Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XXXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXXVIII

„Zaczyna się to wszystko, jak już mówiłem, z pojawieniem się człowieka nazwiskiem Brown — brzmiało pierwsze zdanie piśmiennej relacji Marlowa. — Pan się włóczył po zachodnim Pacyfiku, więc musiał Pan o nim słyszeć. Był to typowy zbój z australijskiego brzegu — nie dlatego aby się tam często pokazywał tylko poprostu dlatego, że wyjeżdżano z nim zawsze w opowieściach o życiu poza prawem, któremi się częstuje gości z kraju; a najmniej jaskrawa z historyj, krążących o Brownie od przylądka York do zatoki Eden, wystarczyłaby aż nadto żeby zaprowadzić człowieka na szubienicę, gdyby donieść tam gdzie należy. Nie omieszkano również nigdy powiadomić nowoprzybyłych, że Brown był podobno synem baroneta. Tak czy owak, pewnem jest że zdezerterował z angielskiego statku na samym początku okresu, kiedy zaczęto kopać złoto i w parę lat później mówiono już o nim jako o postrachu tej lub innej grupy wysp polinezyjskich. Porywał krajowców, obdzierał do koszuli samotnych białych kupców, a obrabowawszy takiego nieboraka, proponował mu często pojedynek na strzelby. Wyglądałoby to na względnie lojalne postępowanie, gdyby napadnięty nie był już nawpół żywy ze strachu. Brown należał do rzędu korsarzy nowożytnych; charakter miał niegodziwy jak jego sławniejsi poprzednicy — ale co go wyróżniało z pomiędzy współczesnych mu koleżków-zabijaków — jak naprzykład Bully Hayes czy miodopłynny Pease, czy też wyperfumowany łotr dandys z wielkiemi faworytami, znany jako Brudny Dick — to arogancja, jaką się odznaczał i zażarta pogarda dla ludzi wogóle a dla swych ofiar w szczególności. Tamci korsarze byli poprostu pospolitemi, chciwemi bestjami, lecz Brownem zdawały się powodować jakieś zawikłane motywy. Obdzierał ludzi rzekłbyś jedynie poto aby im okazać swą pogardę, a wkładał w zabicie lub okaleczenie jakiegoś spokojnego, Bogu ducha winnego człowieka, którego pierwszy raz w życiu widział, dziką i mściwą zawziętość, co mogło przerazić i najzuchwalszego z awanturników. W dniach swej największej chwały posiadał uzbrojony bark o załodze złożonej z Kanaków i zbiegłych wielorybników; chełpił się — Bóg raczy wiedzieć czy słusznie — że finansuje go pokryjomu pewna bardzo przyzwoita firma handlująca koprą. Potem znów uciekł — jak opowiadano — z żoną misjonarza, bardzo młodą kobietą z Clapham, która w chwili uniesienia wyszła za łagodnego pastora o płaskich stopach i — przeniesiona nagle do Melanezji — straciła głowę. Była to jakaś mętna historja. Żona misjonarza leżała chora w chwili, kiedy ją Brown uprowadził i umarła na jego statku. Opowiadają, że — co w tem wszystkiem jest najdziwniejsze — Brown uniósł się nad jej ciałem ponurą i gwałtowną rozpaczą. Wkrótce potem szczęście go opuściło. Stracił swój bark na skałach w pobliżu Malaity i znikł na pewien czas z widowni, jakby poszedł na dno razem ze statkiem. Wypłynął znów w Nuka-Hiwa, gdzie kupił stary wysłużony rządowy szkuner francuski. Jaki zyskowny interes miał na widoku, dokonując tego kupna, nie umiem powiedzieć, ale jeśli wziąć pod uwagę wysokich komisarzy, konsulów, statki wojenne i kontrolę międzynarodową — jasnem jest, że morza południowe stawały się za ciasne dla osobników jego pokroju. Musiał widać przesunąć teren swej działalności dalej na zachód, bo w rok później odegrał rolę niewiarygodnie śmiałą — choć materialnie niezbyt korzystną — w tragikomicznem przedsięwzięciu handlowem na terenie zatoki Manilskiej, w którem pewien gubernator-defraudant i zbiegły skarbnik byli głównemi osobami; potem włóczył się jakoby naokoło Filipin na swym zbutwiałym szkunerze i walczył z nieprzyjaznym losem, aż wreszcie — dążąc po wyznaczonym sobie szlaku — wplątał się w historję Jima, ślepy wspólnik Ciemnych Potęg.
„Opowiadał mi, że patrolujący hiszpański kuter uwięził go w chwili, gdy usiłował przemycić trochę strzelb dla powstańców. Jeśli tak było naprawdę, trudno zrozumieć, dlaczego Brown się znajdował u południowych wybrzeży Mindanao. Ale według mego przekonania wymuszał haracz na krajowcach ze wsi nadbrzeżnych. Cała rzecz w tem, że dowódca kutra, zostawiwszy straż na pokładzie barku, kazał mu płynąć za sobą do Zamboanga. Po drodze oba statki musiały z jakiegoś powodu zawinąć do jednej z tych nowych osad hiszpańskich, które nie przyniosły nigdy żadnego pożytku; był tam nietylko cywilny urzędnik opiekujący się wybrzeżem, ale i porządny, okazały szkuner nadbrzeżny zakotwiczony w małej zatoczce; otóż Brown postanowił ukraść ten szkuner, lepszy pod każdym względem od swego statku.
„Mówił mi sam, że szczęście mu wówczas nie dopisywało. Ze świata, któremu dokuczał, napastując go przez dwadzieścia lat z dziką pogardą, nie wycisnął żadnych materjalnych korzyści prócz niewielkiego worka srebrnych dolarów, ukrytych w jego kajucie „tak, że sam czort nie potrafiłby ich wywąchać“. I to było dosłownie wszystko. Czuł się znużony życiem i śmierci się nie lękał. Lecz ten człowiek, który narażał życie dla kaprysu z gorzkiem i szyderczem zuchwalstwem, bał się śmiertelnie więzienia. Na samą myśl o niem instynktowna zgroza targała jego nerwami, oblewał go zimny pot, szpik zastygał mu w kościach; było to podobne do strachu, którego by przesądny człowiek mógł doznać na myśl o uścisku upiora. To też cywilny urzędnik, który przybył na pokład dla przedwstępnego śledztwa w sprawie pojmanego statku, prowadził przez cały dzień znojne badania i udał się na brzeg dopiero o zmroku, zawinięty po uszy w płaszcz, uważając pilnie, aby nic nie zabrzękło w worku, w którym zabierał cały niewielki majątek Browna. Poczem, będąc człowiekiem słownym, postarał się wysłać (zaraz następnego wieczoru, o ile mi się zdaje) kuter rządowy w jakiejś szczególnie pilnej sprawie. Ponieważ kapitan kutra nie mógł obsadzić pryzu swoimi ludźmi, zadowolnił się tem, że zabrał przed odjazdem wszystkie żagle ze szkunera Browna aż do ostatniego strzępka; nie zaniedbał też odholować swoich dwóch łodzi do brzegu, o parę mil stamtąd.
„Ale wśród załogi Browna znajdował się krajowiec z wysp Salomona, uprowadzony jeszcze w młodości i oddany Brownowi bez granic; był to najlepszy człowiek z całej bandy. Ten krajowiec puścił się wpław do rządowego szkunera — z jakie pięćset jardów — trzymając koniec liny holowniczej, zrobionej ze wszystkich tkanin na statku, które podarto w tym celu. Morze ani drgnęło, a w zatoczce było ciemno „jak w brzuchu krowy“, według opisu Browna. Krajowiec z wysp Salomona wdrapał się na nadburcie, trzymając koniec liny w zębach. Załoga szkunera, złożona wyłącznie z Tagalów, znajdowała się na wybrzeżu, gdzie brała udział w zabawie we wsi tubylczej. Dwaj wartownicy zostawieni na statku obudzili się nagle i ujrzeli djabła. Miał gorejące oczy i skakał po pokładzie z szybkością błyskawicy. Padli na kolana, obezwładnieni trwogą, żegnając się i szepcząc modlitwy. Wyspiarz porwał z kambuza długi nóż i pchnął naprzód jednego wartownika a potem drugiego, nie przerywając im modlitw; tym samym nożem zaczął piłować cierpliwie grubą cumę z włókien kokosowych, póki nie osunęła się z pluskiem z pod noża. Wówczas rzucił w ciszę zatoki ostrożny okrzyk, a banda Browna — która przez cały ten czas wytężała wśród mroku wzrok i słuch, przejęta nadzieją — zaczęła ciągnąć ostrożnie drugi koniec liny. W niespełna pięć minut oba szkunery zetknęły się z lekkim wstrząsem i skrzypem masztów.
„Ludzie Browna przenieśli się bezzwłocznie na szkuner hiszpański, zabierając broń i duży zapas amunicji. Było ich wszystkich razem szesnastu: dwóch uciekinierów z marynarki angielskiej, chudy, wysoki dezerter z wojennego okrętu Stanów Zjednoczonych, paru jasnowłosych, prostodusznych Skandynawów, jakiś tam mulat, ugrzeczniony Chińczyk zajmujący się kuchnią, reszta zaś — nędzne szumowiny mórz południowych. Żaden z nich nie dbał o nic; Brown powodował nimi według swej woli, a teraz, obojętny na szubienicę, uciekał przed widmem hiszpańskiego więzienia. Nie zostawił im czasu na przeniesienie dostatecznego zapasu żywności; noc była spokojna, powietrze przesiąknięte rosą, a gdy oddali cumy i ustawili żagle na słaby wiatr lądowy, nie zatrzepotało ani jedno mokre płótno; stary ich szkuner zdawał się cofać powoli od ukradzionego statku i sunąć pocichu w noc razem z czarną masą wybrzeża.
„Uciekli bez śladu. Brown opowiedział mi szczegółowo tę podróż przez cieśniny Makassaru. To dręcząca i rozpaczliwa historja. Nie mieli pożywienia ani wody; napadli na kilka statków tubylczych, zabierając każdemu trochę żywności. Brown nie odważył się oczywiście zawinąć do żadnego portu z ukradzionym okrętem. Nie miał pieniędzy aby kupić cośkolwiek; nie miał żadnych papierów do pokazania władzom portowym i nie potrafił wymyślić jakiegoś prawdopodobnego kłamstwa aby móc się wydostać z powrotem. Raz w nocy napadli na arabski bark pod flagą holenderską, zakotwiczony u wybrzeży Poulo Laut, i zabrali mu trochę brudnego ryżu, pęk bananów, beczkę wody; w ciągu trzech dni burzliwych i mglistych północnowschodni wiatr zapędził ich na morze Jawajskie. Żółte, błotniste fale zalewały to zbiorowisko głodnych awanturników. Widzieli pocztowe kutry dążące po wyznaczonych szlakach; mijali dobrze zaopatrzone statki angielskie o zardzewiałych żelaznych bokach, czekające wśród płytkiego morza na zmianę pogody lub odwrócenie się prądu; biała i schludna kanonierka angielska o dwóch smukłych masztach przecięła im raz drogę w oddali; innym znów razem holenderska korweta, czarna, o ciężkim omasztowaniu, zamajaczyła z boku za rufą, sunąc bardzo wolno wśród mgły. Przemykali się, niedostrzeżeni lub mijani obojętnie — banda wynędzniałych, wybladłych straceńców, rozwścieczonych głodem, ściganych przez strach. Brown zamierzał dostać się do Madagaskaru, gdzie się spodziewał — z pewnem prawdopodobieństwem — sprzedać szkuner w Tamatawe, nie narażając się na pytania, lub też zdobyć jakieś sfałszowane papiery. Ale przed puszczeniem się w długą podróż przez ocean Indyjski potrzebował żywności — a także i wody.
„Może słyszał kiedy o Patusanie — a może poprostu zdarzyło mu się zobaczyć jego nazwę wypisaną malutkiemi literkami na mapie, nazwę — jak sądził — wielkiej wsi położonej nad rzeką w państwie tubylczem, zupełnie bezbronnem, dalekiem od uczęszczanych morskich szlaków i kabli podwodnych. Zapuszczał się już i dawniej w takie miejsca — dla interesu; a teraz była to bezwzględna konieczność, kwestja życia i śmierci — a raczej wolności. Wolności! Był pewien, że znajdzie tam zapasy — bawoły — ryż — jadalne korzenie. Nędzna banda oblizywała się już na to zawczasu. Może się uda wymusić ładunek żywności, a kto wie? — może się tam znajdzie trochę prawdziwej brzęczącej monety! Z niektórych naczelników i wodzów można dość dużo wycisnąć. Brown mówił mi, że był zdecydowany przypiekać im podeszwy, byle tylko dopiąć swego. Wierzę. Jego ludzie wierzyli mu także. Nie wykrzykiwali z zapałem, bo to była milcząca banda ale ostrzyli sobie zęby w cichości.
„Pogoda im sprzyjała. Kilka dni ciszy byłyby ściągnęły na szkuner nieopisane okropności, ale z pomocą wiatrów lądowych i morskich, w niecały tydzień po opuszczeniu cieśnin Sundzkich Brown zapuścił kotwicę u ujścia Batu Kring, o strzał z rewolweru od wsi rybackiej.
„Czternastu ludzi z załogi wpakowało się do szalupy szkunera (obszernej, służącej do przewożenia ładunku) i wyruszyło w górę rzeki; szkuner zostawiono pod opieką dwóch majtków, którzy mieli zapas żywności wystarczający do powstrzymania głodowej śmierci na przeciąg dni dziesięciu. Prąd i wiatr sprzyjały wyprawie i pewnego dnia, zaraz po południu, wielka biała łódź o poszarpanym żaglu wdarła się pod morską bryzą do państwa Patusanu, wraz z czternastu dobranymi obszarpańcami, którzy wpatrywali się żarłocznie przed siebie, trzymając palce na kurkach tanich strzelb. Brown liczył na przerażenie wywołane niespodzianem jego przybyciem. Dopłynęli na ostatniej fali przypływu; ostrokół radży nie dawał znaku życia; najbliższe chaty po obu brzegach robiły wrażenie opustoszałych. W górze rzeki widać było kilka czółen umykających szybko. Brown dziwił się wielkości osady. Panowała tam głęboka cisza. Wiatr ustał między domami; dwóch ludzi wzięło się do wioseł aby utrzymać kurs łodzi w górę rzeki, ponieważ Brown miał zamiar wylądować w środku osady, zanim mieszkańcy zdążą pomyśleć o obronie.
„Lecz zdaje się że naczelnik rybackiej wsi przy ujściu Batu Kring zdołał wysłać na czas ostrzeżenie. Gdy łódź znalazła się nawprost meczetu (wzniesionego przez Doramina, o szczycie ozdobionym rzeźbami z białego koralu), plac przed nim pełen był ludzi. Rozległ się głośny okrzyk, poczem dźwięk gongów rozebrzmiał wzdłuż rzeki. Z wyniosłości ponad osadą strzeliły dwie sześciofuntowe mosiężne armatki; pocisk leciał, podskakując po pustej rzece, a wytryski wody iskrzyły się w słońcu. Przed meczetem gromada krzyczących ludzi otworzyła ogień salwami, które smagały naukos nurt rzeki; po obu brzegach grzmiała nieregularna strzelanina skierowana ku łodzi. Ludzie Browna odpowiedzieli gwałtownym ogniem, wiosła wciągnięto z powrotem.
„Zmiana prądu przy najwyższym przypływie następuje bardzo prędko na tej rzece, i łódź w środku łożyska, ukryta prawie zupełnie w dymie, zaczęła się cofać sterem naprzód. Wzdłuż obu brzegów dym zgęstniał również, ciągnąc się poniżej dachów poziomemi smugami, podobnie jak długi obłok przecina stok góry. Wrzawa okrzyków wojennych, drgający dźwięk gongów, głęboki warkot bębnów, wrzaski wściekłości, grzmot strzałów czyniły okropny hałas, pośród którego Brown siedział u steru, zbity z tropu lecz spokojny; ogarniała go coraz większa wściekłość i nienawiść do tych krajowców, którzy śmieli się bronić. Dwóch jego ludzi było rannych; widział przytem, że ma odwrót odcięty przez łódki, które odbiły od częstokołu Tunku Allanga. Było ich sześć, pełnych ludzi. Osaczony Brown spostrzegł ujście małej zatoczki (tej samej którą Jim przeskoczył przy odpływie). Była wówczas pełna po brzegi. Brown skierował łódź w tę stronę; wylądowali i — streszczam długi epizod — umieścili się na małym kopcu, mniej więcej o dziewięćset jardów od ostrokołu, który z tej pozycji widzieli jak na dłoni. Stoki kopca były nagie, lecz na szczycie rosło trochę drzew. Zabrali się do ścinania tych drzew na zasieki i przed zmierzchem byli już wcale dobrze obwarowani; przez cały ten czas łódki radży pozostawały na rzece, obserwując ich z dziwną neutralnością. Gdy słońce zaszło, blask licznych ognisk z chróstu — rozpalonych i na wybrzeżu, i między podwójnym szeregiem domów — uwydatnił czarne sylwety dachów, grupy smukłych palm, gęste kępy drzew owocowych. Brown rozkazał spalić trawę naokoło swej pozycji; niski pierścień wątłych płomieni, pod dymem wznoszącym się zwolna, potoczył się szybko wdół po pochyłości kopca; gdzieniegdzie zapalał się suchy krzew z głośnym, zajadłym hukiem. Pożar oczyścił naokoło teren dla strzałów małej bandy, poczem wygasł, tląc się na skraju lasów i wzdłuż błotnistego wybrzeża zatoki. Pas dżungli, krzewiącej się bujnie w wilgotnem zagłębieniu między kopcem a ostrokołem radży, zatrzymał ogień z tej strony wśród głośnego trzasku i huku pękających pni bambusowych. Niebo było ciemne, aksamitne i roiło się od gwiazd. Poczerniała ziemia dymiła spokojnie pełznącemi nisko kosmykami, aż wreszcie powiał lekki wiatr i zdmuchnął wszystko.
„Brown spodziewał się ataku z chwilą, gdy się przypływ podniesie i umożliwi wejście do zatoczki łodziom wojennym, które odcięły mu odwrót. W każdym razie był pewien, że sprobują zabrać jego wielką łódź, która leżała pod kopcem, rysując się ciemną, wysoką bryłą na nikłym połysku mokrego trzęsawiska. Ale łódki na rzece nie poruszały się wcale. Za ostrokołem i zabudowaniami radży Brown widział ich światła na wodzie. Zdawało mu się że są zakotwiczone wpoprzek łożyska. Inne światła poruszały się na rzece, przecinając ją od brzegu do brzegu. W długich ścianach domostw błyszczały także nieruchome światełka w górze rzeki aż do zakrętu i dalej jeszcze liczniejsze; w głębi lądu migotały inne samotnie. Gdzie tylko sięgnął wzrok Browna, łuna wielkich ognisk oświetlała budynki, dachy, czarne pale. Była to olbrzymia osada. Czternastu zdecydowanych na wszystko napastników leżało napłask za ściętemi drzewami, zadzierając brody aby spoglądać na ruch w tej osadzie, która rzekłbyś ciągnęła się w górę rzeki całemi milami i roiła od tysięcy gniewnych ludzi. Nikt z bandy nie odzywał się ani słowem. Od czasu do czasu słyszeli głośny krzyk lub też pojedyńczy strzał gdzieś bardzo daleko. Lecz naokoło ich pozycji panował spokój, mrok, cisza. Zdawało się że o nich zapomniano, jakby podniecenie, trzymające całą ludność na nogach, nie miało z nimi nic wspólnego, jakby już byli nieżywi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.