[209]XXXV.
Noc, pomnę, była bezgwiezdna, bezdenna —
a skróś ciemności w srebrzystem obłoczu
postać z nieb ku mnie spływała promienna.
Blask jej widziałem, nie podnosząc oczu
i czułem, że to Nirwana się zbliża
z makowem kwieciem w rozwianym warkoczu.
Śmierć czarnoskrzydła leci przed nią chyża,
a za nią szumią zapomnienia rzeki...
Idzie — ja czekam. Już usta swe zniża
nademną... Nagle otwarłem powieki, —
zgrozo! to ona! jej postać! jej lica!
ta utracona na zawsze! na wieki!
Jękłem — sen pierzchnął. Spokoju krynica
czysta nie dla mnie! Ja ją kocham jeszcze,
i jest mi droższa niźli obietnica
[210]
ciszy! Pragnienia niestłumione dreszcze
serce me szarpią, wola nęka duszę
i życie z śmiechem w palców swoich kleszcze
chwyta mą szyję, — przekleństwo! — żyć muszę!