<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lubonie
Podtytuł Powieść z X wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.



Upłynęło dni kilkanaście podobnych do pierwszych, które Włast spędził na dworze książęcym. Nie zmieniło się nic. Kilka razy prosił, aby go do Krasnéjgóry do ojca kneź raczył odpuścić, ale na to nie otrzymał zezwolenia. Razem z oswobodzonym O. Gabrielem, który leżał chory i ruszyć się nie mógł, pilnując go i karmiąc z pomocą staréj Srokichy, niebardzo chętnéj dla niemca, Włast pozostać musiał wpośród nieprzyjaznego dosyć dworu. Patrzano nań zawsze niechętnie.
Kilka razy w wolniejszych godzinach kneź kazał go pozywać do siebie, zawsze zwracając rozmowę to na wiarę nową i ostrość jéj, to na niemców i ich cesarza a jego siły. Włast ośmielił się nieco i czuł się w obowiązku jeśli nie nawracania knezia, to przynajmniéj do oswajania go z chrześciaństwem i jego potęgą. Pomagało mu do tego wiele, iż najpotężniejszy naówczas władzca ziemi czeskiéj, Bolesław, którego państwo rozciągało się od Wełtawy do Styru, obejmując Chrobacyę, Ruś, Szlązko, kraje niezmiernie rozległe, pomimo wstrętu, jaki czuł on i matka jego ku chrześciaństwu, mimo popełnionego na pobożnym a świętym bracie morderstwa, sam wreszcie musiał przyjąć tę wiarę i ocalił Czechy, wchodząc w przymierze z cesarstwem.
Mieszko tłumaczył to sobie grozą najazdów węgierskich, przeciw którym Czechy się obronić nie mogły; lecz nowa wiara płynęła z zachodu z siłą tak nieprzepartą, iż nie pozostawało i jemu nic nad to, by albo ją przyjąć dla ocalenia lub paść w walce daremnéj.
Kilka razy w ciągu tych dni kneź posyłał i pytał niecierpliwie o Dobrosława, wyprawionego do Pragi, przychodziły mu na myśl posądzenia nawet, iż mógł go zdradzić i nie chcieć powracać, gdy jednego rana zjawił się pożądany poseł.
A chociaż dnia tego znowu wyprawiano ludzi na Pomorze, których Sydbór wiódł dla pomszczenia jakiegoś napadu, choć byli posłowie od Łużyczan i Dulebów, Mieszko natychmiast powołać do siebie kazał Dobrosława i sam na sam się z nim zamknął.
— Mów — rzekł — mów mi wszystko co widziałeś, coś słyszał, co mi przynosisz.
Czarne oczy knezia, pałające ogniem niespokojnym, nagliły Dobrosława do jak najspieszniejszéj odpowiedzi. A człek, co miał tak niecierpliwie oczekiwane przynieść wiadomości, był powolny, rozmyślny i ważący mowę swą a wyraz każdy; niepewny siebie, jeśli nie bojaźliwy, to do zbytku rozważny. Zbierał więc myśli, gdy Mieszko posądzający go, że się ociągał tak, bo nic mu dobrego nie przynosił, płonął już gniewem przedwczesnym. Pierwsza myśl, jaka mu się nastręczyła, była, że Bolesław teraz gorliwy chrześcianin, mógł mu tak wzgardliwie odpowiedzieć, jak Świętopełk Morawski ochrzczony poganinowi Borzywojowi, przybyłemu doń w gościnę, gdy do stołu zasiąść mieli.
— Niegodzieneś siąść przy mnie... ze psami usiądź i jedz na ziemi...
Spostrzegłszy Dobrosław ognistą twarz pana, strwożył się wielce.
— Miłościwy panie, pozwólcie mi powiedzieć jako umiem, to com widział i co słyszałem, złego nie przynoszę nic, ani słowa wzgardy, ani niechęci, owszem pokój, zgodę i przyjaźń od knezia Bolesława...
Twarz Mieszka się rozchmurzyła, odetchnął.
— Strasznyż ten Bolko Luty, ten zwierz okrutny?.. — zapytał.
— Czasy te minęły, gdy Bolko był tak okrutnym — mówił Dobrosław. — Ze śmiercią i ucieczką Drahomiry, dawno zmieniło się wszystko. Bolesław zestarzał, osłabł... pokutuje dobrowolnie za przelaną krew... on i jego dzieci... Strachkwas, ten syn co się narodził w dzień zabicia Wacesława, jest duchownym chrześciańskim, Młada, córka jego, zamknięta w klasztorze u św. Jerzego... zabity brat za świętego jest poczytywany i po śmierci czyni cuda.
Mieszko się rzucił z dziwnym śmiechem. Dobrosław zamilkł.
— Co uczynił z bratem — rzekł kneź — wiedział dlaczego... państwo podzielone być nie mogło... Ale mógł mu oczy kazać wyłupić, niechby żył... A że książątek nieposłusznych nabił dużo... dobrze uczynił — dodał — inaczéjby nie panował i nie obronił się. Srogi jest, ale rozumny... przebiegły...
Dobrosław milczał.
— Mów, silny on jest? — zapytał.
— Siły jego nie znam, lecz wiem to — począł Dobrosław — iż go i cesarz szanuje, a ma za sprzymierzeńca... i niemcy się go boją, i Ugrowie siedzą cicho...
— Rozumny jest! i ja szanuję go — odezwał się Mieszko — i dlatego chcę jechać do niego, rękę mu podać, a powiedzieć, bądźmy jako dwaj bracia... a nie zapotrzebujemy cesarza ani niemców, ni ty ni ja... i będziemy silniejsi od nich... Ziemie to nasze, język nasz... nie damy ich... Panujmy we dwu...
Zamilkł chwilę i cicho mruknął do siebie.
— Potém, gdy bezpieczni będziemy od Ugrów i niemca, zobaczymy, między nami komu dane ma być panowanie... Ziemie nasze ciągną się szeroko... a to co nam wydarł cesarz, odbierzemy... Co on mówi? — spytał Mieszko — co myśli o mnie?
— Miłościwy panie — odparł Dobrosław — kneź Bolko Luty mógłby równie nazwać się Milczącym jak Sierdzistym... nie mówi on nic, a głosu dobędzie wówczas chyba, kiedy miecz chowa... Rzekł mi tylko: Zechce przybyć Mieszko, rad mu będę. Chce bym go uczcił jak brata, uczynię to... zapragnie, abym go wrzekomo nie znał, udam, jakobym nie wiedział kto jest...
Kneziowi oczy zajaśniały.
— Dobrześ sprawił twe poselstwo — rzekł — a powiedzie się li podróż moja, do któréj wnet gotować się każę, otrzymasz nagrodę i łaskę moją mieć będziesz...
Nie skończyło się na tém badanie, ponieważ Dobrosław nie po raz pierwszy na dworze pragskim przebywał, a dzieje tamtejszych książąt znał; pytał o nie Mieszko i o wszystko, co zasłyszał... o krwawych przygodach rodu tego, dziś pokutującego za krew przelaną, pytał o stolicę i gród, i o kraj, czyli ochrzczony był cały, i jak lud nową wiarę przyjmował, a jak go do porzucenia dawnéj skłonić umiano.
Wreszcie o całym rodzie Wratysławiczów dopytując Mieszko, jął badać, czyliby dziewki kneziowskie niepoślubione były i dlaczego mężów nie znalazły?
Jął tedy Dobrosław opowiadać, iż jedna z nich Bogu życie swe poświęciła, zkąd dziewice za mąż nie wychodzą; a druga, dojrzała już, Dubrawka, wolną była.
— Widziałeś Dubrawkę tę? — zapytał kneź ciekawie.
— Obyczaj chrześciański nie zakazuje się pokazywać niewiastom i zamykać ich nie zmusza, przychodzą one i obcują wraz z mężczyznami... Na dworze więc Bolka Lutego — mówił Dobrosław — widziałem Dubrawkę. Dziewica jest urodziwa, dorosła i dojrzała, wesoła i śmiała jak na kniehinię przystało... Śpiew i pląsy lubi... odwagę ma męzką prawie, a rozum téż jak niewiele niewiast miewa...
Zamilkł zamyślony Mieszko, lecz nie odpuścił jeszcze Dobrosława, pytał znowu, jaki był na dworze porządek i dostatek, jak tam jechać przystało i okazać się, skromnie czy pańsko. Wielkiego pocztu z sobą prowadzić wskroś przez Łużyce i czeską ziemię nie było podobna, w kilku się przekradać dla knezia nie przystało. Dobrosław w kilkadziesiąt koni radził wyruszyć i obiecał prowadzić tak lasami, wymijając gródki łużyckie i czeskie osady, idąc za biegiem Łaby i Wełtawy, iż niepostrzeżeni prawie do Pragi saméj przybyć mogli, jakby na łowy się wybrawszy.
Nie chciał téż Mieszko, aby u niego w domu ktokolwiek wiedział o celu podróży, ani było we zwyczaju oznajmywać o tém. Zaraz nazajutrz do drogi sposobić się miano, wybierając do orszaku zaufanych ludzi, najlepszą zbroję, najpiękniejsze konie, najświetniejsze szaty, a dla knezia Bolka wspaniałe dary. Stogniew, który nigdy nie odstępował Mieszka, Dobrosław i Włast, dlatego że oba chrześcianami byli i za tłumaczów służyć mogli, oprócz tego komornicy najulubieńsi, którym nie mówiono dokąd kneź jechał, wyznaczeni zostali. Włast, przypomniawszy starego O. Gabriela, którego chciał uwolnić, odważył się prosić za nim, by i on mógł kneziowi towarzyszyć. Zmarszczył się na to kneź, ale zezwolił, nakazując tylko, aby starego jeńca ludzie między siebie wzięli. Nie chciał aby widocznym był i dał odgadywać drogę, którą się udać mieli... Włast miał potajemną nadzieję, iż raz między chrześcian się dostawszy, uwolnić go potrafi.
Gdy Mieszko, wydawszy Stogniewowi rozkazy, obu ich nareszcie odpuścił, Dobrosław i Włast wyszli razem. Na grodzie z sobą mówić nie mogli, lękając się, by ich nie podsłuchano, wyszli więc za wały, w pole nad rzekę i tam sam na sam siedli.
Dobrosław nie mógł się powstrzymać, by z radości nie uściskał Własta.
— Rozradowane serce moje! — zawołał w uniesieniu — stało się o co prosiłem Boga... Mieszko nasz jedzie do Bolka... a rozumny pan, ujrzy tam, że nic mu nie pozostało ino wiarę tę przyjąć, bez któréj my ocaleni być nie możemy. Z nią do nas przyjdzie wszystko... i ziemia nasza zakwitnie, a niemcom odjęty będzie pozór prześladowania... Jeśli się nie mylę, Mieszko chce być chrześcianinem, ale się lęka...
— On? a kogóż lub czegóżby się miał trwożyć?.. — zapytał Włast.
— Dwanaście lat nie byliście z nami — począł Dobrosław — nie znacie co się u nas dzieje... Starą wiarę, którą lud żyje i oddycha, w któréj się narodził, urósł, niełatwo wytępić... Policzmy, ile nas tu jest chrześcian, a ilu nieprzyjaciół?.. W chwili, gdy przyjmie chrzest pan nasz, wszystko co mu służy dziś, obróci się przeciwko niemu...
— Lecz siłę ma? — rzekł Włast.
— I ta siła stanie po stronie ludu... Mruczą już teraz i odgrażają się... Patrzą na nas groźnie, choć tylko posądzają...
— Nie przetoż — rzekł Włast — ulęknąć się potrzeba i w błędzie pozostać... Bóg pomoże...
— Tak — dokończył Dobrosław — ale krwi wiele się przeleje...
I westchnął smutnie.
Gwarzyli tak długo jeszcze, gdy wreszcie Włast, który kneziowi nazajutrz miał towarzyszyć i potrzebował nad to od ojca pozwolenia i wyprawy, pożegnawszy Dobrosława, na koń siadł, aby jechać do Krasnogóry, zkąd nocą mu powrócić było potrzeba.
Droga była mu dosyć dobrze dawniéj znaną, oddalenie niewielkie, sam jeden więc, konia wziąwszy puścił się, aby przed wieczorem stanąć u ojca. Więcéj niż on sam, koń go do domu i żłobu prowadził. W Krasnéjgórze znalazł ten spokój, jaki tam zostawił, wybiegła przeciw niemu Hoża, szczebiotaniem go witając, ukazała się z za węgła z nieodstępną kądzielą stara prządka, twarzą pochmurną dosyć zwracając się do wnuka, naostatek wyszedł Luboń stary, ucieszony syna powrotem, i Jarmierz, który wraz z nim sądził, że Własta kneź puścił do domu.
Skłonił się ojcu do nóg syn i oznajmił, że po wyprawę tylko przybył i dla opowiedzenia się, bo kneź nazajutrz jechał w drogę (zakazano mówić dokąd) i kazał mu być w swym orszaku. Nachmurzyła się twarz Lubonia, ale wola książęca musiała się spełnić. Jarmierzowi kazano wydać co potrzebował Włast, aby wstydu ojcu nie uczynił.
Wszystko co żyło w domu, zbiegło się do przybyłego, który o dworze opowiadać musiał, co widział tam i słyszał. Stara Dobrogniewa milcząc przysłuchiwała się także, ale z twarzą posępną. Wolałaby była mieć na oku wnuka, zwłaszcza że podejrzenia jéj co do chrześciaństwa nabrały teraz większéj jeszcze wagi. Po odjeździe Własta, stara potajemnie rozwiązała zostawione przez niego sakwy i znalazła w nich kielich srebrny, patynę, ampułki, wyszywane przybory do odprawiania mszy św. służące, co wszystko za czarodziejskie jakieś narzędzia chrześciańskich wieszczków mając, wnuka już zgubionym sądziła. Ona jak Luboń nie widzieli innego ratunku, tylko ożenienie go i trzymanie na oku. Pobyt na dworze nie był im na rękę. Gdy oprócz innych rzeczy Włast i swojego zostawionego węzełka zażądał, stara wydała go wprawdzie mrucząc, ale zasępiła się więcéj jeszcze.
Tymczasem dobywano szaty i uzbrojenie, wyprowadzono innego konia i Jarmierz się krzątał pilno około wyprawy syna pańskiego. Luboń napróżno dopytywał, dokąd jechali i na jak długo, i nie zdziwił się, gdy syn mu odpowiedzieć nie umiał, gdyż nie było w obyczaju knezia, naprzód oznajmywać o sobie. Stary ojciec tém się pocieszał, że wyprawa cel musiała mieć wojenny i że syn się zaprawi do oręża.
Zciemniało już nieco, gdy się przygotowania skończyły i na koniu objuczonym, Włast, pożegnawszy swoich, nazad ku Cybinie wyruszył. W pierwszéj swéj jeździe z Poznania miał za przewodnika konia, teraz choć drogę mu rozpowiedziano i on sam ją sobie przypominał, gdy w las wjechał, niebardzo jednak sobie umiał poradzić. Dróg wielkich nie było, gdzieniegdzie lasem i zaroślami prowadziła mało wybita ścieżka. O zmierzchu niedobrze ją było można rozeznać. Puścił się więc kierując mniéj więcéj w stronę, w któréj gród, jak mu się zdało, leżeć musiał.
Noc nadchodziła szybko, pusto było dokoła. Włast niecierpliwy zwracając się raźnie podług swéj myśli, w końcu się zupełnie obłąkał. Las coraz był gęstszy, zarośla niedostępniejsze, a mrok we wnętrzu jego trudno rozpoznać dawał drogę i kierunek.
W gęstwinie żadnego głosu i znaku życia nie było, wreszcie z koniem się przez nią przedzierać coraz stawało trudniéj. Zsiadłszy więc z niego, dla lepszego rozpoznania ścieżek i prowadząc go w ręku, szedł Włast, nie wiedząc dobrze co pocznie.
Dosyć już długo błądził tak, coraz mniéj mogąc zmiarkować, w którą się miał kierować stronę, gdy w głębi lasu zdala postrzegł światełko.
W miejscu tém podnosiło się nieco wzgórze lasem zarosłe i ogień rozpalony był na jego wierzchołku; kłęby czerwonego dymu wiły się wpośród drzew i płomienie oświecały wysokie pnie starych dębów. Włast zbliżając się dostrzegł jakby gromadę ludzi, z których jedni stali, drudzy siedzieli dokoła ogniska. Uszu jego dochodziły stłumione i zmięszane głosy.
Niepewien będąc na kogo trafił, i lękając się, aby go samotnie jadącego nie odarto, przywiązawszy u dołu konia do pnia sosny, sam pieszo poszedł pocichu na zwiady. Ostrożnie się przedzierając przez krzaki zwolna zbliżył ku wierzchołkowi wzgórza, tak że mógł już ukryty za kłodą obaloną dojrzeć i słyszeć, co się tu działo.
Płaszczyznę wzgórza okrywały rzadko rozsadzone drzewa olbrzymie. W pośrodku najogromniejszy z nich stał dąb rozłożysty, którego gałęzie wielką przestrzeń ziemi osłaniały. U pnia jego głaz mchem obrosły, napół w ziemię wpadły, widać było przy ognisku. Kilkunastu ludzi z brodami długiemi, z dzidami i kijmi w ręku, stało nieopodal, kilku siedziało. Naczynia gliniane na kamieniu rozstawione były.
Z kolei starcy ci głos zabierali.
Niektórzy mówili tak cicho, że ich posłyszeć nie było można, inni podnosili głos. Włast, który w ciągu pobytu na grodzie zbliżał się przez ciekawość nieraz do świątyni, postrzegł tu też same twarze, które tam widywał.
Byli to wieszczkowie i gęślarze od kontyny, a z niemi i inni jacyś ludzie. Miejsce musiało być ofiarne, co kamień zdawał się oznaczać. Rozpoznawszy nieco ludzi i twarze, Włast przysunął się bliżéj. Tu mógł już słyszeć co mówili i wyraźniéj widzieć starych, co ołtarz otaczali.
— Z niemcami — mówił jeden — i z ludźmi co u nich żyli, obcuje ciągle, nami on gardzi..! Pieśni posłuchać nie chce, a trafi na nią, to się śmieje i ramionami rusza. Ponawracali na swą wiarę Lutyków i Obotrytów wielu, wzięli Czechów... przyszła koléj na nas... Biada nam... ten nas zgubi... ten, nie kto... z oczów mu to widać...
— U niego na dworze — rzekł drugi — najlepsi ci, co zdradę od nich czuć... Do kontyny po wróżbę nie pośle, gdy idzie na wyprawę, nas nie pyta... wieszczby żadnéj nie chce... niewolnika jak nie zabito na ofiarę, lat już wiele...
— Bojan niech powie — przerwał inny — czy kiedy on albo siostra poszli się pokłonić do gaju, albo złożyli obiatę... nigdy...
Szemrano coś niewyraźnie.
— Czuć u nas to co było w Czechach... kontyny obalą... drzewa wytną... — krzyknął jeden, a niemców zaprowadzą...
— Niedoczekanie ich! — ozwał się potężny głos z ziemi — nie da się lud... obroni bogów swoich... Pilne na niego mamy oko... Stogniew, który ucho jego ma i od boku nie odstępuje nigdy, pierwszy wstanie przeciw niemu... wstaną kneziowie inni, kmiecie wszyscy... uczynią mu co zrobili z Leszkami... Znajdziem wodza innego...
— Lud zbrojny ma w ręku...
— Nie pójdzie z nim na nas... — rzekł siedzący — nie pójdzie...
Gwar powstał znowu.
— Gdy tylko zdrady znak da, ubiją go... — mówił jeden.
— A Sydbór? — zapytał ktoś z tłumu.
— O! ten mu służy jak niewolnik, i uczyni co każe...
— Na co nam Sydbora... mamy innych...
Zaczęli po imieniu liczyć nieznanych Włastowi władyków i kmieci. Niektóre tylko w pamięci utkwić mu mogły.
Na ziemi u kamienia siedzący wywoływał tych, którym ufano.
— Zawist, Nadek, Sulin, Stanieć, Radosz, Besior, Sulenta...
W tém z boku krzyknął ktoś imię ojca jego, Luboń...
— Nie — zaprzeczył drugi — Luboń mu nogi liże...
Gwar i sprzeczka powstała, a ktoś Stogniewa o zdradę zaczął obwiniać. Inni go bronili mówiąc, że pewni byli, iż wiary dotrzyma i swoją ręką gotów ubić pana, gdyby chciał z niemcami trzymać i ich wiarą.
Dość długo trwała rozmowa coraz gwarniejsza, przerywana cichemi szeptami, aż pieśń jakąś starą zawodzić poczęto.
Przerwała ona radę i spory.
Włast już dłużéj słuchać nie mógł i nie chciał, dosyć mu było tego co pochwycił, nazad więc zszedł do konia, którego znalazł z zaplątanemi cuglami u drzewa, siadł nań i na los już puścił się, nie kierując wcale. Noc była nadeszła, gwiaździsta, pogodna ale ciemna, koń instynktem szukając drogi łatwiejszéj, wyprowadził go na łąkę. Zrozpaczywszy by na noc mógł się dostać do grodu, chciał na niéj obozować do dnia Włast, gdy cień idącego człowieka dostrzegł nieopodal się przesuwający. Ozwał się doń nawołując. Człek stanął. Zbliżywszy się ujrzał zbłąkany starca o kiju, znać jednego z tych, którzy na wzgórzu byli na radzie, powracającego do chaty. Zawołał nań o drogę do grodu pytając.
Przypatrzywszy mu się bacznie, stary wskazał ręką kierunek, dodając.
— I ja tam idę. Z boru prędko wydostaniemy się, a za borem widać gród, traficie doń sami.
Na zapytanie, zkądby jechał, odparł Włast, że z Krasnéjgóry, nie znając drogi się zbłąkał, a do grodu mu było pilno.
— A wyście tu obcy? — spytał stary idąc powoli koło konia.
— Obcy nie jestem — rzekł Włast — alem tu nie bywał dawno.
— Wojowaliście?
— Nie — począł spytany — w niewoli byłem u niemców.
— Psie syny — mruknął stary — wszystkich nas oni pobiorą i wprzęgną do pługa... pobrali już braci naszych nad Łabą, nad Odrą, poburzyli kontyny, powycinali gaje... Zdradzili nas knezie nasze i sami do nich poprzystawali... starszyzna nas sprzedała... ale przyjdzie czas i na starszyznę i na nich... Dosyć my się łez napili, drudzy krew pić będą musieli...
Umilkł chwilę stary, ale idąc mruczał jakby przeklinał, a że Włast mu nie wtórował i nie odzywał się, umilkł wkrótce.
Z tych słów i z tego co podsłuchał na wzgórzu, mógł się przekonać Włast, jakie było usposobienie między Polany.
Z lasu wyjechawszy, już widać było zdala rozrzucone światła i ogniska nad Cybiną.
— Jedź — odezwał się stary — wam pilno... ja pójdę pieszo powoli... ze starym się wlec młodemu nudno...
I spuściwszy głowę na piersi, pokazał mu ścieżkę wiodącą do grodu. Włast konia popędził i wprędce stanął u okopów, gdzie straż przy ogniskach leżała.
Nie wstrzymał go nikt, wjechał więc do uśpionego zamku i zabrawszy sakwy swoje, postawiwszy konia, pospieszył do O. Gabriela.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.