka! obrączka? Gdzież u dyabła... A! jest nareszcie! Ścisnął ją w ręce i wkładał do rozmaitych kieszeni. — Boże mój! żeby tylko tego nie zgubić! O, może najlepiej na szyi powiesić? — Zebrał się natychmiast do tego, wyciągając jakiś sznurek. Tak! teraz dobrze! Chyba dyabeł jaki domyśli się... Spojrzał nagle na mnie, jakby mnie pierwszy raz widział, i to go trochę uspokoiło.
Zapewne nie domyślam się — rzekł z naiwną powagą — jaką wartość przywiązuje do tego przedmiotu.
On symbolizuje przyjaciela, a to tak przyjemnie wiedzieć, że się ma przyjaciela. On coś wie o tem.
Z wyrazem, pełnym znaczenia, kiwał głową i raptem pogrążył się w milczeniu, bawiąc się bezmyślnie okruchami chleba...
— Zatrzasnąć drzwi za sobą — doskonale powiedziane! — krzyknął, skoczył i przebiegać zaczął pokój, zarysem ramion i głowy, nierównym sposobem chodzenia przypominając mi tę noc, kiedy to chodził, spowiadając się, tłómacząc — jak chcecie — w każdym razie przeżywając przed memi oczyma straszne chwile ze swą nieświadomą subtelnością, umiejącą czerpać pociechę z samego źródła cierpień.
Był to ten sam, a zarazem inny nastrój, przypominający psotnego towarzysza, który dziś prowadzi cię dobrą drogą, a jutro tym samym krokiem, tymże impulsem zawiedzie cię na manowce.
— Zatrzasnąć drzwi! — krzyknął. — Czekałem na to. Pokażę teraz... Gotów jestem na rzeczy najstraszniejsze... Marzyłem o tem... Boże! wydobyć się ztąd! To szczęście... poczekaj pan. Ja...
Z taką pewnością siebie kiwał głową, a wyznać muszę, że po raz pierwszy i ostatni w ciągu całej naszej znajomości wstręt we mnie wzbudzał. Po co ta burzliwość? Biegał po pokoju, niedorzecznie wyrzucając ramionami, od czasu do czasu macając, czy ma jeszcze obrączkę na szyi.
Co za sens tak się egzaltować człowiekowi, mającemu być zwykłym kupczykiem w okolicy, gdzie żadnego handlu nie prowadzono. Po co wyzywać do walki świat cały? W takim nastroju nie przystępuje się do jakiegokolwiek przedsięwzięcia; on nie jest odpowiednim ani dla niego, ani dla nikogo?
Stanął nademną.
— Zgadzasz się pan ze mną, zgadzasz się pan? — spytał z uśmiechem, w którym nagle odkryłem coś zuchwałego. Ale byłem o dwadzieścia lat starszym od niego. Młodość jest zuchwałą; to jest jej prawem, jej potrzebą; on musiał utwierdzić się w swem przekonaniu, a wszelka dążność do tego uważana jest przez świat wątpiący za wezwanie do walki, za zuchwałość.
Przeszedł się aż na drugi koniec pokoju i wrócił, by mówiąc pod przenośnią, drzeć mnie na sztuki. Mówi tak dla tego, że ja, nawet ja, będąc tak nieskończenie dobrym dla niego, pamiętam, pamiętam — co było. Cóż mówić o innych, o świecie całym? Cóż więc dziwnego, że on pragnie ztąd się wydobyć, wydobędzie się — i nigdy już nie wróci!
— To nie chodzi o to, że ja lub świat pamięta — krzyknąłem. — To ty pamiętasz!
Nie stropił się i mówił dalej z ogniem.
— Zapomnieć o wszystkiem, o wszystkich, wszystkich — tu głos mu drgnął — tylko nie o panu — dodał.
— Owszem i o mnie także, jeżeli to pomódz może — rzekłem również zniżonym głosem.
Potem siedzieliśmy jakiś czas w milczeniu, jakby wyczerpani.
Powoli zaczął znów opowiadać, że pan Stein radził mu czekać miesiąc lub więcej, zanim się przekona, czy tam będzie mógł pozostać i zacznie budować nowy dom dla siebie, aby uniknąć niepotrzebnych wydatków... czy on tam pozostanie? Jakto! — rozumie się. Uczepi się tego. Niech mu tylko jechać tam pozwolą, a ręczy za to, że pozostanie. Nigdy tego miejsca nie porzuci. To nie trudno tam pozostać.
— Nie bądźże tak niedorzecznym — rzekłem zakłopotany jego tonem. — Jeżeli tylko długo żyć będziesz, wrócić zapragniesz.
— Wrócić, do czego? — spytał, patrząc na zegar, wiszący na ścianie.
Milczałem przez chwilę.
— Więc nigdy nie wrócisz? — rzekłem.
— Nigdy — odparł, nie patrząc na mnie i nagle zawołał:
— Na Jowisza! Już druga, a ja o czwartej rozwijam żagle!
Było to prawdą. Okręt Steina wypływał dziś po południu. Jim miał na nim zapewnione miejsce. Zabrał się do składania swych rzeczy, a ja poszedłem na pokład mego okrętu, dokąd Jim obiecał zajść przed odjazdem.
I rzeczywiście wbiegł z pośpiechem, trzymając małą skórzaną walizkę w ręce.
Była ona do niczego, więc ofiarowałam mu moją starą skrzynkę, wytrzymałą przynajmniej na wilgoć.
Dokonał zamiany, poprostu wyrzucając zawartość swej skrzynki do mojej, jak gdyby wysypywał worek ziarna.
Ujrzałem trzy książki; dwie małe w ciemnej okładce i gruby zielono-złoty tom — tanie wydanie Szekspira.
— Czytasz to? — spytałem.
— Tak, to najlepiej ducha podnosi — rzekł pospiesznie. — Uderzyły mnie te słowa, ale nie było czasu na rozmowę o Szekspirze.
Ciężki rewolwer i dwa pudełka nabojów leżały na małym stoliczku.
— Proszę, weź to — rzekłem — to ci może pomódz do pozostania tam.
Zaledwie wymówiłem te słowa, zrozumiałem, jak ponure mają one znaczenie.
— Może ci pomódz w zdobyciu sobie stanowiska — poprawiłem się pośpiesznie.
Ale on na to nie zwracał uwagi, gorąco mi podziękował i pobiegł, rzucając mi przez ramię ostatnie słowa pożegnania.
Słyszałem jak krzyczał na swych wioślarzy, by prędzej odpływali i stojąc przy sterze, ujrzałem szybko mknącą łódź.
Siedział naprzód pochylony, napędzając ludzi głosem i gestami, a ponieważ trzymał rewolwer w ręce, zdawało się, że mierzy im prosto w głowy. Nigdy nie zapomnę przerażonych fizyonomii czterech Jawajczyków i ich gorączkowego pośpiechu, skutkiem którego straciłem ich wkrótce z oczu. Gdym się odwrócił, zobaczyłem dwa pudełka nabojów, zapomniał je zabrać.
Krzyknąłem z łodzi; ale wioślarze Jima, pod wrażeniem, że życie ich wisi na włosku, gdy mają waryata w łodzi, mknęli tak szybko, że zanim przebyłem połowę przestrzeni, dzielącej od siebie oba okręty, widziałem, jak Jim wchodził na pokład wraz ze swą skrzynką.
Wszystkie płótna były rozpięte i okręt gotów był do drogi, gdym stanął na jego pokładzie. Komendant, ruchawy mieszaniec, lat około czterdziestu, w niebieskim flanelowym garniturze, z żywemi oczami i twarzą żółtą, jak cytryna, zbliżył się do mnie z uśmiechem.
Okazało się, że pomimo tej uprzejmej powierzchowności, charakteru był zgryźliwego.
Na uczynioną przezemnie uwagę odpowiedział, gdy Jim na chwilę zeszedł na dół:
— Ach, tak. Paturan.
Miał zamiar dowieźć tego pana do początku rzeki, ale dalej płynąć nie myśli.
Mówił po angielsku tak, jak gdyby słowa czerpał ze słownika, układanego przez waryata.
Gdyby pan Stein żądał od niego, by się dalej zapuszczał, to złożyłby świadectwo, że to jest rzeczą niebezpieczną, a gdyby to nie pomogło, „musiałby zrezygnować ze swego stanowiska.”
Przed dwunastu miesiącami odbył swą ostatnią podróż w tamte okolice i chociaż Pan Cornelius „składał hojne dary” panu Radżi Allang i „głównym wodzom”, okręt wzięty był w wielki ogień przez cały ciąg przebywania rzeki; załoga zmuszona była kryć się, gdzie się dało i okręt o mało nie osiadł na mieliźnie, co byłoby ostateczną zgubą.
Pełne gniewu obrzydzenie na to wspomnienie walczyło na jego twarzy z zadowoleniem z płynnej wymowy. Ciemne smugi szybko przesuwały się po spokojnem morzu, a komendant opowiadał mi dalej, że Radża podobnym był do „śmiejącej się hyjeny”, a ktoś tam inny fałszywszym był stokrotnie od „morderczych narzędzi krokodyla.”
Pilnując ostatecznych przygotowań, wykonywanych przez załogę, puścił wodze swemu językowi, porównywając kraj tamten „z klatką dzikich bestyj do wściekłości doprowadzonych długą bezkarnością.” On wcale niema zamiarów — krzyknął — dać się wciągnąć do szajki złodziei.
— Miałem dość Paturanu — mówił energicznym tonem.
Dowiedziałem się potem, że był tak nieostrożny, iż dał się przywiązać za szyję do słupa, stojącego przed domem Radży.
W tej niewygodnej pozycyi spędził większą część dnia i noc całą, ale miało to być podobno rodzajem żartu. Zapewne rozmyślał teraz o tem strasznem przejściu, gdyż z pianą na ustach wymyślać zaczął któremuś z ludzi.
Gdy znów zwrócił się do mnie, uspokoił się zupełnie. Dowiezie tego pana do Batu Kving (Miasto w Paturanie), ale w jego mniemaniu pan tak „przypomina już trupa.”
— Co? Co pan mówisz? — spytałem.
Przybrał wyraz straszliwego okrucieństwa i gestem wyraził akt zasztyletowania w plecy.
— Już zupełnie jak ciało nieboszczyka — objaśnił z zarozumiałą miną człowieka jego gatunku, któremu się zdaje, że okazał się bardzo mądrym.
Za jego plecami ujrzałem Yima, patrzącego na mnie z uśmiechem i ruchem ręki powstrzymującego mój okrzyk.
I gdy mieszaniec rzucał się wściekłe to tu, to tam, wydając rozkazy, ja z Jimem staliśmy przy głównym maszcie, ściskając się za ręce, zamieniając pospiesznie słowa.
Serce moje wolne było od tej niechęci, istniejącej obok zainteresowania się jego losem. Głupie gadanie komendanta zabarwiło realniej niebezpieczeństwa, na które się puszczał, niż przestrogi Steina.
W tych okolicznościach pewna sztywna formalistyka, istniejąca zawsze w naszych rozmowach, znikła; zdaje mi się, że go nazwałem „kochanym chłopcem”, on zaś trzymał się określenia „stary przyjacielu”, wymawiając słowa wdzięczności.
Była chwila głębokiej, rzeczywistej poufałości, nieoczekiwanej i krótkotrwałej.
Usiłował uspokoić mnie, jakgdyby on był bardziej odemnie dojrzałym.
— Dobrze! dobrze! — powtarzał wzruszony.
— Obiecuję dbać o siebie. Tak, nie będę się na nic narażał. Ani odrobinkę. Rozumie się. Myślę wieki tam pokutować. Bądź o mnie spokojny. Na Jowisza! czuję, że mi się nic stać nie może. A to szczęście zapowiada! Przecie nie chciałbym zmarnować tak wspaniałej okazyi!...
Wspaniała okazya! prawda, ale jak on z niej skorzysta? Jak on mówił „ja — nawet ja” pamiętałem o jego nieszczęściu. To prawdą było. Więc najlepiej będzie dla niego, gdy odjedzie.
Łódź moja wpadła w wir po odpływającym okręcie i ujrzałem go odcinającego się na tle zachodzącego słońca, wznoszącego czapkę nad głową.
Dobiegły mnie te niewyraźne słowa:
— Usłyszysz wkrótce o mnie!
Morze tak rozbłyskiwało u stóp jego, iż wyraźnie go widzieć nie mogłem, widocznie taki już mój los, że oczom moim nigdy się wyraźnie przedstawić nie mógł; ale zaręczam wam, że nikt mniej „podobnym nie był do trupa”; słowa mieszańca wydały mi się prostem krakaniem.
Ujrzałem jego postać, wychylającą się z pod wzniesionego ramienia Jima. On również podniósł rękę, zdawał się wykonywać jakiś ruch pchnięcia. Absit omen!



ROZDZIAŁ XXIV.


Pobrzeża Paturanu (ujrzałem je w dwa lata potem) proste, ponure, toną w mglistym oceanie.
Czerwone smugi, rdzawe strumyki przypominające, wypływają z pod ciemnej zieleni zarośli.
Bagniste równiny ciągną się u początku rzeki, a na dalekim widnokręgu, po za wielkiemi lasami, wznoszą się poszarpane szczyty gór.
Tu zaś zarysowuje się łańcuch wysepek ciemnych, o połamanych liniach, żarem słonecznym wiecznie palonych, zdających się być pozostałością murów, zniszczonych zalewem oceanu.
Znajduje się tam wioska, zamieszkana przez rybaków, u ujścia Betu Kving zbudowana.
Rzeka, tak długo dla wszelkiego ruchu zamknięta, wolną była teraz i mały statek Steina, na którym podróż odbywałem, sunął bezpiecznie, nie będąc narażony na żaden ogień.
Taki stan rzeczy należał już do starożytnej historyi, jeżeli wierzyć mogłem starcowi, jednemu z poważniejszych ludzi wsi rybackiej, który w charakterze pilota znalazł się na pokładzie statku.
Mówił do mnie (w swojem życiu drugiego białego widział) z zaufaniem i rozmowa nasza toczyła się głównie o pierwszym białym, jakiego widział. Nazywał go Tuanem Jim i w jego słowach czuć było pewną poufałość, ze strachem pomieszaną.
Wieś ich cieszy się specyalną opieką Tuana (lorda) — mówił stary, co dowodziło, że Jim nie wzbudza niechęci i zawiści.
Obietnica jego, że usłyszę o nim — spełniła się. Słuchałem o nim. Krążyła już historya, że przypływ morza pośpieszył się o dwie godziny, aby mu ułatwić jego podróż przez rzekę. Rozmowny staruszek sam sterował wówczas i nie mógł się nadziwić szybkości, z jaką łódź mknęła. A przecie rodzina jego sławną jest i widziała niemało w życiu.
Syn jego i zięć znajdowali się również w łódce, ale to młokosy niedoświadczeni, więc nie zauważyli niezwykłej szybkości łódki, zanim on nie zwrócił ich uwagi.
Przybycie Jima do tej rybackiej wioski błogosławieństwem było; ale jak dla nich, tak i dla wielu z nas błogosławieństwo poprzedza strach.
Tyle już pokoleń minęło od czasu bytności tu białych ludzi, iż zatarło się wszelkie o nich wspomnienie.
Ukazanie się takiej istoty, domagającej się przewiezienia do Paturanu, było rzeczą, wyprowadzającą z równowagi; naleganie jego przerażało; hojność podejrzaną się zdawała. Podobnego zdarzenia nie pamiętają! Nikt nigdy nie stawiał takich żądań! Co powie na to Radża? Co im zrobi za to?
Większą część nocy spędzili na naradach, a ponieważ ze strony tego obcego groziło im natychmiastowe niebezpieczeństwo, więc zdecydowano się przygotować dla niego łódeczkę. Kobiety wrzeszczały z gniewu, a jakaś stara, nie znająca strachu, wyklinała przybysza.
Siadł więc, jak wam mówiłem, na małej skrzynce, piastując na kolanach nienabity rewolwer. Zachowywał ostrożność, a wiadomem jest, że to rzecz najbardziej męcząca i tak przybył do kraju, który miał rozbrzmiewać sławą jego cnót od błękitnych szczytów do białej wstęgi piaszczystego wybrzeża.
Przy pierwszym zakręcie stracił z oczu morze, wznoszące się, opadające, niknące, by znów się ukazać, wierny obraz walczącej ludzkości, by mieć przed sobą tylko niewzruszone lasy, głęboko w ziemię zakorzenione, wznoszące się ku słońcu, wiecznotrwałe w cienistej potędze swej trądycyi, jak życie samo: A jego sposobność, okazya, siedziała zakwefiona u boku jego, jak wschodnia oblubienica, czekająca, by ręka władcy zerwała zasłonę.
On również był spadkobiercą cienistej a potężnej tradycyi!
Mówił mi jednak, że nigdy nie czuł się tak zmęczonym, tak zgnębionym, jak w tej łódce.
Jedyny ruch, na jaki mógł sobie pozwolić, było sięgnięcie, jakby ukradkowe, po skorupę kokosowego orzecha, pływającą na dnie łódki, by za jej pomocą naczerpać trochę wody. Odczuwał, jak twardem jest siedzeniem skrzynka drewniana.
Posiadał żelazne zdrowie; ale niejednokrotnie w czasie podróży doznawał zawrotów głowy i chwilami rozmyślał o tem, jak wielkie bąble wypala mu słońce na plecach.
Dla rozrywki próbował obejrzeć się, by się przekonać, czy szary przedmiot, leżący na wodzie, jest kawałkiem drzewa, czy też aligatorem.
Wkrótce musiał się i tego wyrzec. Nie było wątpliwości, że to był aligator. Jeden z nich rzucił się w wodzie i o mało łódki nie przewrócił. Wzruszenie to prędko minęło i przebywając teraz pustą przestrzeń, wdzięczny był gromadzie małp, zgromadzonych na brzegu i witających go wrzaskiem i piskiem.
W taki to sposób zbliżał się do wielkości, do jakiej żaden człowiek nie doszedł jeszcze.
Teraz marzył tylko o zachodzie słońca, a wiozący go wioślarze rozmyślali o wydaniu go w ręce Radży.
— Może zgłupiałem ze zmęczenia, lub zdrzemnąłem się na chwilę — opowiadał.
Pierwszą rzeczą, z jakiej zdał sobie sprawę, było zbliżenie się łódki do brzegu. Natychmiast spostrzegł, że las pozostał za nimi, a przed nimi ukazują się pierwsze domy. W tej chwili łódź stuknęła o brzeg i trzej krajowcy wyskoczyli i uciekać zaczęli.
Instynktem wiedziony — wyskoczył za nimi.
Z początku zdawało mu się, że jest na pustkowiu, ale nagle usłyszał krzyki, jakieś wrota z trzaskiem się rozwarły i wypadła gromada ludzi, którzy ku niemu biegli.
W tej samej chwili ukazała się na rzece łódź, zbrojnymi ludźmi napełniona; schwycili oni opuszczoną łódkę, uniemożebniając tym sposobem wszelką myśl odwrotu.
— Byłem tak zdziwiony, że mogłem stracić przytomność, prawda? I gdyby ten rewolwer był nabity, zabiłbym kogoś: jednego, dwóch, a może trzech i byłoby już po mnie. Ale nie był nabity.
— Cóż więc się stało? — pytałem.
— Przecież nie mogłem bić się z całą ludnością, a przytem nie mogłem im pokazać, że lękam się o życie — rzekł z odrobiną dawnego wyrazu w oczach.
Nie mogłem powstrzymać uwagi, że przecież oni wiedzieć nie mogli, że rewolwer nienabity.
— Wszystko jedno, dość, że nie był — odparł z uśmiechem — stałem więc spokojnie i spytałem, czego odemnie chcą? To ich w osłupienie wprawiło. Paru z tych łotrów unosiło moją skrzynkę. Ten długi, nagi, stary łajdak Kassim (pokażę go panu jutro), przyskoczył, krzycząc, że Radża chce się ze mną widzieć.
— Bardzo pięknie — odparłem. — I ja chcę widzieć Radżę!
— Poszedłem więc prosto przez wrota i — i — oto jestem! — Śmiał się i z nieoczekiwaną powagą dodał:
— A wiesz pan, co jest w tem najlepszego? Powiem panu. Oto pewność, że gdyby mnie wówczas na tamten świat wyprawiono, najwięcejby na tem stracił kraj cały!
Rozmawialiśmy tak, stojąc przed domem jego, o którym już wspomniałem, patrząc na księżyc, wypływający z rozłupanej góry, jak widmo, wyłaniające się z grobu, gdyż promienie jego zimne a blade zdawały się widmem zgasłego słońca. Jest coś duchowego w świetle księżyca, ma ono cały spokój bezcielesnej duszy i coś z jej niepojętej tajemniczości.
Mówcie sobie, co chcecie, wszystko, przez co żyjemy, odnosi się tak do słońca, jak echo do dźwięku; niejasne i błędne, bez względu na to, czy nuta jest smutną, czy szyderczą.
Światło księżyca zmienia wygląd wszystkiego i daje ponurą rzeczywistość cieniom jedynie.
Domy, skupione wzdłuż szerokiej błyszczącej wstęgi, zstępowały do wody nieokreślone, szare; srebrzyste kształty, zlane z czarną masą cieni, zdawały się widmem jakiegoś stada bezkształtnych stworzeń, tłoczących się, by ugasić pragnienie w martwem widmie-strumieniu.
Tu i tam błysnęło czerwone światełko wśród ścian bambusowych, gorąca, żyjąca iskierka, świadcząca o ludzkich uczuciach, o spokoju i przytułku.
Mówił mi, że często śledzi za temi gorącemi promykami, gasnącemi jeden za drugim, że lubił patrzeć, jak ludzie jego w jego oczach w sen zapadają, ufni w bezpieczeństwo jutra.
— Spokojnie tu, prawda? — spytał.
Nie był wymowny, ale w słowach następnych głęboka myśl zawartą była.
— Spojrzyj na te domy; niema jednego, w którymby nie ufano. Na Jowisza! wszak mówiłem, że się tu uczepię rękami i nogami. Spytaj każdego mężczyznę, kobietę, dziecko... — zatrzymał się.
— W każdym razie dobrze mi jest.
Szybko uczyniłem uwagę, że jednak w końcu doszedł do tego, dodałem, że pewny byłem tego.
Wstrząsnął głową.
— Doprawdy? — rzekł — przyciskając lekko me ramię.
— A więc nie myliłeś się!
Była duma, prawie groza w tym cichym okrzyku.
— Boże! — krzyknął — pomyśl tylko, czem to jest dla mnie! — znów ścisnął me ramię.
— A pan pytałeś się mnie, czy chcę to porzucić?
Wielki Boże! Ja! porzucić! A jeszcze teraz, po tem, coś mi pan o panu Steinie powiedział
Porzucić? Po co! Ja się lękałem, by tego miejsca nie stracić. Byłoby to dla mnie gorszem od śmierci! Nie. Doprawdy! Nie śmiej się pan ze mnie. Ja muszę czuć każdego dnia, ile razy oczy otworzę, że ufają mi, że nikt niema prawa, rozumiesz pan? Porzucić! Na co? Po co? aby iść — dokąd? Powiedziałem mu (rzeczywiście był to główny powód mego przyjazdu), że Stein miał zamiar zaraz oddać mu dom z pewnym zapasem towaru na pewnych warunkach, nadających tranzakcyi charakter prawny i bezpieczny.
Zaczął się burzyć i opierać.
— Niech dyabli porwą twą delikatność! — krzyknąłem.
To wcale nie Stein. Sam pracą swą to zdobywasz. W każdym razie zachowaj swoje uwagi dla pana M'Neila, gdy go spotkasz na tamtym świecie. Mam nadzieję, że to tak prędko nie nastąpi... Musiał ustąpić, gdyż wszystkie jego zdobycze, ufność słowa, przyjaźń, miłość, wszystkie te rzeczy, czyniąc go władcą, uczyniły go i podwładnym także.
Okiem właściciela patrzył na spokój wieczoru tego, na rzekę, domy, na wieczno-trwałe życie lasów, na życie starej ludzkości, na tajemnicę kraju tego, na dumę serca własnego; ale to właściwie one posiadły go i czyniły swoim do najtajniejszej myśli, do najlżejszego drgnienia krwi, do ostatniego tchnienia.



ROZDZIAŁ XXV.


— Tu byłem więźniem przez trzy dni — szepnął mi. — Było to w dzień naszej wizyty u Radży, gdyśmy się przeciskali przez wrzeszczący tłum podwładnych, na dziedzińcu Tunku Allangsa.
Obrzydliwie brudne miejsce, prawda? Nie dawał mi jeść, póki nie narobiłem wielkiego wrzasku, a i to wówczas dali mi tylko mały talerzyk ryżu i maleńką smażoną rybkę. A niech ich dyabli porwą! Na Jowisza! Głodny jak pies musiałem włóczyć się wewnątrz tego śmierdzącego zagrodzenia wraz z kilku tymi włóczęgami. Na pierwsze żądanie oddałem mój sławny rewolwer. Rad byłem, że się pozbywam bezużytecznej rzeczy. Musiałem wyglądać jak głupiec, chodząc z nienabitym rewolwerem.
W tej chwili stanęliśmy przed obliczem byłego pogromcy i Jim stał się uosobioną powagą i grzecznością. Wspaniale wyglądał! Chce mi się śmiać, gdy myślę o tem. Ale byłem również pod wrażeniem.
Stary, osławiony Tunku Allang nie zdołał ukryć strachu swego (wcale nie był bohaterem, pomimo, że lubił opowiadać o tylu bohaterskich czynach swej młodości), ale zarazem w jego sposobie obejścia z byłym więźniem było wiele zaufania. Zwróćcie na to uwagę! Nawet tam, gdzie mógł być znienawidzonym, posiadał zaufanie.
Jim, o ile mogłem zrozumieć, wypalił im kazanie. Kilku biednych wieśniaków, idących do domu Dovamina z gumą i woskiem, aby to wymienić na ryż, zostało z drogi sprowadzonych i ograbionych.
— Dovamin był złodziejem! — wybuchnął Radża. Wątłe jego ciało drżało z wściekłością. Wił się na macie, gestykulując rękami i nogami, rwał wszystko na sobie, bezsilne wcielenie furyi.
Otoczenie jego wyłupiło oczy i rozwarło gęby.
Jim mówić zaczął.
Stanowczo, chłodno i dość długo dowodził, że każdy ma prawo zdobywać uczciwie żywność dla siebie i dzieci. Tamten siedział teraz spokojnie, ręce wsparł na kolanach, pochylił głowę i patrzył na Jima poprzez siwe włosy, spadające mu na oczy.
Gdy Jim skończył, nastała wielka cisza.
Zdawało się, że nikt nawet nie oddycha: nikt nie wydał głosu, dopóki stary Radża nie westchnął lekko i, podnosząc szybko głowę, rzekł:
— Słuchaj, ludu mój! Podobne igraszki niech się więcej nie powtarzają!
Wyrok ten przyjęty był w głębokiem milczeniu. Jakiś otyły mężczyzna, zajmujący widocznie wyższe stanowisko, z inteligentnemi oczami, kościstą, szeroką, bardzo ciemną twarzą, z żywemi ruchami (później dowiedziałem się, że to był kat), podał nam dwie filiżanki kawy na mosiężnej tacce, którą wziął z rąk niższego podwładnego.
— Nie potrzebujesz pić — mruknął pośpiesznie Jim.
Nie zrozumiałem z początku, spojrzałem tylko na niego. Wziął duży łyk i siedział spokojnie, trzymając spodeczek w lewej ręce.
— Zrobiło mi się ogromnie nieprzyjemnie.
— Pocóż u dyabła — szepnąłem, uśmiechając się uprzejmie — narażasz mnie w tak głupi sposób?
Wypiłem, rozumie się, cóż było robić i natychmiast pożegnaliśmy się.
Gdyśmy szli przez dziedziniec do naszej łodzi w towarzystwie inteligentnego i ruchliwego kata, Jim wyraził swój żal.
Naturalnie, że to przedstawia pewne ryzyko, ale on osobiście nie pomyślał nigdy, że może być otruty. Upewniał mnie, że ponieważ uważają go za więcej pożytecznego, niż szkodliwego — więc...
— Ależ Radża straszliwie się ciebie obawia. Każdy to widzieć musi — mówiłem, trochę kwaśno przyznaję, śledząc niespokojnie, czy się nie okażą jakieś objawy otrucia.
— Jeżeli mam coś dobrego tu zrobić i utrzymać się na stanowisku — mówił siadając obok mnie w łodzi — to muszę ryzykować: przynajmniej raz na miesiąc przechodzę przez to. Boi się mnie! Tak. Ale prawdopodobnie dlatego boi się mnie, że ja się nie obawiam jego kawy!
Następnie pokazał mi północną stronę oszańcowania, gdzie zaostrzone wierzchołki kilku pali złamane były.
— Tędy przeskoczyłem trzeciego dnia mego pobytu w Paturanie. Nie włożyli dotąd nowych pali. Dobry skok... co?
W chwilę później przebywaliśmy jakąś bagnistą przestrzeń.
— To mój drugi skok. Uciekałem i padłem. Myślałem, że już tu skórę swą zostawię. Straciłem trzewiki, gmerząc się w tem błocie; cały czas rozmyślałem, jak to łatwo otrzymać pchnięcie długim oszczepem, gdy siedzi się w błocie. Pamiętam, jak mdło mi się robiło, gdy walczyłem z lepkim mułem.
Oto, jakie przeszedł koleje — a jego sposobność rehabilitowania się nie opuszczała boku jego, skakała z nim razem, grzebała się w błocie... zakwefiona jeszcze.
Nieoczekiwane zupełnie przybycie jego ocaliło go od natychmiastowej śmierci i wrzucenia do rzeki.
Był między nimi, ale zdawał się jakimś zjawiskiem, groźną postacią!
Co znaczy zjawienie się jej? Co z nią zrobić? Może ją można zaskarbić sobie? A może lepiej zabić ją bez zwłoki czasu? Ale co się wówczas stanie?
Nieszczęsny, stary Allang szalał prawie, nie mogąc się na nic zdecydować. Kilkakrotnie narada zerwaną została, gdyż uczestnicy jej zmykali jak mogli.
Powiadają, że jeden skoczył z werandy z wysokości piętnastu stóp i złamał nogę.
Królewski rządca Paturanu przybierał czasami dziwne maniery, gdy dyskusya gorętsza stawała się, a on bardziej podniecony ciskał oszczepem w zgromadzenie radnych.
Pomimo takich przerw narady nad losem Jima trwały dzień i noc.
A on tymczasem włóczył się po dziedzińcu, jedni go unikali, drudzy nie spuszczali z niego oka, ale pilnowali go wszyscy i on, właściwie mówiąc, był na łasce pierwszego lepszego obdartusa z maczugą w ręku.
W rozwalonym szałasie krył się, gdy chciał się przespać; wyziewy z brudów i gnijących odpadków płynące, męczyły go ogromnie; ale, jak się zdaje, nie odbierało mu to apetytu, gdyż, jak mi mówił, głodny był przez cały ten czas.
Od czasu do czasu jakiś „zabawny osioł” wybiegał do niego z izby radnej, i miodowym tonem zadawał mu zadziwiające pytania:
— Czy Holendrzy przychodzą zabrać kraj cały? A może biały chce powrócić tą samą drogą, którą przybył? W jakim celu przybył do takiego biednego kraju? Radża chce wiedzieć, czy biały człowiek może naprawić zegarek?
Przyniesiono mu niklowy zegarek angielskiego wyrobu, i z nudów zabrał się do puszczenia maszyneryi w ruch.
Zapewne wówczas, siedząc samotnie w szałasie, zrozumiał, jak straszne niebezpieczeństwo mu grozi.
Rzucił zegarek, mówił, „jak gorący kartofel” i wybiegł pośpiesznie, nie mając najlżejszego pojęcia, co zrobi. Wiedział tylko, że położenie jest nieznośne. Skierował się bez celu w stronę małego śpichlerza, gdzie złożone były rozmaite graty i nagle ujrzał uszkodzone pale w tem miejscu palisady; wtenczas to plan ucieczki przedstawił mu się tak jasno, jak gdyby od miesiąca rozmyślał nad tem.
Cofnął się wstecz dla nabrania rozmachu, a gdy ujrzał dwóch dygnitarzy, w towarzystwie dwóch kopijników, którzy przyszli nowe zadawać mu pytania „zemknął z przed ich nosów” i jak „ptak” frunął po nad palisadą, spadając po drugiej stronie z taką siłą, iż zdawało mu się, że ma wszystkie kości połamane i głowę na dwoje pękniętą.
Zerwał się jednak natychmiast. W tej chwili o niczem nie myślał; pamięta tylko, mówił, że podniósł się ogromny wrzask; pierwsze domy Paturanu oddalone były o jakieś czterysta akrów; zanim się tam dostanie, musi przebyć tę małą odnogę rzeki.
Biegł tak szybko, że zdawał się ziemi nie dotykać, po prostu leciał powietrzem i nagle wpadł w ciepłe, miękkie błoto.
Dopiero, gdy spróbował poruszyć nogami, „oprzytomniał”, jak sam mówił o sobie.
Wówczas przyszedł mu na myśl cios, zadany „długim oszczepem”.
Ponieważ ludzie, będący wewnątrz palisady, goniąc go, musieli dobiedz do wrót, następnie do miejsca, gdzie stały łodzie, odczepić jednę z nich i objechać wokoło, a zatem miał za sobą większe szanse, niż mu się zdawało.
Była to chwila odpływu, w odnodze wody nie było, nie można jednak powiedzieć, że suchą była. W każdym razie Jimowi w tej chwili nic nie groziło. Suchy grunt znajdował się o jakie sześć stóp dalej.
— Myślałem, że już tu zginąć mi przyjdzie — mówił.
Pracował rękami co sił starczyło, a rezultatem tego było zebranie się góry błota, sięgającej do brody. Zdawało mu się, że zagrzebuje się żywcem, szał nim ogarnął i pięściami walił w błoto
Rozpryskiwało się ono na głowę, twarz, zalewało oczy, usta. Mówił mi, że w tej chwili dziedziniec, gdzie był więziony, wydawał mu się miejscem, gdzie był przed laty bardzo szczęśliwy.
Marzył, by tam powrócić i majstrować przy zegarku.
Wytężył wszystkie siły, oczy mu z orbit wyłaziły, nic nie widział z wielkiego napływu krwi, skupił się cały w jednem usiłowaniu wyrwania się z tych więzów i poczuł, że wygramolił się na brzeg.
Leżał na twardym gruncie, ujrzał światło, sklepienie niebios. Przyszła mu myśl, że sen w tej chwili byłby rozkoszą; musiał zasnąć minutę, a może sekund kilka, ale pamięta, że konwulsyjnie zerwał się. Od głowy do stóp błotem oblepiony, stał tak, rozmyślając, że jest zupełnie sam, o setki mil od swego gatunku ludzi oddalony i ścigany jak zwierzę, od nikogo ani pomocy, ani współczucia oczekiwać nie może.
Pierwsze domy stały o kilka kroków, i to zapewne przeraźliwy krzyk przerażonej kobiety, usiłującej uciec z dzieckiem, zbudził go z tego obezwładnienia. Szedł prosto przed siebie; ociekające z niego błoto odebrało mu wszelkie podobieństwo do człowieka. Przebył tak połowę osady.
Zwinne kobiety uciekały na prawo i lewo, ociężali mężczyźni rzucali na ziemię cokolwiek w rękach trzymali i stali w osłupieniu z otwartemi gębami. Wzbudzał ogólny strach. Mówił, że widział, jak małe dzieci uciekając, padały na wystające brzuszki i wierzgały nogami.
Przesunął się między dwoma domami, wdrapał się na barykadę z powalonych drzew urządzoną (nie było tygodnia w owym czasie bez bitwy w Paturanie), wdarł się na jakieś pólko kukurydzy, gdzie przerażony chłopczyk rzucił na niego kijem i znalazł się nagle w ramionach kilku ludzi.
Jeszcze mu tchu starczyło na tyle, by wyszeptać: „Dovamin! Dovamin!”
Pamięta, że go na wpół poniesiono, na wpół popchnięto, na szczyt wzgórka, gdzie za mocnem ogrodzeniem wśród palm i owoców drzew siedział wielki mężczyzna, a liczne jego otoczenie zdradzało wielkie podniecenie i zaniepokojenie.
Jim grzebał w błocie, oblepiającem go grubą warstwą, by znaleźć obrączkę, a znalazłszy ją na plecach, dziwił się, kto mógł ją tam przerzucić.
Pozwolono mu iść dalej, ale on nie mógł utrzymać się na nogach.
U podnóża wzgórza rozległy się strzały, ale już on teraz był bezpieczny.
Ludzie Dovamina zatarasowali wrota, a stara małżonka Dovamina krzepiła mnie wodą, ostrym głosem wydając rozkazy kobietom.
— Ubolewała nademną, jak gdybym był jej synem — opowiadał mi Jim.
— Położyli mnie do olbrzymiego łoża... jej własnego... a ona biegała to tu, to tam, ocierała łzy i klepała mnie po plecach. A ja leżałem jak kłoda, niewiem jak długo.
Przywiązał się widocznie do starej żony Dovamina; ona odpłacała mu się macierzyńskiem uczuciem.
Miała ona łagodną, brunatną twarz, całą pomarszczoną, szerokie, czerwone usta (żuła nieustannie betel) i przenikliwe poczciwe oczy.
Ciągle była w ruchu, gderząc i wydając rozkazy gromadzie młodych kobiet o ciemnych twarzach i poważnych wielkich oczach; były to jej córki, służące i niewolnice.
Oszczędną była bardzo, a nawet jej obszerny płaszcz, spięty na przodzie klamrami, miał wygląd nader skromny.
Nagie, ciemne jej stopy tonęły w słomianych pantoflach chińskiego wyrobu.
Ja sam widziałem jak biegała i tu i tam, a długie, gęste, siwe włosy spadały jej na ramiona.
Obdarzona inteligencyą, pochodziła z dobrego rodu, ekscentryczną była i arbitralną.
Po południu siadywała w wygodnym fotelu naprzeciw swego małżonka i patrzyła uparcie przez szeroki otwór w ścianie na rozciągający się widok całej osady i rzeki.
Zawsze podwijała pod siebie nogi, a stary Dovamin siedział szeroko, imponująco, jak góra siedzi na równinie.
Pochodził z „nakhody”, to jest z kupieckiej klasy, ale szacunek okazywany mu i godność, z jaką się nosił, uderzającą była.
Był on wodzem drugiej potęgi Paturanu.
Przybyli tu osadnicy z Celebes (około sześćdziesiąt rodzin; licząc ze służbą tworzyły one siłę z dwustu zbrojnych ludzi złożoną) wybrali go przed laty na wodza swego.
Ludzie tej rasy są inteligentni, przedsiębiorczy, mściwi, ale posiadają więcej szczerej odwagi, niż inni Malajczycy i pod presyą — buntują się.
Tworzyli partyę opozycyjną przeciw Radży.
Naturalnie, handel był przyczyną rozmaitych kłótni. Z tego powodu powstawały bitwy, nagłe napady, napełniające osadę dymem, ogniem i wrzaskiem. Wsie były palone, ludzie zapędzani na dziedziniec Radży, gdzie byli zabijani lub męczeni za zbrodnię handlowania nietylko z nim jednym.
Na parę dni przed przybyciem Jima zamordowano kilku ludzi z wioski rybackiej jedynie wskutek podejrzenia, że nabywali od kupców z Celebes gniazda ptaków jadalnych.
Radża Allang chciał być jedynym kupcem w kraju, a karą za złamanie tego monopolu zawsze była śmierć; ale jego pojęcie o handlu niczem nie różniło się od najzwyklejszego rabunku.
Okrucieństwa jego i chciwość w granicach trzymało tchórzostwo, wśród tej, zorganizowanej przez ludzi z Celebes potęgi, tylko — przed przybyciem Jima — bojaźń nie dość była wielką i nie mogła jej w spokoju utrzymać.
Wysyłał nieustannie swych podwładnych w celach grabieży i czuł się najzupełniej w swojem prawie.
Położenie jeszcze więcej zostało skomplikowane, gdy zjawił się jakiś obcy, Arab, który, jak mi się zdaje, tylko dla religijnych celów pobudził do buntu plemiona, zamieszkujące wewnątrz kraju, a sam osiedlił się na szczycie jednej z bliźniaczych gór i tam mocno się oszańcował z całą armią zwolenników.
Wisiał, jak jastrząb nad kurnikiem, nad miastem Paturan, ale pole swego działania przenosił na otwarte okolice.
Wsie całe spustoszałe świeciły szeregiem rozpadających się domków, spuszczających liście swych dachów i mech ścian do wód strumyków, nad któremi się pochylały, tworząc jakby sztuczną wegetacyę, gnijącą od korzeni.
Obie partye w Paturanie nie wiedziały, na którą z nich ma większy apetyt ten obcy.
Radża intrygował ostrożnie. Niektórzy osadnicy w Bugis, zmęczeni nieustannem niebezpieczeństwem byli na wpół zdecydowani wezwać jego pomocy. Młode umysły radziły „namówić Aheryfa Ali i jego dzikich ludzi, by wyrzucili z kraju Radżę Allanga.”
Dovamin z trudnością powstrzymywał ich. Starzał się, a chociaż wpływ jego ani trochę nie zmniejszył się, nie czuł się na siłach walczenia w tak trudnych okolicznościach.
Taki był stan rzeczy, gdy Jim, wyskoczywszy z dziedzińca Radży, stanął przed wodzem plemienia Bugis, pokazał obrączkę i był przyjęty, że tak powiem, na łono tego społeczeństwa.



ROZDZIAŁ XXVI.


Dovamin był wyjątkowym przedstawicielem rasy swojej, równego mu nie zdarzyło mi się widzieć. Jak na Malajczyka brzuch jego był ogromny, ale wygląd miał charakter imponujący, monumentalny.
Mówiono powszechnie, że radził się żony we wszystkich publicznych sprawach; ale nikt nigdy nie słyszał, by zamienili ze sobą słówko.
Zawsze w milczeniu siedzieli przy otworze w ścianie i patrzyli na szeroką przestrzeń, lasem pokrytą, na ciemno-zielone morze, którego falowanie sięgało fijoletu i purpury gór; na błyszczącą rzekę, tworzącą olbrzymią literę S, mieniącą się srebrem; na ciemną wstęgę domów, wyciągniętą na obu wybrzeżach i na wznoszące się szczyty bliźniaczych gór.
Dziwną sprzeczność ze sobą tworzyli: ona delikatna, wysmukła, lekka jak mała czarodziejka, z odcieniem macierzyńskiej serdeczności; on — olbrzymio ciężki, jak człowiek z gruba z kamienia ociosany, w nieruchomości swej zdradzał uczucia szlachetne i wspaniałomyślne. Syn tych starych rodziców był ozdobą młodzieży.
W późnych już latach opatrzność go im zesłała. Może nie był tak młodym, jak się wydawał. Dwadzieścia cztery czy pięć lat, to już wiek poważny tam, gdzie w ośmnastym roku mężczyzna jest już ojcem rodziny. Gdy wchodził do obszernej izby, cienkiemi matami wyłożonej, gdzie dostojna para siedziała w otoczeniu swego dworu, szedł prosto do Dovamina, składał pocałunek na ręce, majestatycznie ku niemu wyciągniętej — poczem stawał przy krześle matki.
Przypuszczam, iż powiedzieć mogę, że go ubóstwiali, ale nigdy nie zdarzyło mi się pochwycić spojrzenia, ku niemu zwróconego.
Co prawda, w tej izbie załatwiały się sprawy publiczne, zwykle ona była natłoczoną.
Uroczyste wchodzenie i wychodzenie, głęboki szacunek giestami wyrażany, malujący się na twarzach, zdradzający się w cichych szeptach, opisać niepodobna.
— To warte było widzenia — Jim upewniał mnie, gdyśmy przebywali rzekę, wracając do domu.
— Ci ludzie są jakby z romansu wzięci! — zawołał z tryumfem. — A Dain Waris, ich syn, jest najlepszym przyjacielem, jakiego w życiu miałem (po panu, rozumie się). Pan Stein nazwałby go dobrym „towarzyszem walk”. Na Jowisza! szczęście mi dopisało, gdy ostatkiem sił walcząc do nich się dobiłem.
Spuścił głowę i zamyślił się, po chwili wyprostował się i mówił dalej.
— Rozumie się, że to łatwo nie przyszło, ale od razu wiedziałem, co mi czynić wypada.
Jemu to łatwo nie przyszło i dziwić się nie można, wszak gdy przybył do Bugisów — plemię to znajdowało się w bardzo krytycznem położeniu.
— Wszyscy się lękali — mówił Jim — każdy o siebie obawiał się, a ja widziałem tak jasno, jak na dłoni, że muszę natychmiast zabrać się do czynu, jeżeli nie chcą wyginąć co do nogi, tak z ręki Radży, jak i tego włóczęgi Szeryfa.
Ale to nie wystarczało, że on tę konieczność widział; należało zwalczyć strach i egoizm i to przekonanie wpoić w oporne umysły.
Zdołał to w końcu przeprowadzić, ale i tego mało było. Musiał wymyślić sposoby.
Ułożył plan nadzwyczaj śmiały, a zadanie jego tylko w połowie było dokonane?
Musiał natchnąć ufnością swoją ludzi, mających ukryte, niedorzeczne powody do trzymania się na uboczu, musiał zwalczać głupie zawiści i rozmaitego rodzaju niewiary.
Bez przewagi władzy Dovamina i gorącego zapału syna jego sprawa spełzłaby na niczem.
Dain Waris, znakomity młodzian, pierwszy uwierzył w niego; powstała między nimi ta dziwna, głęboka, rzadka przyjaźń, wiążąca ludzi dwóch odrębnych ras ściślejszym węzłem jakiejś mistycznej sympatyi.
O Warisie Dainie jego własny lud wyrażał się z dumą, że tak walczyć umie jak biały człowiek. To było prawdą; posiadał ten rodzaj odwagi, co to nie lęka się odkrytej przestrzeni, a zarazem posiadał i umysł Europejczyka.
On nietylko wierzył Jimowi, ale rozumiał go, jestem najmocniej o tem przekonany.
Mówię o nim, gdyż zdobył sobie we mnie przyjaciela. On sam i jego inteligentna sympatya z aspiracyami Jima przemówiła do mego serca.
Rozumiałem sam pierwiastek łączącej ich przyjaźni.
Jeżeli Jim był stroną przewodzącą, to tamten ujarzmiał przewodnika.
Istotnie Jim, przewódca, był niewolnikiem pod wielu względami.
Kraj cały, lud, przyjaźń, miłość były zazdrosnymi strażnikami ciała jego. Z każdym dniem przybywało jedno ogniwo w wiążącym go łańcuchu.
Nabierałem tego przekonania, badając szczegółowiej życie jego i słysząc opowiadanie o tej całej historyi. A ciekawą ona była!
Opowiadał mi w czasie pochodu i postoju (przebiegaliśmy okolicę za śladem zwierzyny) na jednym z bliźniaczych szczytów, dokąd wdrapałem się na czworakach. Eskorta nasza (mieliśmy ochotników, włóczących się za nami od wsi do wsi) obozowała na polance w połowie góry i wśród ciszy wieczornej zapach dymu pieścił nasze nozdrza, jak delikatny, wytworny aromat.
Głosy również dochodziły do nas dziwnie wyraziste, a pomimo oddalenia, czyste.
Jim siadł na pniu powalonego drzewa i wyciągając fajeczkę, mówić zaczął.
— Wszystko udało się dokonać z tego oto miejsca!
Na drugim szczycie, oddzielonym od nas ponurą przepaścią, ujrzałem szereg osmolonych pali, pozostałe szczątki niezdobytej fortecy Szeryfa Ali.
Zdobyli ją jednak. Plan tego ułożył Jim i on sam kierował wszystkiem. Cały zużyty, zardzewiały arsenał Dovamina, wciągnął na szczyt góry. Dwie żelazne armatki i cały zapas strzelb.

Trudności było niemało przy wciąganiu tego na wierzchołek. Jim pokazał mi, w jaki sposób urządził machinę wciągającą, przy pomocy lin i wydrążonego pnia, obracającego się na palu[1].
ROZDZIAŁ XXVIII.


Pobity Szerif Ali wyniósł się z kraju jak mógł najprędzej, a lud splądrowanych wiosek powoli ściągać zaczął z rozmaitych dżungli i zajmować swe domki, do stanu zupełnej ruiny doprowadzone.
Jim po naradzie z Dain Warisem wziął ich pod opiekę i sam wybrał wodza.
Takim sposobem stał się rzeczywistym rządcą kraju.
Strach Tunku Allanga granic nie miał.
Powiadają, że na pierwszą wieść o świetnem zwycięztwie, na szczycie góry dokonanem, rzucił się na bambusową podłogę sali audyencyonalnej, twarz przycisnął do niej i leżał tak nieruchomo dzień cały i noc, wydając tak bolesne jęki, że nikt nie śmiał zbliżyć się do niego.
Już widział się wyrzuconym z Paturanu, hańbą okrytym, błąkającym się, opuszczonym, obdartym, bez opium, kobiet swych, służby, zabitym przez pierwszego lepszego zbója!
Po Szeryfie Alim na niego kolej przyjdzie, a kto zdoła się oprzeć napaści, kierowanej przez tego dyabła?
Rzeczywiście, życie jego i odrobina władzy, jaką posiadał w chwili, gdym odwiedzał Jima, zależną była najzupełniej od dobrej woli tego ostatniego.
Bugisowie pałali chęcią odpłacenia się za wszystko, co przeszli, a biedny, stary Dovamin pieścił się nadzieją, że syn jego zostanie kiedyś rządcą całego Paturanu.
Gdy z mych słów niebacznych, w czasie rozmowy z nim wypowiedzianych, dowiedział się, że Jim kraju tego nigdy nie opuści — sposępniał i rzekł:
— Ziemia pozostaje tam, gdzie Bóg ją stworzył, ale biali ludzie przychodzą do nas i po jakimś czasie odchodzą.
Ci, których po za sobą zostawiają, nie wiedzą, kiedy oczekiwać mają ich powrotu.
Wracają do swego kraju, do swego ludu i ten biały również...
Dlaczegóż on nie miałby wrócić do swoich?
Dziwnym zbiegiem okoliczności tego dnia wieczorem, (był to ostatni dzień mego pobytu w Paturanie) stanąłem znów oko w oko z tem pytaniem, nie dającem się wyjaśnić.
To mnie sprowadza do historyi jego miłości.
Myślicie zapewne, że jest ona taką, przez jakie wy przechodziliście. O uszy nasze obija się tyle podobnych rzeczy i większość nie uważa ich nawet za miłosne epizody.
Są to jakieś wybryki młodości, skutki temperamentu i pokus, z góry skazane na zapomnienie. Zapatrywanie to może i tu dałoby się zastosować...
Zresztą — nie wiem.
W każdym razie opowiedzieć tę historyę nie jest tak łatwo; pozornie podobną jest ona do innych, ja jednak mam zawsze przed oczami smutną postać kobiecą, patrzącą na samotną mogiłę z boleścią w oczach i zaciśniętych ustach.
Mogiła sama, gdym zaszedł tam wczesnym rankiem, przedstawiała się jak bezkształtne brunatne wzniesienie ziemi, otoczone wokoło kawałeczkami białego koralu.
Ogrodzenie, z gałęzi zrobione, chroniło ją od świętokradzkiej stopy przechodnia, a wysmukły na niej słup owinięty był girlandami liści i kwiatów — a kwiaty były świeże.
Świadczyło to dowodnie, że mogiła nie była zapomnianą. A gdy wam powiem, że Jim własnemi rękami pracował nad tem ogrodzeniem, zrozumiecie, że jego miłosna historya niezwykły miała początek. Jim zawsze był romantykiem.
Przez cały ciąg swego życia żona niecnego Corneliusa nie miała nikogo na świecie, prócz córki, będącej dla niej towarzyszką, powiernicą i przyjaciółką.
Jak biedna kobieta doszła do małżeństwa ze wstrętnym Malajo-Portugalczykiem po rozstaniu się z ojcem swego dziecka, czy to wskutek śmierci, czy zmuszona okolicznościami — pozostanie nazawsze dla mnie tajemnicą.
Z tej odrobiny wiadomości, jakiej mi Stein udzielił, przekonany jestem, że była ona niezwykłą kobietą.
Ojciec jej należał do białych, był wysokim urzędnikiem, jednym z tych świetnie obdarzonych ludzi, którym brak głupoty nie pozwala się utrzymać na stanowisku i karyera często smutny ma koniec.
Przypuszczam, że i jej brakło zbawczej głupoty i karyerę swą zakończyła w Paturanie.
Los nas wszystkich prześladuje... bo gdzież jest człowiek — mówię tu o prawdziwym, czującym człowieku — któregoby on nie dotknął, odbierając mu to, co nieraz droższem jest od życia?... Ale ten wspólny los z dziwnem okrucieństwem pastwi się nad kobietami.
Nie karze jak władca jaki, ale zsyła takie udręczenia i męki, jak gdyby chciał zaspokoić tajemniczą, nienasyconą zawiść.
Zawsze wystawiam sobie te dwie istoty, z początku młodą kobietę i dziecko, później kobietę dojrzałą i młodą dziewczynę, tę straszną jednostajność i szybki bieg czasu. Lasami od świata, jak nie przebytym murem oddzielone, wrzaskiem i gwarem pospolitego życia otoczone, wiecznie samotne, każde zamienione słowo głębokim smutkiem przeniknięte być musiało.
Musiały tam być zwierzenia nie faktów, przypuszczam, lecz odczuć, żalów, trwogi, ostrzeżeń, przypuszczam ostrzeżeń, których młoda zapewne nie rozumiała aż do śmierci matki — i zjawienia się Jima.
Wówczas, pewny jestem, że zrozumiała dużo — nie wszystko — trwoga odgrywała tu największą rolę.
Jim nazwał ją wyrazem, oznaczającem rzecz drogocenną, nazwał ją — klejnotem.
To ładnie, prawda? Ale on do wszystkiego był zdolny. Klejnotem ją nazwał i powiedział to z taką prostotą, jak gdyby mówił „Janiu.”
Usłyszałem to miano, jak tylko stanąłem na dziedzińcu jego domu; o mało mi ręki nie wyrwał z ramienia, tak ją mocno potrząsał i rzucił się do drzwi, wołając głośno.
— Yewel! Yewel! (po angielsku „klejnot”) Śpiesz się! Przybył do nas przyjaciel...
Zwrócił się nagle ku mnie i mówił poważnie:
— Wierz mi — to — to się do kpin nie nadaje — nie mogę powiedzieć, ile jej zawdzięczam — więc, rozumiesz pan — to — jakby kościół nasz...
Ten szept niespokojny, niejasny, przerwało zjawienie się białej postaci, która z lekkim okrzykiem wysunęła z cienia twarzyczkę o delikatnych rysach i głębokich myślących oczach i wyjrzała, jak ptaszek z głębi gniazdka swego.
Nazwa ta, dana kobiecie, zadziwiła mnie; ale dopiero później zrozumiałem, jaki ona ma związek z zadziwiającą pogłoską, na jaką się natknąłem w czasie mej podróży na wybrzeżu, o 230 mil oddalonem od rzeki Paturanu.
Statek Steina, na którym podróż odbywałem, zarzucił kotwicę dla zabrania jakichś produktów, wyszedłem więc na wybrzeże i ku wielkiemu memu zdziwieniu przekonałem się, że ta zapadła dziura szczycić się może obecnością urzędnika państwowego trzeciego stopnia, który tu stale rezyduje.
Był to metys, tak otyły, że fałdy tłuszczu zwisały, o grubych, wywróconych świecących wargach.
Znalazłem go rozciągniętym na trzcinowym fotelu, wstrętnie porozpinanym, z olbrzymim liściem na parującej głowie i drugim takim w ręce, którym leniwie się wachlował...
— Udajesz się pan do Paturanu? Wiem. Tam jest „Dom Handlowy” Steina. Ma pozwolenie, więc mnie to nic nie obchodzi. Teraz nie jest tam tak źle — zauważył lekceważącym tonem i ciągnął dalej.
— Podobno przybył tam jakiś biały włóczęga...
Co? Co pan mówisz? Pański przyjaciel? Co...
A więc, to prawda, że jest tam jeden z tych verdamte... Po cóż tam zalazł? A znalazł tam drogę, gałgan!
Co? a nie chciałem temu wierzyć. Paturan — przecie tam jak nic gardła podrzynają — ale to nie nasz interes. — Przerwał sobie, by jęknąć.
— Oh! Co za upał! Co za upał! No! to w takim razie może coś być także i w tej historyi i... Zamknął jedno wstrętnie szkliste oko i spojrzał na mnie drugiem — potwórnie.
— Słuchaj pan — rzekł tajemniczo — jeżeli — rozumiesz pan? — jeżeli zdobył coś istotnie pięknego — nie jakieś tam zwykłe wasze zielone szkiełko — rozumiesz pan? — Jestem reprezentantem rządu — więc powiesz pan łajdakowi... Co? Co takiego! Przyjacielem jest pana?... Prawda, mówiłeś pan już, a więc rad jestem, że przez pana mogę przesłać zlecenie. Przypuszczam, że i pan chciałbyś coś na tem skorzystać? Proszę nie przerywać. Powiesz mu pan że słyszałem o tej historyi, ale do władzy nie wysłałem jeszcze raportu! Jeszcze nie. Rozumiesz pan? Po co się śpieszyć? Co? Zatem, powiedz mu pan, by tu do mnie przybył, jeżeli go żywcem ztamtąd wypuszczą. Obiecuję, że wszystko spokojnie załatwię, śledztwa przeprowadzać nie będę. Rozumiesz pan? Pan również otrzymasz coś odemnie w charakterze komisowego. Proszę nie przerywać. Jestem urzędnikiem państwowym i zdaję raporty. Ot! w czem rzecz! Rozumiesz pan? Znam pewne osoby, które gotowe są kupić coś porządnego i dadzą mu pieniędzy więcej, niż taki łajdak w życiu swem widział.
Znam ich przecie!
Wlepił we mnie otwarte teraz oczy, a ja stałem ogromnie zdziwiony, zadając sobie pytanie:
— Czy on waryat, czy pijany?
Pocił się, prychał, jęczał i drapał się z taką miną, że nie mogąc znieść dłużej takiego widoku, odszedłem pośpiesznie.
Nazajutrz, rozmawiając o tem i owem z krajowcami, dowiedziałem się, że wzdłuż wybrzeży krąży tajemnicza pogłoska o „białym” Paturanie, który znalazł nadzwyczajny kamień — szmaragd olbrzymiej wielkości i bajecznej ceny.
Szmaragd więcej działa na imaginacyę Wschodu, niż każdy inny drogi kamień.
Biały otrzymał go, powiadali, siłą swą cudowną i przebiegłością od wiekorządcy dalekiej krainy, zkąd zemknął pośpiesznie i przybył do Paturanu w rozpaczliwem położeniu, szerząc postrach między ludźmi swem nadzwyczajnem okrucieństwem.
Opowiadający mi tę historyę przypuszczali, że kamień ten musi nieszczęście przynosić — jak sławny kamień Sułtana Sukkadanu, który kiedyś sprowadził wojny i nieopisane klęski na kraj cały.
Może to ten sam kamień — kto to wie?
Istotnie, historya o bajecznej wielkości szmaragdzie sięga czasów pierwszego zjawienia się białych ludzi na Archipelagu i wiara w to tak jest trwałą, że jeszcze przed czterdziestu laty rząd holenderski przeprowadzał poszukiwania.
— Taki klejnot — objaśniał mnie starzec, od którego najwięcej dowiedziałem się o tym „mycie”, Jima otaczającym — taki klejnot — mówił wznosząc ku mnie krótkowzroczne oczy (przez szacunek siedział na podłodze mojej w kajucie) — najlepiej się przechowuje ukryty na łonie kobiety. Ale nie każda jest do tego odpowiednią. Musi być młodą — tu westchnął głęboko — i nieczułą na pokusy miłosne.
Teraz sceptycznie wstrząsnął głową.
— Ale podobno taka kobieta właśnie tam się znajduje. Opowiadano mu o jakiejś wysokiej dziewczynie, którą biały szanuje i troszczy się o nią. Ona podobno nigdy sama z domu nie wychodzi. Biały codzień przechadza się z nią, nic sobie z ludzi nie robiąc; on trzyma ją za rękę — ot tak — i przyciska do siebie.
— To może być kłamstwo — przyznawał — bo przecie tak niktby robić nie mógł; w każdym razie, nie ulega wątpliwości, że ona nosi klejnot białego, ukryty na łonie.



ROZDZIAŁ XXIX[2].


Tak się zapatrywał na wieczorne spacery Jima z żoną. Ja mu towarzyszyłem nieraz i za każdym razem widziałem niemiłą postać Corneliusa, obrażonego w swej ojcowskiej godności, jak krył się w sąsiednich zaroślach, lub pod płotami z tem specyalnem skrzywieniem ust, świadczącem o gotowości zgrzytania zębami.
Ale czy uważacie, jak o trzysta mil od wszelkich poczt i telegrafów niepewnej użyteczności kłamstwa naszej cywilizacyi więdną i zamierają, a zastępują je wytwory czystej imaginacyi, mające urok i czasami kryjące głęboką prawdę?
W całej tej historyi romantyczność jej tylko prawdą była. Jim nie skrywał się ze swym klejnotem. W rzeczywistości nadzwyczaj dumnym był z niego.
Teraz przychodzi mi na myśl, że wogóle mało się jej przyglądałem. Najlepiej pamiętam oliwkową bladość cery, połysk kruczo-czarnych włosów, obficie spadających z pod purpurowej, małej czapeczki, którą nosiła na tyle zgrabnej swej główki. Ruchy miała swobodne, pewnością siebie nacechowane, przy rumieńcu twarz jej zabarwiała się ciemnym tonem. Gdy rozmawiałem z Jimem, chodziła tu i tam, rzucając szybkie na nas spojrzenia, zostawiając po sobie wrażenie czegoś uroczego, pięknego, a zarazem strzegącego.
Po każdym ślicznym uśmiechu następowało niespokojne spojrzenie, jakby wskutek wspomnienia o grożącem niebezpieczeństwie. Czasami siadała zła przy nas, małą rączką podpierała policzek i przysłuchiwała się rozmowie naszej; wielkie jej oczy nie schodziły z ust naszych, jak gdyby każde wypowiedziane słowo miało swój kształt.
Matka nauczyła ją czytać i pisać; po angielsku nauczyła się trochę od Jima i mówiła akcentem śmiesznym, naśladując jego intonacyę.
Miłość jej otaczała go jakby szelestem skrzydeł.
Tak nieustannie oddawała się komtemplacyi jego, iż stała się do niego podobną w ruchach, w spojrzeniu, w noszeniu głowy,
Miłość jej doszła do takiego stopnia natężenia, iż stała się prawie dla zmysłów widoczną; zdawała się istnieć w przestrzeni, spowijała go całego, drgała w powietrzu, w blaskach słonecznych, jak drżąca, łagodna nuta.
Przypuszczam, że bierzecie mnie również za romantyka, ale mylicie się; opowiadam wam po prostu urywek niezwykłego romansu, jaki stanął mi na drodze.
Z wielkim interesem przyglądałem się szczęściu jego.
Był zazdrośnie kochany, ale dlaczego była ona zazdrosną, o kogo, nie mógłbym powiedzieć.
Kraj cały, lud, lasy były jej wspólnikami i pilnowały go bacznie, jak swą niezaprzeczalną własność.
Tu nie mogło być wątpliwości żadnej; więźniem był, chociaż swobodę miał zupełną, posiadał władzę i moc, a ona, chociaż gotową była zrobić ze swej głowy podnóżek dla niego, trzymała swą zdobycz z całych sił, jak gdyby ona trudną była do utrzymania.
I Tomb Jtam, wierny sługa tubylec, nie odstępujący na krok swego pana, uzbrojony rozmaitemi morderczemi narzędziami, miał minę czujnego strażnika, gotowego życie swe nieść w ofierze więźniowi swemu.
Gdy wieczorami długo przesiadywaliśmy na werandzie, on, jak cień, przesuwał się to tu, to tam, lub stawał nieruchomo w cieniu; potem bez szmeru ginął gdzieś, aby zjawić się jak z pod ziemi na pierwszy ruch Jima.
Dziewczyna, zdaje mi się, również spać się nie kładła, zanim nie rozeszliśmy się na spoczynek.
Nieraz widziałem ich przez okno mego pokoju, Jima i ją, dwie białe postacie, stojące na werandzie; on obejmował ją ramieniem, a ona składała mu główkę na piersi.
Słodki ich szept dochodził uszu moich, serdeczny, przenikający, jak spokojna, smutna nuta, płynąca z ciszy nocy.
Później, kładąc się już do łóżka, słyszałem lekki szelest kroków, ciche westchnienia — i pewny byłem, że Tomb Ytam nie zeszedł ze stanowiska.
Chociaż (z łaski białego pana) miał własny swój domek, „wziął żonę” i nieba w ostatnich czasach zesłały mu dziecię, pewny jestem, że przynajmniej w czasie mojej tam obecności spał zawsze na werandzie.
W żaden sposób nie można było wciągnąć do rozmowy to wierne a ponure indywiduum.
Jim nawet otrzymywał zawsze lakoniczne, urywane odpowiedzi. Mowa widocznie była dla niego zbyteczną. Raz tylko słyszałem całe zdanie, przez Tomba wypowiedziane; było to pewnego poranku, stał obok mnie i nagle, wyciągając rękę w stronę dziedzińca, wskazał na Corneliusa, mówiąc:
— Ot idzie ten Nazarejczyk!
Nie do mnie się zwracał okrzyk ten, pragnął wzbudzić oburzenie w świecie całym.
Dziedziniec, szeroki, kwadratowy plac, zalany był potokami oślepiającego słońca, a Cornelius, przesuwając się po nim w pełnem świetle, miał wygląd człowieka ukradkowo prześlizgującego się w ciemności. Patrząc na niego, doznawało się niesmaku.
Jego chód przypominał pełzanie wstrętnego owadu, nogi jedynie poruszały się w sposób okropny, gdy korpus sunął równo.
Przypuszczam, że on prosto dążył do celu swej wędrówki, ale chodził, jak gdyby się wiecznie czaił i skryć chciał. Często krążył tak wokoło, przypominając psa, węszącego trop jakiś; przechodząc mimo werandy, rzucał ukradkowe spojrzenia i nie śpiesząc się, znikał za węgłem którego z szałasów.
Jego swobodne wędrówki po całem gospodarstwie Jima świadczyły o niedorzecznej obojętności tego ostatniego, a raczej o jego nieskończonej pogardzie, gdyż Cornelius odegrał bardzo wątpliwą rolę (mówiąc najdelikatniej) w pewnym epizodzie, mogącym się bardzo smutno dla Jima zakończyć. W rezultacie rozgłosił on jeszcze więcej sławę jego.
Trzeba wiedzieć, że wkrótce po przybyciu do Paturanu opuścił Jim dwór Dovamina — dla jego bezpieczeństwa było to zbyt wcześnie dokonane, o wojnie jeszcze wówczas mowy nie było. Kierowało nim poczucie obowiązku, musiał — jak mówił — zająć się interesami Steina.
Zapominając więc zupełnie o grożącem zewsząd niebezpieczeństwie, przebył rzekę i zamieszkał z Corneliusem.
W jaki sposób ten ostatni przetrwał burzliwe czasy — nie wiem. Jako agent Steina, korzystał zapewne z opieki Dovamina; w każdym razie nie ulega wątpliwości, że jakąkolwiek drogą szedł, czyny jego nacechowane były podłością, stanowiąc piętno tego człowieka. W opowiadaniu tem odgrywa rolę wstrętnego owadu, kalającego czystość romansu poetyckiego[3].
Jim wytrzymywał z takim człowiekiem jedynie dlatego, że całem sercem zainteresował się bezbronną dziewczyną, pozostającą na łasce „podłego tchórza, łotra!” Cornelius robił, co mógł, by jej życie uczynić nieznośnem, wstrzymywał się jedynie od czynnej zniewagi z braku odwagi jak przypuszczam.
Wymagał, by go nazywała „ojcem” i zachowywała się wobec niego „z szacunkiem”, wrzeszczał, wygrażając jej żółtą pięścią.
— Ja jestem człowiekiem godnym szacunku, a ty czem jesteś? Powiedz — czem jesteś? Myślisz, że ja będę wychowywał cudze dziecko, nie otrzymując za to nic!
Chodź tu — powiedz: „ojcze”... Nie chcesz?...
No! poczekaj!
Zaczynał znieważać słowami zmarłą matkę dziewczyny, a ta, chwyciwszy się za głowę, uciekała pośpiesznie. Gonił ją po wszystkich zaułkach, a zapędziwszy do jakiego kąta, gdzie padała na kolana, zakrywając uszy, stawał za nią, i wylewał cały potok zniewag, obelg, oskarżeń na zmarłą.
— Twoja matka była dyablicą i ty także nią jesteś! — krzyczał na zakończenie, podnosił zeschły kawał ziemi lub garść brudu, którego nie brakło naokoło i rzucał jej na głowę.
Czasami stawała pełna pogardy, patrząc mu prosto w oczy, z twarzą ponurą, bólem skurczoną i od czasu do czasu rzucała jakieś słowo, co tamtego do wściekłości doprowadzało.
Jim mówił mi, że te sceny straszne były. Spotykać się z czemś podobnem na krańcu świata niezmiernie dziwnem było. Przyznacie, że takie położenie biednej dziewczyny wzbudzało litość.
Szanowny Cornelius, (Inezi — Nelius — mówili Malajczycy z wiele mówiącą miną) czuł się bardzo zawiedzionym.
Nie wiem, czego się spodziewał wskutek ożenienia się swego; wszak i tak kradł i trwonił wszystko, co mu pod ręce podpadało, prowadząc lat tyle handel Steina i Sp. (Stein z całą filozofią dostarczał towarów, póki kapitanowie okrętów chcieli je w tamte strony zabierać) ale to Corneliusowi zdawało się małem zadośćuczynieniem za pracę, poświęcenie się jego i dar, ze swego zacnego nazwiska uczyniony.
Jim z rozkoszą stłukłby go na śmierć; a tu sceny te tak były bolesne, wstrętne, iż przez delikatność dla uczuć dziewczyny usuwał się pośpiesznie.
Gdy nareszcie nędznik zostawiał ją samą, drżącą, nieszczęśliwą, z twarzą rozpaczliwie smutną, Jim wówczas wracał i pocieszał jak mógł.
Cornelius włóczył się po wszystkich kątach, milczący teraz jak ryba, rzucając niedowierzające, złośliwe z pod oka spojrzenia.
— Mogę koniec temu położyć — rzekł dnia pewnego Jim — powiedz tylko słowo!
A wiecie, co ona odpowiedziała? Powiedziała — opowiadał mi wzruszony Jim — że gdyby nie była pewną, że on sam jest bardzo nieszczęśliwy, znalazłaby odwagę, by go własną ręką zamordować!
— Pomyśl tylko! Taka biedna dziewczyna, dziecko prawie, doprowadzona była do słów takich — mówił z przerażeniem.
Zdawało się niepodobieństwem wyrwać ją ze szpon tego nędznika!
Jim nietylko litował się nad nią, ale odczuwał jakieś wyrzuty sumienia, patrząc na życie takie. Opuścić dom ten obecnie byłoby niepodobieństwem, równałoby się to dezercyi. Zrozumiał nareszcie, że z dłuższego tu pobytu niczego spodziewać się nie może, widział, że ani rachunków, ani pieniędzy od Corneliusa nie wydrze, ale pozostał, doprowadzając tem Corneliusa do szaleństwa.
Jednocześnie czuł, że grożą mu zewsząd tajemnicze niebezpieczeństwa.
Dovamin kilka razy przysyłał zaufanego sługę, donosząc, że nic dla jego bezpieczeństwa uczynić nie może, póki nie wróci do osady Bugisów.
Rozmaitego rodzaju ludzie zjawiali się w nocy, by mu powiedzieć o rozmaitych spiskach, knutych na jego życie. Miał być otrutym, zasztyletowanym w łaźni, to znów wszystko przygotowano, by go zastrzelić, gdy wypłynie na rzekę.
Każdy z tych donosicieli mianował się jego najlepszym przyjacielem.
— Wszak to wystarczyć mogło — mówił mi — do odebrania mi chwili spokoju.
Coś podobnego zdarzyć się łatwo mogło, ale te ostrzeżenia uświadomiły go, że piekielne zamiary snują się na wszystkie strony i czyhają na niego w ciemności.
To mogło wstrząsnąć najsilniejszemi nerwami!
Nakoniec pewnej nocy sam Cornelius z wielką ostentacyą i tajemniczością przedstawił mu plan, mający na celu ratowanie Jima z grożących niebezpieczeństw. Jakiś godny zaufania człowiek miał Jima przewieść bezpiecznie przez rzekę za cenę stu, no zresztą ośmdziesięciu dolarów.
Jim powinien się koniecznie na to zgodzić, jeżeli choć odrobinę dba o swe życie. Przecież ta suma, to jedno nic, a on, Cornelius, zostając tu, zaglądając śmierci w oczy, daje dowód zupełnego oddania się przyjacielowi pana Steina.
— Widok tego nikczemnika — mówił Jim — wstrętny mi był. Rwał sobie włosy, bił się w piersi, kiwał się, trzymając ręce na brzuchu i udawał, że łzy leje.
— Niech krew twoja spadnie na twą głowę — wrzasnął nareszcie i wyleciał.
Jim przyznał mi się, że nie zamknął oka po wyjściu Corneliusa. Leżał na plecach, na cienkiej macie, pokrywającej bambusową podłogę, i wsłuchiwał się w szmery, dochodzące z poszycia dachu.
Nagle gwiazda błysnęła poprzez szczelinę. Myśli w mózgu kotłowały, a pomimo to tej nocy dojrzał plan wyrzucenia z kraju Szerifa Ali.
Myślał o tem oddawna, w każdej chwili wolnej od zajęć interesami Steina, ale plan działania zjawił się w jego umyśle niespodziewanie.
Już widział narzędzia mordercze, wdzierające się na szczyt góry; o śnie mowy być nie mogło, tak czuł się podnieconym.
Wyskoczył bosemi nogami na werandę. Chodził po niej cichym krokiem i natknął się na dziewczynę, opartą o ścianę, stojącą jakby na straży.
Tak był zajęty myślami, iż nie zadziwiła go jej obecność i pytanie, czy nie wie, gdzie Cornelius być może?
Poprostu odpowiedział — że nie wie.
Jęknęła z cicha i rzuciła okiem na prawo i lewo.
Wszędzie było spokojnie. Jim, cały swej myśli oddany, nie mógł powstrzymać się, by się z dziewczyną natychmiast nią nie podzielić. Słuchała, cichutko klaskała w ręce, szeptała swe zachwyty, ale widocznie ciągle była zaniepokojona.
Przywykł podobno zwierzać się przed nią ze wszystkiem — a ona ze swej strony udzielała mu bezwątpienia wielu pożytecznych wskazówek, tyczących się rozmaitych spraw w Paturanie.
Przyznawał się sam, że niejednokrotnie dobrze wyszedł na jej radach. W każdym razie teraz tłómaczył jej wszystko szczegółowo, a ona raptem ścisnęła jego ramię i znikła.
Wówczas niespodziewanie zjawił się zkądściś Cornelius, a ujrzawszy Jima, skoczył na bok, jakby bardzo tem zdziwiony i stał jakiś czas nieruchomo.
Następnie zbliżył się ostrożnie, jak podejrzliwy kot.
— Byli tu rybacy z rybami — rzekł drżącym głosem. — Chcieli rybę sprzedać — rozumiesz pan?...
Musiała być druga po północy, bardzo właściwa pora do włóczenia się z rybą!
Jim nie zwrócił na to uwagi i nic nie odrzekł, bo, co prawda, nie słyszał nawet, co do niego mówiono. Zawołał bezmyślnie „O!” napił się wody ze stojącego dzbana i nie uważając, że Cornelius jest pod wpływem jakiegoś wielkiego wzruszenia, bo chwycił się rękami za balustradę werandy, by nie upaść — wrócił na swą matę i wyciągnął się, by spokojnie rozmyślać.
Nagle usłyszał czyjeś kroki — ucichły — i poprzez ścianę ktoś szepnął drżącym głosem:
— Czy pan śpi?
— Nie! czego chcesz? — odparł Jim gwałtownie i coś od ściany odskoczyło, jakby szepczący przeraził się.
Niezmiernie tem rozdrażniony, Jim wybiegł na werandę, a Cornelius pobiegł aż do schodów i tam schwycił się złamanego słupa.
— Pomyślałeś pan o tem, co mówiłem? — zawołał Cornelius, z trudnością wymawiając słowa, jak gdyby go febra trzęsła.
— Nie! — wrzasnął z gniewem Jim. — Nie myślałem i myśleć nie będę. Całe życie spędzę tu w Paturanie!
— To umrzesz tu — odparł Cornelius, drżąc gwałtownie.
Wszystko to było tak niedorzeczne i wyzywające, iż Jim nie wiedział, czy ma się śmiać, czy gniewać.
— Nie umrę, póki ciebie ztąd nie wypędzę — krzyknął zniecierpliwiony.
Nawpół seryo (podniecony był, jak wiecie, myślami własnemi) krzyczał dalej:
— Nic mi się stać nie może! Możecie najpiekielniejsze tworzyć plany!
Cornelius, skurczony tam w cieniu, zdał mu się w tej chwili uosobieniem wszystkich trudności i przykrości, jakie na swej drodze spotkał.
Stracił panowanie nad sobą i puścił wodze uniesieniu swemu, nazywając go kłamcą, łotrem, oszustem. Przyznawał, że stracił zupełnie miarę, cały Paturan wyzywał do walki, twierdził, że wszyscy skakać będą, jak on zagra i dalej groził tonem przechwałki.
Śmiesznym był wówczas — mówił sam.
Uszy mu pałały na samo wspomnienie. Nieprzytomny był widocznie...
Dziewczyna, siedząca z nami, skinęła szybko główką i rzekła z dziecięcą powagą.
— Ja słyszałam to wszystko.
Jim roześmiał się zarumieniony.
Potok jego słów wyczerpał się, jak mówił, a on sam uspokoił się, nie słysząc jednego słowa z ust tej postaci, jakby martwej, zwisającej się na balustradzie werandy.
Nasłuchiwał przez chwilę.
Żadnego głosu, żadnego ruchu.
— Zdawało się, że ten łajdak umarł, gdy ja tak hałasowałem — rzekł.
Tak był zawstydzony swem postępowaniem, iż nie wyrzekłszy słowa, wbiegł do izby i rzucił się na matę.
Widocznie jednak ta burza dobrze mu zrobiła, gdyż zasnął natychmiast i spał resztę nocy, jak dziecko. Nie spał już tak od wielu tygodni.
— Ale ja nie spałam — rzekła dziewczyna, opierając się łokciem o stół — czuwałam!
Wielkie jej oczy błysnęły i wpatrzyły się we mnie wymownie.



ROZDZIAŁ XXXI.


Możecie sobie wystawić, z jaką uwagą przysłuchiwałem się temu. Wszystkie te szczegóły nabrały znaczenia we dwadzieścia cztery godziny potem.
Zrana Cornelius nie wspominał o wypadkach zaszłych w nocy.
— Przypuszczam, że wrócisz pan do mego biednego domu — szepnął słodziutko, gdy Jim wchodził do czółna, by się udać do Dovanima.
Jim kiwnął tylko głową, nie patrząc na niego.
Jim spędził cały dzień ze starym „nakhodą”, przedstawiając konieczność energicznego działania i natychmiastowego wzięcia się do pracy wszystkich wodzów plemienia Bugis, którzy na tę naradę wezwani zostali.
Z przyjemnością przypominał sobie, jak był wymownym i przekonywającym.
— Przedstawiłem im grozę położenia, zrozumieli, że nadeszła chwila stanowcza — opowiadał mi. — Bo rzeczywiście, wysłańcy Szeryfa-Ali krążyli koło osady i podobno kilka kobiet uprowadzili z sobą. Na rynku znów zjawili się jego emisaryusze w białych szatach, i przechadzając się dumnym krokiem, przechwalali się przyjaźnią Radży dla ich pana. Jeden z nich stanął pod drzewem, a opierając się na lufie karabinu, wzywał lud do modlitwy i skruchy, radząc, by wymordował wszystkich obcych z pomiędzy siebie, bo jedni — jak mówił — są niewiernymi, a inni gorzej nawet, są dziećmi szatana!
Opowiadano, że niektórzy ze słuchaczów głośno wyrażali chęć pójścia za temi radami. Wzbudziło to postrach ogromny.
Jim, niezmiernie ze swej dziennej pracy zadowolony, przed zachodem słońca wrócił do domu.
Bugisowie obiecali mu uroczyście, że do walki wystąpią, on głową odpowiadał za powodzenie sprawy i tak czuł się tem podniecony i uszczęśliwiony, iż spotkawszy Corneliusa, usiłował grzecznym być dla niego.
W odpowiedzi Cornelius stał się nieznośnie jowialnym, śmiał się, wykrzywiał, w końcu schwycił się za brodę, rozparł na stole, rzucając niepewne wokoło spojrzenia. Dziewczyna się nie pokazała i Jim wcześnie chciał udać się na spoczynek.
Gdy powstał, mówiąc „dobranoc”, Cornelius zerwał się, przewrócił krzesło i rzucił się pod stół, jakby coś podnosił.
Jim patrzył zdziwiony, jak wyłaził ztamtąd z otwartą gębą i przerażonemi oczyma. Cornelius chwycił za róg stołu, by nie upaść.
— Co ci jest? Choryś? — spytał Jim.
— Tak, tak! tak! mam kurcze żołądka — odparł tamten.
Jim najzupełniej uwierzył temu. W obecnym nastroju ducha większe jeszcze kłamstwo znalazłoby wiarę u niego,
Śniło się Jimowi, że jakiś potężny głos, z nieba płynący, woła nań: „Zbudź się, zbudź” i pomimo, że spał kamiennym snem — zbudził się.
Czerwony blask pochodni padał na oczy jego.
Gęste zwoje czarnego dymu kłębiły się nad głową jakiegoś zjawiska, nadziemskiej istoty w białej szacie, o surowej, pełnej niespokoju twarzy.
Po chwili poznał dziewczynę. Trzymała pochodnię we wzniesionej ręce i monotonnym, naglącym głosem, powtarzała: „Wstań! wstań! wstań!
Zerwał się; ona wsunęła mu w rękę rewolwer, który przed chwilą wisiał na ścianie, nabity tym razem. Schwycił go, nie mówiąc słowa, zdziwiony, światłem oślepiony. Czego ona może chcieć od niego? — myślał.
Ona cichutko spytała:
— Czy możesz sobie z czterema poradzić?
Śmiał się, opowiadając mi, jak myślał, że tu chodzi o jej obronę.
— Ależ naturalnie, naturalnie — odparł — rozkazuj, co mam czynić.
Niezupełnie był ze snu przytomny i zdawało mu się że jest niezmiernie ugrzeczniony, ukazując taką gotowość do usług.
Dziewczyna wyszła z izby, Jim podążył za nią; w korytarzu potknęli się o staruchę, gotującą czasami prostą strawę, chociaż tak była stara, niedołężna, iż nie rozumiała, co się do niej mówi. Podniosła się stara i mrucząc, powlokła się za nimi. Na werandzie hamak z żaglowego płótna, należący do Corneliusa, poruszał się swobodnie — był pusty.
Dom handlowy Steina w Paturanie, jak i w innych miejscowościach, składał się pierwiastkowo z czterech budynków.
Teraz dwa z nich obróciły się w kupę pali, połamanej trzciny, zgniłego poszycia i główny spichrz tylko stał naprzeciw domu agenta.
Była to podłużna szopa, zbudowana, zlepiona z błota i gliny, na jednym jej końcu były szerokie drzwi z mocnych desek i drzwi te trzymały się jeszcze na zawiasach. W jednej ze ścian znajdował się duży otwór, jakby okno, z trzema drewnianemi sztabami.
Zanim zeszli z werandy, dziewczyna odwróciła się i rzuciła mu szybko te słowa:
— Miano napaść na pana gdyś spał!
Jim opowiadał mi, że doznał wielkiego rozczarowania. Więc to wciąż ta stara historya! Znudziło go już to czyhanie na jego życie. Miał już dość tych gróźb, gniewał się w duchu na dziewczynę, że go tak zawiodła.
Poszedł za nią, gdyż był przekonany, że to ona potrzebuje jego pomocy i miał wielką ochotę cofnąć się napowrót.
Ale dziewczyna szła prędko i Jim poszedł za nią na dziedziniec. Płotu i ogrodzenia żadnego nie było, dawno to wszystko się rozsypało, wędrowały tędy co rano stada byków, węsząc, chrapiąc, nie spiesząc się wcale; całość wyglądała na jakąś puszczę.
Jim z dziewczyną tonęli w głębokiej trawie. Światło pochodni czyniło ciemność otaczającą ich głębszą jeszcze. Noc była cudna, lekki wietrzyk płynął od rzeki. Jim odczuł tę piękność natury.
Nie zapomnijcie, że opowiadam wam miłosną historyę.
Cudowna ta noc otaczała ich jakby pieszczotą. Płomień pochodni od czasu do czasu z hałasem wyskakiwał w górę, po za tem cisza zupełna.
— Siedzą w spichrzu — szepnęła dziewczyna — czekają na umówiony znak.
— Kto ma go dać? — spytał.
Wstrząsnęła pochodnią, która żywszym zapłonęła blaskiem, sypiąc iskry wokoło.
— Spałeś pan tak niespokojnie — szepnęła. — Czuwałam cały czas!
— Ty! — krzyknął, rozglądając się wokoło.
— Pan myśli, że tylko dziś czuwałam? — odparła ze zdumieniem.
Zdawało mu się, jak powiadał, że otrzymał cios w piersi. Tchu mu zbrakło. Pomyślał, że był brutalem, poczuł wyrzuty sumienia, ale zarazem dobrze mu było, czuł się wzruszonym, szczęśliwym, wniebowziętym. Muszę znów przypomnieć wam, że to miłość wam opisuję; łatwo to poznać można z ich głupiego zachowania się, z tego stania w blaskach pochodni, jakby umyślnie chcieli służyć za cel dla morderców.
Gdyby emisaryusze Szeryfa Ali — jak mówił Jim — mieli odrobinę zapału, to właśnie była odpowiednia chwila do ataku.
Serce Jima tłukło się w piersi — nie ze strachu jednak — ale zdawało mu się, że trawa szeleści, więc szybko usunął się w cień.
Coś ciemnego, nieokreślonego przebiegło pośpiesznie. Wielkim głosem zawołał:
— Cornelius! Cornelius!
Żadnej odpowiedzi, cisza zupełna.
Dziewczyna znów znalazła się u jego boku.
— Uciekaj! — zawołała.
Stara nadchodziła, skurczona jej postać stanęła w promieniu światła.
— Uciekaj! — powtórzyła dziewczyna z uniesieniem.
— Teraz z pewnością są przerażeni, usłyszeli twój głos, wiedzą, żeś się zbudził, wiedzą, żeś wielki, silny, nieustraszony...
— Jeżeli nim jestem — zaczął, ale ona mu przerwała.
— Tak — dzisiejszej nocy. Ale co będzie jutro, pojutrze, czy później jeszcze? Czy ja zdołam czuwać zawsze?
Łkaniem głos jej się załamał, co Jima niewypowiedzianie wzruszyło.
Mówił mi, że nigdy nie czuł się tak małym, bezsilnym — a co do odwagi, jakaż z niej korzyść — myślał.
Ucieczka nawet wydawała mu się bezużyteczną, a chociaż ona wciąż szeptała z gorączkowym uporem — uciekaj do Dovamina, on wiedział, że niema dla niego ucieczki od tego wyosobnienia, tylko — w niej.
— Myślałem — mówił mi — że gdy oddalę się od niej, wszystko dla mnie skończonem będzie!
Ale ponieważ nie mogli stać tak wiecznie na miejscu, postanowił pójść do spichrza.
Pozwolił jej iść razem, nie myśląc nawet, że mogłoby być inaczej; zdawało mu się, że są nierozerwalnie z sobą związani.
— Jestem nieustraszony — czy tak? — szepnął przez zęby.
Ona wstrzymała go za ramię.
— Czekaj, aż usłyszysz mój głos — rzekła i z pochodnią w ręce pobiegła.
Jim pozostał sam w ciemności, ucho do drzwi przycisnął; żaden głos, żadne westchnienie nie dochodziło z wewnątrz. Starucha tylko jęknęła gdzieś za jego plecami.
Nagle usłyszał krzyk dziewczyny:
— Teraz! Pchnij!
Pchnął z całej siły, drzwi z trzaskiem się rozwarły, odsłaniając wnętrze szopy, oświetlone ponurym blaskiem pochodni. Kłęby dymu wiły się po pustym koszu, stojącym na środku, śmiecie i gałgany poruszyły się pod wpływem pędu powietrza.
Dziewczyna przez okno wsunęła pochodnię. Jim widział jej nagie ramię, dzierżące mocno, jak gdyby z żelaza ulane było, ciężką pochodnię.
Góra starych mat zalegała jeden róg szopy i sięgała prawie do sufitu, po za tem — pusto było zupełnie.
Opowiadał mi Jim, że w tej chwili doznał ogromnego rozczarowania. Tyle otrzymał ostrzeżeń, otoczony był tylu najrozmaitszemi niebezpieczeństwami, że raz pragnął zetknąć się z rzeczywistością, ulgęby mu to sprawiło.
— Oczyściłoby to powietrze chociaż na kilka godzin, rozumiesz pan? — mówił Jim. — Na Jowisza! żyłem tyle dni z takim ciężarem na piersi!
Myślał, że przynajmniej teraz coś mu w ręce wpadnie — a tu nic! Ani śladu, ani znaku, że ktoś tu był. Podniósł rewolwer w górę, gdy drzwi się rozwarły, a teraz ręka mu opadła.
— Strzelaj! broń się! — krzyknęła przez okno dziewczyna, rozdzierającym głosem.
Stojąc w ciemności, z ramieniem wyciągniętem do wnętrza szopy, nie mogła widzieć, co się tam dzieje, a nie śmiała cofać ręki z pochodnią.
— Ależ tu niema nikogo! — wrzasnął Jim i już miał parsknąć pogardliwym śmiechem, gdy stanął nagle jak wryty.
Z pod mat błysnęła para oczu.
— Wyłaź mi zaraz! — wrzasnął Jim; i wysunęła się ciemna głowa, straszna, jakby korpusu pozbawiona i dziko patrzała na niego.
Po chwili drgnęła cała góra mat i wyskoczył z niej człowiek i biegł ku Jimowi.
Prawe ramię miał zwieszone, a w ręce, ponad głową, świeciło ostrze „Krissa”, noża. Płótno, obejmujące biodra tego człowieka, oślepiająco białem się wydawało przy jego ciemnej skórze; nagie ciało wilgotne było. Jim wszystko to zauważył.
Opowiadał, że doznał w tej chwili wielkiej ulgi, mściwej rozkoszy. Celował z rozwagą.
Wytrzymał trzecią część sekundy, napastnik w szybkich skokach zbliżał się, a Jim z przyjemnością myślał: to już trup! Pewnym był siebie, pozwolił mu zbliżyć się, widział jego rozwarte nozdrza, błyszczące oczy i — strzelił.
Huk w tej zamkniętej przestrzeni był ogłuszający. Cofnął się o krok wstecz. Napastnik głowę zadarł, wyciągnął ramiona i wypuścił nóż.
Przekonał się Jim później, że go trafił w usta, kula przebiła czaszkę. Biegł pędem i teraz runął naprzód, gwałtownie głową bijąc o ziemię, tuż przy nagich stopach Jima.
Jim zachował całą przytomność umysłu, teraz doznał spokoju, ukojenia, nie czuł w sobie niechęci żadnej, jak gdyby śmierć tego człowieka wszystkie rachunki załatwiła.
Szopa napełniona była gęstym, czarnym dymem, płomień rzucał krwawe światło.
Jim minął trupa i szedł pewnym krokiem w głąb szopy, mierząc do drugiej, nagiej postaci, stojącej w rogu. Gdy miał już za cyngiel pociągnąć, człowiek odrzucił daleko ciężką dzidę, oparł się o ścianę, przysiadł w kucki, złożone ręce składając między nogi.
— Chcesz, bym ci życie darował? — pytał Jim.
Tamten milczał.
— Ilu was jest jeszcze? — spytał znów Jim.
— Jeszcze dwóch Tuanis (panie) — odparł słodko, patrząc wielkiemi, zahypnotyzowanemi oczami w lufę rewolweru. Rzeczywiście dwóch jeszcze wypełzło z pod mat, ostentacyjnie pokazując, że są bezbronni.



ROZDZIAŁ XXXII.


Jim skorzystał ze swej wyjątkowej pozycyi i jak stado baranów wyprowadził ich z szopy.
Przez cały ten czas pochodnia nie drgnęła nawet w dłoni dziewczyny.
Trzej „czarni” ślepo słuchali Jima, poruszając się jak automaty.
Kazał im stanąć w szeregu.
— Wziąć się za ręce — krzyknął. — Usłuchali.
— Kto wysunie ramię lub się obejrzy — trupem padnie! — Marsz!
Szli razem, sztywnym krokiem, Jim za nimi, a obok niego — dziewczyna w białej, długiej szacie, Czarne włosy sięgały jej do pasa. Pochodni z rąk nie wypuściła.
Wyniosła jej postać sunęła tak lekko, iż zdawało się ziemi nie dotyka; ciszę mącił tylko szelest wysokiej trawy.
— Stać! — krzyknął Jim,
Brzeg rzeki był prostopadły w tem miejscu; wielka świeżość płynęła z dołu, światło pochodni padło na ciemną, zupełnie gładką powierzchnię wody; po jednej i drugiej stronie ciągnęły się szeregiem domy.
— Pozdrówcie Szeryfa Ali, zanim ja sam go odwiedzę — rzekł Jim. Ani jedna głowa nie drgnęła.
— Skaczcie! — huknął.
Zrobił się jeden wielki plusk, woda buchnęła w górę, czarne głowy konwulsyjnie drgały i znikły; w rzece coś bulgotało gwałtownie i powoli cichło, umiejętnie dali nurka, drżąc ze strachu, by ich teraz jeszcze kula na tamten świat nie wyprawiła.
Jim zwrócił się do dziewczyny, uważnego, milczącego świadka tej sceny. Zdawało mu się, że serce jego nagle urosło, zmieścić się w piersi nie może i dusi go coś w gardle. To zapewne pozbawiło go głosu przez czas jakiś, a ona, odpłaciwszy mu się spojrzeniem, szerokim ruchem ręki rzuciła pochodnię do rzeki. Czerwony płomień zatoczył wielkie koło i sycząc, jak potworna żmija, zgasł, a spokój słodkiej gwiaździstej nocy spłynął na nich. Nie mówił mi, co powiedział, gdy głos odzyskał.
Przypuszczam, że nie mógł być bardzo wymownym.
Otaczała ich cisza, noc, jedna z tych, co stworzone się zdają, by dawać schronienie uczuciom naszym, a są chwile takie, w których dusze, jakby uwolnione z ciemnej powłoki, jaśnieją cudowną wrażliwością, czyniącą milczenie wymowniejszem od słów.
— A dziewczyna — mówił Jim — rozpłakała się. Naturalna reakcya. Musiała być dyablo zmieszana, a przytem kochała mnie... rozumiesz pan... Ja także... nie wiedziałem... ani mi to przez głowę nie przeszło...
Tu zerwał się i chodzić zaczął pośpiesznie.
— Kocham ją, kocham bardzo. Więcej niż wyrazić mogę. Rozumie się, że tego opowiedzieć nie można.
Zupełnie się człowiek inaczej na swe czyny zapatruje, gdy mu dane jest do zrozumienia, że obecność jego jest konieczną, niezbędną — dla drugiej osoby.
Ja właśnie to czuję. Czyż to nie zadziwiające! Ale pomyśl tylko, jakiem było jej życie. Przecie to było okropne! A ja przyszedłem tu i znalazłem ją w takiem położeniu, jak gdyby ktoś, włócząc się po świecie, znalazł nagle tonącego w ciemnej, bezdennej przepaści. Na Jowisza! Niema ani chwili do stracenia... No! przecież to także rodzaj zaufania... Zdaje mi się, że godny jestem tego...
Muszę wam przypomnieć, że dziewczyna już dawno nas opuściła. Jim stuknął się w piersi.
— Tak! czuję to, jak również, że zasłużyłem na to szczęście, które mi tu dopisało!
On miał dar znajdywania głębszego znaczenia we wszystkiem, co mu się przytrafiało.
Tak się zapatrywał na swą miłosną sprawę; było to idylliczne, trochę uroczyste i również prawdziwe, kiedy wierzył z całą powagą młodości.
W jakiś czas potem, przy innych okolicznościach, powiedział mi:
— Jestem tu zaledwie od dwóch lat, a doprawdy, nie mogę sobie wystawić, bym mógł żyć gdzieindziej. Sama myśl o świecie, po za granicami tego kraju, przeraża mnie, gdyż, rozumiesz pan — dodał z oczami utkwionemi w koniec buta, którym rozbijał grudkę ziemi (szliśmy brzegiem rzeki) — gdyż, nie zapomniałem, dlaczego tu przybyłem. Jeszcze nie! Nie pozwoliłem sobie spojrzeć na kogo innego, ale zdaje mi się, że usłyszałem westchnienie, milczeliśmy czas jakiś.
— Na moją duszę i sumienie — zaczął znowu — jeżeli rzecz taka może być zapomnianą, to mam prawo wyrzucić ją z pamięci. Spytaj pan kogo chcesz tutaj... — tu głos jego drgnął. — Czy to nie dziwne — mówił tonem słodkim, łagodnym — że lud ten cały, który gotów dla mnie wszystko uczynić, nigdy zrozumieć mnie nie zdoła? Nigdy! Gdybyś mi wierzyć przestał, ja ich na świadków nie mógłbym wezwać! To ciężko jednak. Głupi jestem, prawda? Czegoż więcej żądać mogę? Jeżeli spytasz się ich pan, kto jest sprawiedliwym, uczciwym, komuby w opiekę oddali życie swe — odpowiedzą: — Tuom Jim. A tymczasem oni nigdy dowiedzieć się nie mogą o istotnej, rzeczywistej prawdzie...
Tak do mnie mówił ostatniego dnia pobytu mego w Paturanie. Jednego słowa nie wyrzekłem, czułem, że powie coś jeszcze i dojdzie do samego dna.
Słońce, którego skoncentrowany blask nadawał ziemi pozór roziskrzonego kłębu pyłu, zapadło za lasy, a światło, płynące z opalowego nieba, rzucało na świat bez cieniów i błysków złudzenie spokojnej, myślącej wielkości.
Nie wiem, dla czego słuchając go, zdawałem sobie tak jasno sprawę ze stopniowego ciemnienia rzeki i powietrza; z tej powolnej pracy nocy, ogarniającej wszystkie widzialne kształty, zacierającej je coraz więcej i więcej, jak gdyby spadał na mnie czarny, delikatny pyłek.
— Na Jowisza! — zaczął gwałtownie — są dnie, w których człowiek czuje się zupełnie głupi, ale to powiedzieć mogę, że dałem sobie radę z tą okropną rzeczą, przygniatającą mi czaszkę... Zapomniałem?... Niech mnie powieszą, jeżeli wiem! Mogę spokojnie o tem myśleć. Bo zresztą czegóż to dowodziło? Niczego. Przypuszczam, że i pan nie sądzi inaczej...
Pośpieszyłem mruknąć coś niezrozumiałego.
— Wszystko jedno zresztą — rzekł. — Ja zadowolony jestem... prawie. Potrzebuję tylko spojrzeć na pierwszego przechodzącego człowieka, by odzyskać zaufanie w siebie. Oni rozumieć nie mogą, co się we mnie dzieje. To, co zrobiłem tutaj, zasługuje na uznanie!
— Rozumie się — odparłem.
— A jednak nie powierzyłbyś mi pan własnego okrętu — co?
— A niechże cię licho porwie! — krzyknąłem — dajże z tem pokój!
— Aha! widzisz pan — zawołał — ale popróbuj powiedzieć to któremu z nich tutaj. Nazwą pana głupcem, kłamcą, a może gorzej jeszcze. Więc tym sposobem wytrzymać mogę. Uczyniłem coś dla nich, ale i oni mi się odpłacili.
— Kochany chłopcze — zawołałem — pozostaniesz dla nich zawsze tajemnicą niezbadaną.
Nastało długie milczenie.
— Tajemnicą — powtórzył — dobrze, więc zostaw mnie tu na zawsze.
Gdy słońce zupełnie zaszło, ciemność coraz większa spadała na nas z każdym podmuchem wietrzyku.
Na środku dróżki ujrzałem sylwetkę wiernego Tamb Itam, a poprzez mroczną przestrzeń bystre me oko dojrzało białą postać, chodzącą tam i napowrót po werandzie.
Gdy Jim, z nieodstępnym Tamb Item, udał się na wieczorny przegląd całej gospodarki, wróciłem do domu sam, gdzie spotkała mnie dziewczyna, czekająca widocznie na tę sposobność.
Nie umiem wam powiedzieć, co ona chciała ze mnie wydobyć. Z pozoru rzecz prostą, a jednak zupełnie niemożliwą, jak, dajmy na to, dokładny opis kształtów chmury. Chciała pewności, zaświadczenia, obietnicy, wyjaśnienia — nie wiem jak to nazwać, ta rzecz niema nazwy.
Ciemno było zupełnie, odróżniałem więc tylko miękką linię jej białej szaty, blady owal twarzyczki i wielkie orbity oczów, w których coś się poruszało, jak to bywa, gdy wzrok człowiek zapuści na dno niezmiernie głębokiej studni. Co się tam porusza? — zadajecie sobie pytanie. Potwór jakiś, a może tylko zabłąkany promyczek ze świata?
Uderzyła mnie myśl — nie śmiejcie się ze mnie — że ona była więcej niezbadaną w swej dziecięcej nieświadomości, niż sfinksy, rzucające przechodniom dziecinne zagadki.
Przybyła do Paturanu niemowlęciem, tu wyrosła, nie wiedziała nic i najmniejszego pojęcia o czemkolwiek nie miała. Zadawałem sobie pytanie, czy ona pewną jest, że coś po za Paturanem istnieje?
Jakie sobie wytworzyła pojęcie o świecie — nikt zbadaćby nie zdołał; znała tylko jednę zdradzoną kobietę i słyszała o sprawcy jej nieszczęścia.
Kochanek jej również z tamtego świata przybył, obdarzony urokiem niewypowiedzianym, i cóż się z nią stanie, jeżeli on powróci do tych niepojętych sfer, domagających się zawsze powrotu swych dzieci? Matka przed śmiercią ze łzami ostrzegała ją o tem...
Mocno schwyciła me ramię, a gdy stanąłem, cofnęła rękę pośpiesznie. Śmiałą była, a zarazem trwożną. Nie bała się niczego, ale zgnębiona była niepewnością.
Ja należałem do tego Nieznanego, mogącego Jima w każdej chwili do siebie powołać; znałem tajemnicę natury jego i zamiary; byłem powiernikiem grożącej tajemnicy — potęgą jej może zbrojny!
Zdawało mi się, iż przypuszczała, że jednem słowem mogę wydrzeć Jima z jej ramion; przekonany jestem, że przeszła przez wszystkie męki w czasie naszej długiej z Jimem rozmowy, przez takie niepokoje, że mogłaby knuć spisek na me życie, gdyby dusza jej zdolna była do tego.
Takie otrzymałem wrażenie i dzielę się niem z wami; spadło to na mnie niespodziewanie i gdy nareszcie zrozumiałem, ogarnęło mnie nadzwyczajne zdziwienie.
Usta moje niezdolne są wyrazić tego szeptu, słodkiego a namiętnego, tego błagania, wyrażonego wzniesieniem białych ramion.
Opadły. Postać cała drgnęła, jak wysmukłe drzewo wichrem miotane, blady owal twarzyczki ku ziemi się pochylił; nie można było rozróżnić rysów, głębia oczu bezdenną była; dwa szerokie rękawy podniosły się do góry, robiąc wrażenie dwóch rozwijających się skrzydeł i stała milcząca, rękami obejmując główkę.



ROZDZIAŁ XXXIII.


Głęboko byłem wzruszony: jej młodość, nieświadomość, piękność, mająca urok polnego kwiatu, prośby, jej bezradność, przemawiały do mnie z siłą, równą prawie jej trwodze.
Bała się rzeczy nieznanych, tak jak my wszyscy, ale jej nieświadomość, naiwność, powiększała bezmiernie te rzeczy nieznane.
Ja wobec niej uosabiałem ten świat nieznany, ani troszczący się o Jima, ani potrzebujący go.
Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć. Niewymownie bolesny szept jej rozwiązał mi usta.
Zacząłem ją przekonywać, że ja przynajmniej nie mam zamiaru zabierania jej Jima.
— Po cóż więc przybyłem?
Stała nieporuszona, jak marmurowa statua. Usiłowałem wyjaśnić, że sprowadziła mnie przyjaźń, konieczność rozejrzenia się w jego życiu i że raczej namawiałbym go do pozostania.
— Oni nas zawsze porzucają — szepnęła.
Z grobu, który zawsze kwiatami stroiła, tchnienie nocy nieść się zdawało smutną świadomość.
— Nic pani z Jimem rozłączyć nie zdoła — rzekłem. Takiem jest moje przekonanie teraz, takiem było wówczas; ona szepnęła, jakby do siebie mówiła:
— Przysiągł mi to.
— Żądałaś tego pani? — spytałem.
— Nie! Nigdy!
Ona go prosiła, by uciekał. To było tej nocy, nad brzegiem rzeki, gdy zabił tego czarnego — tamtych wypędził, a ona rzuciła pochodnię do rzeki, bo on tak na nią patrzył. Niebezpieczeństwo minęło tylko na czas krótki, ale on powiedział, że jej nie zostawi na pastwę Corneliusa. Ona nalegała. Prosiła, by ją porzucił! Powiedział, że nie może, że to niemożliwe. Drżał, mówiąc to. Czuła, że drży...
Nie potrzeba wielkiej imaginacyi, by sobie tę scenę odtworzyć i słyszeć prawie ich szepty.
Ona bała się o niego; widzę, że wówczas widziała w nim tylko predestynowaną ofiarę niebezpieczeństw, które ona lepiej od niego rozumiała.
Chociaż samą obecnością swoją zawładnął jej sercem, ona nie wierzyła w powodzenie jego. Wówczas wszyscy nie doceniali wartości Jima, nie przewidywali, kim on się stać się może. Cornelius chciał się pozbyć niewygodnego świadka swych czynów. Szeryf Ali nie lękał się go, przeciwnie, czuł pogardę dla białego człowieka.
Jim miał być zamordowany tylko dla religijnych względów, ale nie dlatego, by miał być niebezpiecznym.
To przekonanie potwierdził Cornelius w jedynej rozmowie, jaką mu się udało ze mną przeprowadzić.
— Czcigodny panie! — mówił. — Zkądże ja mogłem wiedzieć, kim on był? W jaki sposób zdobył zaufanie ludu całego? Ja z początku dziwiłem się, dlaczego pan Stein przysyła takiego młokosa na miejsce starego sługi? Gotów byłem ocalić go za ośmdziesiąt dolarów. Czemu nie uciekał? Czyż miałem dać się zasztyletować dla miłości jakiegoś obcego przybysza?
Czołgał się prawie u mych nóg, podnosząc ręce, jakby chciał mnie za kolana obejmować.
— Cóż znaczą te dolary? To nic nieznacząca suma, ofiarowana biednemu starcowi, zrujnowanemu przez zmarłą dyablicę!
Tu płakać zaczął.
Ale ja uprzedzam wypadki. Z Corneliusem rozmawiałem po skończeniu rozmowy z dziewczyną. Ona zupełnie pozbawiona była egoizmu, gdy nalegała na Jima, by ją, a nawet kraj ten zupełnie porzucił. O grożących mu niebezpieczeństwach myślała jedynie. Padła mu do nóg — opowiadała mi — tam, na brzegu rzeki, przy dyskretnym blasku gwiazd, padającym na wielkie, milczące cienie, nieskończone przestrzenie i drżące w powierzchni wody, nabierającej pozorów morza.
On podniósł ją ku sobie i wówczas walczyć przestała. Rozumie się. Objęły ją silne ramiona, usłyszała głos słodki, poczuła silne ramię, na którem główka jej spocząć mogła.
Było to potrzebą — niezbędną potrzebą dla zbolałego serca i skołatanego umysłu.
Popęd młodości, nastrój chwili... Cóż chcecie?
To rzecz zrozumiała — chyba ktoś niezdolny cokolwiek pod słońcem rozumieć, nie pojmie tego. Zatem czuła się w tej chwili szczęśliwą.
— Na Jowisza! — pan wiesz, to rzecz poważna — do kpin się nie nadaje! — szepnął pośpiesznie Jim, gdym stanął po raz pierwszy na progu ich domu. Tak, w romansie ich nie było miejsca na żarty; wśród nieszczęść życiowych zamienili przysięgi, jak rycerz z dziewicą na nizinach, nawiedzanych przez duchy.
Światło gwiazd im wystarczało, światło tak słabe, iż nie mogło cieniom nadać kształtów i wskazać przeciwnego brzegu rzeki.
Patrzyłem na rzekę tej nocy, z tego samego miejsca; płynęła ona milcząca i czarna, jak Styks; nazajutrz wyjechałem, ale nie prędko zapomnę, od czego chciała być ocaloną właściwie, gdy go błagała, by odjechał póki czas jeszcze.
Powiedziała mi, co to było, spokojnie — teraz zbyt namiętnie zainteresowaną była, by się unosić — głosem słodkim rzekła:
— Nie chciałam umierać, płacząc.
Zdawało mi się, że źle słyszałem.
— Nie chciałaś pani umierać, płacząc? — powtórzyłem za nią.
— Jak matka moja — dodała pośpiesznie.
— Matka moja gorzko płakała, umierając — wyjaśniła. Jakiś niepojęty spokój zdawał się podnosić wokoło nas, łagodząc nadmierność wzruszeń. A mnie się zdawało, że tracę grunt pod nogami wśród głębi wód i ogarnął mnie nagle strach, strach tej nieznanej głębi.
Opowiadała mi, że gdy matka konała, musiała odejść od jej łoża, by stanąć przy drzwiach i bronić wejścia Corneliusowi.
Chciał wejść, pięściami bił o drzwi, krzycząc ochrypłym głosem: „Puść mnie! puść mnie!”
W głębi izby, na matach, konająca kobieta, już mowy pozbawiona i nie mogąca ręką poruszyć, ruchem głowy i spojrzeniem zdawała się wołać: — Nie! nie!
A posłuszna córka całą siłą drzwi podpierała i oka z matki nie spuszczała.
— Łzy jak groch sypały się z jej oczu — i umarła — zakończyła opowiadanie córka tak spokojnym, dziwnym głosem, iż podziałał na moją imaginacyę, przedstawiając okropność tej sceny daleko silniej, niż najbardziej patetyczny opis.
— Przysiągł, że nigdy mnie nie porzuci, gdy staliśmy tam — sami! Przysiągł mi!...
— I czy to możliwe, że pani — pani! nie wierzyła mu? — spytałem ze szczerą wymówką. Dlaczego wierzyć ona nie mogła? Po co czepia się tak tej niepewności i trwogi, jak gdyby one były strażniczkami miłości. To było okropne. Powinna była sobie z tej uczciwej miłości zbudować ustroń niezmąconego spokoju. Może nie wiedziała, nie umiała.
Noc tak ciemną się stała, iż postać jej zniknęła z przed mych oczu, jak gdyby duchem była.
Nagle usłyszałem znów spokojny jej szept:
— Inni ludzie tak samo przysięgali.
Było to jakby echem myśli, smutku i przerażenia pełnych. Dodała ciszej jeszcze:
— Mój ojciec tak postąpił.
Umilkła, by głośno odetchnąć.
Jej ojciec także...
O tych więc rzeczach wiedziała! Pośpieszyłem powiedzieć:
— Ale on jest innym przecież!
O tem widocznie nie chciała dysputować; ale po chwili ten dziwny szept wpadł mi znów w ucho:
— Dlaczego jest innym? Czy jest lepszym? Czy tak?...
— Na honor — zawołałem — wierzę, że nim jest!
Z którejś chaty, gdzie mieszkali podwładni Jima, popłynęła pieśń przejmująca i smutna.
Za rzeką — wielkie ognisko (u Dovamina zapewne) paliło się, jak wielka kula, błyszcząca wśród nocy.
— Czy bardziej godnym zaufania? — szepnęła.
— Tak — odparłem.
— Godniejszym zaufania, niż inni — powtórzyła powoli.
— Tu — rzekłem — nikomu na myśl nie przyszło, niktby nie śmiał wątpić w jego słowa — z wyjątkiem pani!
— Odważniejszym jest od innych — mówiła zmienionym głosem.
— Trwoga nigdy go pani nie wydrze — odparłem nerwowo.
Pieśń nagle ucichła. Rozległy się głosy w oddali, między nimi i głos Jima. Uderzyło mnie jej milczenie.
— Co on pani powiedział? Mówił co pani? — pytałem.
Nie było odpowiedzi.
— Co on pani powiedział? — nalegałem.
— Czy pan myśli, że ja mogę to powiedzieć? Jakże ja mogę to wiedzieć, czy rozumieć? — krzyknęła nareszcie. Poruszyła się. Zdaje mi się, że ręce załamała.
— Jest coś, czego on zapomnieć nie może!
— Tem lepiej dla pani — odparłem posępnie.
— Co to jest? co to jest? — pytała błagalnie. — Mówił, że doznał trwogi. Jakże ja mogę wierzyć? Czy waryatką jestem, by uwierzyć? Wy wszyscy pamiętacie o czemś! Wszyscy do tego wracacie! Co to jest? Powiedz mi pan! Co to za rzecz? Czy to żyje, czy martwe jest? Nienawidzę tego. To okrutne. Czy to — nieszczęście — posiada fizyognomię, czy głos? Czy on to zobaczy — lub wszyscy? Może we śnie, gdy mnie widzieć nie może — wówczas wstanie i odejdzie. Ah! nigdy mu tego nie przebaczę. Matka moja przebaczyła, ale ja — nigdy! Czy to będzie znak jaki — wezwanie...
To było straszne. Nie dowierzała nawet sennym jego marzeniom — i myślała, że ja jej powiem dlaczego! Tak biedny śmiertelnik, porwany czarem nadziemskiego zjawiska, może próbować wydrzeć od tego ducha straszną tajemnicę praw, jakie tamten świat posiada nad bezcielesną duszą, błądzącą wśród namiętności świata tego.
Zdawało mi się, że grunt mi się pod nogami usuwa. Ale jeżeli duchy, wywołane naszą trwogą i niepokojem, nie ustępują naleganiom takich jak my czarodziejów? — Ja — drżałem wobec takiego zadania.
Czy to będzie znak jaki, czy wezwanie! Zkąd przyszły jej te słowa, gdzie je znalazła? Kobiety znajdują natchnienie w chwilach takich, które dla nas są tylko straszne, niedorzeczne, lub banalne. To, że ona mówić o tem umiała, napełniało przerażeniem serce moje. Gdyby kopnięty kamień jęknął z bólu, nie byłoby to większym cudem i większą litość wzbudzającym. Te słowa, wśród ciemnej nocy wypowiedziane, nadawały ich życiu tragiczną barwę. Przecież jej tego wytłómaczyć nie można. Złościłem się w duchu na moją niemoc. A Jim, także — biedny chłopiec! Kto o nim pamięta, lub potrzebuje go? Ale tego chciał. Prawdopodobnie zapomniano nawet o jego egzystencyi. Jej nieruchomość świadczyła, że czeka na odpowiedź, a ja miałem mówić o moim bracie, którego przeszłość tonęła w krainie zapomnienia.
Wzruszała mnie odpowiedzialność moja i jej rozpacz. Oddałbym wszystko za możność uspokojenia tej wątłej duszyczki, miotającej się wśród swej nieświadomości, jak ptak tłukący skrzydłami o nielitościwe pręty klatki.
Nic łatwiejszego, jak powiedzieć: Nie bój się o nic! A nic trudniejszego. Nie wiem, jak się trwogę zabija. Jak się widmu serce przebija, głowę ścina, dusi za gardło? To jest przedsięwzięcie, na które rzucasz się wśród snu i rad jesteś, żeś uciekł od tego z wilgotnemi od potu włosami i drżąc na całem ciele. Do takiego rozpaczliwego spotkania potrzebujesz zaczarowanego i zatrutego ostrza, zanurzonego w kłamstwie tak subtelnem, iż nie znaleźć takiego na ziemi! Tylko w śnie narażać się na to można!
Zacząłem moje egzorcyzmy z ciężkiem sercem i zarazem z jakąś ponurą złością. Głos Jima, gniewem podniesiony, rozlegał się teraz donośnie, karcił niedbalstwo jakiegoś milczącego grzesznika. Niema rzeczy — mówiłem wyraźnym szeptem — niema rzeczy w tym nieznanym świecie, tak skorym do wydarcia jej szczęścia — jak sądziła — niema rzeczy żywej, czy martwej, niema fizyognomii, głosu, potęgi, mogącej oderwać Jima od niej.
Odetchnąłem, a ona szepnęła słodko:
— Mówił mi tak.
— Powiedział pani prawdę — rzekłem.
— Niema nic — westchnęła i nagle zwróciła się do mnie z zaledwie dostrzegalnem błaganiem w głosie:
— A więc dlaczego przybyłeś pan ztamtąd? Mówił o panu zbyt często. Lękałam się pana. Czy — potrzebujesz go pan?
— Nigdy więcej nie wrócę — rzekłem z goryczą. — On mi niepotrzebny i nikt go nie potrzebuje.
— Nikt — powtórzyła tonem zwątpienia.
— Nikt. Wierzysz pani, że jest silnym, rozumnym, odważnym, wielkim — więc dlaczego nie ufasz mu? Odjadę jutro — i wszystko będzie skończone. Już nigdy głos z tamtego świata nie zakłóci twego spokoju. Świat, którego nie znasz, jest zbyt wielki, by odczuć mógł brak Jima. Rozumiesz pani? Zbyt wielki! Trzymasz pani jego serce w swych dłoniach. Musisz to odczuwać. Musisz wiedzieć o tem.
— Tak, wiem o tem — szepnęła, nieruchoma i cicha, jak statua.
Czułem, że niczego nie dokonałem, a co pragnąłem dokonać, teraz już nie jestem pewny. Wówczas byłem przeniknięty niewytłómaczonym zapałem, jak przed jakiemś wielkiem, użytecznem zadaniem. Ona była panią jego serca, jak to jej mówiłem. Należał do niej zupełnie — oby tylko uwierzyć w to mogła! Miałem jej powiedzieć to, że na całym świecie niema nikogo, ktoby potrzebował jego serca, umysłu, ręki. Był to zwykły los, a jednak zdawało się okropną rzeczą wyrazić się tak o człowieku.
Słuchała, nie mówiła słowa, a jej milczenie było jakby protestem niezwalczonej niewiasty.
Co ją obchodzić może świat, za lasami leżący? — spytałem. Z tłumów, zamieszkujących obszary nieznane, upewniałem ją, nie przyjdzie nigdy żaden znak, żadne wezwanie. Nigdy! Nigdy! Nigdy! Ze zdziwieniem przypominam sobie, z jaką mocą wymawiałem te wyrazy. Miałem złudzenie, że nareszcie schwyciłem widmo za gardło. Po co ma się trwożyć? Wie, że jest silnym, mądrym, dzielnym. Jest nim bezwątpienia. Mało tego. Jest wielkim — niezwalczonym — a świat go nie chce, zapomniał o nim, nie poznałby go nawet!
Umilkłem; głęboka cisza otaczała Paturan, tylko tam, na rzece, ktoś wiosłem pluskał o wodę.
— Dlaczego? — szepnęła.
Odczułem gniew, jakiego się doznaje, mocując się z kimś. Widmo usiłowało wydrzeć mi się.
— Dlaczego? — powtórzyła głośniej — powiedz mi!
A ponieważ zakłopotany milczałem, tupnęła nóżką, jak rozkapryszone dziecię.
— Dlaczego? Mów!
— Chcesz wiedzieć? — krzyknąłem wściekły.
— Tak! — zawołała.
— Bo nie jest dość dobry — rzekłem brutalnie.
W tej chwili światło na przeciwnym brzegu rzeki błysnęło, rozszerzając krąg swój i nagle stało się tylko krwawym punktem.
Schwyciła mnie za rękę. Nie podnosząc głosu, wyraziła cały bezmiar pogardy, goryczy, rozpaczy.
— To właśnie on mnie mówił... ale kłamiesz!
Te ostatnie słowa wypowiedziała miejscowym dyalektem.
— Wysłuchaj mnie! — prosiłem; głęboko westchnęła, odrzuciła mą rękę.
— Nikt, nikt nie jest dość dobrym — zacząłem z wielkiem przejęciem. Słyszałem, jak tłumione łkania rozdzierały jej piersi. Spuściłem głowę. Co tu słowa pomogą? Czyjeś kroki rozległy się w pobliżu; usunąłem się, nie wymówiwszy jednego słowa więcej...



ROZDZIAŁ XXXIV.


Marlow wstał pospiesznie i zachwiał się, jak gdyby stanął na ziemi po szybkiej wędrówce po nadziemskich przestworzach. Oparł się o balustradę i spojrzał na szereg trzcinowych foteli. Wyciągnięte w nich ciała zbudziły się z obezwładnienia.
Ten i ów zerwał się jakby przerażony; tu i tam błysnęło cygaro; Marlow patrzył na nich oczami człowieka, wyrwanego z marzeń sennych, zupełnie obcych temu otoczeniu. Ktoś szepnął zachęcająco:
— No i cóż dalej?
— Nic — odparł Marlow — powiedział jej — nie uwierzyła mu — nic więcej. Co do mnie — nie wiedziałem, czy mam się cieszyć, czy smucić. Nie mogę powiedzieć, w co wierzyłem wówczas i do dziś dnia nie wiem. Ale w co wierzył ten biedak? Prawda zawsze na wierzch wylezie — powiadają. Magna est veritas et... Tak, gdy zdarzy się okazya. Istnieje prawo, nie ulega wątpliwości, prawo — kierujące szczęściem w rzucaniu kości. To nie sprawiedliwość rozstrzyga o losie ludzi — ale wypadek, zdarzenie, fortuna — sprzymierzenie cierpliwego czasu — utrzymuje skrupulatną równowagę.
Obaj powiedzieliśmy tę samą rzecz. Czy obaj powiedzieliśmy prawdę, czy jeden tylko z nas — czy żaden?...
Marlow umilkł, złożył ręce na piersiach i zmienionym tonem ciągnął dalej:
— Powiedziała — kłamiecie! Biedna! Cóż, należało to zostawić okazyi, której sprzymierzeniec Czas przyspieszonym być nie może, a wróg — Śmierć czekać nie chce.
Cofnąłem się — trwogą zdjęty, przyznać to muszę. Dodałem do jej niepokoju wzmiankę o czemś strasznem, niezrozumiałem, pozostającem wieczną dla niej zagadką. To tak, jak gdybym patrzył na pracę nieubłaganego przeznaczenia, którego jesteśmy ofiarami i — narzędziami.
Litość brała, myśląc o tej dziewczynie, stojącej tam nieruchomo; kroki Jima sprawiały hałas donośny, gdy w grubych butach wchodził na werandę.
— Jakto? Po ciemku? — zawołał zdziwiony — a cóż wy tak po ciemku robicie?
Po chwili ujrzał ją zapewne.
— Hallo! dziewczyno moja! — zawołał radośnie.
— Hallo! mój chłopcze! — odparła natychmiast.
Tak się zwykle witali z sobą, a pewna junakierya, brzmiąca w jej głosie o wysokich tonach, nadawała mu urok dziecinny. Sprawiało to niewymowną przyjemność Jimowi. Po raz ostatni słyszałem to ich powitanie i poczułem chłód w sercu. Głos był niby ten sam, ale ja w nim odczułem — bolesny jęk.
— A co zrobiłaś z Marlowem? Czy poszedł spać? To dziwne, że go nie spotkałem... Czy jesteś tam, Marlowie?
Milczałem. Nie myślałem wracać do domu — nie teraz w każdym razie. Doprawdy, nie mógłbym; gdy Jim mnie wołał, usiłowałem uciec przez małą furtkę, prowadzącą do nowo wykarczowanego kawału gruntu. Nie; nie mógłbym teraz stanąć przed nimi.
Szedłem przed siebie ze spuszczoną głową. Tu i owdzie leżały powalone drzewa; trawa spalona została.
Jim miał tu założyć plantacyę kawy.
Wielka góra, wznosząca podwójny swój szczyt, czarny jak węgiel w żółtym blasku ukazującego się księżyca, zdawała się rzucać cień na świeżo przygotowany grunt. Jim próbował już rozmaitych rzeczy; podziwiałem jego energię, przedsiębiorczość, przenikliwość. Nic na ziemi bardziej rzeczywistem się nie wydawało, niż jego plany, energia, zapał; podniósłszy oczy, ujrzałem na dnie szczeliny między górami wysuwającą się tarczę księżyca.
Przez chwilę wyglądało to, jakgdyby gładki krążek spadł z obłoków na ziemię i potoczył się na dno przepaści; jego wznoszący się ruch przypominał odskoczenie czegoś sprężystego; rosnące na stoku góry drzewo ciemną linią sam środek księżyca przecinało.
W tem chwilowem zaćmieniu światła pnie zwalonych drzew tworzyły ciemne plamy, a ciężkie cienie słały się u mych nóg od mojej osoby i od wzgórka grobu, wiecznie kwiatami ustrojonego. W przyćmionym blasku księżyca kwiaty przybierały kształty obce pamięci naszej i kolory nieokreślone dla oka, jak gdyby były kwiatami nie z tego świata i tylko dla grobów przeznaczonemi. Potężny ich aromat zawisł w powietrzu, jak woń kadzideł jakichś. Kawałki białego koralu, otaczające grób, tworzyły jakby różaniec ze zbielałych czaszek, a tak cicho i spokojnie było wokoło, iż zdawało się, że wszelki ruch i głos na świecie zamarł na wieki.
Ziemia cała olbrzymim grobem być się zdawała, i stałem tak czas jakiś, o żywych myśląc, co zagrzebani w zapadłych kątach, zdala od świata, muszą dzielić jego tragiczną, czy śmiechu godną niedolę. Może i szlachetną walkę — kto wie?
Ludzkie serce dość jest obszerne, by objąć mogło świat cały.
Dzielnością nazwać można noszenie tego ciężaru, ale ktoby miał dość odwagi, by go zwrócić?
Musiałem popaść w sentymentalny nastrój; to tylko wiem, że stałem tam tak długo, iż zapomniałem o wszystkiem, co żyło, co przemawiało do mnie; miałem to dziwne, smutne złudzenie, iż jestem ostatnim okazem rodzaju ludzkiego.
Nagle zjawił się Cornelius; jak robak jaki wypełzł z pod ziemi. Przypuszczam, że dom jego musiał być gdzieś w pobliżu, ale nigdy dotąd nie widziałem go. Biegł ku mnie dróżką; nogi jego, w białe, brudne trzewiki obute, odbijały od czarnej ziemi; stanął przedemną i zaczął jęczeć i wić się.
Jego wyschłe ciało ginęło prawie w zbyt obszernem ubraniu. Miał na sobie odświętne szaty, co mi przypomniało, że spędzam w Paturanie już czwartą niedzielę. Przez cały czas mego pobytu czułem, że on ma wielką ochotę zwierzyć mi się, czeka tylko na stosowną chwilę.
Krążył nieustannie, z wyrazem gorącego pragnienia na żółtej twarzy, ale nieśmiałość powstrzymywała go, jak również moja wyraźna niechęć zadawania się z tak wstrętnym osobnikiem. Jedno spojrzenie Jima, moje, a nawet Tamb Itama, zmuszało go do odwrotu, po chwili znów pojawiał się z wyrazem pokory, błagalnej prośby, co nie zdołało ukryć nikczemnej jego natury, jak zręcznie włożona szata nie zdoła skryć potwornych kształtów ciała.
Nie wiem, czy to natura moja została zdemoralizowana zetknięciem się z widmem strachu przed godziną, dość, że bez żadnego oporu pozwoliłem mu się zabrać w niewolę. Skazany byłem widocznie na to, że będę powiernikiem zwierzeń i stanę wobec pytań, na które odpowiedzi nikt znaleźćby nie zdołał.
Obecne me położenie nieznośne było, ale pogarda, jaką miałem dla tego człowieka, ułatwiała mi je. Bo cóż ta marna istota znaczyła? Nic mnie już nie obchodziło, gdy uspokoiłem się co do Jima, o którego jedynie dbałem. Powiedział mi, że jest zadowolony... prawie. Nie każdy to ośmieli się o sobie powiedzieć. Ja — mając prawo uważania siebie za dostatecznie uczciwego — nie śmiem. Wy również, jak przypuszczam?
Marlow umilkł, jakby oczekując na odpowiedź.
Nikt się nie odezwał.
— Tak — mówił dalej. — Nikt wiedzieć nie może, ponieważ prawda wydarta jest z nas tylko przez jakąś okrutną, straszną katastrofę. Ale on jest jednym z nas i mógł powiedzieć, że jest zadowolony... prawie. Pomyślcie tylko! Prawie zadowolony. Wobec tego, cóż uboczne rzeczy znaczyć mogły? Czyż mógł dbać o to, kto go podejrzewa, nie wierzy mu, kocha go lub nienawidzi — tembardziej, jeżeli taki nienawidził go Cornelius?
Z takiego wroga Jim nic sobie nie robił.
— Kochany Marlowie — mówił — czuję, że gdy będę szedł prostą drogą, nic dotknąć mnie nie może. A ja przecież tak postępuję. Byłeś tu dość długo, przyglądałeś się i powiedz szczerze, czyż nie jestem najzupełniej bezpieczny. Wszystko odemnie zależy, a na Jowisza! niemało ufam sobie. Najgorszą rzecz, co zrobić może — to zrobić umie. Ani chwili taka myśl nie powstała w mej głowie. Nie mógłby, rozumiesz to — choćbym mu podał do ręki nabitą fuzyę i odwrócił się do niego plecami. To tchórz nieporównany. A gdyby nawet mógł to uczynić i uczynił? Więc — cóż? Przecież ja nie po życie tu przybyłem — prawda? Chciałem odgrodzić się murem od całego świata, no, więc zostanę tu...
— Póki zupełnie nie będziesz zadowolony — pospieszyłem powiedzieć.
Siedzieliśmy wówczas pod płóciennym dachem, rozpiętym nad jego łodzią; dwadzieścia wioseł jednocześnie biło o wodę, tworząc jeden plusk, a za naszemi plecami Tamb Jtam rzucał spojrzenia na prawo i lewo, sterując uważnie olbrzymią łodzią. Jim pochylił głowę i nasza ostatnia rozmowa rwała się jakoś. Przeprowadzał mnie on aż do ujścia rzeki. Mój statek dniem przedtem wypłynął, a ja pozostałem dłużej.
Jim nierad był, że wogóle wspominałem Corneliusa. Co prawda, niewiele powiedziałem. Ten człowiek był zbyt małoznaczący, by mógł być niebezpieczny, pomimo, że nienawiść przelewała się w jego sercu; tytułował mnie „czcigodnym panem” co drugie słowo, i jęczał u mego boku, przeprowadzając mnie od grobu „nieboszczki żony”, do wrót posiadłości Jima. Skarżył się, że jest najnieszczęśliwszym człowiekiem, ofiarą, zdeptaną jak robak; błagał, bym spojrzał na niego. Za nic w świecie nie odwróciłbym głowy dla tego celu; ale rzuciwszy ukośne spojrzenie, widziałem jego wstrętny cień, sunący obok niego, a księżyc, wiszący po prawej naszej stronie, patrzył spokojnie na to widowisko. Usiłował wytłómaczyć się — jak już wam mówiłem — z udziału, jaki przyjął w pamiętnej nocy.
— Ocaliłbym go, czcigodny panie! Ocaliłbym go za ośmdziesiąt dolarów! — mówił słodziutkim tonem.
— Ocalił się sam — odparłem — i przebaczył ci!
Usłyszałem jakiś chichot, odwróciłem się, a on już gotów był do ucieczki.
— Czego się śmiejesz? — spytałem, zatrzymując się.
— Nie daj się pan oszukiwać, czcigodny panie!— zawołał, tracąc widocznie panowanie nad sobą.
— On ocalił siebie! On nic nie wie, czcigodny panie! Kto on jest? Czego on chce — ten złodziej? Ciska wszystkim piasek w oczy, i panu także, czcigodny panie, ale mnie on piaskiem oczu nie zasypie.
To wielki głupiec — czcigodny panie!
Pogardliwie się roześmiałem i poszedłem dalej.
Przyskoczył znów do mnie i szepnął:
— On tu jest jak małe dziecko — małe dziecko — nic więcej.
Naturalnie nie zwracałem na niego najmniejszej uwagi, a ponieważ czas naglił, gdyż zbliżaliśmy się do bambusowego ogrodzenia, błyszczącego w świetle księżyca — odrazu przystąpił do interesu.
Stał się bardzo płaczliwym. Wielkie nieszczęścia przewróciły mu w głowie. Miał nadzieję, że zapomnę o tem, co mówił w napadzie żalu. Nie chciał nic przez to powiedzieć, ale czcigodny pan nie wie, co to jest być zrujnowanym, zdeptanym. Po tym wstępie zaczął gadać w taki sposób niejasny, podstępny, iż długi czas nie mogłem zrozumieć, do czego on zmierza. Chciał, bym u Jima wybłagał jakąś łaskę dla niego. Zdaje mi się, że chodziło tu o jakieś pieniądze. Powtarzał ciągle te słowa:
— Skromna pensya — odpowiednie podarunki. Domagał się wynagrodzenia za coś i w końcu powiedział, że przecież życie nic nie warte, jeżeli człowiek ma być ze wszystkiego odartym.
Nie pisnąłem słowa naturalnie, ale bacznie się przysłuchiwałem.
Zrozumiałem w końcu, iż on uważa, że należy mu się pewne wynagrodzenie za dziewczynę. Wychował ją. Cudze dziecko! Niemało miał kłopotów i przykrości — starym już jest — należą mu się odpowiednie podarunki. Jeżeli czcigodny pan powie słówko...
Stanąłem, by spojrzeć na niego z ciekawością, a bojąc się widocznie, bym jego wymagania nie uważał za nazbyt przesadzone, pośpiesznie zrobił koncesyę. Za „odpowiedni prezent”, w tej chwili udzielony, jak oświadczył, gotów zająć się dziewczyną „już bez żadnych dodatków — gdy pan ten wracać będzie do domu”.
Żółta twarz jego, pomarszczona, jakby wyciśnięta, zdradzała chciwość i skąpstwo z niczem niezrównane. Skomlał nieustannie.
Żadnych więcej kłopotów — naturalny opiekun — za małą sumę...
Stałem i podziwiałem go. Widocznie do takich rzeczy miał powołanie.
W skurczonej jego postaci spostrzegłem jakąś pewność siebie, jakgdyby zawody nigdy go nie spotykały. Przypuszczał zapewne, że propozycyę jego rozważam w duchu, gdyż stał się słodkim jak miód.
— Każdy z panów zostawia coś, gdy nadejdzie czas wracania do domu — zaczął przekonywającym tonem.
Zatrzasnąłem za sobą furtkę.
— W takim razie, panie Corneliusie, ten czas nigdy nie nadejdzie — rzekłem.
Przez parę sekund nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Jakto! — krzyknął nareszcie.
— No! — mówiłem — czyż pan nie słyszałeś, co on mówił? Nigdy do domu nie powróci.
— O! tego zawiele! — wrzasnął. — Już nie mówił do mnie „czcigodny panie”.
Milczał przez chwilę, poczem bez śladu dawnej pokory mówił cichym głosem:
— Nigdy nie odjedzie — a! On — on — on, przychodzi tu dyabeł wie zkąd — przychodzi — dyabeł wie — po co — aby deptać po mnie, póki nie zdechnę — a — deptać po mnie tak (tu przebierał nogami) tak, nie wiadomo dlaczego — aż póki nie umrę...
Głos jego stał się ledwie dosłyszalnym; męczył go kaszel; zbliżył się do ogrodzenia i szeptem zwierzył mi się, że nie będzie deptanym dłużej.
— Cierpliwości! cierpliwości! — szeptał, bijąc się w piersi.
Nie śmiałem się już więcej, ale on wybuchnął dzikim śmiechem:
— Ha! ha! ha! Zobaczymy! Zobaczymy! Co? Wykraść odemnie wszystko! Wszystko! wszystko? Głowa mu zwisła na jedno ramię, ręce załamał. Zdawałoby się, że on kochał dziewczynę niezwykłą miłością, że duch jego został zgnębiony, a serce złamane.
Nagle podniósł głowę i rzucił ohydną obelgę.
— Podobna do swej matki — oszustki. Zupełnie. I z twarzy także! Dyablica!
Oparł czoło o pręty bambusowe i wylewał cały potok gróźb, złorzeczeń w języku portugalskim, jednocześnie wykonywając ruchy takie, jak gdyby był w ataku morskiej choroby.
Było to niewypowiedzianie komiczne i ohydne; co najprędzej oddaliłem się. Coś krzyczał za mną. Zapewne jakieś obelgi na Jima, ale nie dość głośno — znajdowaliśmy się zablizko domu.
Słyszałem tylko wyraźnie:
— Jak małe dziecko — jak małe dziecko.



ROZDZIAŁ XXXV.


Ale nazajutrz, gdy pierwszy zakręt rzeki zakrył domy Paturanu przed moim wzrokiem, wszystko, com widział tam, straciło swą barwę, rysunek i znaczenie, jak malowidło na płótnie, gdy się do niego plecami zwrócisz. Ale pozostało w mej pamięci nieruchome, jakby tam życie cudownym sposobem powstrzymane zostało.
Ambicye, trwogi, nienawiści, nadzieje pozostały w mej pamięci.
Odwróciłem się od obrazu malowanego, a wracałem do świata, gdzie wszystko żyje, rusza się, zalane światłem padającem tak na błoto, jak na kamienie. Nie myślałem zanurzać się w niem, dość, jeżeli głowę utrzymano na powierzchni. Co zaś do tego, co za sobą zostawiałem, nie mogłem wystawić sobie żadnej zmiany.
Ale postać, wokoło której wszystko się grupuje, jedna żyjąca postać — tej pewny nie jestem.
Żadna pałeczka czarodzieja unieruchomić jej nie zdoła w oczach moich, on do nas należy. Jim, jak wam mówiłem, towarzyszył mi do pierwszego etapu powrotnej mej podróży do tego świata, którego się wyrzekł; droga nasza wieść się zdawała przez samo serce niedostępnej puszczy.
Pustkowia po jednej i drugiej stronie rzeki zalane były słońcem; tu znów masy wysokiej roślinności spuszczały się do wody, a łódź, pchana potężnemi rzutami wioseł, próła powietrze zgęszczone jakby i gorące w cieniu wyniosłych drzew.
Cień nieuniknionej rozłąki wytworzył już olbrzymią przestrzeń między nami i gdyśmy rozmawiali, to przychodziły nam słowa z wysiłkiem, tak, jakby głosy nasze z trudnością tę przestrzeń przebywały.
Łódź szybko mknęła; siedzieliśmy obok siebie w stojącem, rozgrzanem powietrzu; zapachy mchów, błota, kwiatów, tej ziemi płodnej, biły nam w twarze; aż nagle, jak gdyby jakaś wielka prawica podniosła ciężką zasłonę, roztoczył się przed nami bezmierny widok.
Samo światło jakby drgnęło, sklepienie niebios nad naszemi głowami pogłębiło się, szum oddalony dobiegł uszu naszych, świeżość owiała nas, napełniła płuca nasze, przyśpieszyła bieg myśli, krwi — zginęły lasy, a ukazał się ciemno-błękitny brzeg morza.
Odetchnąłem głęboko, odżyłem w tym bezmiarze otwartego widnokręgu, w tej atmosferze, zdającej się drgać trudem, życiem, energią świata. To sklepienie niebios, to morze otwarte było dla mnie. Dziewczyna miała słuszność — był znak, było wezwanie w nich, na które odpowiedziałem każdym atomem istoty mojej.
Pozwoliłem oczom moim błąkać się po tem przestworzu, jak człowiek z pęt uwolniony wyciąga swe członki, biega, skacze, poddaje się wzniosłemu uczuciu wolności.
— Jakież to wspaniałe! — krzyknąłem i wówczas spojrzałem na grzesznika, siedzącego u mego boku.
Z głową spuszczoną na piersi, nie podnosząc oczu, odparł: — Tak! — jak gdyby obawiał się ujrzeć wypisaną na tle tego jasnego nieba ukrytą troskę romantycznego swego sumienia.
Pamiętam najmniejszy szczegół tego popołudnia.
Wylądowaliśmy na kawałeczku płaskiego wybrzeża, zaraz za nim wznosiły się wzgórza skaliste, pnącą się roślinnością u podnóża spowite. Równa, spokojna powierzchnia morza, barwy ciemno-błękitnej, zlewała się z linią widnokręgu na poziomie oczów naszych.
Wzdłuż brzegu ciągnęły się łańcuchem o nierównych ogniwach wysepki i odbijały się w wodzie, jak w błyszczącem zwierciedle.
W górze samotny ptak wielki, cały czarny, to wznosił się, to spuszczał powolnym ruchem skrzydeł. Brudne, osmolone lepianki, mające dachy z podartych mat urządzone, skupiły się wewnątrz ogrodzenia z pali koloru hebanowego.
Na wodzie ukazała się mała łódeczka, siedzieli w niej dwaj chudzi, zupełnie czarni ludzie, z trudem pracowali, by łódkę przesunąć po błyszczącem zwierciedle. Lepianki te tworzyły wieś rybacką, cieszącą się specyalną opieką białego Lorda, a przybywający ludzie — to wódz plemienia i zięć jego. Wylądowali i zbliżali się ku nam, chudzi, ciemno-brunatni, jakby w dymie uwędzeni, z popiołem przylepionym do ich skóry na nagich plecach i piersiach.
Głowy ich owiązane były brudnemi, lecz starannie ułożonemi chustami i stary rozpoczął natychmiast swe skargi, wyciągając chude ramię, wlepiając w Jima koprowe oczy z wyrazem wielkiej ufności.
Ludzie Radży nie dają im spokoju; napadli na nich za jaja, które mieszkańcy wsi zbierali tam, na tych wysepkach — mówił, wskazując ręką.
Jim słuchał czas jakiś, nie patrząc na nich, nareszcie powiedział łagodnie, by poczekali. Później rozpatrzy ich sprawę. Cofnęli się posłusznie i siedli w kucki w niejakiem oddaleniu, złożywszy wiosła na piasku; oczy ich ze srebrzystym połyskiem biegały za każdym naszem ruchem; w tym bezmiarze morza i ciszy wybrzeża czułem Potęgę, czuwającą nad nami, karłami, rzuconymi na ten szmat błyszczącego piasku.
— Niema spokoju dlatego — mówił Jim — że już od wielu pokoleń rybacy z tej wsi uważani byli za osobistych niewolników radży — i ten stary grzyb zrozumieć nie może...
— Żeś ty to wszystko zmienił — zawołałem.
— Tak, zmieniłem to wszystko — mruknął posępnie.
— Trafiłeś nareszcie na sposobność, okazyę.
— Doprawdy? a no tak, przypuszczam — odparł. — Jak odzyskałem ufność w samego siebie, dobre imię, ale czasami chciałbym..! Nie! Trzymać się będę tego, co mam. Niczego więcej spodziewać się nie mogę. Wyciągnął ku morzu ramiona. — Nie tam w każdym razie. — Tupnął nogą w ziemię. — Tu moja granica, mniejszem nie zadowolniłbym się.
Chodziliśmy po wybrzeżu. Jim rzucił ukośne spojrzenie na dwóch rybaków i rzekł:
— Tak, zmieniłem to wszystko, ale wystaw sobie tylko, coby to było, gdybym to porzucił. Gorzej w piekle nie mogłoby być. Nie! Jutro pójdę znów na kawę do starego Tunku Allanga i narobię wrzawy o te nieszczęsne jaja. Nigdy spocząć nie mogę. Muszę uczepić się tej ich wiary we mnie, by się czuć bezpiecznym i by...
Namyślał się nad odpowiedniem słowem, zdawał się go szukać na morzu — by... mieć coś wspólnego z tymi, których może już nigdy nie ujrzę, z tobą naprzykład.
Głęboko czułem się upokorzony jego słowami.
— Na miłość Boga — rzekłem — nie unoś się nademną, drogi chłopcze; myśl o sobie.
Czułem dla niego wdzięczność, że on mnie wyróżnił z szeregów nic nieznaczących tłumów. A doprawdy, czemże tak bardzo pysznić się mogłem? Odwróciłem pałającą twarz; w blaskach chylącego się, pociemniałego słońca, przypominającego rozżarzony węgiel z płomienia wydarty, morze — w swym niezmąconem spokoju oczekiwało zbliżenia się płomiennej kuli.
Dwa razy Jim chciał przemówić, ale powstrzymał się; nareszcie jak gdyby znalazł formułę — rzekł:
— Będę wiernym, będę wiernym — powtórzył, nie patrząc na mnie, ale pozwalając po raz pierwszy błąkać się oku swemu po tej powierzchni wód, których błękit przeszedł w purpurę w ogniu zachodzącego słońca. Ach! jakimże on był romantykiem. Przypominały mi się słowa Steina:
...Zanurzony w niszczących żywiołach!... Podążać za swem marzeniem, podążać wiecznie — zawsze, usque ad finem...
Był on romantykiem! Kto odgadnie, jakie kształty, zjawiska, jakie ukojenie widział w tych blaskach zachodu?...
Malutka łódeczka odczepiła się od mego statku i zbliżała się, by mnie zabrać.
— A przytem jest Jewel! — rzekł.
Drgnąłem, wyrwany z tej ciszy ziemi, nieba, morza, chłonącej wszystkie myśli moje.
— Jest Jewel! — powtórzył.
— Tak — szepnąłem.
— Nie potrzebuję mówić, czem ona jest dla mnie — ciągnął dalej. — Widziałeś sam, przyjdzie czas, że zrozumie...
— Mam nadzieję — przerwałem mu.
— Ona mi także wierzy — szepnął i nagle zmieniając ton, spytał.
— Ciekawym, kiedy my się zobaczymy?
— Nigdy — chyba ty ztąd wyjedziesz — odparłem, unikając jego wzroku. Nie zdawał się zdziwionym, milczał przez chwilę.
— A więc żegnam — rzekł — może tak i lepiej.
Uścisnęliśmy się za ręce, a ja poszedłem do łódki, nosem wpartej do wybrzeża.
Statek mój rozwinął już żagle i drgał na purpurowem morzu, cały zabarwiony różowym odcieniem.
— Czy wrócisz prędko do domu? — spytał Jim, gdym wchodził do łodzi.
— Zapewne za rok, jeżeli żyć będę — odparłem.
Plusnęły wiosła, raz, drugi.
Jim, stojąc na brzegu, podniósł głowę.
— Powiedz im — zaczął. Dałem znak ludziom, by wiosłować przestali i czekałem z podziwem.
Powiedzieć co? Nawpół zanurzona w wodzie kula błyszcząca rzucała wprost na niego swe promienie, widziałem krwawe blaski w jego oczach, smutnie na mnie patrzących.
...— Nie! nie! — rzekł i ruchem ręki łódkę wysyłał w dal. Nie spojrzałem już na brzeg, dopóki się nie znalazłem na pokładzie mego statku.
Słońce tymczasem zupełnie zaszło. Wschód tonął w zmierzchu, wybrzeże ze swem morzem skał, czarne było prawie, jakby otwierało wrota dla zbliżającej się nocy; zachód gorzał purpurą i złotem, jedna tylko oderwana czarna chmura płynęła po nim, rzucając cień na wodę; ujrzałem raz jeszcze Jima, patrzącego na przygotowujący się do drogi statek.
Dwaj półnadzy rybacy zbliżyli się ku niemu, gdy tylko się oddaliłem; zapewne przelewali w uszy białego Lorda wszystkie swe nędze, bóle, cierpienia, a on słuchał, przejmował się tem, bo czyż to nie było cząstką tego szczęścia, na które on, jak mówił — zasłużył.
Ciemne ich postacie prędko zatarły się w zmroku, dłużej był widzialny ich opiekun.
Od głowy do nóg biało odziany, odrzynał się długo na tle ciemnej nocy z morzem u swych stóp i okazyą u boku — jeszcze zakwefioną.
I cóż myślicie? Czy była jeszcze zakwefioną?
Ja nie wiem. Dla mnie ta biała postać w ciszy wybrzeża i morza zdawała się stać na sercu samem olbrzymiego zagadnienia.
Z obłoków spływał szybko mrok na jego głowę, znikł już grunt z pod jego nóg, a on sam wydawał się nie większym od dziecka — plamą stał się — malutką plamką, zdawał się wchłaniać w siebie ostatnią jasność zapadłego w ciemność świata.. I nagle straciłem go z oczu...



ROZDZIAŁ XXXVI.


Temi słowy zakończył Marlow swe opowiadanie. Audytoryum jego rozpierzchło się natychmiast.
Mężczyzni parami lub pojedyńczo opuszczali werandę, nie tracąc czasu, nie robiąc żadnych uwag, jak gdyby ostatni obraz tej niedokończonej historyi, sam ton opowiadającego czynił dyskusyę zbyteczną, a komentarze niemożliwe. Każdy z nich unosił swe wrażenie, jak tajemnicę jaką; ale pomiędzy słuchaczami był tylko jeden człowiek, mający usłyszeć ostatnie słowo tej historyi.
Przyszło do niego we dwa lata później, w grubym pakiecie, zaadresowanym prostem pismem Marlowa.
Uprzywilejowany człowiek otworzył pakiet, przejrzał papiery, złożył je na stole i podszedł do okna. Mieszkał pod dachem wysokiego gmachu i wzrok jego mógł sięgać daleko, jak gdyby znajdował się na szczycie latarni morskiej.
Pochyłości dachów błyszczały, tworząc jakby nieruchome fale, a z głębin leżącego u jego stóp miasta płynął głuchy, nieustanny pomruk. Dzwonnice kościołów wystrzelały w górę; padający deszcz przyspieszał mrok zimowego wieczoru; wielki zegar na wieży wybijał godzinę, a potężny jego dźwięk drgał w powietrzu przeciągle i donośnie. Zaciągnął ciężkie firanki okien. Błysnęło światło lampy, kroki chodzącego po pokoju człowieka głuszone były dywanem, zajmującym całą podłogę.
Skończyły się lata jego wędrówki. Nie ujrzy już widnokręgów, jak nadzieja nie mających granic, nie ujrzy zapadającego mroku w lasach, tak uroczystych, jak świątynie, w pogoni za wiecznie — niezbadaną krainą!
Wybiła godzina! Nigdy już więcej! Nigdy! — ale leżący w świetle lampy pakiet przywołał dźwięki, wizye, wspomnienia minionej przeszłości — tłum cały rozmaitych fizyognomij, głosów, rozlegających się na wybrzeżach dalekich mórz, pod namiętnemi, żarem ziejącemi promieniami słońca. Westchnął i zabrał się do czytania. Papiery podzielone były na trzy części.
Spora ilość kartek, ściśle zapisanych, spiętych była razem; duży, szary arkusz papieru, z niewielu słowami, obcem pismem nakreślonemi i wyjaśniający list Marlowa.
Z niego wypadł drugi, pożółkły i postrzępiony. Podniósł go, położył na boku, przebiegł szybko oczami list Marlowa i zabrał się do czytania z uczuciem, że zapuszcza ciekawe oko w kraj dotąd niezbadany.
...Nie chcę przypuszczać, żeś zapomniał — temi słowy list się zaczynał.
Ty jeden okazałeś zainteresowanie tym, co przeżył opowiadaną wam historyę, choć pamiętam doskonale, że nie wierzyłeś, by on stał się już panem swego losu. Przepowiadałeś, że wyczerpie się i obrzydnie mu wszystko, chociaż spełni zadanie, honor odzyska i miłości dozna. Mówiłeś, że znasz dobrze tego rodzaju rzeczy, ich złudne zadowolenie i nieuniknione rozczarowanie.
Powiedziałeś również — pamiętam to dobrze — że „poświęcać im życie (im, to ludzkości o skórze ciemnej, żółtej, lub czarnej), to jakby się duszę zaprzedawało dzikiej bestyi”.
Utrzymywałeś, „że tego rodzaju rzecz” można znieść i wytrzymać, gdy jest oparta na stałem przekonaniu o prawdzie idei, które do nas, jako do pewnej rasy należą, w imię których powstał porządek i moralność etycznego postępu.
„Musimy czuć za plecami ich siłę — mówiłeś — musimy wierzyć w ich konieczność i sprawiedliwość, by ofiara z jestestw naszych nabrała istotnej wartości”.
„Bez tego poświęcenie jest tylko zapomnieniem, całopaleniem swej istoty — prostą zgubą”.
Innemi słowy, twierdziłeś, że walczyć musimy w szeregach, albo też życie nasze nie idzie w rachubę. Może być! Ty musisz to wiedzieć, ty, co sam, bez niczyjej pomocy dawałeś sobie radę w niejednej przygodzie i wychodziłeś z nich nie osmoliwszy sobie skrzydeł.
Jim miał do czynienia tylko z samym sobą i teraz pytanie, czy on w końcu nie zdał się sile potężniejszej od praw ogólnego porządku i postępu? Ja nic nie twierdzę. Może po przeczytaniu — ty orzec zdołasz.
Nie możemy go zbadać dokładnie tem więcej, że za pośrednictwem cudzych oczu ostatnie na niego rzucić możemy spojrzenie. Nie waham się podzielić z tobą szczegółami ostatniego epizodu, który, jak się zwykł wyrażać, „przyszedł do niego”. Może to była ta ostatnia okazya, na którą, zdaje mi się, czekał nieustannie, zanim zdoła sformułować zlecenie do tego nieubłaganego świata. Pamiętasz, że gdyśmy się raz ostatni żegnali, spytał, czy prędko powrócę do domu, i nagle krzyknął za mną:
— Powiedz im...
Czekałem — z ciekawością, przyznaję — i nadzieją także, a on krzyknął tylko:
— Nie. Nie!
Oto wszystko, nic więcej; żadnego zlecenia nie będzie, chyba to, jakie każdy z nas może wyciągnąć dla siebie z wymowy faktów, będących tak często więcej zagadkowemi, jak najzręczniej ułożone procesy. Co prawda, raz usiłował wyzwolić się, ale to mu się nie udało, jak się przekonasz, jeżeli zechcesz przejrzeć dołączony tu szary arkusz. Usiłował napisać. Widzisz nagłówek: „Forteca Paturan”. Zdaje mi się, że powziął plan zamienienia swego domu na miejsce obronne.
Była to myśl doskonała: głęboki rów, wał z palisadą, a po rogach ustawione na platformach — działa. Dovamin chciał mu dostarczyć broni palnej; w ten sposób każdy człowiek z ich partyi wiedział, że jest jedno bezpieczne miejsce, do którego wszyscy wierni partyzanci zbiegać się mogą w chwili niebezpieczeństwa. To wszystko świadczyło o jego zdolnościach przewidywania i o tem, że wierzył w przyszłość.
Ci, co on nazywał „moi ludzie” — uwolnieni z niewoli szeryfa — mieli skupić się razem i pobudować się w obrębie fortyfikacyi, tworząc tym sposobem oddzielną część Paturanu.
„Forteca Paturan”, żadnej daty, jak widzisz. Czemże jest cyfra lub nazwa, wobec szeregu tychże dni?
O kim on myślał, kreśląc te słowa — nie wiadomo. Schwycił raz drugi za pióro i napisał: „Stała się rzecz straszna... muszę natychmiast...” pióro prysnęło atramentem i koniec.
Historyę ostatnich wypadków znajdziesz w tych kilku załączonych kartach.
Przyznać musisz, że romantyczność jej przechodzi wszelkie najdziksze młodzieńcze marzenia, a zarazem zdaje mi się, że jest w niej pewna straszna, głęboka logika, tak jak gdyby jedynie imaginacya nasza roztaczała nad nami potęgę przygniatającego nas losu. Nieostrożność myśli naszych spada na nasze głowy; kto z mieczem igra, od miecza ginie.
Ta nadzwyczajna przygoda, w której to jest najdziwniejsze, że jest prawdziwą, zjawia się jak nieunikniona konsekwencya. Coś podobnego zdarzyć się musiało. Powtarzasz sobie pytanie: czy taka rzecz zdarzyć się mogła? a jednak zdarzyła się — i tu o logice tego wypadku roztrząsać nie można.
Przedstawiam ci to tak, jak gdybym był naocznym świadkiem. Moje informacye urywkowe były, ale zlepiłem wszystkie kawałki i wytworzył się dość jasny obraz. Ciekawy jestem, jak onby to sam opowiedział. Z tylu rzeczami zwierzył się już przedemną, iż czasami zdaje mi się, że on musi zjawić się zaraz i opowiedzieć historyę własnemi słowami, głosem niby obojętnym, a pełnym uczucia, trochę zdziwiony, znudzony, trochę dotknięty, ale tu i owdzie wypowiadający słowo lub zdanie, pozwalające rzucić spojrzenie na jego wewnętrzną istotę, tak trudną i niepodatną do oryentowania się w niej.
Trudno uwierzyć, że on już nigdy nie przyjdzie. Nie usłyszę już więcej jego głosu, nie ujrzę jego ogorzałej twarzy z białą linią na czole, i młodzieńczych oczu, przechodzących w uniesieniu w ciemną, głęboką, bezdenną barwę błękitu.



ROZDZIAŁ XXXVII[4].


Zaczyna się to od wielkiego dzieła, dokonanego przez niejakiego Browna, który z najzupełniejszem powodzeniem wykradł statek hiszpański z małej zatoki w pobliżu Zambranga.
Zanim się spotkałem z tym człowiekiem, informacye moje bardzo były niedokładne, ale zupełnie niespodziewanie natknąłem się na niego w ostatnich godzinach jego życia.
Na szczęście, chciał i mógł mówić jeszcze wśród duszących ataków astmy, a wyschłe jego ciało wiło się ze złośliwej radości na samo wspomnienie Jima.
Radował się, „że tak i w końcu odpłacił się mu”. Pieścił się wspomnieniem czynu swego. Musiałem znieść ponure spojrzenie jego zapadłych, zmarszczkami otoczonych oczu, jeżeli dowiedzieć się chciałem; więc znosiłem je, rozmyślając o tem, jak pewna forma zła pokrewna jest szaleństwu, wypływa ze spotęgowanego egoizmu, podsycana jest oporem, duszę szarpie na strzępy, dając sztuczną moc ciału.
Historya ta odkrywa także niepodejrzewane głębie chytrości nędznego Corneliusa, którego nienawiść zdobywa się na subtelne natchnienia i ciągle dąży ku zemście.
— Gdy tylko spojrzałem na niego, zrozumiałem, jakim on jest głupcem! — mówił ciężko, dysząc, dogorywający Brown. On miał być człowiekiem! On! to wierutne łgarstwo! Gdyby był człowiekiem, toby powiedział do mnie: „Wynoś się ty zbóju za dziesiątą granicę!” bodaj go zaraza! Do dyabła z tą jego wyższą duszą! Miał mnie tam, ale nie zdobył się na to, by załatwić się ze mną jak należało. Taki osieł puścił mnie żywego, kiedy jedynie należała mi się kulka!...
Brown rozpaczliwie walczył, by odrobinę tchu schwycić. Puścił mnie... Więc ja musiałem z nim skończyć... znieść nie mogłem, że on panował tam... gdzie ja... jak szczur w pułapce siedziałem... Zdaje mi się... że muszę... ale... umrę zadowolony. Pan... nie wiem jak się nazywasz... ale dałbym ci banknot pięciofuntowy — gdybym go miał — za możność wygadania się... — jak nazywam się Brown — wstrętnie wykrzywił się — szlachetny Brown!
Mówił to wszystko, dysząc straszliwie, patrząc na mnie żółtemi oczyma, wyłażącemi ze zniszczonej, ciemnej twarzy; wymachiwał lewą ręką; zbita w kłaki, szpakowata broda do kolan prawie sięgała, brudna, podarta kołdra zakrywała mu nogi. Znalazłem go w Bangkok za pośrednictwem tego ruchliwego Szomberga, hotelarza, który zaprowadził mnie do umierającego.
Okazało się, że jakiś pijak, włóczęga — biały, żyjący wśród tuziemców z żoną Syamką — uważał sobie za wielki honor dać przytułek umierającemu, sławnemu Brownowi.
Konający mówił gorączkowo, ale często w środku słowa niewidzialna ręka chwytała go za gardło i wówczas patrzył na mnie milcząc, z wyrazem wątpliwości i strachu. Zdawało się, że lęka się, bym nie znudził się opowiadaniem; bo gdy odejdę, on nie zdoła wypowiedzieć wszystkiego i nie wyrazi swego zadowolenia!
Umarł zdaje się w ciągu nocy, ale wypowiedział do końca historyę wspaniałego swego czynu.
Szlachetnie urodzony wcześnie zaczął karyerę łotra awanturnika, a przeszedłszy rozmaite stopnie upadku moralnego i materyalnego — stał się postrachem mórz i oceanów, gdyż zebrał garstkę podobnych mu ludzi, włóczył się w celach rabunku i gwałtu na skradzionym statku (o tej kradzieży opowiadają sobie marynarze po świecie całym), a bezczelną odwagą i szatańskim sprytem obdarzony, wywijał się zawsze z rąk poszukujących go władz. Nareszcie odwróciło się od niego szczęście i razem ze swą załogą, nędzą, głodem, chorobami do postaci szkieletów doprowadzoną — postanowił szukać ratunku w Paturanie, dokąd przybył na wielkiej łodzi, pozostawiając statek swój pod opieką jednego z załogi, resztę zabierając z sobą.
Początkowo miał zamiar tylko wybłagać dla siebie żywność, ale widząc zamożność obszernej siedziby ludzkiej, powziął szalony zamiar zagarnięcia jej dla siebie, licząc na to, że tuziemcy nie zdołają się oprzeć niespodzianej napaści białych, uważanych przez nich za istoty wyższe, siłą nadprzyrodzoną obdarzone.
Morderczym ogniem zaznaczył wjazd swój do Paturanu, postanawiając wzniecić pożar ze wszystkich stron i puścić z dymem wszelkie siedziby ludzkie, aby stać się panem całej okolicy.
Możeby i udał mu się ten szalony zamiar, gdyż tuziemcy przekonani byli, że za tą łodzią z garstką białych sunąć muszą zbrojne okręty z całą armią chciwych napastników, ale Dain Warris, obdarzony odwagą niezwykłą u tej rasy i wierzący w niezwalczoną potęgę Jima, który dniem przedtem udał się w głąb kraju dla załatwienia jakichś nieporozumień międzyplemiennych, postanowił bronić się do upadłego.
Biali zapędzeni na wysepkę, znaleźli się w krytycznem położeniu i zrozpaczony Brown zrozumiał, że nadeszła dla niego ostatnia godzina. Ale chytry Radża zapragnął skorzystać z okoliczności, wysłał do napastników Corneliusa i obiecał im swą pomoc, jeżeli oni wzamian pomogą mu do odzyskania dawnej władzy. Corneliusowi rola takiego pośrednika bardzo dogadzała, pragnął się teraz zemścić i zgubić Jima, uknuł więc z Brownem piekielny plan.
Bugisowie nic o tych podstępnych układach nie wiedząc, czekali tylko powrotu Jima, by wytępić napastników co do nogi.
Gdy Jim powrócił i dowiedział się o napaści białych, sam udał się nad zatokę, dzielącą go od nieprzyjaciela, by się z nim, jak człowiek z człowiekiem rozmówić.
Brown wiedział przez Corneliusa, że część wojowników z Dain Warisem na czele zajęła dół rzeki, więc odwrót ma zamknięty, rozumiał, że dla niego wyjścia niema, nie chciał słuchać namów Corneliusa, nie zabił bezbronnego Jima, bo wiedział, że tuziemcy, chociaż stracą tego wodza, uzmysławiającego dla nich nadprzyrodzoną potęgę, bronić się będą, a on z kilku zaledwie ludźmi nie podoła im. Postanowił jednak zemścić się na tym ziomku, który doszedł do szczytu władzy i potęgi tam, gdzie jego spotkało upokorzenie.
Uprzedzony więc przez Corneliusa o charakterze Jima, przemówił do niego w imię uczuć, jakie łączyć winny dwóch przedstawicieli rasy białej, i błagał go o wypuszczenie na wolność, ręcząc honorem, że odpłynie ze swymi ludźmi, nie czyniąc tuziemcom żadnej krzywdy.
Jim, tknięty litością dla tych wynędzniałych nieszczęsnych rozbitków życiowych, stawia czoło wszystkim wodzom, domagającym się na radzie wojennej wymordowania najezdników i żąda, by ich puszczono wolno, głową swą ręcząc, że żadna krzywda krajowcom się nie stanie.
Przystano na to, gdyż słowo Jima wyrocznią było dla nich.
Dano znać Dain Warisowi i wojownikom jego zajmującym dół rzeki, że biali mają być przepuszczeni bez strzału z powrotem do statku swego.
Zlecenie to poniósł Tamb Itam i na dowód wiarogodności słów swoich, obrączkę srebrną Jima wręczył Dain Warisowi.
Nie spodziewając się niczego, wojownicy, rozłożeni obozem nad brzegiem rzeki, zażywali spokoju, gdy przeprowadzony przez Corneliusa boczną drogą Brown napada na obóz z tyłu i celnemi strzałami kładzie trupem najlepszych wodzów, a między nimi Dain Warisa, nadzieję życia starego Dovamina, chlubę plemienia Bugisów!
Reszta wojowników przekonana, że cała armia białych napada na nich, rozproszyła się i pospieszyła z hiobową wieścią do Paturanu.
Pierwszy powrócił Tamb Itam, wpadł na dziedziniec domu Jima, gdzie spotkał „Jewel”, która, jak gromem tą wieścią rażona, posłała go na górę do spoczywającego w tej chwili Jima.
Tamb Itam pobiegł na schody. Pan jego spał.
— To ja, Tamb Itam — krzyknął, stojąc u drzwi — niosę nowiny niecierpiące zwłoki.
Widząc, że Jim obudził się, zaczął mówić, nie zwlekając:
— Tuanie, to dzień okropny, przeklęty!
Jim wsparł się na łokciu, tak jak to uczynił Dain Waris, gdy zjawił się przed nim wysłannik przyjaciela. Wówczas Tamb Itam opowiadał rzecz całą, usiłując zachować porządek wypadków.
— Gdy powtórzyłem mu zlecenie, Dain Waris krzyknął na swych ludzi: „Dajcie co jeść Tamb Itamowi”...
Jim spuścił nogi z łóżka i patrzył tak strasznemi oczyma, iż słowa zamarły w gardle sługi.
— Gadaj! — krzyknął. — Czy zginął?
— Obyś żył wiecznie! — zawołał Tamb Itam. — Była to okropna zdrada. Na odgłos pierwszych strzałów wyskoczył z namiotu i padł...
Jim podszedł do okna i uderzeniem pięści otworzył okienicę.
Światło zalało pokój; wówczas głosem pewnym, lecz szybkim zaczął wydawać rozkazy, by biegł do tego i owego, by gotowali się do pościgu, wysyłali posłańców; mówiąc tak, siadł na łóżku, pospiesznie wiążąc trzewiki i nagle spojrzał w górę.
— Czego tu jeszcze stoisz? — spytał — nie trać czasu.
Tamb Itam nie poruszył się.
— Przebacz, Tuanie... ale... ale... jąkał się.
— Co? — wrzasnął Jim — chwytając za poręcz łóżka.
— Niebezpiecznie dla sługi twego iść między lud — rzekł Tamb Itam po chwili wahania.
Teraz Jim zrozumiał.
Dla impulsywnego skoku wycofał się z jednego świata, a dziś ten świat drugi, dzieło rąk jego własnych, runął nad jego głową?
Niebezpiecznem jest dla sługi jego iść między jego lud! Zdaje mi się, że właśnie w tej chwili postanowił stawić czoło nieszczęściu w sposób, jaki jedynie uważał za stosowny; opuścił pokój i siadł przy długim stole, gdzie zwykł był załatwiać sprawy świata swego codziennie, głosząc prawdę, bezwątpienia zamieszkującą serce jego.
Czarne potęgi nie obedrą go po raz drugi ze spokoju ducha!
Siedział jak posąg z kamienia wykuty.
Tamb Itam pokorną uczynił uwagę, że należy pomyśleć o środkach obrony.
Dziewczyna, którą kochał, zbliżyła się i przemówiła, ale w jego ruchu ręki tyle było błagania o milczenie, iż przerażona usunęła się.
Wyszła na werandę, siadła na schodach, jakby chciała własnem ciałem bronić go od zewnętrznych niebezpieczeństw.
Jakie myśli przewinęły się w jej umyśle, jakie wspomnienia? Kto wiedzieć może?
Wszystko przeminęło, i on, który raz zawiódł zaufanie, znów stracił wiarę ludzi.
Wówczas, jak sądzę, usiłował napisać do kogoś i zaniechał tego.
Samotność zataczała nad nim wielkie kręgi.
Lud w jego ręce złożył bezpieczeństwo życia swego, a teraz — nigdy, nigdy zrozumieć go nie zdoła.
Cały dzień siedział tak, nie wydawszy głosu. Późnym wieczorem podszedł do drzwi i zawołał na Tamb Itama.
— Co słychać? — spytał.
— Dużo płaczu, dużo gniewu — odparł wierny sługa.
— Czy ty wiesz wszystko? — szepnął.
— Tak, Tuanie, wiem, wrota dobrze są strzeżone. Będziemy musieli stoczyć walkę.
— Walkę? a po co? — spytał.
— Aby życie nasze ocalić.
— We mnie już niema życia.
Tamb Itam usłyszał jęk dziewczyny, stojącej za drzwiami.
— Kto wie? — mówił Tamb Itam. — Śmiałość, przebiegłość, pozwolą nam przebić się przez tłumy nieprzyjaciół i uciec. Bo przecież w sercach tamtych ludzi strach jeszcze nie wygasł.
Wyszedł, marząc o łodziach i otwarłem morzu, zostawiając Jima z dziewczyną.
Nie mam serca dzielić się z wami tem, co zaszło między nimi, gdy ona przez godzinę, czy więcej, którą z nim spędziła, walczyła o szczęście swoje. Nie wiadomo, czy on miał jakie nadzieje, czego spodziewał się.
Był niewzruszony, a ze wzrastającem wyosobnieniem uporu duch jego zdawał się wznosić nad ruinami egzystencyi jego.
Ona wołała: — Walcz!
Nie rozumiała. O cóż tu walczyć można?
On miał dowieść swej potęgi w inny sposób i sam miał odnieść zwycięztwo nad fatalnym swym losem.
Wyszedł na dziedziniec, a za nim, z rozpuszczonemi włosami, błędnemi oczyma, bez tchu prawie, wysunęła się dziewczyna.
— Otworzyć wrota! — krzyknął.
Następnie, zwracając się do ludzi, którzy jeszcze w fortecy zostali, pozwolił im wracać do domów.
— Na jak długo, Tuanie? — spytał jeden z nich nieśmiało.
— Na życie całe — odparł ponurym głosem.
Cisza zaległa miasto po wybuchu jęków, płaczów, lamentów, przeciągających nad rzeką, jak podmuch wichru z otwartego przybytku cierpienia!
Ale szeptem powtarzane wieści napełniały serca przerażeniem i strasznemi wątpliwościami.
Wracają łupiezcy, przywożąc wielu innych z sobą, na wielkim okręcie, ani jedna istota żywą nie pozostanie.
Ludzie przejęci byli uczuciem niechybnego niebezpieczeństwa, tak jak w czasie trzęsienia ziemi; szeptem dzielili się swemi podejrzeniami, patrząc jeden na drugiego z przerażeniem, jakby już widzieli jakąś straszną wróżbę.
Słońce chyliło się za lasy, gdy ciało Dain Warisa przywieziono Dovaminowi. Czterech ludzi niosło je, zakryte białem prześcieradłem, które stara matka wysłała na brzeg rzeki na powitanie syna.
Złożono, ciało u nóg Dovamina, a starzec siedział czas długi, z rękami na kolanach wspartemi i patrzył, patrzył...
Delikatnie poruszały się palmy, liście owocowych drzew melodyjnie szeleściły. Wszyscy nieżonaci ludzie plemienia jego stali w pełnem uzbrojeniu; nareszcie stary Nakhoda podniósł oczy.
Toczył niemi po tłumie, jakby szukał czyjejś twarzy. Znów opuścił głowę na piersi. Szepty tłumów zlały się z lekkim szelestem liści.
Gdy odkryto ciało Dain Warisa na znak dany przez Dovamina, leżał ten przyjaciel białego lorda, jak go zwykle nazywali, spokojny, niezmieniony, z oczami nawpół otwartemi, jakby miał zaraz przemówić.
Dovamin pochylił się trochę naprzód, jak człowiek, szukający czegoś na ziemi. Oczy jego błądziły od głowy do stóp trupa, może szukając rany?
Była niewielka na czole; bez słowa jeden z bliżej stojących pochylił się, ściągnął srebrną obrączkę ze skostniałej ręki i podał ją Dovaminowi.
Pomruk strachu i grozy pełny przeleciał przez tłum na widok tego znanego przedmiotu.
Spojrzał stary Nakhoda i nagle wydał z siebie straszny ryk, ryk bólu, wściekłości, tak potężny, jak ryk śmiertelnym ciosem ugodzonego bawołu, strachem przejmując serca obecnych głębią swego smutku i gniewu.
Przez chwilę zaległa śmiertelna cisza, gdy czterech ludzi uniosło trupa, by go złożyć u stóp stojącego w głębi drzewa.
Wówczas wszystkie kobiety wybuchnęły wielkim jękiem; żal swój krzykami wyrażały; słońce zachodziło, a w przerwach tych kobiecych jęków rozlegały się wysokie śpiewne głosy dwóch starców, intonujące wersety Koranu.
W tym czasie Jim, wsparty na armatce, plecami do swego domu zwrócony, patrzył na rzekę, dziewczyna, drżąca cała, stała na progu i oczu z niego nie spuszczała.
Tamb Itam nie odchodził od swego pana, czekając cierpliwie na to, co zdarzyć się może.
Nagle Jim, zdający się rozmyślać spokojnie, zwrócił się do niego i rzekł:
— Czas już z tem skończyć.
— Tuanie? — zawołał Tamb Itam podbiegając, Nie wiedział, o czem mówi jego pan; dziewczyna, widząc ruch Jima, podbiegła również pospiesznie.
Będąc w połowie dziedzińca, krzyknęła:
— Będziesz walczył?
Jim obrócił się do niej i opierając plecami o armatkę, odparł:
— Niema o co walczyć.
Mówiąc to, uczynił jeden krok naprzód.
— Zgodzisz się na ucieczkę? — krzyknęła znów.
— Tu niema ucieczki — odparł — zatrzymując się, co i ona uczyniła, pożerając go oczyma.
— I pójdziesz? — spytała powoli.
Pochylił głowę.
— A! — krzyknęła — jesteś szalonym lub fałszywym! Pamiętasz tę noc, gdy cię błagałam, byś mnie opuścił, a powiedziałeś, że nie mógłbyś, że to niemożliwe! Pamiętasz, powiedziałeś, że nigdy mnie nie opuścisz? A ja cię o te przysięgi nie prosiłam. Dobrowolnie je składałeś!
— Dość, biedaczko moja — rzekł — nie miałabyś ze mnie wielkiej pociechy.
Tamb Itam opowiadał, że gdy tak z sobą rozmawiali, ona śmiać się zaczęła tak głośno i dziko, jak to czynią ludzie, nawiedzeni przez bóstwo. Pan jego złożył swe ręce na głowie. Natychmiast śmiać się przestała.
— Po raz ostatni pytam — krzyknęła groźnie — będziesz się bronił?
— Nic mnie dotknąć nie może — odparł z ostatnim przebłyskiem dumy i egoizmu.
Tamb Itam widział, jak dziewczyna jednym susem przypadła do niego i ramionami chwyciła za szyję.
— O! nie puszczę cię! — krzyknęła. — Moim jesteś! — Łkała, złożywszy głowę na jego ramieniu.
Niebo nad Paturanem, krwisto czerwone, bezmierne, zdawało się ociekać krwią, płynącą z otwartej arteryi.
Olbrzymie słońce purpurowe osiadało na szczytach drzew, a las pod niem czarny, ponury miał wygląd.
Tamb Itam mówił mi, że wieczoru tego widok nieba był straszny i groźny. Najzupełniej wierzę temu, gdyż wiem, że o sześćdziesiąt mil od wybrzeży Paturanu przeszedł cyklon, w samym Paturanie prawie nieodczuwany.
Nagle Tamb Itam ujrzał, że Jim chwyta ręce dziewczyny, by je od swej szyi oderwać.
Ona przechyliła się w tył, włosy jej ziemi dotykały.
— Chodź tu! — krzyknął Jim, wzywając wiernego sługę, by mu pomógł złożyć ją na ziemi.
Z trudem odczepili jej palce od rąk Jima.
Jim pochylił się nad nią, spojrzał serdecznie w jej twarz i skoczył na brzeg rzeki, gdzie stały czółna.
Tamb Itam udał się za nim, ale odwrócił głowę i widział, jak dziewczyna zerwała się, podbiegła kilka kroków i padła na kolana.
— Tuanie! Tuanie! — wołał Tamb Jtam.
Jim już wskoczył do czółna i trzymał wiosło w ręce. Nie obejrzał się ani razu.
Tamb Jtam zaledwie zdołał wkroczyć za nim, dziewczyna pozostała na klęczkach, z załamanemi rękami.
Pozostała chwilę w tej błagalnej pozycyi, poczem zerwała się.
— Fałszywym jesteś! — krzyknęła.
— Przebacz mi! — odpowiedział donośnie Jim.
— Nigdy! Nigdy! — wołała.
Tamb Jtam wziął wiosło z rąk pana swego.
Gdy przybyli na przeciwległy brzeg, Jim zabronił mu iść dalej; ale on nie posłuchał i w niejakiem oddaleniu szedł za Jimem do obozu Dovamina.
Ściemniało się. Błysnęły tu i owdzie pochodnie.
Spotykani ludzie okazywali wielkie przerażenie i pośpiesznie usuwali się na bok, by dać przejść Jimowi.
Rozlegały się bolesne jęki kobiet. Dziedziniec zapełniony był zbrojnymi Bugisami i ludem Paturanu.
Nie wiem doprawdy, co to zbiegowisko oznaczać miało. Czy to były przygotowania do wojny, do zemsty, czy też do odparcia grożącej napaści najeźdców? Niemało czasu upłynęło, zanim przestano się lękać powrotu białych ludzi; jaka była łączność między nimi a ich białym lordem, zrozumieć nie mogli.
Nawet dla tych prostych umysłów Jim cieniem jakimś pozostał przygnieciony.
Dovamin, zrozpaczony, zgnębiony, od tłumu odosobniony, siedział na swym fotelu, trzymając na kolanach parę pistoletów.
Gdy Jim ukazał się, wszystkie głowy zwróciły się ku niemu; tłum rozstąpił się na prawo i lewo i przeszedł Jim tą drogą, widział jak ci ludzie unikają jego spojrzenia.
Szły za nim stłumione szepty:
— To on jest sprawcą wszystkiego. On urok rzucił...
Czy słyszał te słowa?
Gdy Jim stanął, w blasku rzucanym przez pochodnie, jęki kobiet ścichły nagle.
Dovamin nie podniósł głowy, a Jim stał przed nim czas jakiś, nie mówiąc słowa. Następnie rzucił na lewo spojrzenie i poszedł w tym kierunku mierzonym krokiem.
Matka Dain Warisa skulona siedziała przy trupie, siwe jej włosy całkowicie twarz jej zakrywały. Jim zbliżył się, spojrzał na swego martwego przyjaciela i wrócił na dawne swe miejsce.
— Przyszedł! przyszedł! — powtarzały wszystkie usta.
— Odpowiadać miał własną głową — ktoś wyrzekł głośno. Słysząc to, Jim zwrócił się do tłumów.
— Tak. Odpowiedzialność przyjąłem na siebie.
Stał znów przed Dovaminem i po chwili rzekł:
— Przybyłem zbolały, zgnębiony. Staję przed tobą bezbronny.
Starzec, ciężko dźwigając w górę głowę, jak wół w jarzmie idący, usiłował podnieść się, chwytając jednocześnie leżące na kolanach pistolety.
Z gardła jego wydobywały się jakieś charczące, bulgoczące, nieludzkie dźwięki, dwóch ludzi pośpieszyło mu z pomocą.
Lud zauważył, że obrączka, którą trzymał na kolanach, spadła i potoczyła się pod nogi białego człowieka; Jim patrzył na ten talizman, za pomocą którego otwarły się dla niego wrota sławy, miłości, powodzenia w obrębie tych lasów, obramowanych srebrzystą pianą, na tych wybrzeżach o zachodzie słońca wyglądających jak niedostępna twierdza.
Dovamin, walcząc z siłami swemi i chcąc zachować równowagę, tworzył z podtrzymującymi go ludźmi jakąś chwiejącą się, drżącą grupę.
Z jego małych oczek wyzierał szalony ból, wściekłość z jakimś przebłyskiem okrucieństwa i gdy Jim stał jakby stężały w sobie w czerwonych blaskach pochodni i patrzał mu prosto w oczy, Dovamin wsparł się całym ciężarem na ramieniu stojącego po lewej stronie młodzieńca i wznosząc prawą rękę, przeszył kulą pierś najlepszego przyjaciela syna swego!
Tłum, który widząc wzniesioną rękę starego wodza, pośpiesznie skoczył na bok, teraz po strzale rzucił się naprzód.
Powiadają, że biały człowiek rzucił na prawo i lewo spojrzenie dumne, nieugięte. Przytknął rękę do ust i runął na ziemię, nie drgnąwszy więcej.
I oto koniec. Odszedł z sercem niezbadanem, zapomniany, nie otrzymawszy przebaczenia, nadzwyczajnym romantyzmem owiany.
Nawet w najdzikszych wizyach swych marzeń młodzieńczych nie mógł przewidzieć takiego zakończenia, darzącego go takiem zwycięztwem!
Bardzo być może, że gdy w ostatniej chwili rzucał te dumne, nieugięte spojrzenia, stanął nareszcie oko w oko z tą okazyą, która, jak wschodnia oblubienica, dotąd z zasłoną na twarzy stała u jego boku.
„Jewel” z bólu skamieniałą wraz z wiernym Tamb Jtamem zabrał jakiś Malajczyk, agent handlowy Steina i na swym statku przewiózł do domu jego. Tam z ust Tamba dowiedziałem się o tem wszystkiem, gdy w nieustannych mych po świecie wędrówkach zawitałem do starego druha.
Niema już Jima, a są dnie, w których rzeczywistość jego istnienia przedstawia mi się z potężną, przygniatającą siłą; to znów, na honor! są chwile takie, że mi znika z oczu, jak ubezcieleśniony duch błąkający się wśród namiętności tego świata, gotów poddać się wymaganiom jego własnego świata cieniów.
Porzucił żywą kobietę, by święcić swe śluby z mglistym ideałem postępowania.
Czy jest zupełnie zadowolony teraz?
Powinniśmy o tem wiedzieć, wszak to jeden z nas.



KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Wydanie pozycji nie zawiera dalszej części rozdziału XXVI oraz całego rozdziału XXVII.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Tak w wydaniu pozycji. Faktycznie połączone rozdziały XXIX i XXX.
  3. Przypis własny Wikiźródeł W wydaniu pozycji nie zaznaczono, że w tym miejscu zaczyna się rozdział XXX.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Rozdział XXXVII w tym wydaniu to faktycznie skrót rozdziałów XXXVII-XLV.