[206]XXXIV.
Więc jako czynią indyjscy fakirzy,
poszedłem w puszczę, wyzbywszy się pychy,
sądząc, że gdy się ma dusza poniży
i gdy się stanę jak mogiła cichy,
śmierć niespłoszona żadnym życia ruchem
przyjdzie i domek mego ciała lichy
zwieje z powierzchni ziemi ust podmuchem
i duszę, która w spokojnym zachwycie
zgubiła wolę i stała się duchem,
odda Nirwanie na snu wieczne życie.
Siedziałem nagi z dłońmi splecionemi,
z przymkniętem okiem, a co dnia o świcie
kubek mi wody stawiano na ziemi
i chleb — pobożny dar wiernych pielgrzymów.
Stary pustelnik rękoma drżącemi
[207]
karmił mię, poił i gryzących dymów
chmurą odpędzał złośliwe demony,
które czyhają na świętych. Ty wymów
słowo li jedno — wnet całe legjony
duchów ci wpadną przez usta do wnętrza
i świat Nirwany zaćmią upragniony.
Milczałem tedy. Za to myśl gorętsza
niż kiedy, modlitw rozpalona żarem,
tam, gdzie się obłok Himalajów spiętrza,
biegła, szczeblując po szczytach z oparem
lekkich mgieł — w górę, do tego zaświata,
gdzie duch życiowym przywalon ciężarem
znajduje pokój... I mijały lata...
Członki me zwolna tężały bez ruchu;
włos rósł po ciele, które zielska szata
bujnego kryła; dłonie me na brzuchu
splecione wrosły paznokciami w skórę —
jam nie czuł bólu. W sennym moim duchu
wszystko cielesne już marło. Ponure
tygrysów ryki szły w noc nad rozłogi;
burze straszliwe w gromową purpurę
[208]
strojne szalały, — lecz jam nie czuł trwogi.
Wspomnienia gasły w przymglonej pamięci,
a gwiezdne w dal się otwierały drogi
duszy, co ziemskich ukochań i chęci
brzemię zrzuciwszy, szła cicha, marząca,
w kraj, gdzie umarli idą żyć — i święci —
stopieni w blaskach wszech zapomnień słońca.