<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Lubonie | |
Podtytuł | Powieść z X wieku | |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie | |
Data wyd. | 1876 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
BRONISŁAWOWI ZALESKIEMU
Przypomnisz sobie może, kochany Bronisławie, rozmowę naszą o powieściach historycznych, któremi w roku przeszłym, będąc w myślach zajęty, spowiadałem ci się z trwogi i zapału, jaki one we mnie obudzały. Naówczas był to pomysł tylko jeszcze, który teraz, jak umiałem i mogę, przyprowadzam do skutku. Byłeś jednym z pierwszych, z którymi, przejęty cały zadaniem tém, mówiłem; myśl sama zdała ci się i dobrą i ponętną, przyjmijże jeden z pierwszych jéj owoców. Czasy, które się tu malują, szare okrywają mroki, wrócić im cokolwiek życia, starać się je, z niemnogich skazówek i pomników odgadnąć, zaprawdę, trudném było. Nie pochlebiam sobie, abym to dokonał tak jak to należało, alem uczynił pobożném ku przeszłości sercem, jakem zdołał i umiał. Przyjm maluczką ofiarę, chętliwie i pobłażająco.
J. I. Kraszewski.
D. 29 marca 1876.
Drezno.
Wieczór był skwarnego dnia letniego, słońce zachodzić miało za lasy. Co żyło, ukryte w cieniach i zaroślach, czekało by powiał wiatr wieczorny, spadła rosa ożywcza i palące promienie dopiekać przestały. Milczało wszystko... stada w zaroślach się chroniły, ludzie po lasach, rzadko ptak przeleciał w powietrzu, które ziało ogniem. Noc miała przynieść ochłodę i wypoczynek po dniu, który zwarzył rośliny i wyssał z ziemi ostatki wilgoci po niedawnéj pozostałe burzy. Tego dnia pod wieczór nawet nie zmniejszył się upał i na niebie chmurki żadnéj widać nie było. Wypogodzone, rozpalone, bezbarwne, zwiastować się zdawało posuchę, bo tarcza słoneczna po nad lasami okryła się barwą krwi, i purpurowa, bezpromienna, dziwna i straszna, zwolna kłoniła się ku czarnemu pasowi puszcz dalekich.
W powietrzu unosiły się słupy muszek, podnoszące wysoko, wirujące obrotami jakiemiś samowolnemi, jakby je powiew jaki, którego czuć nie było, to w górę, to na bok odnosił, to przyciskał ku ziemi.
Chmurą leciały tak muszki skrzydlate, po nad łąki i pola, zdając się bawić i swawolić w rozpalonych ziemi wyziewach.
Na polach cicho było i pusto.
Wyschłe rzeczułki ciekły skryte głęboko, uciekając daleko od spieki, co je wypijała... Czasem w dali powiew, który nie dochodził tu i czuć się nie dawał, na piaszczystych rozłogach chwytał kurzu tumany i do góry je gdzieś unosił.
Na Krasnéjgórze nad Wartą, we dworze Luboniów, tak pusto było jak wszędzie dnia tego, ludzie się od spieki gdzieś pochowali. I obyczajem starym wszystko stało otworem... dom, zagroda, wrota, nie strzegł nikt ich, bo się nikogo nie lękano.
Dwór stary wznosił się na pagórku nad rzeką, lasem wysokim otoczony z jednéj strony, z drugiéj do pola i łąk przytykający.
Jak wszystkie naówczas była to budowa drewniana, ale rozległa i krzepko z bierwion ogromnych wzniesiona. Wysoki dach z dymnikami okopcony i czarny panował nad nią. Dokoła opasywało ją podsienie na słupach rzezanych. Podwórze było rozległe i czyste, budynki wkoło proste ale nowe i schludne. Z rozmiarów dworu wnosić było można o wielkiéj zamożności rodu, co tu zamieszkiwał; ze stajen i szop o trzodach i gospodarstwie; z ładu około domu, o pilności pana.
Już czas był, ażeby i ludzie i bydło pod dach wracało, choć upał się nie zmniejszał, słońce przynajmniéj straciło siłę, patrzało groźno krwawém okiem, ale nie piekło. Koło dworu panował jeszcze spokój i cisza.
Od strony lasu w cieniu leżały psy stróże, na chłodniejszéj ziemi powyciągane i jak martwe. Dwór stał otworem... drzwi i okna z poodsuwanemi okiennicami wpuszczały powietrze, lecz ono ziało jeszcze gorącem.
Ognisko w świetlicy było wygasłe i zarzucone popiołem, komory na rozcież poodmykane... nikogo nigdzie, żywéj duszy... W podwórku kilka kur chodziło dziubiąc porozsypywane ziarna.
Wszystkie izby domostwa przejść tak było można, nie znalazłszy nikogo. Na tyle tylko od lasu, na ogromnym kamieniu, który leżał pod strzechą, siedziała bardzo stara niewiasta, zgarbiona wiekiem, z włosy siwemi, które z pod chust się wysuwały, siedziała i jakby na pół drzemiąc przędła.
Twarz jéj opaloną, z pomarszczoną i posieczoną skórą, żółtą, pargaminową, mech starości pokrywał na policzkach i brodzie, oczu głęboko zapadłych dostrzedz prawie nie było można, z pod nawisłych powiek i brwi zarosłych bujno. Trzymała kądziel, ciągnęła nić bezmyślnie, zwolna i zatopiona w dumach jakichś, przędła nie przestając. Niekiedy palce przykładała do ust, aby je zwilżyć i nić ciągnęła znowu, cienką, równą, gładką, choć bezsilne palce opierać się pracy zdawały.
Czasem wśród tego snucia zatrzymała się nagle, jakby jéj sił nie stało, potém przypomniawszy sobie kądziel, z pośpiechem znowu do niéj powracała. Ubogo ubrana była starucha, nie mając na sobie nic oprócz płótna, a na nogach lipowych kurpi nowych, które je opasywały. Zapaska wełniana była ciemnéj barwy, na szyi nawet żadnego sznurka i ozdoby widać nie było. Niewiasta długie już lata na świecie przeżyć musiała, jednak trzymała się jeszcze i nasłuchiwanie najmniejszego szelestu przekonywało, że ucho miała czułe.
Wśród ciszy psy, co nieopodal od staruszki leżały, popodnosiły głowy i jeden z nich rozpatrując się, niespokojnie zamruczał, jakby drugim dawał hasło. Wnet i reszta pozrywała się na nogi, wietrzyć poczęły, lecz stały niepewne... nic słychać i nic widać nie było. Pokładły się znowu, ale głowy podniesione czyhały na szelest najmniejszy. Stara téż od kądzieli na swych towarzyszów oczy zwróciła, jakby ich pytała o niepokoju przyczynę. Ten, który pierwszy zamruczał, odzywał się jeszcze kiedyniekiedy, ale nie bardzo znać pewien siebie.
I długo tak nic słychać nie było.
Słońce czerwone stoczyło się za lasy, a wnet i mrok szybko nadchodzić zaczął. Na północnéj niebios stronie blada pokazała się pierwsza gwiazda, ku zachodowi jak złoty sierp stał wązki księżyc na młodziku.
W dali coś tętnieć się zdawało...
Staruszka wstała, zabrała kądziel i ruszyła się powoli ku dworowi, a idąc, obyczajem starych, mruczała coś sama do siebie. Tuż i życie budzić się z zachodem zaczęło.
W powietrzu przelatywały dźwięki, bydło i owce biegły z pola. Klaskały pastuchów batogi, ryczały krowy i rżały konie, coraz bliżéj słychać je było. Starucha stanąwszy u płota wypatrywała je w dali i potrząsała głową, jakby panią była i gniewała się na niedbałe sługi.
W tém śmiechy i śpiewy tuż blisko doszły ucha staruszki i lice się jéj poruszyło, głowa podniosła, oczy skierowały ku dworowi. Głosy to były niewieście, wesołe, młode... Uśmiechnęły się téż mimowoli usta staréj prządki i niespokojnie rozglądać zaczęła, wypatrując nadchodzących. Psy, które leżały spokojnie, skowycząc i podskakując się zerwały, jakby i ich uradowały te ludzkie głosy, po długiéj ciszy. A w tém z lasu ukazała się cała gromadka dziewcząt w bieli.
Przodem szła najpiękniejsza, wysokiego wzrostu, smukła, ze śmiejącemi się oczyma, z ciemnym włosem w kosy zaplecionym, z podniesioną raźnie główką, na któréj, oprócz rucianego wianuszka, niosła całą wiązankę świeżych leśnych kwiatów, aż na ramiona spadających. W białéj koszuli i zapaskach, ze sznurami bursztynów i krasnych kamyków na szyi, przepasana czerwonym pasem, którego końce u boku spadały, szła tak jak leśna panna, królując widocznie tym co za nią biegły i w oczy jéj patrzały.
Przed sobą w spódniczce podwiniętéj miała pełno uzbieranych ziół i różnéj leśnéj zdobyczy. Dziewczęta téż idące za nią niosły kobiałki na plecach, koszyki w rękach, postrojone były w kwiaty jak ona, a lica im się wszystkim młodością śmiały i weselem.
Szły ku dworowi i śpiewały, ostatnia zwrotka piosenki skończyła się śmiechem, bo téż i psy łasząc się ku dziewczętom przypadły.
Z drugiéj strony becząca i wrzawliwie odzywająca się cisnęła do wrót trzoda. Cisza przed chwilą wielka zmieniła się w gwar życia pełny. Starucha patrzyła na dziewczynę z uśmiechem, a ta ku niéj dążyła potrząsając uwieńczoną główką.
— O! udałoż się w lesie, udało — zawołała — całyśmy dzień prześpiewały w chłodzie, za grzybami chodząc i jagodami. Wszystkiego pełno... choć garściami garnąć... posucha w cieniu nic nie zwarzyła... Ptaszki nam śpiewały, a my im... i dzionek, babusiu, zszedł jak błyskawica...
— A jam tu go ledwie do końca doprzędła — rzekła złamanym z zaschłego gardła głosem stara.
— A ojciec?.. — zapytało dziewczę — nie ma ojca?
— Ojciec do knezia jechać musiał... ale na noc powróci z Poznania... Niewielka to droga, a nocować tam nie ma po co... tylko go nie widać!..
Gdy tak gwarzyły i mówiąc się zwracały do dworu, dziewczęta z kobiałkami wyprzedzać ją zaczęły i śmiejąc się a swawoląc, do drzwi pędzić. Z drugiéj strony od podwórza szli przeciw nim zaglądając parobcy, którzy z pola powracali, lecz zoczywszy ich całe to dziewcząt stadko, pobiegło się ukryć po komorach i głosy tylko młode słychać było. Staruchę prowadziła zwolna dziewczyna, przymilając się do niéj, a ta ją po twarzy ręką zmarszczoną gładziła.
U studni pośrodku podwórka ruch był wielki i wiadrom nie dawano spoczynku, czerpiąc chłodną wodę czystą, napawając się nią z rozkoszą.
Bydło tymczasem samo szło do swoich szop otwartych na spoczynek, a pastuszki i parobcy około koryta stojąc głośno śmieli się tak, jak to zwykło się wesoło rozkoszować, gdy pana w domu nie ma.
Ale na drodze tentent się dał słyszeć i wielka ta wrzawa zaraz przycichła, psy biegły ku wrotom. Zdala na polu widać było jadący do dworu orszak cały, dosyć pokaźny, konnych i zbrojnych ludzi. Przodem na dobrym koniu jechał dorodny niemłody już mężczyzna pięknéj postawy wojackiéj, z ręką w bok, w krótkim płaszczu, a raczéj sukni, zdjętéj z rękawów dla gorąca i tylko na ramiona rzuconéj. Miecz miał u pasa, nóż w pochwie za pasem, a u siedzenia na koniu młot wisiał nabijany gwoźdźmi żółtemi i wyrabiany misternie, w skórzanéj objęty pochewce. Za nim kilku młodych jednako odzianych i zbrojnych dobrze jechało. Wyglądali wszyscy jakby z boju albo na bój się wybrali.
Poznać było łatwo, że do domu dążyli i obcymi tu nie byli, konie ich rżały niespokojnie, i oni oczy zwracali ku dworowi. Twarz jednak tego, co przodem jechał, nie rozjaśniła się na widok jego, poważny jechał i zamyślony.
Parobcy z pola przybyli postrzegłszy zbliżających się, podbiegli ku wrotom na ich przyjęcie. We drzwiach pod słupkami stało piękne dziewczę, tak jak z lasu przybyło, uśmiechając się, a starucha rękę położywszy na jéj ramieniu, drugą trzymając jeszcze swą kądziel, nie ruszyła się od jéj boku.
Zdala już przybywający witał swe niewiasty, a one jego. Matka to była i córka, bo żony nie miał dawno.
Zsiadł tedy u progu gospodarz, konia zdając na parobka i pozdrowiwszy matkę, pogłaskawszy córkę, jak stał do świetlicy poszedł. I one ciągnęły za nim. A gdy na ławie za stołem siadł, kołpak zdejmując i czoło ocierając, stara z komory kubełek pełny napoju wyniosła.
— Pij synu — rzekła — na upał to jedyne... kwas brzozowy najlepiéj gasi pragnienie... Słońce nas téż, jakby się gniewało, piekło cały dzień bez litości.
I patrzały mu w oczy stara i młoda jakby myśli jego zgadywać chciały. Siedział posępny. Badać go nie śmiała matka, dziewczę było odważniejsze.
— Coś bo niewesoło od knezia Mieszka wracacie! — odezwała się — czyżby się co złego niosło?
— Co tam ma być! — rzekł Luboń — nie ma nic... Mieszek wojny patrzy i tęskni, gdy jéj nie ma... Doma mu nudno...
Westchnął i popatrzył na córkę, która niewiedzieć dlaczego pod tém wejrzeniem ojcowskiém spłonęła. Zaciężył jéj wianek leśny, zdjęła go ze skroni i poszła z nim do komory. Dopiero po odejściu jéj starucha się do syna zbliżyła i w oczy mu badająco spojrzała.
— Licho nadało — zamruczał pocichu — zawsze mu się nasza dziewka śni... ma żon sześć, a bez siódméj ani żyć... niechże jéj szuka kędy chce, bo ja mojéj nie dam... to darmo...
Pięścią o stół uderzył. Starucha w ręce plasnęła.
— Jeszczeby téż! — zawołała — jedyne oko w głowie, kneziowi dać na zabawkę... A co jéj po tém... Tam szczęścia nie zazna, gdzie ich tyle... Dziewczynę co rychléj trzeba komu dać, aby mu ta chętka odpadła...
— Tak — dodał Luboń — matko droga... Gdyby ich u mnie dwie albo trzy było, i synów ze dwu dodatku, łatwoby dziewczynę zaswatać, ale ona u mnie córką i synem, a kto ją weźmie, ten mi dzieckiem być musi i następcą... Luboń ojcowizny nie spuści lada komu...
Głową potrząsł.
— Oj syna; syna mi żal! — westchnął.
— Serca sobie nie psuj — odezwała się baba łzę ocierając rękawem — opłakaliśmy go... i pogrzebli...
— A! gdybym go ja martwego widział i na stosie — mówił Luboń — nietyleby mnie serce bolało, jak myśleć, że on tam gdzieś niewolnikiem się obcym wysługuje z głową postrzyżoną... że niemcowi wodę nosi i drwa rąbie...
Zamilkli oboje; obojgu łzy się potoczyły, a słów nie stało.
— Nieszczęsna to godzina i dzień, kiedym ja go, dziecinę słabą, na nalegania i prośby z sobą na wyprawę wziął. Chciało mu się wojennéj sprawy próbować zawczasu... Gdybyż padł od strzały... ale mi go z przed oczów niemcy chwycili... Jeszcze słyszę jego wołanie, jeszcze widzę go ręce wyciągającego ku mnie... a jam ranny, odcinając się sam trzem, w pomoc mu nie mógł pospieszyć... i znikł mi z oczów... na zawsze...
Ręką uderzył po stole i sparł się na niéj Luboń, a stara go po głowie głaskać poczęła płacząc.
Nie pierwszy to raz, ale setny może tak opłakiwali dziecko stracone, choć lat upłynęło wiele, jak o niém słychu nie było. W sercu ojca gniew i pragnienie zemsty rosły i gromadziły się z latami, a ile razy kneź Mieszko ciągnął na niemców, prosił mu się Luboń, aby téj krwi się napić, która mu jego krew zabrała.
Słał on za Odrę i Elbę do niemców z okupem, szukając jedynaka, a no już wszelka nadzieja była stracona, bo o dziecku wieści najmniejszéj nie dostał, a lat kilkanaście od tego czasu upłynęło.
W milczeniu odstąpiła stara od syna, bo czas było myśleć, by sposobić wieczerzę, i choć dziewczęta już ją pewnie musiały nagotować, spojrzeć chciała stara gospodyni, co się tam działo. Luboń został tak sam z żalem swoim, na ręku podparty.
W tém psy u wrót ujadać zaczęły, i jeden z pachołków wszedł na próg.
— Co tam z psami? — zapytał pan.
— Podróżny o gościnę prosząc u wrót na koniu stoi... — rzekł pachołek.
— Co za jeden?
— Nieznajomy człek...
— A z wielu końmi?
— Sam jedzie.
— Zkądże się opowiada?
— Z nad czeskiéj granicy.
— Prowadźcież go — odezwał się Luboń wstając — nie juści go od wrót odeślemy...
I pochyliwszy się w okno otwarte, spojrzał. Podróżny niepozornie odziany, ze zmęczonego drogą konia zsiadał właśnie. Człek był młody, twarzy bladéj, jakby przelękły i nieśmiały, broni przy nim żadnéj widać nie było. Z odzieży trudno osądzić przyszło człowieka, bo się niczém nie odznaczał. Ciemną suknią był okryty, takiego kroju jak ją po niektórych ziemiach noszono, włos miał przystrzyżony krótko, czapkę lekką bez pióra.
Wyglądał ubogo, lecz wpatrzywszy się mu w lice, widać na niém było, że pod niém dusza mieszkała nieleniwa. Oczy patrzały mu rozumnie, młode czoło świeciło jakiemiś myślami, a gdy do progu szedł, powagę miał jakąś i bezpieczeństwo dziwne, choć obcym tu był i nie wiedział, jak go przyjmą. I trwoga i wesele jakieś, i pomięszanie razem na twarzy się malowały.
Na próg wszedłszy, ujrzawszy naprzeciw siebie stojącego Lubonia, jakby mowy zapomniał.
— Szczęście i błogosławieństwo progom waszym, panie mój — odezwał się — podróżny jestem... do knezia jadę... tak... do Poznania — w tę stronę, noc mię zaskoczyła... o gościnę proszę.
Mówił jąkając się i nieśmiało, a wciąż na starego spoglądał.
Luboń téż wpatrywał się w niego bystro, sam niewiedząc z kim miał do czynienia, bo do wojaka przybyły podobien nie był — i mowę miał choć swojską, ale skażoną.
— Przyjmuję was z ochotą — odparł stary — siadajcie i odpoczywajcie. Wskazał na ławę, ale młody gość stał w progu i nierychło dopiero, pod oknem, zdala skromne zają[1] miejsce...
— Zkądżeście? i co was tu prowadzi — zapytał gospodarz — chleb podając do rozłamania na znak przyjęcia.
— Z daleka jestem, ojcze, — głosem cichym począł zwolna ciekawie się rozglądając podróżny — z daleka... z za gór, z za rzek wielu, bom wędrował dużo... Choć mi się język zepsuł, tutejszy jestem...
— Tutejszy? — podchwycił Luboń — zkąd?
Podróżny popatrzał się nań i zawahał się z odpowiedzią...
— Od Poznania jestem — wyjąkał głosem prawie drżącym — alem tu kilkanaście lat nie bywał...
I urwał.
Te słowa dziwnie jakoś w uszach zabrzmiały Luboniowi; siedział na ławie zdala, usłyszawszy je, powstał, i zbliżył się ku gościowi, wpatrując w niego pilnie. Przybylec siedział w cieniu, okienniczka była na pół zasunięta, Luboń ją otworzył, ale światła nie weszło wiele, bo na dworze mrok się robił. Klasnął w ręce o łuczywo na ludzi.
— Cóż to się z wami działo, żeście tu nie bywali tak długo, po obcych się włócząc ziemiach? — zapytał...
— Długoby to mówić było — wahając się jakoś począł gość. — Małém dzieckiem na wojnie, porwali mnie niemcy od ojca...
Ledwie słów tych dokończył, gdy gospodarz skoczył oburącz go porywając za ramiona, i głosem, który dwór cały przeraził jak piorunem — krzyknął.
— Włast! tyś Włast!
Gość padł na kolana, za nogi go obejmował, i płakał...
Gdy dziewczyna weszła z łuczywem i postrzegła to, przestraszona rzuciła ogień i wybiegła, choć sama nie wiedziała co ją przeraziło.
W téjże chwili na krzyk Lubonia nadbiegła stara matka i córka... obie drżące i o Lubonia strwożone. Ujrzawszy nieznajomego, który jeszcze klęcząc nogi jego ściskał, a on głowę jego obejmował, okrywając pocałunkami — osłupiały.
— Włast! — zawołała stara.
I podbiegły ku niemu.
Jakże tu opisać to powitanie nieznanego po latach dwunastu... i tę radość osieroconego ogniska, u którego nagle zjawiło się dziecię stracone i opłakane od dawna.
Luboń stary szalał prawie... staruszka drżała, a siostra nieśmiało temu młodemu mężczyźnie, który miał być jéj bratem, przypatrywała się zdala z ciekawością.
Sadzono go więc na ławie, a trzeba było napoić go i orzeźwić, bo i jemu wzruszenie siły odebrało.
Słaby téż i blady był, jakby znękany długą niewolą — a tu się pytania sypały, co się z nim działo, i jak przebył te lata. Ojciec nastawał szczególniéj — a odpowiedzi syna ciemne jakieś były, niewyraźne i poplątane. I nierychło, jakby uspokoiwszy się i myśli zebrawszy, rozpowiadać począł o sobie, jako w niewolę od ojca wzięty, przez niemca zrazu do najtwardszych był posług zażywany, jak późniéj go słabym uznawszy, dano nierycerskiemu panu jakiemuś za pacholę...
Z tym nowym panem dostał się Włast, któremu jak mówił, imię zmieniono na Matję — na dwór niemieckiego cesarza... potém do innych ludzi, którzy tylko Bogu służyli... a ci go nowych rzeczy nauczali, i z sobą zabrali do innéj ziemi, na południe, kędy zimy nie było nigdy, i gdzie stał największy gród panujących wszystkim krajom na zachodzie. Tam na usługach różnych, i w spokoju bezorężne życie prowadził... i nie mówił by mu ono bardzo ciężyło, tylko za domem i rodziną tęsknił zawsze.
Opowiadał Włast ojcu i swoim co się cisnęli, aby go widzieć, z obawą jakąś, wiele rzeczy połykając, o których znać wspominać im nie chciał, bo ojcu brwi słuchając się marszczyły. I nie mógł z niego dobadać o wiele więcéj nad to, że wojaczki cale zapomniał, obyczaju domowego zabył, języka się prawie oduczył, i że swoim stał się niemal obcym.
Smutno opowiadał to Włast, a smutniéj jeszcze ojcu słuchać było, który, choć się cieszył z odzyskania syna — widział, iż z niego będzie musiał nowego uczynić człowieka, aby do siebie przystać mogli.
Gdy niejasne to, tęskne opowiadanie się skończyło, a wszyscy milczeli — Luboń zchwycił go za głowę raz jeszcze i ucałowawszy — rzekł:
— Dosyć, że cię mam — resztę sobie przypomnisz, gdy pobędziesz z nami. Zasmakujesz w orężu i w dawném życiu, a ja cię od boku mojego nie puszczę już więcéj. I krew się w tobie odezwać musi.
Włast nie mówił nic, głowę z pokorą skłonił i zmilczał. A tu się sypały pytania, jak na tamtym świecie innym ludzie, miasta, wsie, wojna i pokój, i potęgi obce wyglądały.
Włast po troszę opisywał, skąpy był jednak w odpowiedziach, jakby go co za język trzymało, i łatwo dostrzedz było, że mu tam trochę serca zostało u ludzi, do których był nawykł, bo na obyczaj ich, wiarę i na życie z niemi nie narzekał, a wiele rzeczy chwalił, które tu były w ohydzie. Potęgę zaś cesarzów i kneziów tamtejszych malował wielką i straszną.
Luboniowi słuchać było nie miło i tęskno, ale ust synowi zamknąć nie chciał. Wieczór tak zszedł przy łuczywach, wesoło wprawdzie i dla Lubonia szczęśliwie, przecież nie tak, jakby był pragnął bo syna znajdował z obcych rąk wróconego, niemal sobie obcym, i co chwila ojciec i on się nie rozumieli. Naówczas Włast z pokorą mówić przestawał i powodował się staremu cierpliwie.
Późną już nocą starucha przyszła oznajmić, że dla wnuka gotowe było na sianie w szopie posłanie, gdzie go Jarmierz, starszy przy Luboniu nad jego seciną, miał zaprowadzić... Rozstali się więc jeszcze raz uścisnąwszy, i siostra przeprowadziła brata do proga.
Luboń został naówczas sam, ale stanąwszy u pościeli, zadumał się nie mogąc o śnie pomyśleć.
Radość w nim z jakimś strachem walczyła... łzy niemęzkie czuł na powiekach. Włast to był, jedyne dziecko, a nie ten i nie taki, jakim on by go mieć chciał. Cieszył się tém, że życie zamarłemu powróci, wolał takiego mieć, niż żadnego, a wojak stary gryzł się razem, w synu wojennego nie widząc ducha.
Żołnierzem naówczas był ziemianin każdy, a kto nim być nie umiał, ten niemal mężem i człowiekiem być przestawał. Więc klął w duchu tych ludzi co mu na wzgardę dziecię bezsilne jakieś i kalekę oddali...
Więcéj męztwa i ochoty bojowéj było niemal w pięknéj dziewczynie co się jego siostrą zwała.
Nie spał Luboń całą noc, a gdy świtać zaczęło, zmęczony na rosę wyszedł i powietrze, aby się orzeźwić.
Jarmierz, który z obowiązku o brzasku był na nogach, drogę mu zaszedł. Był to jego ulubieniec, którego jak syna kochał. Spotkali się u wrót, stary mu na ramieniu rękę położył.
— Cóż Włast?
— Jarmierz zmilczał. — Prawda — rzekł stary tęskno — niemcy z niego babę zrobili — na moje dziecko nie wygląda.
Wojak jeszcze nie odpowiedział.
— Cóż robił wczora? — mówiliście z nim?
— Mało — odparł Jarmierz — uściskał mnie jeno, a sam zaraz na posłanie poszedł... Choć szopa ciemna, przypatrywałem się ciekawie co pocznie. Niewiem, czarnoksięztwa chyba jakieś wyprawiał. Widziałem go, że pokląkł przy pościeli, złożył ręce i niemi dotykał czoła i ramion, w piersi się bił, głową o ziemię uderzał, aż mnie ogarnął strach. I szeptał sam do siebie dziwnie, jakby jęczał i płakał, skarżył się i prosił.
Trwało to długo... długo. W końcu znowu ręką począł czoła i ramion dotykać... i dopiero się udał na spoczynek.
Jarmierz opowiadał cicho i z obawą. Luboń słuchał zadumany, ale nie rzekł nic — potém dotknął ramienia swojego sotnika i szepnął mu. Milcz o tém... Zabobony są niemieckie... ale my mu to z głowy wybijemy. Niech o tém nie wie nikt — prócz nas dwu w domu — rozumiesz.
Skłonił się Jarmierz.
— Stanie się po woli waszéj — odpowiedział — ale — źle jest.
— Źle — rzekł Luboń — przecie ja wolę o tém nie wiedzieć — tak mi łatwiéj i lepiéj będzie. Dać mu trzeba spocząć, niewolę niemiecką wydychać, do obyczaju swojego powrócić. Wy mu towarzyszcie...
Śmiechem i weselem duszę mu rozgrzejcie... młody jest, prowadźcie go gdzie się młodzież zabawia. Oręż mu trzeba przysposobić, konia i zabawę wojenną... ja téż nie zaśpię, ale ze starym trudniéj się młody znijdzie, łacniéj z wami.
— Jarmierz — ja tobie ufam.
Skłonił się sotnik, ale westchnął, znać nie bardzo sobie ufał... Luboń podwórko przeszedł raz i drugi... Pod słupami stała matka jego, którą téż sen nie brał, stała zapatrzona gdzieś nie widząc nic i smutna.
Gdy Luboń zbliżył się do niéj, pochyliła mu się do ucha.
— Nie nasz on — rzekła ponuro — nie nasz. Wiem co jemu jest, wiem... na swoją wiarę go nawrócili niemcy, z oczów mu to patrzy...
Luboń sobie uszy zatknął rękami.
— Słyszeć nie chcę — wiedzieć nie chcę...
I nogą uderzył o ziemię...
— Nie! nie! nie — zawołał — brwi marszcząc...
Staruszka rękami powiała w powietrzu, spuściła głowę na piersi, założyła dłonie i sparłszy się o ścianę nie mówiąc słowa, nie dając znaku życia, została tak martwą jak słup... i nieruchomą.
Radość i smutek razem przybyły ze Włastem do domu — cieszył się nim ojciec i niecierpliwił prawie zniewieściałym go znajdując, on nie śmiał się odezwać otwarcie, bo słowo jego sprzeczało się z myślami całéj rodziny. Wszystkiego swojego między obcemi zapomniał.
Z serca odzywały się odżywione wspomnienia chwilami, rumieniło lice, i wnet jakaś obawa, wylanie się z uczuciem i poddanie mu wstrzymywała...
Luboń chodził niespokojny, stara babka podparta na dłoni mruczała, siostra nie śmiała przystąpić do brata, jakąś od niego odtrącana obawą.
Chrześciańska wiara już naówczas nie była obcą nad Wartą, wcisnęła się do wielu rodzin, z cichemi apostołami co ją przynieśli, wielu było pochrzczonych i wyznających potajemnie Chrystusa, ale kryć się z tém musieli, gdyż tłum i lud zamieszkały po lasach i w głębinach kraju staréj wiary uparcie się trzymał.
Podejrzliwie patrzano na ochrzczonych i tych, co się od świąt i obchodów bałwochwalskich wyłączali.
Neofitów téż wielu, choć ukryte krzyżyki nosili pod koszulami na piersiach, z obawy prześladowania, szli razem z innemi do ofiar na uroczyska, do świątyń i odbywali obrzędy zwykłe, mięszając z sobą dwie wiary, i zapominając z kolei to jednéj, to drugiéj. Duchowieństwa nie było stałego, coby w wierze utwierdzać mogło, przychodzili kapłani z Morawii, z Czech, z nad Łaby, apostołując pocichu i obawiając się osiedlić tu stale.
Na dworze Mieszka panował obyczaj pogański, a obok kneziowskiego grodu, stała tuż świątynia... i w niéj stanice z postaciami bogów opiekunów. Nie jeden raz tam zaszła i wieść i apostołowanie nowéj wiary, Mieszko słuchał sam nasam ciekawie opowiadań o potędze kneziów i panów co się ochrzcili — ale czy się lękał, czy wzdragał surowości obyczaju chrześciańskiego — do nawrócenia jeszcze nie okazywał ochoty.
Ci co się byli ochrzcili, uchodzili za zdrajców i niemieckich przyjaciół, a lud niedowierzając im, stronił od nich i czyhał tylko na zręczność pozbycia się jak wrogów. Niebezpieczném było przyznać się do chrześciaństwa, i głośno mówić o niém, bo krzyż w pojęciach tłumu jednoczył się razem z niemieckiém panowaniem. Wszędzie téż gdzie on wprowadzony został, dawna swoboda pogańska ustępowała miejsca surowéj karności i władzy kneziowskiéj jedynéj.
Duchowieństwo przybywające z zachodu niosło także ideę posłuszeństwa, i władzy wyższéj... Nawykli do rządzenia sami sobą władycy i żupanowie, opierali się téj surowości, nowego prawa i znać go nie chcieli. Wszystka starszyzna wiejska i ci co razem w ręku mieli patryarchalną władzę i kapłańską, z rąk jéj wypuścić wzdragali się...
Nie tyle starych Bogów żałowano, co dawnego obyczaju...
Dziwne też pojęcie[2] o surowości bezlitosnéj wiary Chrystusa krążyły, które téż od niéj odstręczały.
Zachowywanie postów, ściślejsze pilnowanie jednożeństwa — nadewszystko zaś ślepe posłuszeństwo starszyznie duchownéj — napełniały trwogą.
Wreszcie stara wiara z krwią oddawna w żyłach narodu płynęła, odzywała się we wszystkich najmniejszych życia czynnościach — wyrzec się jéj zdawało się tak srogiém, jak zaprzeć własnego żywota. Nieprzyjaciele wyznawali tę wiarę — przyjęcie jéj było pobrataniem z niemi, poddaniem się ich panowaniu.
Wiedziano w słowiańszczyźnie, że wszyscy kneziowie i królowie pod jednym cesarzem zostawali, a wszyscy duchowni ich, pod najstarszym kapłanem, siedzącym gdzieś daleko na stolicy, z któréj rozkazywał światu. Do prawdziwych kłamliwe mięszały się wieści straszne, ciemnemu ludowi trudno było światło rzucić nowe, bo na nie gniewne zamykał powieki.
Z pewnych cech wiedziano już, jak chrześcian poznawać, krzyża znak, post, — zdradzały neofitów.
Stara Dobrogniewa matka Lubonia, pierwszego wieczora miała przeczucie, że Włast wracał nawrócony. Brak oręża, szata uboga, mowa, bojaźliwość, pokora, zaniepokoiły ojca i babkę.
Luboń wolał nie znać tego, niewiedzieć o tém. Spodziewał się dziecko powrócić do starego zwyczaju, babka jątrzyła się, gniewała, a że w jéj pojęciach czarnoksięstwo łączyło się z religią nową i siła wielka, zarazem się obawiała wnuka.
Hoża, siostra Własta patrzała nań z ciekawością niezmierną, nie widziała jeszcze nigdy takiego młodzieńca cichego i pokornego, tak niepodobnego do tych, co ją otaczali. Czuła po niewieściemu, że to nie była niemoc, ale jakaś siła skryta i w sobie skupiona. I ona coś się domyślała — a dziwy jakie prawiono o wyznawcach Chrysta, nadzwyczajne w niéj pragnienie obudzały i ciekawość.
Wszyscy zarówno czekali niecierpliwi, aby się Włast zbudził i wyszedł do nich.
Jarmierz w komorze ojcowskiéj wybrawszy odzież nową, najlepszą i najokazalszą, czatował na przebudzenie. Lecz drogą i bezsennością, wzruszeniem samém znużony Włast spał długo, a gdy Jarmierz podpatrujący co chwila, wszedł późniéj do szopki, znalazł go na kolanach, ze złożonemi rękami, modlącego się już znowu. Włast czy go spostrzegł, czy zatopiony w modlitwie nie posłyszał, ale nie ruszył się i nie powstał, aż modlitwę dokończył, i ziemię ucałowawszy, dopiero z pogodniejszą twarzą ku niemu się obrócił.
Jarmierz, który go sobie chciał pozyskać, udał że tego rannego obrzędu nie zrozumiał znaczenia, pokłonił się wesoło i zapowiedział wskazując na odzież, którą we drzwiach trzymał gotową chłopak, że życzeniem ojca było, aby się Włast odział inaczéj.
Jarmierz był przebiegły chłop i rozumny, wojak zręczny, człek śmiały — serce miał dobre, ale życie swobodne takie, jakiego używał, najlepiéj mu przypadało do smaku i wszelka odmiana była wstrętliwą. Kochał on swojego pana Lubonia — jak ojca — któż wie, pochlebił sobie nawet może, póki dziecko cudownie odzyskane nie powróciło, że on je kiedyś zastąpi, ożeniwszy się z Hożą. Patrzał na ładne dziewczę, okiem gorącém, a staremu panu służył, krwi i potu nie żałując.
Pierwszy raz w życiu téj nocy, goryczą i kwasem zapłynęło mu serce. Wszystkie jego nadzieje w niwecz się obróciły, wszystka służba wierna marnie poszła. Syn powrócił. Patrzał nań z zazdrością jakąś i żalem Jarmierz i nieledwie się ucieszył, gdy dostrzegł, że chłopak był nieśmiały, a do serca ojcu wojakowi z trudnością mógł przypaść.
Uczucia więc jego dla przybysza, nie były bardzo życzliwe — miał doń żal, a jednak, ujmującego w sobie coś takiego miał Włast, że gdy się doń odwrócił i uśmiechnął, podając rękę na powitanie — Jarmierz uczuł, sam niewiedział, litość czy poszanowanie, a zazdrość na chwilę w nim wystygła.
— Ojciec wasz a pan mój, junoszo Właście — rzekł — pokazując na chłopaka, który odzież składał przed nim, życzy sobie, abyście suknie zmienili, aby się i pamięć nie została dawnéj biedy. Przyniosłem wam, co było najlepszego, będzie w tém lepiéj, niż w staréj podróżnéj siermiędze.
A i bez miecza, synowi pańskiemu być nie przystoi.
To mówiąc, śmiał się do niego. Włast stał patrząc w ziemię zmięszany jakoś i smutny.
— Jabo — ja... — rzekł — tak do téj sukni nawykłem.
— E! nie ma jéj co żałować — śmiejąc się ciągle wesoło, mówił Jarmierz. — Tu u nas zobaczycie obyczaj inny, swoboda zdrowa, życie wesołe. Koniam dla was nagotował jak ogień, łuk, procę i oszczepek.
Włast oczy nań podniósł bojaźliwie.
— Mój kochany Jarmierzu, ja się z tém obchodzić nie umiem! — odezwał się głosem drżącym.
— A cóżeście wy tam między niemcami robili? Nie juściż w spódnicyście chodzili, junoszo Właście. E! toć trzeba tego pozbyć. Ja was pamiętam dawniéj, bom mało co od was starszy — choć wy mnie może nie pamiętacie — wyście dzieckiem rwali się do dzidy i młota, ledwie mogąc go dźwignąć. Jakże się to stało, żeście tak odmienić się mogli?
Włast zmilkł — spojrzał na wesołego sotnika, i uśmiechnął się smutnie.
— Kiedyś to zrozumiecie — rzekł po namyśle...
— A wy tymczasem przypomnicie sobie młode czasy — zawołał Jarmierz. — Stary Luboń mi wam służyć kazał, zobaczycie, że wam dobrze usłużę. Będziemy się na koniach pędzali po lesie ze psy i oszczepami, aż się dusza rozraduje! Hej! hej! może się tam i inna zwierzyna nadarzy, białe dziewczę w wianuszku, co ze śpiewką błądzi po lesie. I bez tego, bo wyżyć trudno.
Włast ręce zacisnął, załamał, zapłonął cały i powiódł przestraszonemi oczyma.
Przed nim leżała odzież przyniesiona, patrzał na nią z trwogą.
— Czyż koniecznie mam zrzucić moje odzienie? — spytał — czyż koniecznie?
— Stary tak kazał, a on nieposłuszeństwa nie lubi — odezwał się Jarmierz z cicha — tak — tak, i miecz trzeba przypasać do boku.
Włast zamilkł, zamyślił się nieco i leniwo ściągać począł odzienie stare. Gdyby w szopce nie było tak ciemno, Jarmierz ciekawemi oczyma dojrzałby był łez na jego powiekach. Mały węzełek, który wiózł z sobą przytroczony do konia Włast, leżący teraz przy pościeli z niepokojem jakimś obejrzał — jakby się o niego zatroszczył.
— Powiedzcie mi, gdzie ja to mogę złożyć bezpiecznie? — zapytał.
— Jakto, bezpiecznie? — podchwycił Jarmierz zdziwiony. — Ja nie wiem jak tam u niemców jest, a no u nas drzwi wszystkie otworem, leży każda rzecz gdzie chce, nikt jéj nie ruszy. Jakem żyw, nie słyszałem, żeby sobie co kto przywłaszczył! Gdzie położycie rzeczy wasze, nikt ich nie będzie śmiał ruszyć.
Włast pomyślał chwilę.
— Prawda, tak i dawniéj bywało! — odezwał się — ludzie u was dobrzy.
— To wiemy, że u niemców na kłody zamykają drzwi, wrota i skrzynie. U nas tego nie było i — nie ma, dodał Jarmierz. A no — rzekł — widząc, że się Włast nie spieszy, odziewajcie się, ojciec czeka.
— Dziś — mówił daléj — dzień jeszcze przejdzie spokojnie, jutro może, a potém toć uroczyście obchodzić musiemy powrót wasz i sąsiady zaprosić i z pańskiego dworu z Poznania, pewnie starszyzna się przysunie na stare miody.
Twarz słuchając, pobladła Włastowi, wdziewał tymczasem podane suknie opieszale i jakby ze wstrętem. Były one z cienkiego sukna i bramowane, barwy jasnéj, kroju pięknego i Włast téż w nich cale się wydawał inaczéj. Jarmierz sam mu mieczyk przypasał.
— O! teraz — zawołał — toście do ludzi podobni. Na drogę, do przekradania się dobra była sukmana ladajaka, a dla syna Władyki Lubonia nie przystała.
Włast odziany był — mieli wychodzić, zakłopotał się jednak o swój węzełek znowu.
— Dajcie mi go, zaniosę Dobrogniewie do komory.
— Nie — nie, wezmę go sam — zawołał niespokojnie Włast, i z pewném poszanowaniem, ująwszy swój węzełek, wyszedł z Jarmierzem z szopki.
We drzwiach dworu pod słupkami stała Hoża w wianku, zobaczywszy idącego brata i niosącego ciężar na rękach, uśmiechnęła mu się wesoło, z ciekawością zaglądając w oczy.
— Dobry dzień! — zawołała — dziś wam lepiéj w sukni nowéj. Ale cóż niesiecie?
— A! nic — odparł Włast — ot, różne podróżne moje rzeczy, które potrzeba w czystém gdzie miejscu złożyć bezpiecznie.
Dziewczę wyciągnęło ręce białe.
— Dawaj! — zawołała.
Zawahał się nieco Włast, lecz po chwili oddał je siostrze spokojny, a Hoża znikła z niemi.
Z za drzwi Lubonia, ale jakoś zasępionego widać było. Syn mu do kolan przypadł. Popatrzał nań i lice się rozjaśniło trochę, wdzięcznie téż okiem rzucił na Jarmierza.
Weszli wszyscy do izby.
Tu stara Dobrogniewa pilnowała dziewcząt zastawiających obiad ranny na misach glinianych. Był to Piątek właśnie, ale poganie dni nie rozeznawali inaczéj, tylko je licząc po księżyca zmianach.
Gdy Włast na stół spojrzał, lice mu żywym zapłonęło rumieńcem. Wahać się zdawał czas jakiś co pocznie, stał pomięszany, a ojciec już siadłszy, ręką go do siebie i jadła wyzywał.
Pierwszą próbę miał młody chrześcianin do przebycia w domu. Był na nią i przez siebie i przez duchownych przygotowanym, ale od niego samego należało uznanie jak sobie postąpić był powinien. Po namyśle zasiadł z westchnieniem i dla niepoznaki razem z ojcem i Jarmierzem jeść zaczął, ale skromnie i zwolna.
— Gniewaliby się na mnie sąsiedzi i mieliby prawdę po sobie, żebym im nie dał znać, iż mi syn wrócił z niewoli, i jakby na nowo się narodził. Trzeba posłać po dworach z wesołą wieścią. Na ósmym dniu po nowiu niech się druhowie zjadą, aby objatę ze mną Bogom złożyli. Jarmierz pośle parobków, a wie kogo prosić.
Sotnik głową skinął.
— Na dwór ja do pana a knezia sam z nim pojadę — dodał Luboń — albo dziś lub jutro.
Włast nie śmiał nic rzec.
— Ale spocząć i orzeźwiać się trzeba junoszy — wtrącił Jarmierz.
— Do łaźni go weźmijcie — dodał Luboń — a potém się wyleży, wyśpi, i ta bladość którą na twarzy przyniósł, zejdzie z niego.
Mówili tak — stara Dobrogniewa u drzwi stojąc z założonemi rękami, milcząc, we wnuka się wpatrywała, jakby czekała, żeby go chwycić i sam na sam z nim rozmówić. Zaglądała i Hoża, do ojca i do niego się śmiejąc, bo jéj — dotąd jedynaczce wiele wolno było, jak hodowanéj ptaszynie, co siada kędy chce i szczebioce swą piosnkę niepytając.
Wnet po strawie Jarmierz na konia chciał posadzić Własta, który mu się wyprosił, ojciec jechał na łowy, bo na przyjęcie sąsiadów dzikiego mięsa było potrzeba — ale synowi pozwolił doma zostać. Włastowi więc dano wolność — a gdy się rozeszli i on na przyźbę téż powoli wysunął, poczuł za sobą idącą starą babkę.
— Włast — rzekła mu półgłosem, chodź ty za mną.
I skinęła nań wiodąc go w tę stronę domu ku kamieniowi, gdzie zwykle z kądzielą siadała w cieniu. Hoża téż chciała za niemi iść, lecz stara jéj znacząco ukazała na drzwi i dziéwczę znikło.
Kądziel wziąwszy z pod ściany, bo bez téj się nie ruszała starucha, powlokła się na swe zwykłe siedzenie. Włast stanął nieopodal. Przysposabiając len i próbując wrzeciona, stara poglądała na niego; namyślając się co mówić. Twarz miała czegoś posępną i jakby gniewną.
— Dwanaście lat — odezwała się — dwanaście lat, to strasznie długi czas — poczęła zwolna w pół do siebie, w pół do niego, jam się do reszty skurczyła i złamała — a z ciebie te niemcy krew wypili!
O! nie może być — westchnęła — aby długiéj niewoli u obcych nie zostało śladu, nie może być!
Popatrzała nań.
— Zarazić cię musieli swojemi czarami i zrobić niemca. Któż to nie wie, że ptak hodowany do leśnego niepodobny. Tak i ty. A cóż? a cóż? pewnie! Nie zapieraj się. Ja stara, mam już siwy włos, wiem wiele, przez oczy patrzę w człowieka.
Poczekawszy trochę, gdy Włast nic nie odpowiadał, ciągnęła daléj:
— Teraz to wszystko trzeba zapomnieć, a co zapomniane, odnowić — rozumiesz Włastek? — Ja ciebie na rękach nosiła? ja cię chodzić uczyłam, ja cię mówić zmusiłam, ty nasz, ty krew nasza, trzeba co tam było zapomnieć. Pokiwała głową starucha.
— Niby to my nie wiemy, co od niemców ludzie wynoszą. Swoje u nich Bogi zapominają, a my tu cudzych nie cierpiemy.
Wiesz Włast — tam na Pomorzu, przychodził jeden z nowym Bogiem do nich, to go zabili... I dobrze zrobili! Dobrze. Nasza ziemia do naszych Bogów należy, a cudzy tu nie będą panowali — nigdy! Posyłają przodem swojego Boga, aby im ziemię zawojował, a z nas niewolniki uczynił? Tak! my to wiemy.
Zamilkła trochę i nić poczęła wyciągać długą, a potém kręcić na kolanach wrzecionem, głową tylko potrząsając, czekała znać, aby Włast coś jéj odpowiedział, ale wnuk milczał. Myśli mu różne chodziły po głowie, nie wiedział od czego ma rozpoczynać.
Starą to utwierdziło w przekonaniu może, iż winowajcę przed sobą miała i znowu mrucząc zaczęła.
— Słuchaj Włast — słuchaj — ojciec na ciebie wczoraj patrząc smucił się radując, boś ty nam odmieniony powrócił. Gdyś był dzieckiem, to cię z konia zsadzić nie można było i do izby napędzić. Pamiętam sama, żeś tak ciskał oszczepem, że nim ptaki biłeś, a teraz ty to potrafisz?
— Nie — odezwał się Włast — nie babo miła, teraz oszczepu w ręku nie trzymałem dawno — lecz, wierzcie mi, nauczyłem się wielu innych rzeczy, które się u nas przydadzą.
— Mówże, czego? — spytała Dobrogniewa.
— Patrzałem jak tam około roli i ogrodów chodzą — jaki ład koło domów, jakie budowania kamienne.
Starucha ręką z wrzecionem zaczęła wywijać w powietrzu.
— My nie rolnicy, to chłopska rzecz — odezwała się, władyki syn nie potrzebuje roli patrzeć. Jemu do tego nic — na to są parobcy i bartnicy, chleba stanie. Wasza rzecz koń, dzida i oszczep.
Włast zmilczał znowu.
Dobrogniewa poczęła mruczeć coś niewyraźnie, podniosła oczy na niego, zaczerwienione, jakby krwią zaszłe i przędła. Ze starą mówić nie było można, zmilczał wnuk i widząc, że ona téż rozmowy nie rozpoczyna na nowo, byłby odszedł, gdyby niewyraźne jéj mruczenie, znowu się w głośniejsze nie zmieniło.
— Zabili tego na Pomorzu! zabili! — mówiła do siebie niby — dobrze zrobili, zdrajcą był, na niemców ich chciał nawracać, do niewoli. Włócznią mu pierś przebili. Kamieniem głowę roztrzaskali, dobrze zrobili. Ciało wilkom rzucili, dobrze uczynili! dobrze.
Oczy staréj zwróciły się ku miejscu, gdzie stał Włast nieruchomy, sądziła, że go ustraszy, ale na bladéj twarzy wnuka, nie widać było najmniejszego śladu obawy. Uśmiechał się łagodnie.
Milczeli potém oboje. Włast jeszcze się wstrzymał i po długiém wahaniu przybliżył do staruszki.
— Dziękuję wam za przestrogę — odezwał się — serce ją macierzyńskie natchnęło — ale babuś kochana, gdym tu szedł, po dobréj woli, wiedziałem co mnie czekać może i że na gody nie idę, ale na trudne życie. Tęsknota mię do was i miłość przyprowadziła i powinność. Więc jeszcze za przestrogę dziękuję.
Stara pogroziła mu palcem.
— My cię opłakali, myśmy cię kochali — ale niemca z siebie zrzuć, bo choć nasza krew, my cudzego tu nie zniesiemy nic!! Taka ja, a ja co? wiedźma stara — ale taki ojciec twój i tacy my wszyscy.
Domawiając tych słów, wrzecionem trzy razy uderzyła w ścianę, przy któréj siedziała. Na ten znak zaszeleściało coś i Hoża nadbiegła. Téj stara wskazała na Własta, jakby nakazując, aby go sobie wzięła i siostra skinąwszy nań, poprowadziła go na pierwsze podwórze.
Od wczora ledwie słów parę przemówili do siebie. Hoża była ciekawą, skorzystała więc ze swobody i na ławie z nim usiadła w przedsieni, wpatrując się w brata z zajęciem wielkiém. Włast nieśmiało patrzał na nią.
— A Włastku ty mój — poczęła zwolna się ośmielając, co tu za tobą łez się wylało i przekleństw na niemców poszło! Biedny ojciec, jak on nigdy zapomnieć nie mógł, że ranny obronić nie potrafił porwanego. A któż nawet pomyślał, że ty kiedy powrócić możesz do nas?
Chyba mnie się to jednéj czasem śniło. Ale mówże, mów, co się działo z tobą i gdzieś bywał, i jak cię oni męczyli! a mów! Wczoraj słuchałam podedrzwiami, gdy cię ojciec pytał, i małoś co mu powiedział. A przedemną możesz wszystko a wszystko.
Włast z uśmiechem dobrotliwym patrzał na nią.
— Powoli to się wszystko wypowie — począł — odrazu trudnoby się zrozumieć, Hoża moja. Było mi zrazu bardzo źle, bo mnie jak niewolnika postrzygli i do ciężkiéj pracy wzięli. A żem zręczniejszy był, choć nie bardzo silny, potémem w piecu pana palił i u stóp jego łóżka sypiał. Czasem mi tarczę i oszczep nosić dawał. A coś z rok to trwało. Aż się na zamku zrobiła wrzawa wielka, że cesarz z obcéj ziemi przyciągnie na wiosnę.
— A któż to jest? — spytała Hoża.
— Jest to pan nad wszystkiemi panami, kneziami ich i królami i nad ziemiami wszystkiemi, które on jednym odbiera, drugim daje jako chce. Na rozkazy jego stawią się wszyscy i służą mu. I mój téż zaraz ludzi zebrawszy, na święta do cesarza ciągnął, gdzie mnóstwó[3] ludu już było z dalekich ziem. Dostało mi się z nim téż jechać, do noszenia tarczy i włóczni i odziali mnie na to, a ze dworem razem ciągnęliśmy do grodu, gdzie cesarzowi mieli kłaniać się i dary przynosić wszyscy. A żem w domu sokoła czasem nosił, który był bardzo piękny i mądry, przystroiwszy mnie pan mój, wraz z sokołem cesarzowi ofiarował.
Przeszedłem tedy z niewoli mojego małego pana, w niewolę wielkiego — a raczéj w niewolę niewolników jego, ale tak chciał los mój. Tu krótko pobywszy cesarz, obdarzywszy kneziów swych i markrafów i urzędników, nazad do południowéj ziemi państwa swojego ciągnął i ja z sokołem i ze dworem.
Gdy Włast mówił tak, a Hoża sparłszy twarz na rękach z uwagą mu się przysłuchiwała — doszedłszy do tego miejsca, wstrzymał się nagle, jakby przypomniawszy przed kim mówi. Pomilczawszy dopiero i myśli zebrawszy, dodał krócéj zbywając siostrę.
— Tamem w tym kraju przebywał długo, ale mnie cesarz dał innemu panu, który nad świątynią tego kraju pewno starszym był. Więcem i u niego i przy niéj służył, zapatrując się na ich obyczaje.
A potém — dodał zrywając i spuszczając oczy — darowano mnie wolnością, bo starzec u któregom służył, dobry był i serca miłosiernego. Pozwolili mi iść kędym chciał, dawszy na drogę odzież i suknię i co było potrzeba, a polecając mnie ze dworu do dworu dla bezpieczeństwa. I tak z panami jadącemi do niemiec, to z jednym to z drugim w ich orszakach, dobiłem się aż nad Łabę, tęsknica mnie za wami wzięła i przebiłem się aż tutaj.
Umilkł Włast, a ona jeszcze słuchała.
— Jestże to inny kraj niż nasz, ten w którym byłeś tak długo? — spytała.
Włast się uśmiechnął i westchnął.
— Nie ma w nim zimy — rzekł — cały rok zieloność trwa i kwiaty tam kwitną, a jeźli czasem niebo się zachmurzy i z deszczem śnieżek popruszy, znika tak, że go chyba w powietrzu zobaczy. I dziwnie tam piękne niebo i słodkie powietrze i owoce smaczne.
— A ludzie?
— Ludzie? — powtórzył Włast — czarni i opaleni i gwałtownego serca, ale rozumni i wspaniali zarazem.
— A wsie?
— Domy i grody o jakich nam się nie śniło — rzekł Włast. — Po jakimś narodzie co tam panował, olbrzymie mury zostały, i nie ma domostw tylko kamienne a wysokie kamieniem wykładane drogi, a rzeki górą płyną w korytach ze skał kutych.
Niedowierzająco dziewczę bratu w oczy spojrzało. — Włastowi świeciły źrenice i usta się śmiały.
— A! — mówił — więcéj tam daleko cudów jest, niż moje usta wypowiedzieć mogą, a twoje serce uwierzyć. W kamiennych tych domach, skarby są zaczarowane, złoto i kamienie jasne i ze złota a kruszcu lane i rzezane postacie jak żywe.
Jakiż to język wypowie? A któż opisze tego cesarskiego dworu wielkość i potęgę i tych wojaków w żelazo pookuwanych całe zastępy, któreby mogły świat zawojować! I przepych ich sukni, ich wozów, koni i mądrość ich kapłanów.
Nagle zamilkł Włast, a Hoża milcząc, zawsze jeszcze słuchała.
— A! — zawołała po cichu — jakże się tobie bracie wydadzą teraz lasy nasze, i drewniane dwory i puste kraje. Ty będziesz śnić i tęsknić za tamtemi! A nam — gdyby nam złote obiecywano góry i nie wiem jakie niebo — ach — jabym nie mieniała kraju bez zimy na nasze smutne nocy burzliwe!!
— I jabym nie mieniał — przerwał Włast — i nie zatęsknię ani za dworem, ani za złotem — ale za jedną zatęsknię rzeczą.
Głos mu cichł zwolna i ustał.
Siostra uśmiechając się patrzała, a myślała, jaka ta jedna rzecz być mogła, za którą brat jéj miał tęsknić. Rumieniec okrył twarz, serce uderzyło — myślała w duchu.
— Wiem! ale powiedzieć nie śmiała i twarz ukryła w dłoniach.
Włast téż, jakby się domyślał czegoś, pokraśniał i zadrżał.
— Hoża moja — rzekł — za czém ja tęsknić będę, to ci kiedyś powiem nie dzisiaj, ale to wiedz, że ani za człowiekiem, ani za stworzeniem żadném, ani za bogactwem, ani za skarbem żadnym ja tęsknić nie będę, tylko za czemś, co nad wszystkich ludzi, nad skarby wszelkie, nad życie nawet jest droższém. Ale dziś, to musi dla ciebie siostro moja, tajemnicą pozostać.
Zamilkł Włast. Hoża zbladła i nie odezwała się, sparta na ręku zadumała się głęboko, któż zgadnie o czém, o kraju bez zimy, o tém co nad skarby droższe, o brata tajemnicy, o innych ludziach i światach?
Od kilku już chwil stojący nieco opodal Jarmierz, patrzał na nich okiem ciekawém i zazdrosném, jakby ich chciał podsłuchać — przy nim stały dwa konie pokryte suknem i do jazdy gotowe. Jeden z nich zarżał i Włast drgnął mimowolnie posłyszawszy głos jego. Spojrzał — Jarmierz dawał mu znaki — czas było po staremu na koń siąść i rękę do oszczepu wprawiać na nowo. Niechętnie wstał Włast — ale być musiał posłusznym.
Naznaczonego dnia na Krasnągórę zawczasu się zaczęli zjeżdżać sąsiedzi.
Na przyjęcie ich we dworze wszystko już było gotowém, lecz że się wielu spodziewano, a dwór acz obszerny, nie starczył dla tylu gości, dzień się zaś obiecywał pogodny, bo od rana białe tylko chmurki przebiegały po niebie, a wiatr chłodnawy powiewał ze wschodu; w lasku za dworem poustawiane były w cieniu drzew starych długie stoły z tarcic, ręcznikami szytemi czerwono pookrywane. Do przyjęcia gości niewiele naówczas było potrzeba, gdy wszyscy z jednéj czerpali misy i z jednego krajali sobie mięsa nożami, które każdy miał u pasa. Proste kubki do napoju służyły, a z wytoczonéj beczki nalewano do dzbanów, które po stole krążyły. Pańskie stoły tylko bogatszym kruszcem naczyń się różniły. Zamiast w kuchni, u ognisk na podwórku piekły się całe kozły, barany i dziki.
Cała służba niewieścia od rana w wielkim była ruchu, a stara Dobrogniewa, choć nie rzucała kądzieli, wlokła się często niespokojna zaglądać, co się z jéj dziewczętami działo, zwłaszcza, gdy głośniejsze śmiechy od strony ognisk się rozległy. Naówczas wychodziła stara ze swojego zakąta i rękę z wrzecionem, którego nigdy nie puszczała z niéj, podnosząc do góry, niemą tą groźbą zmuszała zbyt wesołą gawiedź do chwilowego milczenia.
Wkrótce jednak potém, gdy groźne widmo znikło z oczów, zaczynały się szepty i gżenia, rosły, podnosiły, śmiech ogarniał znowu i zwyciężał strach, a rodził wrzawę.
Od rana Luboń w najpiękniejszym swym stroju z sukna cienkiego, sznurami szytym i taśmami, chodził rozglądając się około domu. Taką samą suknię jak sobie, na znak następstwa, kazał wdziać synowi, odziawszy go zupełnie jednako.
Mieczyk mu dobrano podobny i wszystek przybór, a przykazanie było, aby się od boku ojcowskiego nie oddalał.
Jarmierz stał na czele pachołków i służby. Żłoby dla koni wcześnie pozasypywano owsem, siano świeże zapełniało drabiny; pomyślano wedle praw staréj gościnności, aby i ludzie i konie i psy gościnne głodne nie były. Wielu bowiem jadąc psy z sobą zabierało, aby przez lasy i pola jadąc, nie próżnować.
Już kilku bliższych sąsiadów w podwórku z gospodarzem rozmawiało, na syna spoglądając a żaląc się nad nim, iż blado a mizernie powrócił do domu, gdy zatętniało i szybkim konia pędem wpadł na podwórze barczysty, zarosły, zasapany człek, wesołego oblicza, oczu wypukłych, raźny a butny, i z konia skoczył, mimo otyłości, jak młody chłopak, ale cugli jego z rąk nie puszczając, z nim razem podszedł do gospodarza.
Ten skinął aby mu konia wzięto, ale przybyły oddać go nie chciał.
— Ja zaraz powracam — rzekł — słowo tylko, szczęśliwy Luboniu, panie mój... Dobrą wam zwiastuję nowinę. Mieszko, pan nasz miłościwy zasłyszawszy, że u was gody, sposobi się téż przybyć, choć nieproszony. Bałem się, abyście frasunku ztąd nie mieli, gdyby niespodzianie was zaskoczył... Wziąwszy więc konia na przełajem się puścił lasami... byście w gotowości byli na przyjęcie pana miłościwego...
Luboń pobladł trochę i czoło pocierał.
— Wielka to cześć dla domu mojego — rzekł — miłościwego pana gościć... anim wart...
— Miłuje bo was nad innych — odparł zasapany poseł.
Luboń głowę skłonił pachołkowi, który stał niedaleko, miodu kazał podać, aby się przybyły pokrzepił, ale na twarzy więcéj widać było zakłopotania niż radości.
Miód wnet przynieśli, a Stogniew, który był u dworu knezia starszym, pił za zdrowie gospodarza i syna jego.
Potém ledwie okiem rzuciwszy po podwórzu i zebranéj drużynie, rękę podał i już na konia się sadowił, a tak raźno znów na grzbiet mu skoczył, iż się aż patrzący zaśmieli. Ręką ich pozdrowiwszy dokoła, do wrót nazad ruszał, ledwie za nie wyjechawszy, konia pocisnął i już tylko tuman kurzu zwijał się przez pólko bez drogi ku lasowi.
Luboń téż zaraz znikł. Szedł do znanego kamienia, na którym stara prządka siadywała.
— Matko — rzekł — licha nasza dola, choć cześć wielka... Knezia będziemy mieli, Mieszek przybędzie... A nie co go tu prowadzi, ino Hoża, bo mu już świeżéj trzeba... Niechże się schowa, aby jéj nie było... bo kocha on mnie, kocha... miłuje i czci, ale córkę od studni chwycić każe, aby tylko mógł...
Potrząsł głową stary. Dobrogniewa téż wstała biorąc kądziel z sobą i poszła zaraz wnuczki szukać.
Było w obyczaju że niewiasty gościom, zwłaszcza dostojniejszym, służyły, jadło i napoje przynosiły, sługi doglądały z daleka, chociaż do stołu z mężczyznami nie siadały nigdy. Sposobiła się więc i Hoża wystąpić jako gospodyni i przybierała właśnie w izdebce. Dwie skrzynie malowane stały otworem, a niewieście stroje porozrzucane leżały. Hoża tylko co lśniące kosy posplatawszy, wianuszek ruciany świeży miała kłaść na nie, gdy starucha z nieodstępną kądzielą na progu się ukazała.
— Hej! — rzekła — strojuby tego dosyć było... bo wam dziś rumianego liczka na gorące słońce nie wystawiać... Zaświeci nam tu takie, że spalić może i twarz i wianuszek zwarzyć... Niechaj Hożę główka boli... bezpieczniéj w chłodzie przesiedzieć południe...
Dziewczę zdziwione patrzało, gdy stara przystąpiła szepcząc.
— Mieszko kneź przybędzie tu... już o nim ojciec wie... i nie chce, byś się pokazywała.
Spłonęło dziewczę i ręce jéj od wianka opadły.
— Cóż ci? żal? — zapytała starucha. — Ej! czego znowu? Wleź na strych, a odsuń dranicę... będziesz wszystko widziała... a ojciec nie chce, aby na ciebie patrzano.
Hoża siadła na tapczanie i głowę zwiesiła.
— Wola pana a ojca... będęć posłuszna — ozwała się — ani mi tak bardzo żal... aleby mnie téż nie zjadł oczyma!
Dobrogniewa głową kiwała.
— Co ty wiesz? przepiórko ty młoda! — poczęła mruczeć — co ty znasz?.. Oczy jedzą! oj! jedzą oczy! a z kneziami dziewczętom nie żartować. Już on cię, prawda, napatrzył raz, już słali od niego, że za siódmąby cię brał, a ojciec mu powiedział, tylko za jednę i jedyną ją dam... A no, cóż? wówczas syna nie było? tyś mu była córką i synem... teraz Własta ma, czemuby cię za siódmą nie miał kneziowi dać?.. Choć — ciszéj mówiła stara — z tego syna, z tego Własta, nikomu nie będzie pociechy... niemiec w nim siedzi...
Widząc dziewczę zasmucone, stara się do niéj zbliżyła, pogłaskała ją po głowie, usta do czoła przyłożyła, westchnęła i powoli wyszła napowrót.
W podwórku i pod drzewami coraz zaczynało być ludniéj i gwarniéj. Przybywali z okrzykami przyjaciele, powinowaci, sąsiady zdaleka nawet. Każdy przynajmniéj ludzi i koni z sobą miał dziesiątek, i czeladzi gromada jeszcze była większa niż gości. Za szopami, gdzie się to wszystko zbierało i gdzie już piwo stało, chleb i pieczone mięsa, wesołość i ochota téż większa była, niż między panami. Śmiech kiedy z tamtéj strony buchnął, to jak grzmot się rozlegał.
Już słońce się miało ku południowi, gdy posadzony na dachu sługa, aby zdala o kneziu znać dawał, począł wołać, że od Poznania tuman kurzu się toczy. Luboń tedy z synem i powinowatymi a rodem całym i przyjacioły wyszli za wrota z chlebem i powitaniem, aby pana przyjąć poczestnie.
Kneziowie już ówczesni cale inną niż dawni mieli władzę. Sto lat wojen z Niemcami i sąsiady łupieżcami, choć jednego rodu a niezgodnymi, zwiększyły potęgę wodza i urósł mu zastęp zbrojny co go otaczał, o wiecach dawnych, radach i swobodzie ledwie się kto śmiał odezwać. Jak czasu wojny kneź był już panem życia i śmierci, i majętności, a choć zważał na to, by ludzi nie drażnić i starszyznę czcił, nikogo o to nie pytał co chciał poczynać, a co chciał to poczynał i dokonał.
Piastów ród téż niesrogi był, gdy złéj woli przeciw sobie nie widział; pamięć w nim jeszcze żyła, że z ludu wyszedł i między kmieciami powinowatych miał. Ale przeciwieństwa pan znosić nie chciał i nie mógł, aby nieładu nie dopuścić. Lękano się więc knezia i szanować musiano, i była przy nim siła wielka, a może większa niż za onych czasów, gdy Pepełków zrzucono za srogość i ciemięztwo.
Nim się orszak kneziowski ukazał, wszyscy goście z gospodarzem na czele już u bramy stali.
Mieszko dojeżdżając do Krasnogóry zwolnił koniowi kroku, i czas się mieli mu przypatrzyć, jak przodem na siwym koniu, w bok się wziąwszy, z pańską miną, głowę do góry wzniosłszy jechał, uśmiechając się wesoło.
Odziany był płaszczem lekkim, a na sobie miał odzież letnią, ale naszywaną bogato, i pas cały nabity złotemi ozdoby i pióro białe u czapki. Miecz téż u pasa w pochwie złotéj wisiał, sadzonéj kamykami drogiemi. Na koniu siedzenie było purpurowe, lice takież w ręku. Poznać w nim łacno mógł każdy wojaka, tak na koniu bezpiecznie siedział i wiódł go, ani się nim troszcząc, choć siwy mu się rwał i zżymał. Mieszko w saméj był sile wieku, dorodny i urodziwy, brodę miał ciemną postrzyżoną, włos piękny, długi, spadający na ramiona, oko choć ciemne, szafirowym blaskiem jaśniało, zarazem siłę wyrażając i dobroć, i radowanie się życiu a wesele. Usta podobnież rumiane, wydatne, wyraz miały męzkiéj dobroci i zdały się stworzone, by smakowały we wszystkiém, co im świat jako panu podawał. Choćby na sobie nie miał oznak dostojeństwa, poznałby już w nim każdy pana i władzcę, nawykłego do rozkazywania, pewnego, iż mu wszyscy posłusznymi być muszą, a okraszającego swą siłę dobrodusznością i miłością.
Piękna twarz Mieszka, rumiana, świeża, oko pełne, czoło białe, pociągały ku sobie, ale czuć było w nich, że gdy je oblał płomień gniewu, strasznie się zmienić mogły i stać groźnemi. W wejrzeniu téż nie wszystko się wypowiadało, co było we wnętrzu, choć na pozór oko patrzało niezmrużone, wprost na ludzi, czasem błysnęło ono jakimś ogniem z głębi, jakby płomień buchnął z duszy. I wnet uśmiechało się znowu. Tak samo usta, drgały czasem dziko i wracały do dobrodusznego wyrazu.
Kochali go ludzie, ale drżeli przed nim razem, a przyboczni wiedzieli, że choć się na nie[4] patrzeć nie zdawał, widział wszystko. Co dziwniejsza, były rzeczy, które odgadł jakby je widział, choć podpatrzyć nie mógł. W dzień wesela, jak dziś, gdy jechał Mieszko zabawić się u ziemianina swojego, wyglądał raczéj na sąsiada dobrego niż na pana, ale gdy na wojnę konia dosiadł i do ręki miecz wziął, drżało przed nim co żyło.
I w zamku swym w Poznaniu, gdy ze starszyzną się rozrywał przy kubku, albo ze swojemi niewiasty żartował, zdał się miękki, a jakby do niewieścich tylko bałamuctw stworzony, bo się w nich lubował téż bardzo; ale to trwało tylko dopóki nie zapalono wici i na wojnę iść nie trzeba było. Zmieniał się wówczas rozkoszny wódz na surowego wojaka, który ani głodu, ani chłodu się nie zląkł...
Ze swemi się zabawiając, można sądzić było, że tajemnicy żadnéj nie miał, a otwarty był do zbytku; znali go przecie blizcy, że więcéj wiedział niż powiedział, i chytrym być potrafił, gdy tego nastała potrzeba.
A z niemcami tak umiał być, iż go najbystrzejsi nie zbadali. Co w myśli miał, tego nigdy nikt odgadnąć nie mógł. Starszyzna co koło niego chodziła, co go mówiącego słuchała, nierazby była poprzysięgła, że jutro wypocznie, że na jutro o niczém nie myśli, a o świcie pan co wczoraj dziewczętom sobie śpiewać kazał, jakby o niczém nie myślał, konia dosiadał i na granicę biegł.
Nikt nie wiedział ni dnia, ni godziny, kiedy zawoła na koń... Ludzi swych miał niepozornych, odartych, co doń wchodzili i wychodzili dniem i nocą, na żebraków wyglądając, z temi się zamykał i kto wie, co im za rozkazy dawał, a co od nich za poselstwa odbierał.
Więc choć na pozór wesoły człek i pusty, Mieszko u wszystkich poważanie miał, bo nad niemi rozumem stał wysoko.
Za kneziem jechało dwóch powinowatych jego przybocznych i Stogniew, co był nad dworem, jego, i wojewodów dwu starych, i garść raźnéj młodzieży. Wszyscy bogato poprzyodziewani i zbrojni pięknie.
Pan to był, co choć niewiele potrzebował dla siebie, wspaniałość lubił około dworu i ludzi.
Na widok Lubonia i orszaku jego, który stał z odkrytemi głowy, Mieszkowi twarz wesoła jeszcze się piękniéj rozpogodziła. Konia wstrzymał, a podczas gdy Luboń do nóg mu się skłaniał, po ramieniu go uderzył pozdrawiając. Drugim téż głową skinął, a ci się do ziemi zgiąwszy, pokłon mu oddawali. Pachołek już konia brał i Mieszko zręcznie z niego zeskoczył.
— Ojcze Luboniu — rzekł — nie prosiliście mnie na obchód wasz, a jam się wam sam zaprosił... Nie przyprowadziliście mi syna, więc sam go widzieć przybyłem.
Na te słowa Luboń Własta przyprowadziwszy, paść mu kazał do nóg pańskich, co gdy się stało, a Mieszko się ciekawie chłopakowi przypatrywał, rzekł gospodarz stary.
— Syn mi w niemieckiéj niewoli przywiądł i zbiedniał, odżywić go chciałem nieco, nimby z nim przyszedł z powinną głową do stóp pańskich...
Mieszko po ramieniu dłonią poklepawszy Własta, który milczący powstał, począł wiedziony przez gospodarza iść ku stołom w cieniu drzew ustawionym. Tu dla niego stolicę wzniesiono wcześnie, wyższą nad inne ławy, i Luboń całą ją okryć kazał suknem, a nad głowami knezia także sztukę sukna rozwieszono na gałęziach dwóch drzew tak, iż go od słońca i wszelakiego powiewu lub spadających liści chroniła.
A gdy szli, mogli postrzedz wszyscy, iż kneź się bardzo rozglądał wszędzie, jakby kogoś szukał oczyma, i gdy pod drzewami zdaleka ukazały się stojące zdala w bieli niewiasty, które posługiwać miały, naprzód w tamtę stronę rzucił kneź wzrokiem i jakby zawiedziony, spuścił go prędko. Przez czoło jak pas przeszła marszczka jakaś i znikła.
Siadł tedy pan na wyższém miejscu, przed którym zaraz kubki i misy postawiono, aby wybierał co chciał, i gospodarz sam z synem mu posługiwali. Drużyna opodal na ławach miejsca zabrała.
Ochoczo po skwarze wychyliwszy kubek Mieszko, gdy misę i dzban podano a ręczniki, naprzód ręce umył i otarł, poczém chleb i mięso, i białe kołacze, i wszelaką strawę przed nim ustawiono, aby pożywał jako chciał. Ani go prosić było trzeba, bo jadł rad i pił dobrze, a znali go Stogniew i inni, że długo się z jadłem zabawiać nie lubił. Głód zaspokajał prędko, pragnienie gasił powoli; potém zaś, gdy było z kim, rad żartował i powiadać sobie kazał co kto umiał i mógł. Był bowiem pan wszystkiego ciekawy, pamiętający cokolwiek kiedy w życiu słyszał i niegardzący rozumem niczyim, chociaż swojego miał dosyć.
Gdy jadł jeszcze, a Luboń z Włastem przy nim stali, ozwał się zrazu do starego.
— A krasnéj córki to waszéj nam nie pokażecie?
— Chora mi jest od wczora — rzekł Luboń — na głowę leży... Upał znać jéj poszkodził.
Na to nie dał pan odpowiedzi żadnéj.
Począł się tedy we Własta wpatrywać i pytać, co gdzie przez te czasy robił i bywał, zasłyszawszy zaś od ojca, iż na dworze cesarskim bywał, i do dalekich krajów na południe z nim jeździć musiał, poruszył się mocno, ciekawiéj jeszcze wpatrując się w bladego młodzieńca i ciągle mu zadając pytania, na które ten krótko tylko i pomięszany odpowiadał.
Stogniew, który się téż dowiedział o losach Własta, szepnął zaraz Luboniowi, iż kneź ciekaw niemieckich obrotów, pewnie syna jego na dwór zawezwie, aby mu o nich prawił.
Nic nie odrzekł na to ojciec, bo mu się téż serce ścisnęło. Tymczasem u stołów ochota, choć poszanowaniem dla knezia hamowana, powoli coraz się żwawszą stawała.
Na onych ogromnych misach i deskach, na których pieczone mięsiwa stały, widać już tylko było resztki kości poogryzanych, a i te rzucano psom, bo ich cała gromada, domowych i gościnnych, stoły otaczała.
Chwilami powstawała między niemi sroga walka pod stołami, którą ledwie panowie mogli pohamować.
Rosły z tego śmiechy nowe a bujne. Dziewczętom téż roznoszącym przy stołach napój i strawę, dostawały się wesołe żarty, od których kraśnieć i oczy sobie musiały zakrywać.
I wesoło bardzo zrobiło się pod drzewy, a ktoby był miał czas pojrzeć ku dworowi uważnie, dostrzegłby był może na dachu odsuniętéj dranicy i czarnego oka, które przez mały otwór przypatrywało się wesołéj biesiedzie.
Przed Mieszkiem tedy postawiono w ostatku jagody leśne i mleczywo, a stary miód Piastowe pamiętający czasy i obstąpiła knezia gromadka starszych, a rozmowa pusta, wszczęła się zrazu o koniach i o łowach, ale wnet w inną drogę zboczyła.
Mieszko postrzegł średnich lat mężczyznę, stojącego nieco na uboczu; zrazu jakby go nie poznał, wlepił w niego oczy i dumał, chcąc sobie go przypomnieć. Potém do Stogniewa się obrócił i palcem na tamtego wskazując, rzekł.
— Dobrosław ci to Wiotki, albo się mylę?
— On sam, miłościwy panie... — rzekł Stogniew.
— Co go tak długo widać nie było? — pytał kneź — kędyż się zadział... chory był albo zdziczał w lesie?..
Stogniew podstąpił do pana tak, aby nie mógł być od innych słyszanym i szepnął mu.
— Na Czechy jeździł, gdzie sobie na dworze królowéj Drahomiry, pokrewną jéj dziewkę zaswatał... A no... ludzie prawią, jakoby i ona innéj wiary była... i on może dla niéj na inną przystał.
Kneź nie odpowiedziawszy Stogniewowi, na Dobrosława skinął.
Mężczyzna był w wieku Mieszkowym, dojrzały, wyrosły jak dąb i śmiałego, otwartego oblicza. Znano go jako wojaka mężnego i otwartego słowa człowieka, który prawdę mówił i gotów ją był dłonią popierać. Ulękli się więc wszyscy, aby się biesiada nie zamąciła gniewem pańskim, bo Dobrosław na ostatnią wyprawę nad Łabę się nie stawił. Stogniewowi przykro się zrobiło, iż do tego powód dał. A Dobrosław na skinienie szedł śmiało bardzo, do nóg się skłonił, jak należało, ale prędko głowę podniósł i spojrzał w oczy kneziowi niezlękniony wcale, oczekując co mu rzecze.
— Gdzieżeś to samopas tak długo gościł, Dobrosławie? — zapytał Mieszko — wołaliśmy was do boku i nie przyszliście...
— Darujcie, miłościwy panie, domam nie był... żonym sobie szukał... — począł otwarcie Dobrosław.
— Albo to doma jéj znaleść było trudno? — spytał kneź.
— O dziewki u nas nie ma biedy — rzekł Dobrosław — alem do tych, które znałem, serca nie miał... Dwie żon miałem z sąsiadów, obie mi pomarły... chciałem indziéj szczęścia szukać...
— I kędyżeście bywali?.. — bez gniewu i spokojnie począł pytać kneź.
— Zabiłem się aż na Czechy i na dwór króla Bolesława... tamem żonę zaswatał.
Mieszko zmilczał, popatrzył na Dobrosława, i na tych co dokoła stali, głową potrząsł.
— Cóżeście tam widzieli na tym dworze? pewnie co lepszego niż u nas? Oni tam już niemcom służą i sami do nich się stali podobni.
Dobrosław potarł brodę myśląc.
— Niemców tam nie widziałem żadnych, ni téż niemieckiego obyczaju — odezwał się — a dużom się przecie nauczył, miłościwy panie, bo oni, na to się do niemców zbliżają, aby lepiéj wiedzieli, jak ich pożyć...
— A królaście widzieli? — zapytał Mieszek chmurno.
— Jakby nie? na łowym z nim jeździł... i u dworum stawał nie jeden raz... napatrzyłem się go dosyć.
— I co o nim trzymacie? — wtrącił kneź mierząc oczyma Dobrosława.
Znów myślał nad odpowiedzią zapytany, a pochylił głowę i oczy w ziemię wlepił.
— Miłościwy panie — rzekł — mąż jest silny... tyle tylko wiem, mąż przebiegły wielce a władzy chciwy... lepiéj go mieć druhem niż wrogiem... tyle tylko wiem — powtórzył.
Teraz Mieszko nie rzekł nic i z kubka popił, na mówiącego popatrzył długo.
— Jutro na łowy pojadę — ozwał się po namyśle — pojedziecie i wy ze mną Dobrosławie.
Ten głowę pochylił i ustąpił; trwało milczenie trochę, skinął pan na Lubonia.
— Syna mi przyślijcie na zamek do Poznania... przy dworze go chcę mieć.
Usłyszawszy to stary pobladł, zawahał się, mimowolnie ręce mu się splotły załamane.
— A! miłościwy panie! Jedynak on u mnie i tyle go lat nie było!..
I Luboń do nóg mu się chciał rzucić, gdy Mieszko ręką go za ramię chwyciwszy, śmiejąc się, wstrzymał.
— Odbierać go wam nie myślę! — zawołał — ale opowiedzieć mi musi, co u niemców widział. Na to mi jest potrzebnym... Oddam go wam napowrót, nie bójcie się... A po coby mi się zdał zresztą? — dodał Mieszko — blady i słaby... nie do miecza znać urósł, albo go tam tak tą niewolą wycieńczyli...
Luboń westchnął.
— Chciałem — rzekł — aby go tu odkarmiły baby moje i żeby biedę wydychał.
Kneź ruszył ramionami i nie odpowiadając już, na Stogniewa skinął, co on w lot zrozumiawszy, pachołkom zdala stojącym dał znak, aby po konie szli. Mieszko nazad się wybierał do domu.
A jak tu przybył wesołym i dobréj myśli, tak dostrzegli wszyscy, iż po rozmowie z Dobrosławem i Luboniem już mu na czoło sęp wystąpił i usta się krzywić poczęły. Może téż spodziewał się najrzeć tu Hożę, którą dobrze pamiętał, a téj mu nie pokazano...
Gdy z siedzenia kneź się ruszył, wnet wszyscy téż z ław wstawać poczęli i cisnąć się ku niemu. On szedł nie patrząc na nikogo, prosto do wrót, gdzie już konie i poczet stał w gotowości. Tuż za nim kroczył Luboń z synem, Stogniew i inni przeprowadzając.
Więc gdy siwego podawano, gospodarz podszedł dziękować i za nogę ścisnąć pana, co téż Włastowi uczynić kazał. Mieszko się trochę rozchmurzył.
— Nie skąpcież mi syna — odezwał się do Lubonia — przysyłajcie go, jeźli nie jutro, bo na łowach będę, to trzeciego dnia... A nie obawiajcie się o niego, bo go głodem nie zamorzę i nic mu się złego nie stanie u mnie...
Nic nie odpowiedział Luboń, a Mieszko skinieniem głowy pozdrowiwszy otaczających, na plecy małego chłopaka, który je podstawił panu, jedną nogą się oparł i konia dosiadł raźnie. Inni téż do swoich się brali, aby za nim nie pozostać i cały orszak książęcy z kopyta żywo od wrót popędził drogą, gdy zebrana drużyna przy Luboniu, czapki w górę podrzucając, okrzykiem go ścigała. Znikł już w tumanach pyłu kneź, a gromada stała jeszcze patrząc za nim. Luboń milczący zdawał się wolniéj oddychać. Z panem oddalił się dwór cały, można było mówić swobodnie.
— Dobry pan — ozwał się Dobrosław — a no, patrząc nań, czujesz że pan, choć to kmieca krew nasza...
— Ani być winno inaczéj — dodał Luboń — bo po cóżbyśmy go nad sobą wysadzili, gdyby panem a wodzem nie umiał być?.. Niech się go ludzie boją, byle się téż niemcy lękali...
Na wspomnienie niemców uśmiechnął się Dobrosław.
— Daleko nam do tego — rzekł — by się oni nas obawiać mieli, mnieby na tém było dość, abyśmy my się ich mogli przestać lękać... Patrzyłem ja na nich zbliska...
I nie dokończył. Czekali wszyscy zaciekawieni, lecz Dobrosław odstąpił kroków kilka i już mówić nie miał ochoty.
Gdy przed kneziem Mieszkiem Stogniew o nim opowiadał pocichu, stali nieopodal Luboń i Włast, a Włast usłyszał, iż go za wyznawcę nowéj wiary miano... Zarumienił się, spojrzał ciekawie na niego i radość mu w oczach zabłysła. Teraz gdy Luboń do miodu i piwa gości swych prosił, a Dobrosław nieco na bok ustąpił, zbliżył się ku niemu Włast nieśmiało i rzekł cicho.
— Chcę mówić z wami... chodźmy sami...
Nie bardzo zważano teraz co się z gośćmi pozostałemi działo, szedł każdy gdzie chciał, jedni na żarty, gdzie biała płeć stała opodal na usługi gotowa, drudzy do kadzi... inni do psów, z któremi się chwalono, tamci do koni. Luboń starszych częstował. Miał więc sposobność Włast między drzewa wprowadzić Dobrosława, gdzie sami we dwu byli...
Ten, dawszy się wziąć, pierwszy pytać nie rozpoczynał — czekał, wpatrując się w młodzieńca, idącego niespokojnie i widocznie niepewnego, jak ma zawiązać rozmowę.
Gdy już odeszli tak daleko od innych biesiadników, że im ich gałęzie zasłoniły — Włast poruszony, ze łzami niemal w oczach — żywo odpiął suknię na piersiach szczelnie zasłonioną, i ręką dobywszy z pod niéj zawieszony na sznurku miał krzyżyk złocisty, ukazał go Dobrosławowi. Na widok znaku tego, niespokojnie obejrzał się Wiotki, zdumiony widocznie... chwycił to znamię, przyłożył do ust i pocałował...
Tak się dwaj bracia w Chrystusie, pośród pogan poznali. Włast schował natychmiast to godło, i uścisnął Dobrosława... ze wzruszenia mówić jeszcze nie mógł.
Stali obaj niemi, przejęci, strwożeni, ale szczęśliwi, że się zbliżyli i poznali.
— Zkąd wiedziałeś żem ochrzczony? — zapytał Dobrosław...
— Musi to być wiadomém powszechnie — rzekł Włast... bo Stogniew o tém półgłosem kneziowi zwiastował...
Zamyślił się Wiotki smutno...
— Nie darmo mnie téż wezwał jutro na łowy! — westchnął — co tam mnie czeka... Bóg wie jeden.
Włast uścisnął go drżący...
— Kneź by was miał prześladować? — zapytał.
— On? nie — odparł Dobrosław — ale się boi sam narodu, który w swoje bogi wierzy i przy nich stoi. Ciekawym, jest pewnie nowéj wiary, wie, że ją czescy panowie przyjęli... że ona i u nas i wszędzie zawładnąć musi — ale nim się to stanie, wyleje się wiele krwi! wiele krwi!
Zadumany powtórzył to kilka razy, wzdychając Dobrosław.
— Powiedz mi o sobie — dodał jakby przebudzony, idąc w las daléj — gdzie ciebie ochrzczono?
— Na dworze cesarskim... chrzcił mnie pan i biskup Rawenny... po chrzcie, przygotowali mnie na kapłana i — kapłanem jestem...
Gdy tych słów chłopak domawiał z pokorą spuszczając oczy, Dobrosławowi zajaśniały źrenice, załamał ręce, podniósł je nad głowę i o mało wielkim głosem nie krzyknął. Pochylił się zaraz sięgając po rękę Własta, którą pocałował z pokorą, a ten krzyż mu nad schyloną zakreślił głową...
— Tak — kapłanem jestem — mówił po cichu — i wróciłem dla tego, aby tę wiarę szczepić między swemi... a trwoga mnie ogarnia, jak tego co pada i nie ma gałęzi nad sobą, za którą by się uchwycił. Wy mi bądźcie tą gałęzią, miły bracie w Chrystusie... Radźcie mi...
Dni już wiele świętéj nie mogłem spełnić ofiary... wszystko co mnie otacza... odgaduje mnie i grozić mi się zdaje. Nie mam do kogo rzec z duszy słowa... Ojciec groźny, babka gniewna, zmuszają mnie do życia, którego prowadzić nie mogę... Co pocznę?
Zamyślił się Dobrosław długo.
— Ojcze mój — rzekł — bo cię ojcem, chociaż młodszego nazywać muszę — ja jedno tylko wiem, iż tu między narodem naszym, który Chrystusa nie zna, wiele przebaczono tym, co przybyli nawracać... tak było w Czechach nim kościoły stawiać poczęto i wiarę wyznawać, za którą Wacław zginął, a bratobójca ją trzymać musi, i pokutę odprawiać. Nas chrześcian... tu utajonych jest wielu, a dla ochrony życia, milczeć musiemy i cierpieć.
— Jest wielu? podchwycił składając ręce jak do modlitwy Włast, mówicie iż wielu nas jest?
— Ale więcéj jeszcze tych co na nasze czyhają życie — dodał Dobrosław, bądźmy cierpliwi, bądźmy ostrożni, a ufajmy Bogu naszemu, który cuda czyni... tak mnie w Pradze na Hradzie nauczano...
Mówili jeszcze gdy nadbiegł szukający Własta Jarmierz niespokojny, bo się ojciec o niego dopytywał i słał za nim, musieli się więc rozstać, aby podejrzenia nie obudzać, i Dobrosław inną drogą udał się ku biesiadującym.
Jarmierz dziwnie jakoś popatrzał za odchodzącym. Między nim a Włastem, stosunek był i uczucia do określenia trudne. Dla dawnego ulubieńca pańskiego, który się przybraném dzieckiem być spodziewał, Włast nie był miłym. Jarmierz złego mu nie życzył, a nie mógł jednak wstrzymać się i pohamować zazdrości...
Usiłował zbliżyć się do niego od pierwszego dnia, Włast mu był przyjaznym, serdecznym, a jednak czuł Jarmierz, iż mu się całkiem nie zwierzał — i że między niemi stała jakaś zapora, co ich dzieliła. Obawiali się jeden drugiego...
— Cóż to się stało, żeście z Wiotkim odeszli? zapytał Jarmierz.
— Pytać mnie chciał o niemcy, tak jak i inni — rzekł Włast — a mówiąc odeszliśmy w las, sami o tém niewiedząc.
I na tém zakończyła się rozmowa, syn do ojca pospieszał, bo go po jednemu już odjeżdżający sąsiedzi żegnali, a Luboń u boku swojego syna mieć chciał, aby z nim przyjaciołom dziękował...
Stary jak poprzedzających tak i tego dnia na oku miał syna, niepokoił się nim, Jarmierz mu o modlitwach jego i praktykach jakichś niezrozumiałych donosił, domyślał się w nim, jak stara Dobrogniewa, skrytego chrześcianina, i wiarę tę nową, wytępić w nim co najrychléj pragnął. A zdało się staremu, iż tego łatwiéj niczem dokonać nie potrafi, jak dając mu żonę i nałamując go do obyczaju swojego, do łowów i wojny.
Właśnie tego dnia ze starym Słomką, powinowatym sobie Luboń się był przy kubku rozmówił na osobności. Słomka miał córkę Mładę, dziewczynę lat piętnastu, piękną bardzo, któréj wdzięki słynęły już na okolicę.
Jak inni tak i Słomka, obawiał się o swoją, aby mu jéj na dwór do Poznania za siódmą czy ósmą dla Mieszka nie wzięto, bo baby latały po całym kraju, żon panu dostarczając... a krasa za posag stała.
Wzdychał Luboń, przyznając się przed powinowatym, iż się o Hożę lęka, co téż i on wyznał, że ma strach o Mładę.
— O tę się bać nie masz co — rzekł rękę mu kładnąc na dłoni Luboń — daj mi ją dla syna. Poślę swaty... jak jéj czepiec włożą — nikt nie będzie śmiał dotknąć, by najpiękniejszą była. Daj mi Mładę dla Własta.
— Czemu nie? byle więcéj nie brał już innych nad tę jednę — rzekł Słomka.
— Nie ma u nas tego zwyczaju — jeno u kneziów, u takich, których bujna krew każe zapominać o sromie...
Myśmy wszyscy po jednéj mieli — mówił Luboń.
— I my z wieków — dokończył Słomka — a gdzie u ogniska ich dwie albo trzy, tam ni ładu, ni wstydu, ni pokoju...
Dam Mładę za Własta...
— Ścisnęli się za ręce.
— Ale starym obyczajem — ze swaty i obrzędem... a niech ją Włast choćby najrzy przódy, bo przeciw woli dziecka nie chcę ani dać, ani narzucać.
Luboń się uśmiechnął.
— Dwoje młodych, a czemuby woli ku sobie nie mieli mieć? — odparł. — Nasza tu, nie ich wola ma rządzić...
Poszeptawszy jeszcze z sobą, rozeszli się zgodni...
A gdy Włast do ojca przybył, aby z nim żegnać odjeżdżających, i Słomka przystąpił, Luboń mu się kazał do nóg synowi pokłonić, choć nie mówił dla czego.
— Stary druh i powinowaty nasz — zamruczał — jak ojca go pożegnaj. Włast posłuszny spełnił wolę jego. Jeden tak za drugim sąsiedzi, naprzód daléj mieszkający, potém bliżsi, rozjeżdżać się zaczęli, a ostatni już późną nocą, o młodym księżycu ruszyli.
I Hoża wyszła dopiero teraz z ukrycia swojego świeżém powietrzem odetchnąć.
Włast był znużony i na uboczu siadł spoczywać. Służba stoły zabierała, kubki po ziemi leżące, próżne kubły, dzbany i kadzie...
W dali słychać było śpiewy odjeżdżających, wieczór cichy, spokojny po dniu pełnym wrzawy nastąpił.
Luboń ze starą matką szeptali coś po cichu, gdy Włast, któremu już dano wolność, po krótkiéj rozmowie z siostrą, do swojéj szopki wysunął się na modlitwę.
Ale tu na niego Jarmierz czekał.
Miał czas się rozmyśleć, ciężyło mu to, że z Włastem szczerze się zejść nie mógł, chciał z nim pomówić otwarcie... We drzwiach szopki się spotkali. Jarmierz zwyciężył zazdrość i niechęć, jaką miał do dawnego towarzysza młodości i idącego za rękę ujął.
— Właście, — rzekł cicho — siądźcie tu trochę, ja z wami chcę jak brat pomówić — otwarcie. Pozwólcie.
— Owszem, bracie mój — mów... ja ci życzę dobrze.
— I ja wam — piorun niech mnie ubije — prawdę mówię, zapalczywie dodał Jarmierz[5] — Będę szczerym... Dwanaście lat was nie było... stary tęsknił do ostatka i przetęsknić nie mógł. Nie było kogo kochać, polubił mnie... jam Hożą pokochał...
Szło na to, że ja mu synem być miałem — teraz... powiedzcie, co teraz będzie...
Włast go uścisnął.
— Jarmierzu mój — odezwał się — jeżeli cię Hoża kocha, a ojciec pragnie, czyż ja bym ci stanął na przeszkodzie?? Ja — wierz mi, bracie — ja... nic i nikomu nie odbiorę... nawet to, co mi po ojcu należy... ja ani pragnę mieć, anim zdolny tym władać. Widzisz mnie — słaby jestem, nie wojak...
Spuścił głowę... Jarmierzowi żal się go zrobiło i uścisnął w milczeniu.
— Ja téż wam nie myślę ojcowizny odbierać — rzekł — ani bym mógł, ni chciał — pomóżcie mi tylko do Hożéj, a bądźcie mi bratem. Przysiążmy sobie braterstwo... i służmy sobie, starym obyczajem — jak pobratymcy.
— A! mój Jarmierzu, bez innéj wszelkiéj przysięgi — odezwał się Włast — zawierz mi, bratem ci jestem i będę.
— A ja ci dam pierwszy dowód — odezwał się Jarmierz zniżając głos — że dobrze życzę i bratem jestem... Was stara babka i ojciec i — wszyscy posądzają, żeście wy nową wiarę przyjęli.
— A gdyby tak było? — cicho zapytał Włast — wzdychając.
— Niech to złe odejdzie od nas! — zawołał Jarmierz — nie mówcie tak, ani się przyznawajcie do tego, ani myślcie... Nie znacie staréj Dobrogniewy, strułaby was choć wnuka... nie znacie ojca... wyrzekłby się was jak wroga!
Głos mu się trząsł mówiąc, ale przestraszony zniżył go i kończył szeptem cichym.
— Nie mówcie tak, to być nie powinno i nie może... Luboń by na to nie pozwolił nigdy... Ale posądzają was... ja sam — może ja sam winienem temu... ja niewiem — pytali mnie — mówiłem, że jakieś dziwne przed nocą i rano odprawujecie obrzędy — przyznaję się — możem nie powinien był mówić o tém.
Włast milczał.
— A gdyby was tam i zepsuli — ciągnął Jarmierz — trzeba wróciwszy do domu do swoich Bogów powrócić. Zmuszą was do tego... Słyszałem dziś, Luboń się ze Słomką umawiał, dadzą wam za żonę Mładę...
Włast oczy sobie zakrył i jęknął.
— Nie mów mi tego.
— Cóż to pomoże? — kończył Jarmierz — Młada, widziałem ją raz w lesie z matką, piękna jak bogini Dziewanna... biała, smukła, wesoła, z oczyma niebieskiemi... Ona was, wy ją pokochacie...
— Bracie mój — po chwili posępnie odezwał się Włast — coście wy mnie mówili, poszło z poczciwego serca...
— I ja wam wyznam wszystko — tak... ja jestem chrześcianinem i nie przestanę nim być, choćbym za to umrzeć miał.
Nastąpiło milczenie długie... Jarmierz patrzał zdziwiony na niego i głową trząsł.
— Ojcu musicie być posłuszni.
— Tak, lecz mam ojca w niebiosach Boga mojego, któremu winienem większe jeszcze posłuszeństwo...
Mowa ta była już dla Jarmierza niezrozumiałą, pytać się nie śmiał, uścisnął Własta... który odzyskiwał powoli przytomność po krótkiem wzruszeniu, co mu ją było odjęło.
— Spokojnym bądź — odezwał się do Jarmierza — nasz Bóg opiekunem jest i cuda czyni — ale mu wiernym pozostać potrzeba. Bądź spokojnym. Jeśli ojciec mój ziemski ojca mojego niebieskiego zdradzić mi każe, pójdę ztąd... zostaniesz ty sam, i będziesz staremu dziecięciem i pociechą.
— Jakto? porzuciłbyś wszystko? ojca? siostrę? dom — nas... bogactwa wasze? dla...
— Tak — odparł Włast. — Nie pytaj mnie dla czego i kogo. Ja ci więcéj powiedzieć nie mogę dziś... ale ci przysięgam — porzucę wszystko, abym ocalił więcéj niżeli to wszystko!!
Zadumany, przelękły prawie Jarmierz stał przed nim, słuchając i uszom niewierząc, patrząc i niewierząc oczom, bo twarz Własta zamiast być smutną i strwożoną, promieniała weselem i jakby dumą zwycięzką.
Dokończywszy tych słów, Włast uściskał prawie wesoło Jarmierza, i nie kryjąc się już przed nim, ukląkł wnet na modlitwę...
Ta także była dla poganina jakiemś zdumiewającém zjawiskiem. Przy obrzędach pogańskich widywał szał i obłąkanie prawie, nie widział nigdy człowieka tak spokojnie, ze łzami, z męztwem rozmawiającego z niewidzialnym duchem.
Czuł on, że to była rozmowa, że w ciemnościach téj nocy, dla oka niedostrzeżona potęga jakaś dźwigała tego tak słabego na pozór człowieka, dając mu siłę i męztwo dziwne.
Wszystko co mu Włast powiedział, dawało do myślenia, napełniało trwogą, jak objaw nowy świata nieznanego...
Zamyślony Jarmierz stał tak patrząc na modlącego się Własta i dreszcz go przebiegał jakiś. Modlącemu mieniła się blada twarz, oczy jaśniały blaskiem dziwnym, piękniejszym się stawał, innym.
Jarmierzowi zdało się, że jakaś jasność otaczała głowę młodzieńca.
W cichości, na palcach z trwogą cofnął się z szopki i przystanął w jéj progu, nie mogąc myśli własnych pochwycić wątku. Własta mu żal było, a ciekawość gorącą obudzała ta wiara jakaś tajemnicza, co taką dawała siłę, takie męztwo słabéj istocie, taką pogardę wszystkiego co człowiekowi najdroższe.
Stał u słupa wsparty, niemy, aż dopóki westchnienie i ruch nie oznajmiły mu, że Włast wstał i zabierał się do spoczynku. Naówczas i Jarmierz zwlókł się na swe posłanie, nie mówiąc słowa, okrył opończą i nie mogąc zmrużyć oka, pozostał tak aż prawie do dnia brzasku...
Następnego dnia Luboń, który nalegał ciągle na syna, aby się przyuczał do męzkiéj zabawy, kazał Jarmierzowi jechać z nim na łowy w las — sam po dniu wczorajszym czując się znużony... Zbudził więc towarzysz zawczasu Własta, który pomodliwszy się, posłuszny jechać z nim musiał.
Dodano im psy i kilku ludzi w pomoc, i nim rosa oschła, a we dworze żywszy się ruch rozpoczął, ruszyli z Krasnéjgóry wprost lasami, do ostępów, w których zwierza się znaleźć spodziewali. Włast jechał milczący, jak gdyby jeszcze się modlił, Jarmierz za niego i za siebie łowów musiał dozierać, gdyż z próżnemi rękami powracających Luboń, sam łowiec doskonały, ścierpieć nie mógł. Granice puszcz naówczas nie były tak ściśle oznaczone jak późniéj, a panującemu służyło prawo łowów wszędzie gdzie chciał.
Byli właśnie w ostępie, wskazanym przez ludzi, w którym stado kóz na pewno znaleść mieli, gdy Jarmierz przodem ciągle podążający, zawrócił się nagle ku Włastowi i znak mu dał, aby się zatrzymał; pachołcy téż towarzyszący im, a z boku straż trzymający, cofnęli się nagle, jakby przestraszeni. Włast nie wiedział coby to oznaczać miało, gdy towarzysz nadbiegłszy, szepnął mu, że Mieszko właśnie w téj puszczy polował.
Musieli więc niezwłocznie uchodzić i szukać sobie gdzieindziéj zwierza. — Jeszcze rozmawiali z sobą, gdy z za gęstwiny ujrzeli wychodzącego knezia, za którym Dobrosław kroczył. Oba zdawali się więcéj zajęci rozmową niż myśliwstwem. Orszak łowiecki knezia pozostał był w tyle, a Mieszko uważnie się przysłuchiwał, co mu towarzysz opowiadał. Mieli już ustąpić, gdy kneź podniósł głowę i Własta zobaczył. Poznał go zaraz i po namyśle skinął nań.
Młodzieniec z konia zsiadłszy i zdjąwszy z głowy okrycie, pieszo się zbliżył do knezia, który stał, lekki oszczep trzymając w ręku.
Dnia tego na łowach, odziany bardzo poprostu, mimo sukni szaréj i czapki, jaką wszyscy nosili, bez żadnych oznak dostojności, Mieszko przecież tak pańsko wyglądał, że w nim władnącego krajem wodza poznać było łatwo.
Dobrosław téż wojacką i piękną miał postać, ale gasł przy tym silnym i rozkwitłym bujnie mężu, który samym wzrokiem wrażał posłuszeństwo.
Na pytanie co w tym lesie poczynał, Włast rzekł, iż z rozkazu ojcowskiego na łowy jechał.
— Wyślijcież łowców swych, gdzie chcą — rzekł Mieszko — a sami gdy już tu jesteście, zostańcie przy mnie.
Choć nie bardzo rad rozkazowi pańskiemu, Włast szepnął słów kilka Jarmierzowi, który natychmiast ustąpił ze swemi, a sam za Dobrosławem stanąwszy, nie wiedząc, gdzie się podzieć ma i co czynić, pozostał, czekając dalszego rozkazania pańskiego.
Chociaż na łowach byli, nie zbierało się na żadne myśliwstwo, dwór pozostawiwszy za sobą, Mieszko szedł, jakby przechadzki używając, rozmową z Dobrosławem zajęty.
Ustała ona, gdy Własta postrzeżono, Mieszko stanął jakby namyślając się, wiszący na ramieniu róg mały do ust wziął i parę razy się ozwał.
Zaszumiały wnet gąszcze z obu stron i liczna gromada nadbiegła. Kneź zawołał do siebie Stogniewa. Stali właśnie na małéj łączce, zewsząd drzewami ocienionéj. Mieszko się obejrzał dokoła. Ziemia była wilgotna. Kazał z koni zdjąć sukno, posłać je na trawie i legł na niém. Przyniesiono kobiałkę z pieczoném mięsiwem i baryłkę miodu, którą przed kneziem ustawiono. Dobrosław i Włast stanęli opodal nieco.
— Stogniew — rzekł kneź — wy poprowadźcie łowy, ja spocznę. Dobrosław i Włast Luboniów zostaną przy mnie. Jeśli na nas napędzicie zwierzynę, tém lepiéj, a nie...
Ruszył ramieniem i skinął ręką.
Zrozumiawszy wolę knezia, Stogniew skoczył do ludzi, co się zdala byli kupą ścisnęli i począł wydawać rozkazy. A nim krótka upłynęła chwila, kneź sam pozostał z towarzyszami dwoma.
Oczyma zmierzywszy bacznie dwór swój, który spiesznie i wrzawliwie w las pędził, Mieszko popatrzał na Własta, jakby go okiem chciał wybadać i zbliżyć mu się rozkazał.
— Tyś był między chrześcianami? — zapytał. Długo?
— Dwanaście lat, miłościwy panie — odparł Włast.
Poruszył głową Mieszko.
— Znasz więc ich dobrze?
— Lepiéj niż teraz mój własny kraj — odezwał się zapytany.
Zdawało się, że jeszcze pytanie jakieś na ustach knezia krążyło, z trwogą Włast myślał o tém co pocznie, jeśli go spyta, ażali i on chrześcianinem nie został?
Sumienie nie dozwalało mu zaprzéć się Chrystusa, a wyznając wiarę, nie miałże, jak ci o których mu opowiadano w Rawennie, cierpieć za nią męczeństwa i śmierci? Myśl ta przeleciała błyskawicą i zrodziła w nim raczéj dumę niż trwogę!
Ale kneź, którego warga się już poruszyła — zamilkł — nie zadał mu tego pytania. Przytomny Dobrosław, pobladł był, spoglądając na Własta.
Nie można było odgadnąć co myślał Mieszko o chrześciaństwie.
Obok zamku wszakże stała kontyna pogańska Jessego i kneź chadzał do niéj, wyroczni pytał, wieszczków słuchał, obyczaj zachował stary. Wiedziano jednak od ludzi, że ilekroć trafiło się obcego spotkać i takiego co z chrześcianami i chrześcijaństwem obcował i mógł je lepiéj poznać, kneź troskliwie się dopytywał, badał, szczegóły sobie opowiadać kazał, a potém zamyślał dziwnie. Lecz w naturze miał to Mieszko, że do czynu skorszy był niż do słowa, i nie mówił, ani się zwierzał nigdy nikomu, co miał począć, wręcz rozkazy dając bez namysłu. Myśli téż jego odgadnąć nie śmieli nawet najbliżsi, Stogniew przyznawał się, że ilekroć domyślać się chciał, omylił się zawsze.
Po tém pytaniu, które na wardze umarło, Mieszko, pomilczał chwilę, Własta kilkakroć oczyma jeszcze przemierzył z ciekawością, i obrócił się do Dobrosława.
— Mów — rzekł — jak ci się zdało!.. są oni więksi i silniejsi od nas na Hradszynie. Bolesławy te czeskie? są oni bogatsi? są oni nam straszni?
A gdy Dobrosław z odpowiedzią się ociągał — dodał.
— Tak jak niemcy jedną głowę mają cesarza i jedną stolicę, tak naszéj mowie trzeba jednego pana i jednéj ręki, inaczéj nas niemcy zjedzą.
Maż Bolesław tę siłę, aby nas zagarnął wszystkich i mnie? — mruknął Mieszko, ostatni wyraz prawie niedosłyszanym wymówiwszy głosem.
— Mów, a nie kłam mi pochlebstwem. Tych co mi nogi liżą, mam dosyć. Dobrosław oczy trzymał w ziemię wlepione.
— Miłościwy panie — odezwał się zwolna cedząc słowa — jeżeli siłę na setki i tysiące wojowników liczyć mam, tom ich nie rachował, nie wiem — jeżeli na rozum, to mi Bolesław nie zdaje się mędrszym nad innych, przecież on jedno wie, iż niemców pobić, trzeba się u nich uczyć samych. Dla tego od nich nie stroni, często się łączy z niemi, kłania się im, ale tylko dla tego, aby ich zmógł lepiéj.
— I przeto przyjął ich wiarę? — spytał Mieszko, w oczy patrząc Dobrosławowi.
Na odpowiedź nie rychło się zebrał zapytany i rzekł.
— Nie wiem...
Milczeli trochę, a kneź jadł i popijał, uśmiechając się jakby sam do siebie.
— Gdyby nas dwu poszło w zapasy z Bolkiem o lepszą — zaczął — jak ci się zda, ktoby z nas został powalony?
— Kto losy wojny może zgadnąć? — odparł Dobrosław — ale po cóż wojnę poczynać?
— Hm? wojna się sama począć może? niepoczynana przez nikogo?
— A co tam o nas trzymają?
Dobrosław zawsze zwolna zbierał się na odpowiedzi.
— Wiedzą, że miłościwy pan silnym jesteś? ale oni — kto się do chrześcian nie liczy, groźnym nie sądzą.
— A dawnoż oni do nich przystali? — zawołał Mieszko szydersko...
Drahomira matka Bolkowa i on, jeszcze się oboje kłaniali swoim bogom... Alboż Bolko chrześcianinem jest? — dodał Mieszko — albo brata co nim był, za to że nim był, nie zabił?
— O tém na dworze knezia mówić nie wolno a szepczą różnie — rzekł Dobrosław. — Wacława zamordowali dworscy Bolkowi, sądząc, że na ich pana życie nastawał.
— A Ludmiłę? — podchwycił Mieszko szydersko.
— Spraw tych nie wiem dobrze — odezwał się Dobrosław — ale to wiem, com na swe oczy oglądał, że Bolko do świątyni nowéj na Hradszynie chodzi i wiarę swą trzyma.
Mieszko nieco podniósł głowę i zwrócił ją ku Włastowi.
— A ty? — zapytał — powiedzże mi ty, co chrześcian znasz, jaka ta wiara ich jest? ciężka? straszna?
Niespodziewanie pochwycony pytaniem tém, Włast oniemiał zrazu — nie wiedział co rzec ma, modlił się w duchu o natchnienie i sam niewiedząc prawie jak, odezwał się z zapałem.
— Miłościwy panie — wiara to jest, co zaprawdę człowieka szczęśliwym czyni, zbroją mu jest, karmią mu jest, światłem i siłą!!
Słysząc te słowa Dobrosław pobladł, ale z poszanowaniem spojrzał i z trwogą niemal na natchnionego młodzieńca.
Kneź téż, niespodziewając się odpowiedzi tak śmiałéj oniemiał na chwilę, oczyma przelękłemi zmierzył mówiącego i mruczał coś sam do siebie. Włast stał, gotów choćby na męczeństwo.
— Mówią — odezwał się — że człowieka ona dręczy i morzy i wzbrania mu wszystkiego? prawda li to jest?
Młodzieniec, który już raz czując się natchnionym z góry, ważył się choćby na życia utratę — nie mierzył ani ważył słów swoich.
— Miłościwy panie — począł — gdy dzikiego konia bierze z pola człowiek, albo sokoła z gniazda, aby go nauczył rozumu i dał mu siłę, musi go morzyć głodem bezsennością i znużeniem — tak wiara ta czyni z człowiekiem dzikim, aby z niego zrobiła istotę nową na obraz Boży.
Mieszko zmarszczył brwi, powtarzając dziwnym głosem.
— Na obraz Boży! — na obraz Boży! coś ty rzekł...
— Tak uczy ta wiara! powtórzył Włast.
Kneź oczy spuścił i zadumał się. Zdawało się, że zapomniał na czas jakiś, kędy był, z kim i co go otaczało. Milczał zatopiony sam w sobie. Włast stał, przestraszony razem i sobą dumny.
— Na obraz Boży! — powtórzył raz jeszcze Mieszko, więc ta wiara daje człowiekowi siłę nadludzką?
— Tak jest, miłościwy panie — rzekł Włast.
— I zwycięztwo i potęgę i panowanie — mówił Mieszko.
— Daje, gdy człowiek na nie zasłuży.
— A czémże je kupić może? — pytał Mieszko.
Włast milczał nieco.
— Miłościwy kneziu — rzekł — nie w kilku słowach da się zamknąć ta wiara pełna tajemnic i cudów, ani ją usta ludzkie wypowiedzieć zdołają łatwo. Cuda ona sprawia, lecz na nie ciężko pracować potrzeba?
— Ale je za skarby téż i bez pracy kupić można? — rzekł kneź.
— Nie — odparł Włast — złoto i skarby są tam rzeczą pogardzoną i marną.
Mieszko poprzestał pytać. Zdawało się, że się lękał oczów zwrócić na śmiałego chłopca. Wzrok skierował ku Dobrosławowi znowu.
— Zaswataliście sobie dziéwkę na dworze Bolkowym, mówią ludzie — odezwał się nieco zniżając głos. — Musi to prawdą być? Pojedziecie do Pragi, na Hradszyn?
— Czyżbyście miłość wasza mi zabronili tego? spytał Dobrosław.
— Nie bronię — rzekł Mieszko — owszem, posłem chcę was mieć. Jedźcie do Pragi, ale nikt o tém wiedzieć nie ma, co rzeknę.
Zwrócił się do Własta, dając mu znak, by i on milczał.
— Ani mówcie, żem ja was posłał na zwiady — kończył kneź — ale od siebie na dworze pytajcie, ażaliby nie radzi mnie tam byli? Ażaliby Bolko z Mieszkiem nie podali sobie rąk i nie połączyli się przeciw wspólnemu wrogowi. Mówcie od siebie nie odemnie, bo się nie godzi, abym ja prosił, mnie tylko rozkazywać przystało. Zrozumiejcie ich. Gdybym przybył do nich, jakby mnie oni przyjęli? Wzrokiem dokończył kneź.
— Rozum miejcie — dodał.
— Uczynię wedle rozkazania — z radością prawie, odezwał się Dobrosław.
— I nikt o tém wiedzieć nie ma! — powtórzył kneź.
Tych słów dokończywszy, podniósł się rzezko Mieszko, stanął, podparł w boki i uszu nadstawił.
Od kilku chwil już psów głosy na ostępie słychać było i zdało się, jakby się one zbliżały coraz. Mieszko oszczep wziął do ręki i nakazał milczenie.
Las grał zdala ogarów gonem. Z okiem zaognioném kneź pospieszył kroków kilkanaście naprzód. Rozmowa, którą toczył przed chwilą, zdawała się już zapomnianą, cały był w łowach, nie patrzał nawet na Własta i Dobrosława, którzy za nim pozostali czekając rozkazów.
Coraz wyraźniéj słychać było pogoń za zwierzem, chrzęst gałęzi i okrzyki. Mieszko za grubym pniem dębu stał z niecierpliwością namiętnego myśliwca.
W tém w krzakach chrapanie i łomot się dał słyszeć tuż prawie, stary dzik ze spienionym ryjem wypadł, dysząc z gęstwiny wprost na knezia i w téjże chwili oszczep jego tkwił już głęboko, ciśnięty silną dłonią, w zakrwawionéj bestyi, która rzuciwszy się wściekła, biegła na Dobrosława.
Miał i on oszczep w ręku i uskoczywszy nieco uderzył nim na dzika. Włast ustąpił, nie wiedząc co ma czynić, lecz tuż nadbiegali kneziowscy ludzie, którzy rozjuszone stworzenie chwycili i przytrzymali, psy téż rzuciły się na pastwę i dzik legł zwyciężony na ziemi.
Radosny okrzyk ozwał się po lesie. Kneź zdala patrząc obojętnie, Stogniewowi kazał konie podawać i łowy na ten dzień były skończone.
Już na konia wsiadłszy, Dobrosławowi rzekł kneź, aby do domu wracał, a Włastowi za sobą jechać polecił i cały orszak zebrawszy się w gromadę, milcząc posuwał się ku grodowi do Poznania.
Gród wznoszący się na prawym brzegu Warty nad Cybiną nie odznaczał się na oko wspaniałością wielką, ale rozległy był dosyć i warowny, choć mógł się nie lękać napaści, bo go samo oddalenie od nieprzyjaciół broniło.
Wysoki wał opasywał go zdala, ostrokoły i tyny obejmowały drugiém kołem, domostwa jednak w nim zawarte wszystkie były z drzewa, i stołbu nawet murowanego nad nim nie było widać. Ziemny usyp obejmował razem kneziowskie dwory, świetlice, komory, stajnie, swirnie, odryny, szopy i nieopodal od rzeki odosobniono stojącą świątynię Jessego, którą maleńki gaj prastarych drzew otaczał tak, iż jéj zdala prawie z pośrodka zielonych gałęzi widać nie było. Zbudowana wzorem innych kontyn, opierała się na słupach rzeźbionych i malowanych, między któremi sukienne opony ściany zastępowały. Za niemi dopiero był przybytek osobny kapłanom tylko dostępny, drewnianemi ściany zamknięty. W pośrodku chowano stanice wojenne, noszone na wysokich tykach Bogów posążki, które miasto chorągwi służyły; tu wróżbici i gęślarze będący na straży, przyszłość opowiadali zapomocą ognia, wody i ziemi.
Nie rozkazywał tu nikt okrom samego pana, który razem był władzcą świątyni i zamku. Pod jego rozkazami stali ci wróżbici, wieszczkowie, śpiewacy i wszystka posługa przy chramie. Gaj święty, który go dokoła otaczał, stanowił granicę, któréj swawolnie przekroczyć nikomu się nie godziło. Świątynia była zarazem skarbcem wojennym i książęcym. Przy niéj straż stała, dzień i noc, przemieniając się nieustannie.
Od niéj na gród i dwór Mieszków nie było daleko. Zalegały domostwa pańskie przestrzeń znaczną, a pobudowane były wszystkie na kamiennych podkładach, z drzewa grubego ciosanego i wyrzynanego misternie, malowanego w barwy kraśne. Gdzieniegdzie wyrobiona dziwacznie głowa potworna jakiegoś zwierzęcia, wznosiła się u dachu i przyczółków.
Od przodu dworu były izby i komnaty rozleglejsze, z ławy i stołami dla zgromadzeń większych przeznaczonemi, w każdéj z nich na stopniu podwyższonym stało siedzenie pańskie, czyli stolica kneziowska, suknem krasném okryta.
Wielka w niektórych sprzętach prostota łączyła się z przepychem i bogactwem dziwnie od niéj odbijającém. Tam gdzie zwykle biesiadowano w dnie uroczyste, kute jakby od siekiery i młota leżały i stały mnogie naczynia ciężkie, ze srebra a nawet złota, niektóre kamieniami ledwie ogładzonemi nasadzone. A ktoby był zajrzał do tego skarbcu, gdzie łupy wojenne składano, zdziwiłby się mnogości niezmiernéj na stosy zrzuconych naczyń, blach i sztab kruszców drogich. I na orężu téż nie zbywało, jeźli nie dla całych zastępów, to dla pańskiéj drużyny, zdobytym w części na pobitych niemcach, lub przybyłym ze wschodu i zachodu. Spotykały się tu razem rzymskie oręże dawne i wschodnie z Azyi przyniesione, kaftany łuskami naszywane gdzieś ręką wprawną i kawały blach zbroi miedzianych a żelaznych, łuki z nad Czarnego Morza, topory normandzkie, siekiery nadreńskie, miecze z krajów, których imienia nikt tu nie znał, wyroby północy i południa, włoskie i scytyjskie, z czasów różnych, z światów wielu, drogami handlu i wojny zwleczone na kupę.
Dwór książęcy był liczny, bo stanowił przyboczne wojsko jego. Co najlepsi wojacy stać tu musieli zawsze pogotowiu, tak jak po innych grodach, przy żupanach i starostach inne oddziały czekały ciągle na zawołanie, z panami swemi. A gdy na wojnę iść było potrzeba, skinął tylko Mieszko, wychodząc ze swojemi, aby inni za nim szli, i ciągnęło się co żyło. Liczba tych pułków co roku rosła i zwiększała się, ale co roku téż i niebezpieczeństwo od niemców, już panujących za Łabą po Odrę, powiększało się i mnożyło. Z markgrafami u granicy, wdzierającymi się we wnętrze, walka była nieustanną.
Serbowie nadłabiańscy coraz się bronili słabiéj, wiele plemion znękanych przystało do wrogów i z niemi chodziło przeciw swoim na łupieże; cała wkrótce waga niemieckich sił, sprzymierzonych z Czechami, na Polanach i Mieszku miała zaciężyć.
Czuł kneź, że się tu ważyły teraz losy ludów jednego rodu i języka, i że on albo miał je obronić od zagłady, albo paść z niemi.
Najeżdżane téż miry polańskie wszystkie już nie o starych swoich swobodach myślały, ale o własnéj obronie, i choć kneziowska moc rosła, wolały jéj ulegać, nie w jarzmo iść niemieckie.
Na rozdartych ziemiach Słowian działo się różnie, walka wrzała ciągła. To się niemcom poddawano z haraczem, to się burzono i opierano, szli jedni hołdować i chrzest przyjmowali, drudzy się łączyli ku obronie. Pokoju godziny nie było. Samopas większa część plemion ratowała się jak mogła, w kupę się zebrać nie umiejąc. Każdy z małych wodzów chciał wielkiéj władzy. Ze starych czasów pozostały waśnie graniczne między jednoplemiennemi, które teraz w wojnie z wrogiem odżywały. Gdy Morawy i Czechy już się były zlały w państwo jedno, naprzeciw nieprzyjaciołom, chytrością walcząc z niemi, Polanów dopiero Mieszko skupiał, aby szli razem, sięgając i po dalsze rozbite plemiona.
Od lat już wielu nad Cybiną stało to ognisko, w którém się wszystko przygotowywało, co gdzie dokoła lub zwłaszcza między Wartą a Odrą dziać się miało. Na osobnych gródkach siedzący kneziowie mniejsi poddali się władzy Mieszka, bo ich karcąc do tego przymusił.
Na samym grodzie i poza wałami jego, w szopach i chatach, w chiżynach i dworach, szeroko rozłożonych nad Wartą, u prawego jéj brzegu, mieszkał żołnierz kneziowski, sotnicy i tysiącznicy. Obok niego ci co rzemiosło na zamku potrzebne sprawiali, lud od stróży, od posług, od posyłek, od łowów i od wszelkich powinności pańskich, niewolnicy i parobcy. A choć miasto było niepozorne i szare od ścian drewnianych postarzałych, zajmowało już przestrzeń znaczną. Na targi téż tu przybywali kupcy z towarem różnym zdaleka, ze wschodu i zachodu. Ludność się na tysiące liczyła, cała grodowi pańskiemu służąc i podlegając.
Starszyzna wojskowa daléj téż siedziała w lasach, po dworach swych i gródkach, nad brzegami rzek i jeziór osadzonych.
Przyboczny dwór pański równie był mnogi, dla okazałości i wygody. Co najdoborniejsza młodzież stała u boku knezia, mieszkając w podwórzach grodowych. W głębi oddzielone od téj części, pod pilną strażą i zawarciem, siedziały żony pańskie i służba ich niewieścia.
Życie tu wiodło się obozowe więcéj niż dworskie, wojacze, bo każdéj godziny wszystko pogotowiu być musiało siadać na koń i lecieć, gdzie o niebezpieczeństwie od nieprzyjaciela znać dano.
Czasem téż, gdy wieść przyniesiono, że niemcy się nad Łabą pospali, albo na Pomorze bezpiecznie wtargnąć było można, gdy jaki wódz a książątko przywlokło się o pomoc prosząc i prowadzić obiecując, z dnia na dzień ruszało z grodu co żyło, ledwie w nim garść na obronę zostawiwszy. Dniem i nocą bieżono nad granicę, za rubieże dla łupu i postrachu.
A powracano różnie, raz z łupem i radością wielką, z niewolniki w łyka powiązanemi, czasem nocą w garści małéj, pokrwawionéj, za którą się zawstydzone kupki wlokły powoli.
Bywało różnie, chociaż za Mieszka lepiéj się szczęściło, bo był i mężny i przebiegły wielce, na lada słę[6] posłuch nie kwapił, dobrze ważył nim się porwał.
Pan był milczący, ale gdy dobył głosu a krzyknął, drżało co ten głos usłyszało, i bieżało co żyło.
Tego wieczora, gdy z łowów nad Cybinę powrócono, a z orszakiem pańskim blady i niepozorny Włast nadciągnął, zebrała się w podwórzu kupka koło niego niemała, bo go tu nikt jeszcze nie widział i odgadnąć nie umieli, po co go tu ściągnięto.
Nie wyglądał ów gość na wojaka, ani na możnego władykę, odziany był niepocześnie, patrzał na ludzi nieśmiało. Któż mógł zgadnąć, na co się on tu zdał.
Stogniew ciekawéj gawiedzi gęby pozamykał przecie, szepnąwszy, iż był synem Lubonia, że długo u niemców w niewoli przesiedział, więc i wszystkie ich tajemnice znał, a tém się mógł przydać kneziowi.
Własta zdał Mieszko na ręce Stogniewowi, poleciwszy by o nim pamiętał. Niemniéj jednak, w pierwszéj chwili, gdy kneź poszedł do swych niewiast jeść i spoczywać na drugie podwórze, a Stogniew dworem rozrządzić miał, Włast został sam na przedsieniu pod słupami, siadł na ławie, rozglądał się i niebardzo wiedział, co miał czynić. Gawiedź się była wszystka rozeszła. Kilka psów siadłszy naprzeciw niego, obcemu się przypatrywały pomrukując. W tém od wałów wolnym krokiem przywlókł się człeczyna, który nieznajomego zoczywszy na ławie, przybliżył się do słupów prawie, by mu się pilniéj przypatrzył.
Własta téż mógł on zaciekawić, bo nie wyglądał jak drudzy, a odgadnąć było trudno, co na kneziowskim dworze robił.
Pięknym wcale nie był, krępy bardzo i zsiadły, nogi miał trochę krzywe, łeb duży, kręcącym się czarnym włosem pokryty. Z ust dobywały mu się dwa kły, dziwnie wyrosłe, tak że wargi ich przysłonić nie mogły, nawet gdy gębę zaciskał, sterczały z niéj żółte kości, nadając twarzy niby wyraz dzikiego śmiechu. Ogromne ręce, silne, grube, pięści jak młoty, kark krótki i żylasty, pierś wydatna szeroka, wszystko mu jakąś zwierzęcą nadawało cechę. Czoło téż miał bardzo nizkie, a ślepia świecące jak u kota.
Dłonie, które ściśnięte trzymał, nie przymykały się zupełnie, bo ogromne rysie pazury nie dawały się im stulić. Sterczały one długie, pozawracane, śpiczaste, ostre, jak oręż do obrony.
Prosta gunia okrywała ciało obrosłe włosem, na nogach miał grube płócienne spodnie i nędzne wykoszlawione chodaki. Takie potworne stworzenia chowali wówczas radzi panowie do posług, tak samo jak oswojone niedźwiedzie i przyłaskawione wilki.
Gdy psy siedzące u słupów zobaczyły go zbliżającego się, ogony wziąwszy pod siebie uszły mu zaraz z drogi i pokładły się daléj, jakby go się lękały. Dziki człek, bo na takiego wyglądał, podszedł tuż do Własta i zuchwale ze wszech stron począł mu się przypatrywać.
— Coś ty za jeden? hę! — zamruczał wreszcie — ty? jakiś?..
Spokojnie i łagodnie młodzieniec się zwrócił ku niemu.
— A ty? — spytał.
— A ja?.. Toć widzisz... jestem od psów, od padła, od stryczka, od gnoju i od śmiecia... nazywają mnie Psiajuchą... a ciebie?
— Cóż ci przyjdzie z nieznanego nazwiska?.. Daj mi pokój! — odparł Włast — nic nie masz do mnie...
— E? a kto wie? Zkądżeś ty?
— Z Krasnéjgóry.
— To przecie nazwisko nieobce... — odezwał się Psiajucha. — Ty musisz być Luboniów sługa.
— Lubonia syn.
— Oho! oho! — rzekł pachołek i skłonił się szydersko. — Tylko bieda, że Luboń syna nie ma.
— Nie miał go — rzekł cierpliwie Włast — ale mu on powrócił.
Chciał się pozbyć natręta, trudno to było, Psiajucha stał z założonemi rękami i wpatrywał się uparcie.
— Chuderlawe to — począł mruczeć jakby sam do siebie — blade, mizerne... po co się to tu zda? komary go zadziubią... a chleb będzie żarł tak jak drudzy...
Włast spójrzał nań; obrzydły pachołek ani się ruszał.
— Nie będzie tu z niego pociechy żadnéj... ani babom nawet, bo to wymokłe... oneby się gzić rade... a to ledwie dysze... Po co to tu wzięli... Ja go do pomocy nie przyjmę...
— Hej! — ozwał się głośniéj, pełniąc swój obowiązek błazeński — miłościwy Luboniów synu, władyko... nie wiecie po coście tu przybyli?
— Z panem miłościwym przybyłem — odezwał się Włast, choć miał wstręt do téj rozmowy.
Posłyszawszy to pachołek, mruknął i oddalił się. Nie było go dosyć długo i już Włast sądził, że się go pozbył zupełnie, gdy zwolna przywlókł się napowrót Psiajucha, stanął naprzeciw niego i w milczeniu przypatrywać mu się zaczął znowu.
— Toś to ty u niemców w niewoli przez dwanaście lat był? — ozwał się nagle — hę?
— A byłem — sucho odparł Włast.
— O! i pewnie nową wiarę u nich wziąłeś — dodał pachołek — a z nią tutaj pójdziesz na gałęź! na gałęź! na gałęź!..
Włast mu na to nie odpowiedział.
Psiajucha wykrzywiwszy się strasznie, obie pięści nastawił, zębami zgrzytnął i jeszcze parę razy powtórzywszy: Na gałęź... nogami aż tupać zaczął.
Nie postrzegł tego, że Stogniew oddawna go widząc dokuczającego przybyłemu, wysłał chłopaka z biczem, a ten z tyłu zaszedłszy, smagnął go parę razy z całéj siły po nogach. Zrazu chciał się nań porwać Psiajucha, ale postrzegłszy Stogniewa, odwrócił się, zaskowyczał, zęby mu pokazał, kłapnął niemi parę razy i uciekł. Psy ruszyły się i ujadać za nim zaczęły.
Takie było pierwsze na dworze pańskim Własta przyjęcie.
Pozostał potém długo zapomniany w przedsieni, dopóki go Stogniew nie zabrał z sobą do izby, gdzie wieczorny zastawiono posiłek. Znalazło się ich tu trzech starszych ze dworu, którzy razem do stołu zasiedli. Włast najpokorniejsze miejsce zająwszy siedział milczący. Spoglądano nań niemal z politowaniem jakiémś i pogardą.
W mężczyznie, za tych wieków wojen i siły, pierwszą była zaletą — siła pięści i zręczność, a że Włast słabowito wyglądał, nie budził téż poszanowania dla siebie, choć wiedziano, że był synem możnego człowieka. Stogniew i towarzysze jego, Rosław pański podczaszy i Misław sotnik od straży, spozierali nań ze wstrętem, wiedzieli, że długo był z niemcami, mieli go niemal za wroga. Dziwno im było, że kneź na dworze go chciał mieć.
— A no — ozwał się w końcu, jakby ulitowawszy milczącemu Stogniew — jakże wam po niemieckiéj niewoli u nas się wydaje?
— Nie wielem ci ja widział jeszcze oprócz domu pana rodzica mojego — rzekł Włast.
— Widzieliście tam u nich murowane grody kamienne — odezwał się drugi szydersko — musi wam po nich być tęskno... Ale te gnuśniki w ciepłym kącie siedzieć lubią i ryją się po norach... a my, dziś tu, jutro tam... nam drewnianéj chałupy dosyć...
— Prawda, grody u nich piękne są — rzekł Włast — dostatek wielki... ale choć wygody lubią, oni téż wojować umieją.
— Lepiéj od nas? — podchwycił Misław prawie gniewnie.
— Jam nie wojak — odparł Włast — na tém się nie znam.
— A na czémże wy się znacie? — zapytał Stogniew.
— Byłem w niewoli — odezwał się Włast ośmielając się i ciągle spokojnie mówiąc — będąc w niewoli czyniłem po niewoli to co mi kazano, służąc i sokołom, i koniom, i ludziom.
— Jakżeście się na swobodę dostali?
— W końcu widząc, żem się im na niewiele przydał, dali mi ją sami... — mówił zapytany — użyłem jéj, aby do domu powrócić.
— A doma? — dodał Stogniew — doma u was trzeba takiego jak Luboń wojaka... cóż wy tam robić myślicie?
— Co mi pan rodzic każe...
Pokora ta i spokój, z jakim odpowiadał na nieco szyderskie pytania syn Lubonia, ton, do którego ci ludzie nawykli nie byli, czynił na nich dziwne wrażenie.
Rosław i Misław śmieli się uzuchwalając, a widząc takiego bezbronnego, słabego człeka, który się nawet zagniewać nie umiał, Stogniew czuł nieco litości.
Półgębkiem czynione żarciki z biednego chłopaka wywoływały mu rumieniec na lica, cierpiał ale milczał. Posiliwszy się nieco, już chciał wstać by odejść i uwolnić się od tych towarzyszów, gdy komornik książęcy, sługa izdebny, wszedł pozywając go do Mieszka.
Zmieniło to nieco usposobienia dwóch butnych wojaków, a Włast żywo i z wielką ochotą, pokłoniwszy się im, z izdebnym pospieszył.
Mieszko był jeszcze w drugiém podwórzu, gdzie niewiasty jego mieszkały i sypialnię miał, w któréj odpoczywał.
Pierwszy dziedziniec wewnętrzny pełen psów i wrzawy przeszedłszy, przez wrota zawsze zamykane, u których straż stała, wprowadził go komornik na drugie podwórze. W pośrodku jego był ogródek zielony i drzewa. Tu zaledwie zaskrzypiały drzwi, z otwartych okien w lewo ujrzał Włast powychylane głowy w białych chustach młodziuchnych niewiast, z uśmiechem przypatrujących mu się ciekawie i dających znaki prowadzącemu go komornikowi. Chichotania stłumione dały się słyszeć; kilka strojnych dziewcząt wyrwało się ze wnętrza, aby się znać obcemu przypatrzyć lepiéj. Komornik prędko wskazał mu drogę na prawo, pod słupami, które podsienie dokoła podpierały. Przez wielką sień potém weszli do obszernéj izby, w któréj na ławach siedziało i leżało kilkunastu, tak jak ten, który Własta prowadził, przyodzianych komorników, a oprócz tego straż się znajdowała zbrojna. Izba na słupach drewnianych sparta, które ją na dwoje dzieliły, okopcona od dymu, z ogniskiem ogromném, wygasłém teraz, cichą była i milczącą.
Przeszedłszy ją i drugą mniejszą pustą, w któréj stał oręż przy ścianach, a na nich wisiały łuki, obuchy, proce i tarcze... uchyliły się drzwi do komory Mieszkowéj.
Kneź leżał wyciągnięty na skórach niedźwiedzich, z rękami pod głowę założonemi, na wpół uśpiony. Zwrócił oczy ku wchodzącemu i nie wstając dał mu znak, aby się przybliżył.
Komornik drzwi zamknąwszy zniknął.
Jakiś czas panowało milczenie. Mieszko westchnął parę razy, podniósł się zwolna, siadł na łożu i rzekł, przypatrując się Włastowi.
— Téj nowéj wiary niemieckiéj jestem ciekawy... Ty ją znać musisz... Mów mi o niéj. Wszak Bóg ich Chrystus się zowie?
— Tak, miłościwy panie — począł Włast zwolna (pytanie to rozradowało mu duszę). — Tak, Chrystus był Bogiem na ziemi, i powrócił do niebios, zkąd zstąpił na nią. Zszedł on, by nowe prawo przyniósł z sobą i zaszczepił go krwią swoją pomiędzy ludźmi...
— Tak... wiem... był zabity... zamęczony... — rzekł Mieszko.
— I zmartwychwstał!.. — dodał Włast.
Kneź usłyszawszy to, podniósł nań oczy z wyrazem niedowierzania i przestrachu.
— I czynił cuda wielkie? — zapytał cicho.
— I czyni je ciągle... — dokończył Włast.
Mieszko, jakby własnego lękając się głosu, oczy zwrócił na mówiącego i odezwał się cicho bardzo.
— Tyś chrześcianin?
Serce silnie uderzyło Włastowi.
Pomimo że głos ten nie był, a przynajmniéj nie wydawał mu się groźnym, nie mógł być pewien, czy przyznając się, nie wyda na siebie wyroku śmierci. W téj chwili osłabienie ducha na myśl mu przyszło, jakby dla uniewinnienia kłamstwa, trzykrotne Piotrowe zaparcie się Mistrza... drgnął, odpychając to jak pokusę nieczystą i wnet mężnie, zwyciężając niemoc i obawę, rzekł.
— Jestem nim, miłościwy panie! jestem nim! Choćbym za to cierpieć miał i życie utracić, zaprzeć się nie mogę Boga mojego...
Zdumiony Mieszko, milcząc długo się w natchnionego młodzieńca wpatrywał.
— I... nie lękasz się śmierci? — zapytał.
— Nie, panie... bo mnie po niéj czeka żywot wieczny i wieczna szczęśliwość.
— Żywot wieczny! — mruknął kneź wstając — jesteśże ty pewnym?
— Miłościwy panie — zawołał Włast nabierając coraz więcéj odwagi — Bóg nam go przyrzekł.
Z dziwnym wyrazem twarzy napół szyderskim, pół trwożliwym, kneź rzucił się na łoże i zadumał głęboko.
Milczenie przykre trwało długą chwilę.
— A cuda ty umiesz czynić? — zapytał.
— Nie, panie, bo ich żaden człowiek nie czyni — rzekł Włast — tylko Bóg, a ten, przez kogo Bóg czyni cuda, musi być godnym jego łaski. Jam jéj nie godzien.
Tego Mieszko nie zdawał się rozumieć dobrze.
— Przecież są tacy chrześcianie, co czynią cuda? — odezwał się.
— Są, miłościwy panie, ludzie święci, przez których Bóg nasz je czyni.
Znów długo Mieszko się zadumał, położył na swojém posłaniu i zdawał zupełnie zapominać o Właście. Młody chrześcianin z bijącém sercem stał i czekał. Nie mógł rozpoznać z twarzy pana, czy był gniewnym i miał go odepchnąć, skazać na więzienie, na śmierć, na chłostę, czy bezkarnie go puścić. Widoczném tylko było, że kneź z podbudzoną ciekawością go słuchał.
Od chrześcian przeszedł nagle do cesarza.
— Cesarz niemiecki... silny on jest? — zapytał.
— Nie wiem, czy kto nad niego silniejszym jest na świecie — odparł Włast — nawet ten drugi siedzący na stolicy dalekiéj nad morzem... Panowanie jego rozciąga się od kraju zimy aż do tego, w którym jéj nie ma nigdy... Ma pod sobą królów i kneziów i panów moc niezliczoną, wojska niezmożone... skarby ogromne... A! panie! potęga jego straszna...
Mieszko uśmiechnął się znowu z niedowierzaniem.
— A przecież — odezwał się — dotąd jego markgrafowie i książęta nas Serbów, Polan, Wendów, zmódz i podbić nie mogą!.. — zamruczał jakby sam do siebie. — Nas, cośmy rozbici i podzieleni.
Czechy mają, ale ich zdradzą Czesi, gdy chwilę upatrzą... Poszli z niemi, bo Ugrów złamać trzeba było, co się nam wpili pod trzewa...
Zaczął potém pytać o zamki, o zbroje, oręż i szyki wojenne, i o wszystko co w obcych ziemiach inne było. Włast odpowiadał powoli i z rozwagą — opisując co widział, stare grody z ich murami wielkiemi, zamki na gór wyżynach, żelazne uzbrojenia rycerzy, bogactwa cesarskiego skarbu, wspaniałość pałaców i świątyń. Nie przerywając mu, tylko nowemi pytaniami, kneź dał mówić tak długo jak starczyło wieści. Dumając posępnie przysłuchiwał się, to z ożywioném zajęciem, gdy szło o sprawy wojenne, to z lekceważeniem gdy mowa była o złocie. O wojskach i wojennych szykach Włast mało co powiedzieć umiał, chyba co mu samo w oczy wpadło. Myśli Mieszka trudno było odgadnąć, wszelako na twarzy malować się zdawała raczéj nadzieja jakaś i niecierpliwość niż zwątpienie, jak gdyby szukał środków dorównania téj sile, wcale się nią nie trwożąc.
Gdy w końcu Włast znużony, wyczerpawszy wspomnienia, zamilkł.[7] Mieszko popatrzywszy w okno, rzekł zwolna głos zniżywszy.
— Patrzaj, abyś się ze swym Bogiem nowym przed ludźmi nie chwalił! Gdyby cię obwiniono, żeś wiarę niemiecką przyjął — ukarać bym musiał. Ojca mi żal twojego. My czcimy naszych starych bogów, innych u nas ludzie nie znają — nic wspólnego z wrogiem mieć nie będziemy. Nie!
Włast chciał go żegnać, gdy kneź dorzucił.
— Od dworu cię nie puszczam. Musisz tu zostać! Mnie przystało znać tych wrogów, z któremi się o każdą piędź ziemi mojéj, coby ją zagarnąć pragnęli, nieustannie drżéć potrzeba. Stogniew ci da miejsce. Gdy cię puścić zechcę — powiem. Na zawołanie mi być i milczeć!
Z tém odpuścił kneź Własta, nie okazując mu większego gniewu, a gdy ten wychodził na pierwsze podwórze, aby sobie szukać przytułku, Mieszko się położył na pościeli i zadumał jak wprzódy.
Przez okno od podwórza wpadały śpiewy niewieście, krzyki a ujadania wrzawliwe i śmiechy szyderskie a złośliwe. Ustawało to czasem, jakby siłą i rozkazem tłumione — ale wnet kłótnia wracała znowu.
W tém drzwi osłonione oponą, otwarły się i w progu stanęła niemłoda niewiasta, wysokiego wzrostu, przybrana bogato, cała obwieszona łańcuchami i kolcami, jakby jéj szło o to, aby się okazała piękną i młodą. Z pod białego rąbka, który jéj głowę okrywał, dobywały się włosy ciemne, ale już posrebrzone. Z dawnéj piękności, zostały jéj zaledwie czarne oczy iskrzące się jeszcze i usta małe, zaciśnięte z wyrazem gniewu.
Od progów postąpiła kroków kilka, wyciągnęła ręce białe ku panu i pokłon oddawszy, zdawała szukać wyrazów, od których by poczęła. — Dłonią niecierpliwą to przegładzała włos, to poprawiała na sobie szatę.
— Cóż mi powiesz Różana? — zapytał kneź — spoglądając na nią roztargnionemi oczyma.
— A co zawsze, co zawsze, miłościwy panie! że ja tu ze zgryzoty z temi twojemi niewiastami życie stracę — albo mnie z nich która zielem struje jakiém, bo to wszystko złe — zazdrośne jędze.
— Cóż się znowu stało? — spytał śmiejąc się Mieszko.
— A to, to, co się tu dzień i noc dzieje, jak się tylko pobudzą te wasze bogunki! Jedzą siebie i mnie — oczyby sobie powydzierać rade. Słyszycie wrzawę, miłościwy panie, gdy jedna śpiewa, druga płacze, gdy się cieszy która, zaraz inna się wścieka. Nie pomaga nic. Ja tam starszą jestem a porządku utrzymać nie mogę. Nocy nie dośpię, a nie upilnuję.
Założyła ręce na piersiach i stanęła naprzeciw knezia, jakby błagając o ratunek.
— Cóż to? nie macie siły i władzy? żeby sześciu głupim mołodycom nie dać rady? — krzyknął Mieszko.
— Prędzéj sobie Stogniew da rady ze stu pachołkami, niż ja z tém utrapieniem, z temi gąsienicami.
— Cóż więc począć z niemi?
— Co? co? — mruczała stara Różana — rozpędzić to na cztery wiatry, poodsyłać do domów, ja nie wiem, ale ja ich już nie zmogę.
— A któraż najgorsza z nich? — spytał kneź.
— Zawsze ostatnia, ta którą najlepiéj lubisz, miłościwy panie — ta co wam najmilejsza, a któréj palcem nikt tknąć nie śmie. Ta na mnie i niepatrzy, nie żeby mnie słuchać miała, ta grozi i mnie i drugim.
— Któż? Lilja?
— Dziś Lilja — a jutro będzie ta, co po niéj przyjdzie — mówiła głową potrząsając zrozpaczona Różana. Dobre one wszystkie.
— A cóż mam na to uczynić? co? — począł żartobliwie kneź.
— Wszystkie odpędzić — odpędzić.
— To nie może być — nudno by mi było — rzekł Mieszko. Kto wie? zmienić się to może jeszcze, ale nie zaraz. Różana, miéj cierpliwość — trzymaj je ostro, moc masz nad niemi, zagróź w mojém imieniu.
Rozpaczliwie niemal rękami rzuciła Różana, gdy szelest się dał słyszeć za oponą i piękna, młoda niewiasta, zuchwale, śmiało wpadła do komory książęcéj.
Dziewczę było, nie mające lat dwudziestu, z czarnemi pięknemi oczyma i długiemi kosy czarnemi, zręczne i gibkie jak łania, silne i odważne. Na czole, w oczach i ustach malowała się ta pewność siebie, jaką daje piękność i młodość. Z pogardą i gniewem spojrzała na Różanę, która się nie cofnęła przed nią, minęła ją i postąpiła do Mieszka.
— Miłościwy panie! — słyszałam ja wszystko — stałam za oponą. Co wy téj staréj jędzy wierzycie? Zła jest na wszystkich, bo jéj młodość pełznie z włosami, bo ma już zmarszczki na twarzy i Stogniew ją dla młodszéj porzucił.
Różana zacisnęła pięści, Lilja zaczęła się śmiać.
— Myśmy winne, bośmy młode, bośmy wesołe, kiedy ona już ani krasną, ani młodą być nie może. Tak! tak! powtórzyła, widząc, że Różanie się oczy paliły i usta drżały.
Tak! miłościwy panie — chciałaby abyśmy u kądzieli siedziały cały dzień, a ona sobie mogła spokojnie starszyznę na miód zwabić do siebie.
— A ty gadzino! — krzyknęła Różana — w gniewie, powstrzymać się nie mogąc.
Mieszko śmiał się z kłótni, która się go bawić zdawała, lecz zarazem czoło coraz mu się groźniéj fałdowało. Lilja uśmiech wywoływała na usta, usiłując pana rozbroić.
Niedość było na tych dwu zapaśnicach, drzwi się otwarły głośno, wpadła trzecia jeszcze. Było to dziewcze równego może wieku z Lilją, ale do niéj niepodobne, drobne, wątłe, białe, z włosami złotawemi z oczkami szaremi, jakby do płaczu stworzonemi. Na pozór słaba i bezbronna, mała Barwina, więcéj może miała dumy i siły w obliczu, niż te dwie co ją uprzedziły. Z jakąś powagą dziwną, zbliżyła się, główkę podnosząc do knezia.
— Ta Lilja — rzekła. — Kropiwa nie Lilja. — Ona wszystkiemu winna! Ona mnie i żadnéj nie daje spokoju! Jam przecież starsza od niéj i mam prawa moje! Ja jestem żupana córka, mój ród kneziowski, my Lechy, a ona kto? Ojcem jéj niewolnik... dziecko po rabie... porabka jakaś i śmie...
Lilja nie dając jéj dokończyć, przyskoczyła z gniewem i groźbą tak straszną, że Różana zapomniawszy własnéj urazy, stanęła co żywiéj między niemi, aby walki nie dopuścić.
Mieszko śmiał się jeszcze, ale twarz pańska coraz się stawała straszniejszą, brwi i czoło marszczyły się. Sparty jedną ręką na łożu, drugą wyciągnął ku zwaśnionym.
— Barwina i ty Liljo! kto wam wchodzić pozwolił! Do izby! nazad, téj chwili.
— Panie! Lilja cię zdradza! — zawołała mała Barwina.
— Kłamiesz! ty sama masz kochanka ty! ty! czerwieniąc się cała, krzyknęła Lilja.
— Różana, prowadź je do izby... Precz! natychmiast! Rozeznam sprawy wasze i ukarzę.
Stara chwyciła za rękę wyrywającą się Barwinę i podstąpiła z nią ku drzwiom. Lilja znać pozostać chciała, aby skorzystać z ich odprawy, lecz Mieszko ręką drzwi jéj wskazał także i posłuszna niewiasta głowę spuściwszy, powoli, gniewna, zapłoniona, musiała wyjść za Różaną.
W sieni słychać jeszcze było głosy kłótliwe, które się powoli oddalały i zmieniły w gwar niewyraźny. W téj chwili Stogniew się ukazał w progu. Spojrzał na pochmurne pańskie oblicze i nie śmiał ust otworzyć.
— Na Peruna! — zawołał Mieszko. — Całe chyba to stado precz rozegnać potrzeba, zamiast pociechy i spoczynku, waśń tylko i męka z niemi.
Ręką groźnie zamachał w powietrzu.
— Do Peruna! te białogłowy z ich językami! powtórzył.
Stogniew zdawał się czekać na rozkazy, ale Mieszko się zadumał, i zbył go posępném wejrzeniem.
Włast pozostał na dworze Mieszka, chociaż, mimo iż mu kneź twarz okazywał łaskawą, inni nań koso patrzali. Domyślano się w nim znać tego czém był w istocie — chrześcianina — a tu to znaczyło tyle, co niemiec i wróg. Spokojna i pokorna postać młodzieńca nie przypadała zresztą do butnego i rycerskiego dworu, który ciągłą oddychał wojną lub zabawiał się łowami i zapasami siłaczy. Ściągano nieustannie i zbrojono, a przysposabiano ludzi, jakby nazajutrz wojna miała wybuchnąć — bo na granicy nigdy spokoju nie było. Ztamtąd przychodziły wieści, dniem i nocą, szczególniéj o czynnościach srogiego nieprzyjaciela Słowian, markgrafa Gerona. Mieszko, jeśli się osobiście nie mieszał do drobnych tych utarczek, podsycał je, wywiadywał się, pomagał potajemnie. Kneź sam i wszyscy co go otaczali, mieli już to przekonanie, że do niego należała władza i panowanie nad wszystkiemi plemionami bratniemi, aż do morza, aż za Wisłę, że Szlązko téż i Chrobaty powinny były, prędzéj, późniéj Czechom być odebrane i do Polanów jedności włączone. Wszystko co Gero zdobywał nad Łabą, co zdradą odpadało od bałwochwalstwa i słowiańskiego przymierza, Mieszko uważał, jakby sobie wydarte. Pomagał mu w tém brat po ojcu, choć nie po matce, starszy od niego Sydbór, z ulubienicy Ziemomysłowéj zrodzony, przed zaślubieniem Górki, matki Mieszkowéj, wojak z lat młodych, który żył tylko wojną.
Po matce, która była prostą dziewczyną z lasów kędyś wziętą, Sydbór wziął naturę dziką, upodobanie w życiu swobodném, pod gołém niebem, na zasadzkach, w walce i napadach. W Mieszku szlachetniejsze górowały instynkta, pragnienie panowania, przemyślne poszukiwanie środków — chęć dorównania narodom, które więcéj mogły i umiały.
Sydbór był prostym zapaśnikiem, który chciał się tylko bić i miał upodobanie w rzezi a krwawych walkach. Litości u niego prosić było próżno, nie prosił jéj dla siebie, nie miał dla drugich.
Mieszko dawał mu dowództwo nad niesworniejszymi oddziałami, najtrudniejsze do wykonania polecenia, używał go nie dając mu tchnąć. Sydbór był rad i więcéj nie pragnął. W wyznaczonéj sobie dzielnicy, którą mu brat puścił, nie siedział nigdy prawie, domu dotąd nie miał, rodziny nie pragnął, koczował z oddziałem swym konnicy na wiecznych czatach, włócząc się po nad granicą i gdziekolwiek można było napaść z nienacka, łupu zagarnąć siła i ludzi nabić mnogo. W boju śmiał się i cały krwią obluzgany szalał zwycięztwem. W Poznaniu zjawiał się wołany, często niespodzianie, ale miejsca nie zagrzał. Drugiego dnia już go piekło w pole. Czasem nieopowiedziawszy się kneziowi, ruszał i niewiedziano nawet dokąd. Ruchawy ten i przedsiębiorczy brat byłby może niepokojem nabawiał Mieszka, gdyby w nim dostrzegł jaką chęć samoistnego panowania, ale Sydbór zdawał się nic nie pragnąć nad to życie, które prowadził. A srogi ten, nielitościwy kat na ludzi, którego znano z tego, iż żadnéj winy nigdy nie przebaczył i miłosierdzia nie miał nad nikim, kochał przecie i szanował Mieszka, a nadewszystko czcił i przywiązany był do siostry, która nosiła toż imie co matka jéj — i zwała się Górka.
W osobnym dworze na zamku nad Cybiną, mieszkała ona, pod knezia opieką; miała swą służbę oddzielną i żyła odosobniona. Niewieście towarzystwo żon kneziowskich nie przystało jéj, trzymała się od niego zdala. Mieszko zdawna za mąż wydać ją pragnął, lecz lada komu dać nie chciał.
Górka téż nie wyrywała mu się na świat. — Była ona najmłodszą z rodzeństwa, a gdy Ziemomysł umierał dzieckiem ją zostawił. Doszła lat dwudziestu, wychowując się ze staremi niewiastami, które niegdy matce jéj służyły, wśród wrzawy wojennéj dworu brata, mając upodobania prawie męzkie i charakter Mieszkowemu podobny. Górka była teraz piękną ciemnowłosą dziewicą, silną i śmiałą, któraby jak owe czeskie dziewczęta chętnie poszła na wojnę, gdyby jéj pozwolono. Wszystko co Mieszko sobie poczynał, obchodziło ją mocno, rozumiała go i zgadywała, choć go pytać nie śmiała, a jak jemu marzyło się szerokie panowanie nad zjednoczonemi plemionami, tak jéj téż zaślubienie jakiegoś knezia, któryby Mieszkowi z orężem stanął do boku.
Kneź szanował siostrę i lubił ją, ale niczém było jego przywiązanie do niéj, przy cześci a uwielbieniu dzikiego Sydbóra, który ile razy nad Cybinę przybył, zawsze téj siostrze musiał dań jakąś przywieźć, a najszczęśliwszy był, gdy go do niéj dopuszczono. Górka z tym przyrodnim swym czyniła co chciała, a gdyby mu najdziwniejszy rozkaz wydała, spełniłby go nieochybnie, o niebezpieczeństwo nie pytając.
Nazajutrz po przybyciu Własta, rano nadciągnął właśnie Sydbór, a jeszcze do wrót nie doszedł, gdy już na grodzie panowało poruszenie wielkie i wszyscy biegli widzieć go nadciągającego. Wyszedł i Włast... W przedsieniu stał Mieszko otoczony dworem, czekając także na zapowiedzianego gościa, gdy zdala od wałów pokazał się orszak jego. Nie był on zaprawdę świetny, ale dziwnie wyglądał. Stu może ludzi konnych, na żwawych mierzynach prowadził z sobą Sydbór... Sam on jechał przodem — istny wódz dzikich, czerwony, czarny, zarosły, w odzieży jaskrawéj i naszywanéj blaszkami a świecidły, w czapce z pióropuszem nieco oszarpanym, obwieszony bronią wszelkiego rodzaju, któréj miał tyle ile się jéj u pasa, na ramionach, przy koniu, w rękach mogło zmieścić. Jeden miecz wisiał u pasa, drugich dwa tkwiło za nim, młot miał pod ręką, łuk na plecach, procę na ramionach, dzidę i oszczep poczepiane misternie. Komu innemu ta mnogość narzędzi więcéjby przeszkadzała niż dogadzała. Sydbór ich z taką zręcznością umiał używać, iż nic zbyteczném dlań nie było. Tarcz zwykle miał uwieszoną tylko przy koniu i mało jéj używał.
Ludzie jego mieli wszyscy grubo kute pancerze łuskowe i blachy, niektórzy kaftany, dzidy, szable krzywe, oszczepy, i odziani byli jednakowo, co naówczas wielki przepych stanowiło. Jak Sydbór, tak jego drużyna cała wyglądała strasznie. Nie było jednego całego... twarze porąbane, ciała sińcami okryte, oręże poszczerbione, na wszystkiem krwi i pyłu pełno.
Pomimo to szli butnie, raźno i z twarzami wesołemi, jakby w tryumfie. Tłumaczyło się to tém, że w pośrodku orszaku ich, szło jakby stado ludzi powiązanych sznurami, poczepianych z sobą, starców, młodzieńców, kobiet i dzieci.
Sydbór napadł na osadę niemiecką pod gródkiem nad Odrą nie dawno założonym, i wszystko co znalazł zagarnął, wieś puściwszy z dymem. Zabrane konie i bydło, pędzili osobno ludzie, którzy się wolniéj ciągnęli...
Wszyscy ci niewolnicy, odarci i pobici, na których twarzach i ciałach rany ledwie pozasychały, przerażający widok przedstawiali, nieméj a wściekłéj rozpaczy. Jak tylko orszak ten stanął w podworcu, kilka niewiast padło spoczywać na ziemię, a kilka zwaliwszy się nie powstało już więcéj. Kupka dzieci nagich, z włosami rozczochranemi jęczała i płakała, a wojacy je dla uspokojenia smagali.
Z wrzawą, jękiem, śmiechem i płaczem przyciągnął tak Sydbór przed Mieszka, pokazując mu na zdobycz swoją, i z konia jeszcze rozpoczynając opowiadanie o wyprawie. Mowę jego jąkliwą, trudno było zrozumieć, ale to co wiódł z sobą wymowném było.
Na widok ten i Mieszkowi oczy się zaśmiały. Śmiech i radość były usprawiedliwione, bo tak samo i gorzéj w pętach prowadzono słowian branych nad Odrę — a margraf Gero nietylko mieczem, ale zdradą tępił to plemię, któremu nie mógł dać rady.
Zbiegło się co było ludzi na grodzie, po części niewolnikom, w części znanym wojakom Sydbóra się przypatrywać i rozpytywać kędy bywali. Zaglądano do niemców, dopatrując w nich ludzi zdrowych do pracy i posługi. Niewolnik wówczas był drogi i pożądany...
Zdala patrzał i Włast... a twarz mu pobladła nagle na widok siwego odartego staruszka, który zaledwie łachman mając na sobie, obnażony, wychudły, do ran prawie skrępowany sznurami, ze spuszczoną głową stał ledwie się mogąc na nogach utrzymać. Krótko ostrzyżone włosy, a na wierzchu głowy wygolona korona, która pośmiewiskiem była dla pachołków Sydbóra — dały w nieszczęśliwym poznać chrześciańskiego kapłana.
Włast mimowolnie załamał ręce, szczęściem nim postrzeżono ten ruch, zdradzający politowanie, miał czas się opamiętać.
Po tym okazie łupów i zrzuceniu przed Mieszkiem różnego naczynia, oręża, szat pobranych na kupę, wśród któréj Włast dostrzegł srebrny kielich kościelny i dwa lichtarze... gdy ludzie jedni zabierali do skarbca zdobycz, a kneź brata schylonego przed nim po ramieniu klepał, drudzy z gromadą niewolnika, powoli odciągnęli ku szopom dla wypoczynku.
Kneziowie oba weszli do dworu, służba, komornicy, gawiedź pozostała rozwiadując się o wyprawie, śmiejąc i pokrzykując wesoło.
Włast, którego widok ten przejął litością jako chrześcianina i kapłana, jako długi czas w niemczech i z niemcami żyć nawykłego... stał osłupiały, myśląc coby mógł począć, aby starca, którego znał, mógł z niewoli srogiéj wydobyć.
Przychodziło mu na myśl rzucić się do nóg kneziowi, gdy doń przypuszczony zostanie, i prosić go o darowanie staruszka, który bezsilnym będąc, mało na co komu mógł się przydać.
Stał tak jeszcze zamyślony, gdy poczuł, że go ktoś za rękaw pociągnął. Obejrzał się i zobaczył za sobą staruszkę obwiniętą płachtami białemi, która cóś po cichu szeptała mu do ucha... Nie mógł jéj zrazu ani zrozumieć, ani się domyśleć, czegoby od niego chcieć mogła. Stara odwiodła go na stronę, i odezwała się.
— Wy to jesteście Luboniów syn? coście dwanaście lat przebyli w niemieckiéj niewoli...
— Tak — rzekł Włast — ja nim jestem.
Stara popatrzała nań długo...
— A pamiętacie wy Srokichę?
Włast, któremu się wspomnienia młodości zatarły w pamięci, zaledwie to imie mógł przypomnieć.
— Tak nazywali u nas w Krasnéj-górze, poczciwą niewiastę, co mnie po śmierci matki swoją piersią karmiła.
Staruszka objęła mu kolana, a potém prędko podniosła oczy i załzawione razem, i rozpromienione.
— Gołąbku mój! dziecko moje! Toć to ja jestem Srokichą... Ojciec twój darował mnie do dworu kneziowi, bom umiała leczyć i zamawiać. Dali mnie do kniehini, do Górki... siedzę przy niéj, biedną dziewczynę zabawiając jak umiem. Gołąbku mój! dziecko moje! A! cóż to z ciebie niewola zrobiła... Jam myślała karmiąc ciebie, że jak dębczak wyrośniesz, a tyś jak leszczyna wiotki i wątły.
Włast przypatrywał się staruszce... z rozrzewnieniem, powoli na myśl przychodziły mu lata młode, które zawsze urok wielki mają. Łza mu się kręciła w oku. Chciałby był czémś obdarzyć staruszkę, mamkę swoją, nie miał nic. Nie widać téż po niéj było ubóstwa i potrzeby, odzież miała dostatnią, płótno białe i cienkie, a ręce niezapracowane okazywały, że wczasu używała.
— Gołąbku mój — powtórzyła cicho Srokicha — chodź ze mną, ja cię kniahini[8] mojéj pokażę... bo ty tak jak dziecko moje. Krew w tobie żupanów i władyków, ale mleko téż moje płynie.
Ocierała łzy stara i pragnąc i nieśmiejąc głaskać swojego wychowańca, który się jéj smutnie uśmiechał.
— Chodź — dodała — knehini[9] dobra pani, piękna pani, miłosierna. Sama jedna, męża nie ma, nudno jéj w świecie, bawić ją trzeba to śpiewami, to gadkami — niechajże się pobawi słuchając o twojéj niewoli. Ja cię do niéj zaprowadzę.
Włast stał nie bardzo rad zaproszeniu, ale staréj nie śmiejąc się opierać, myślał przy tém, że jako chrześcianin i kapłan, winien był zbliżać się do ludzi, aby choć probować nawrócenia.
Stara wiodąc go za sobą, przeszła część podwórza, aż do drugiego dworu kniehini, otworzyła sobie wrotka boczne i niemi Własta wpuściwszy, zaraz je za sobą zasunęła.
W podwórku niewielkiém cicho było — i zielono. Całe ono jakby ogródek bujno zarosły stanowiło... W pośrodku była lipa stara rozłożysta, po rogach w plecionych z łoziny klatkach świergotały zamknięte ptaszki. Maleńka sarenka chodziła gryząc trawę swobodna, a gdy ujrzała wchodzącą Srokichę, stanęła, podniosła główkę z oczkami czarnemi i nóżką tupnęła... a za nią postrzegłszy obcego pierzchnęła w drugi koniec podwórza.
Stara kazała się Włastowi zatrzymać, ławę mu pod ścianą pokazując, aby sobie na niéj spoczął, a sama poszła do kniehini.
Z okien na podwórze wychodzących, kilka głów wyjrzało, przypatrując się oczekującemu i znikło... przypatrywała mu się i hodowana sarenka, to przybliżając, to uchodząc, a nad głowami ptaszki szczebiotały.
Po dosyć długiém oczekiwaniu, ukazała się wreście Srokicha, i dała znać Włastowi, by szedł za nią.
W trzeciéj izbie z oknami zwróconemi na podwórze, przeszedłszy dwie puste pełne niewieściego sprzętu, znalazł Włast Górkę.
Stała spodziewając się go, w pośrodku komory, całéj przystrojonéj w kwiaty i kobierce; z rękami na piersiach założonemi, w postawie prawie męzkiéj, piękna, ale surowéj twarzy kniehini.
Była tak podobną do Mieszka, iżby ją za siostrę jego wszędzie poznać było można. Piękniejszą była nie inną, ten sam rozum i zadumanie miała w twarzy i dumę tę samą.
Ubrana w suknie krasne, z wianuszkiem na głowie, którego dziewice nigdy naówczas nie zrzucały — oczyma bystremi od wnijścia zaraz zmierzyła Własta ciekawie...
Stara sama jéj do kolan przypadłszy, jemu téż paść do nóg pani kazała, co Włast dopełnić musiał. Nim on otworzył usta, Srokicha za niego mówiła już o dwunastoletniéj niewoli jego, skarżąc, że tak ona go znękała i wysuszyła. Kniehini stała długo milcząca... patrzała, i nierychło dopiero głosem męzkim, rzuciła pytanie, czy go bardzo niemcy męczyli.
— Miłościwa kniehini — odpowiedział Włast — żadna niewola rozkoszą nie jest, lecz i między niemi są ludzie litościwi.
Górka potrząsnęła głową...
— Daleko was pędzili? — zapytała.
Włast tedy rozpowiadać zaczął, jako był na dworze cesarskim, a z nim w téj ziemi, która nie zna zimy, i w któréj cuda prawie widzieć można, tak piękną jest i ludną.
Wspomnienie o cesarzu, o tych krajach oddalonych, o cudach żywo dopiero zajmować zaczęło kniehinię i pytała już, a przysłuchiwała się bacznie. Opowiadanie, którego Srokicha téż słuchała bardzo chciwie, byłoby długo może trwało, gdyby hałas w podwórzu nie zwiastował gościa nowego. Nim stara rozmyśliła co z Włastem uczyni, wparł się już Sydbór do siostry... otworzył drzwi, i przypadłszy do niéj bił jéj czołem, całując kraj szaty, śmiejąc się i ryhocząc, że ją mógł widzieć.
Górka mu rękę swą białą położyła na ramieniu, i uśmiechnęła się nie jak bratu, ale jak słudze, pytając kędy bywał, i z czém powracał.
— Miłościwa Kniehini — bełkotał dziki wojak, ciągle się śmiejąc i patrząc jéj w oczy — byłem daleko, wpadłem aż do niemieckich wsi w granicy, dwie ich spaliłem, niewolnikam nabrał, bydła i koni, i bab i dzieci... a oto dla ciebie kniehini — bo ja o was nigdy nie zapominam... wybrałem co najlepszego.
To mówiąc wskazał jéj, aby nastawiła ręce... Górka podniosła nieco połę sukni... a Sydbór począł wyjmować z zanadrza, sypać jéj śmiejąc się na nastawioną połę, pierścienie, kolce złote, i ozdoby kobiece. Przy jednym z kolców, trzymała się część ucha oderwanego z niém razem, ale nikt nie spojrzał na to.
Sydbór śmiał się chwaląc łupem, kniehini zdawała téż nim cieszyć... lecz dziękowała bratu, bez wielkiego zapału. Po chwili wszystkę tę zdobycz oddała staréj Srokisze do schowania, a wojak począł opowiadać jak palił i zabijał.
Włast stał jesze[10], lecz nie miał już tu co robić, nikt nań nie patrzał, pokłoniwszy się więc, dał znak staréj, ażeby go wypuściła.
Wyszła ona za nim — a w komorze kniehini słychać już było tylko dzikie śmiechy Sydbóra. Wypuszczając dziecko swe stara szepnęła mu, gdzie i jak znaleść ją może, jeśliby czego potrzebował. W istocie ona to go najwięcéj widzieć i cieszyć się nim potrzebowała.
Wyszedłszy ze dworu kniehini, Włast, któremu na pamięci stał ciągle obraz starca niemiłosiernie skrępowanego — choć nie wiedział gdzie go miał szukać, postanowił iść dowiedzieć się o niewolniku, aby mu być jaką pomocą.
Lecz na grodzie obszernym, szop i budowli tyle było różnych, żem[11] w nich łatwo mógł się obłąkać. I byłby długo musiał szukać jeńców, gdyby tłum gawiedzi dworskiéj, otaczający ich, nie wskazał mu gdzie byli. Starszyzna wojskowa gromadziła się tu, wcześnie sobie upatrując ludzi, których zamianą, darem lub za zapłatę dostać sobie mogła do usług. Brańcy i branki leżeli tu na ziemi, pędzeniem długiém i nielitościwém znużeni, pospierani jedni na drugich.
Ponieważ lękano się, by z długiego nie pomarli głodu, rzucono im chleba suchego i postawiono wiadro z wodą. Niektórzy chciwie gryźli spleśniałe okruchy, inni pili — większa część bezmyślnym snem ujęta, nie lękając się już ani razów, ani śmierci, leżała jak martwa.
Włast z trudnością się mógł przecisnąć przez ciżbę... szukając oczyma staruszka... On jeden siedział nie pijąc, nie jedząc, nie mogąc usnąć, ze spokojną rezygnacyą człowieka czekającego na śmierć. Mógł się jéj spodziewać, bo sił do pracy nie miał, stary był, a karmić go darmo, niktby nie chciał może. Wzięto go z tłumem, przy rabunku kościoła — nie ubito na drodze, ale zbliżała się chwila, gdy ich przebierać miano.
Zwolna obchodząc jeńców, Włast się zbliżył do starca tak, że oczy jego błądzące bezmyślnie po tłumie, na nim się zatrzymały.
Poznał go, prawie przerażony... chciał się ruszyć, lecz więzy nie dawały. Wśród gwaru panującego do koła, łatwo do siebie przemówić mogli.
— Ojcze Gabryelu — rzekł Włast — jakżeście się tu dostali?
— Ojcze Matia? — odparł niewyraźnie starzec — zkąd wy tu?
— Jam powrócił — musiałem.
— Jam schwycony — jam w niewoli — mówił starzec — wola pańska... gotówem na męczeństwo. Patrzałem na kościółek mój splugawiony, na świętokradztwo... o Boże! los własny mnie nie obchodzi.
— Ale mnie on na sercu leży — ojcze Gabryelu — i jeśli potrafię — ja was uwolnić muszę.
— Po co? — zapytał stary — kościół mój spłonął i obalił się — owieczki rozbite... pasterz nie potrzebny.
I głowę na piersi pochylił.
— Ojcze Gabryelu — bądźcie dobréj myśli — idę prosić za wami.
— Proście za sobą, ojca miłosierdzia — odezwał się staruszek — aby wam dał wytrwać w wierze... Bóg niech was błogosławi.
Związaną ręką krzyżyk zrobił staruszek...
Nie miał już tu Włast co więcéj czynić — wysunął się więc co najrychléj i spieszył nazad do dworca książęcego. Lecz tu docisnąć się teraz ani pomyśleć było można.
Jakieś kneziątko Obodrytów, z gromadą Lutyków przybyło właśnie, i do Mieszka wpuszczone zostało.
Wrzawliwa narada odbywała się z niemi w wielkiéj izbie. Mieszko siedząc na stolicy swéj, otoczony dworem licznym i zbrojnemi ludźmi przyjmował ich uroczyście. A że po kilkakroć doświadczył ich niewiary i krzywoprzysięztwa, łajał więc i bezcześcił przybyłych, którzy go na kolanach przebłagać się starali i posiłki sobie a opiekę wyprosić. Przez otwarte okna od podwórza widać było tę scenę we wnętrzu... klęczących starców brodatych, i z siedzenia swego groźno im odpowiadającego Mieszka.
Groził im nawet śmiercią, ale zwolna gniew się uśmierzać zaczął, i łagodniejsza zaczęła umowa. Trwało jednak długo spieranie się z ludźmi do niesfornego krzyku nawykłemi, którzy więcéj narzekali niż tłomaczyli się, a prostemi słowy powiedzieć nic nie umieli. Kilkakroć zrywał się ku nim kneź, jakby wpaść chciał i rozgromić, wstawali oni i klękali, bili czołem o ziemię — wreszcie zgodą się skończyło wszystko — i miód przyniesiono, a potém stół im zastawić kazano.
Nadejście Sydbóra, wracającego od siostry, nie ułatwiło zgody, bo dziki kneź nastawać począł, na Lutyków zwłaszcza, i ledwie się dał ukoić.
Cały ten dzień prawie zszedł na takich sprawach, Włast musiał czekać zbliżenia się do pana, nie mogąc o nic prosić.
Wieczorem dopiero pozwał go Stogniew do knezia. Składało się nad spodziewanie szczęśliwie. Mieszko kazał iść Włastowi ze Stogniewem razem, dla przebrania niewolnika i rozpytania go, bo mało kto język ich dobrze zrozumiał.
Mieszko, baczny we wszystkiém, kazał rozbadać czyby między jeńcami rzemieślników nie było, szczególniéj płatnerzy, kowalów i tych, co około oręża chodzić umieli.
Chwycił się téj zręczności Włast i do nóg pokłoniwszy się Mieszkowi, opowiedział mu, iż między niewolnikami znajdował się starzec mu znajomy, który niegdyś dobrze się z nim w czasie pobytu jego wśród niemców obchodził. Prosił więc uniżając się, aby go mógł dostać.
Zamyśliwszy się nieco kneź, skinieniem głowy zezwolił na to, i dał rozkaz Stogniewowi, by starca Włastowi dano. Podziękowawszy za tę łaskę, szedł weselszy już spełnić dane rozkazy. Jeńców znaleźli leżących tak kupą na ziemi i powiązanych jak przybyli. Włast sam podbiegł porozcinać sznury staremu ojcu Gabryelowi i opończą go przyniesioną okrył...
Posadziwszy go pod szopką, począł potém obchodzić wszystkich, pytać i rozdzielać. Wnet część jedną dano na chaty do miasteczka, do rzemiosł różnych, innych rozebrała starszyzna, dzieci téż rozdzielono różnie... często osobno od matek. Dwa czy trzy trupy, i kilka dogorywających zostało na placu, około których Psiajucha się kręcił, bo ci do niego należeli.
Wieczór był późny, gdy rękę podawszy osłabłemu starcowi, Włast, który sam liche miał pomieszczenie w ciasnéj izdebce ciemnéj bez okna, gdzie tylko posłanie się mieściło, poprowadził do niéj ojca Gabryela, sam wybierając się do Srokichy, aby dlań dostał posiłek jaki, i czémby wycieńczonego mógł pokrzepić. Ciepła noc letnia, jemu dozwalała i u drzwi téj ciupki na twardéj ziemi położyć się na spoczynek.
Ocalony kapłan, jak posłuszne dziecię, poszedł za swym oswobodzicielem, czyniąc co mu było rozkazano. Włast sam go nakarmił, układł, poobwięzywał rany od sznurów, i okrywszy na noc, ucałowawszy ręce starca, cofnął się, aby na straży pozostać u progu.
Upłynęło dni kilkanaście podobnych do pierwszych, które Włast spędził na dworze książęcym. Nie zmieniło się nic. Kilka razy prosił, aby go do Krasnéjgóry do ojca kneź raczył odpuścić, ale na to nie otrzymał zezwolenia. Razem z oswobodzonym O. Gabrielem, który leżał chory i ruszyć się nie mógł, pilnując go i karmiąc z pomocą staréj Srokichy, niebardzo chętnéj dla niemca, Włast pozostać musiał wpośród nieprzyjaznego dosyć dworu. Patrzano nań zawsze niechętnie.
Kilka razy w wolniejszych godzinach kneź kazał go pozywać do siebie, zawsze zwracając rozmowę to na wiarę nową i ostrość jéj, to na niemców i ich cesarza a jego siły. Włast ośmielił się nieco i czuł się w obowiązku jeśli nie nawracania knezia, to przynajmniéj do oswajania go z chrześciaństwem i jego potęgą. Pomagało mu do tego wiele, iż najpotężniejszy naówczas władzca ziemi czeskiéj, Bolesław, którego państwo rozciągało się od Wełtawy do Styru, obejmując Chrobacyę, Ruś, Szlązko, kraje niezmiernie rozległe, pomimo wstrętu, jaki czuł on i matka jego ku chrześciaństwu, mimo popełnionego na pobożnym a świętym bracie morderstwa, sam wreszcie musiał przyjąć tę wiarę i ocalił Czechy, wchodząc w przymierze z cesarstwem.
Mieszko tłumaczył to sobie grozą najazdów węgierskich, przeciw którym Czechy się obronić nie mogły; lecz nowa wiara płynęła z zachodu z siłą tak nieprzepartą, iż nie pozostawało i jemu nic nad to, by albo ją przyjąć dla ocalenia lub paść w walce daremnéj.
Kilka razy w ciągu tych dni kneź posyłał i pytał niecierpliwie o Dobrosława, wyprawionego do Pragi, przychodziły mu na myśl posądzenia nawet, iż mógł go zdradzić i nie chcieć powracać, gdy jednego rana zjawił się pożądany poseł.
A chociaż dnia tego znowu wyprawiano ludzi na Pomorze, których Sydbór wiódł dla pomszczenia jakiegoś napadu, choć byli posłowie od Łużyczan i Dulebów, Mieszko natychmiast powołać do siebie kazał Dobrosława i sam na sam się z nim zamknął.
— Mów — rzekł — mów mi wszystko co widziałeś, coś słyszał, co mi przynosisz.
Czarne oczy knezia, pałające ogniem niespokojnym, nagliły Dobrosława do jak najspieszniejszéj odpowiedzi. A człek, co miał tak niecierpliwie oczekiwane przynieść wiadomości, był powolny, rozmyślny i ważący mowę swą a wyraz każdy; niepewny siebie, jeśli nie bojaźliwy, to do zbytku rozważny. Zbierał więc myśli, gdy Mieszko posądzający go, że się ociągał tak, bo nic mu dobrego nie przynosił, płonął już gniewem przedwczesnym. Pierwsza myśl, jaka mu się nastręczyła, była, że Bolesław teraz gorliwy chrześcianin, mógł mu tak wzgardliwie odpowiedzieć, jak Świętopełk Morawski ochrzczony poganinowi Borzywojowi, przybyłemu doń w gościnę, gdy do stołu zasiąść mieli.
— Niegodzieneś siąść przy mnie... ze psami usiądź i jedz na ziemi...
Spostrzegłszy Dobrosław ognistą twarz pana, strwożył się wielce.
— Miłościwy panie, pozwólcie mi powiedzieć jako umiem, to com widział i co słyszałem, złego nie przynoszę nic, ani słowa wzgardy, ani niechęci, owszem pokój, zgodę i przyjaźń od knezia Bolesława...
Twarz Mieszka się rozchmurzyła, odetchnął.
— Strasznyż ten Bolko Luty, ten zwierz okrutny?.. — zapytał.
— Czasy te minęły, gdy Bolko był tak okrutnym — mówił Dobrosław. — Ze śmiercią i ucieczką Drahomiry, dawno zmieniło się wszystko. Bolesław zestarzał, osłabł... pokutuje dobrowolnie za przelaną krew... on i jego dzieci... Strachkwas, ten syn co się narodził w dzień zabicia Wacesława, jest duchownym chrześciańskim, Młada, córka jego, zamknięta w klasztorze u św. Jerzego... zabity brat za świętego jest poczytywany i po śmierci czyni cuda.
Mieszko się rzucił z dziwnym śmiechem. Dobrosław zamilkł.
— Co uczynił z bratem — rzekł kneź — wiedział dlaczego... państwo podzielone być nie mogło... Ale mógł mu oczy kazać wyłupić, niechby żył... A że książątek nieposłusznych nabił dużo... dobrze uczynił — dodał — inaczéjby nie panował i nie obronił się. Srogi jest, ale rozumny... przebiegły...
Dobrosław milczał.
— Mów, silny on jest? — zapytał.
— Siły jego nie znam, lecz wiem to — począł Dobrosław — iż go i cesarz szanuje, a ma za sprzymierzeńca... i niemcy się go boją, i Ugrowie siedzą cicho...
— Rozumny jest! i ja szanuję go — odezwał się Mieszko — i dlatego chcę jechać do niego, rękę mu podać, a powiedzieć, bądźmy jako dwaj bracia... a nie zapotrzebujemy cesarza ani niemców, ni ty ni ja... i będziemy silniejsi od nich... Ziemie to nasze, język nasz... nie damy ich... Panujmy we dwu...
Zamilkł chwilę i cicho mruknął do siebie.
— Potém, gdy bezpieczni będziemy od Ugrów i niemca, zobaczymy, między nami komu dane ma być panowanie... Ziemie nasze ciągną się szeroko... a to co nam wydarł cesarz, odbierzemy... Co on mówi? — spytał Mieszko — co myśli o mnie?
— Miłościwy panie — odparł Dobrosław — kneź Bolko Luty mógłby równie nazwać się Milczącym jak Sierdzistym... nie mówi on nic, a głosu dobędzie wówczas chyba, kiedy miecz chowa... Rzekł mi tylko: Zechce przybyć Mieszko, rad mu będę. Chce bym go uczcił jak brata, uczynię to... zapragnie, abym go wrzekomo nie znał, udam, jakobym nie wiedział kto jest...
Kneziowi oczy zajaśniały.
— Dobrześ sprawił twe poselstwo — rzekł — a powiedzie się li podróż moja, do któréj wnet gotować się każę, otrzymasz nagrodę i łaskę moją mieć będziesz...
Nie skończyło się na tém badanie, ponieważ Dobrosław nie po raz pierwszy na dworze pragskim przebywał, a dzieje tamtejszych książąt znał; pytał o nie Mieszko i o wszystko, co zasłyszał... o krwawych przygodach rodu tego, dziś pokutującego za krew przelaną, pytał o stolicę i gród, i o kraj, czyli ochrzczony był cały, i jak lud nową wiarę przyjmował, a jak go do porzucenia dawnéj skłonić umiano.
Wreszcie o całym rodzie Wratysławiczów dopytując Mieszko, jął badać, czyliby dziewki kneziowskie niepoślubione były i dlaczego mężów nie znalazły?
Jął tedy Dobrosław opowiadać, iż jedna z nich Bogu życie swe poświęciła, zkąd dziewice za mąż nie wychodzą; a druga, dojrzała już, Dubrawka, wolną była.
— Widziałeś Dubrawkę tę? — zapytał kneź ciekawie.
— Obyczaj chrześciański nie zakazuje się pokazywać niewiastom i zamykać ich nie zmusza, przychodzą one i obcują wraz z mężczyznami... Na dworze więc Bolka Lutego — mówił Dobrosław — widziałem Dubrawkę. Dziewica jest urodziwa, dorosła i dojrzała, wesoła i śmiała jak na kniehinię przystało... Śpiew i pląsy lubi... odwagę ma męzką prawie, a rozum téż jak niewiele niewiast miewa...
Zamilkł zamyślony Mieszko, lecz nie odpuścił jeszcze Dobrosława, pytał znowu, jaki był na dworze porządek i dostatek, jak tam jechać przystało i okazać się, skromnie czy pańsko. Wielkiego pocztu z sobą prowadzić wskroś przez Łużyce i czeską ziemię nie było podobna, w kilku się przekradać dla knezia nie przystało. Dobrosław w kilkadziesiąt koni radził wyruszyć i obiecał prowadzić tak lasami, wymijając gródki łużyckie i czeskie osady, idąc za biegiem Łaby i Wełtawy, iż niepostrzeżeni prawie do Pragi saméj przybyć mogli, jakby na łowy się wybrawszy.
Nie chciał téż Mieszko, aby u niego w domu ktokolwiek wiedział o celu podróży, ani było we zwyczaju oznajmywać o tém. Zaraz nazajutrz do drogi sposobić się miano, wybierając do orszaku zaufanych ludzi, najlepszą zbroję, najpiękniejsze konie, najświetniejsze szaty, a dla knezia Bolka wspaniałe dary. Stogniew, który nigdy nie odstępował Mieszka, Dobrosław i Włast, dlatego że oba chrześcianami byli i za tłumaczów służyć mogli, oprócz tego komornicy najulubieńsi, którym nie mówiono dokąd kneź jechał, wyznaczeni zostali. Włast, przypomniawszy starego O. Gabriela, którego chciał uwolnić, odważył się prosić za nim, by i on mógł kneziowi towarzyszyć. Zmarszczył się na to kneź, ale zezwolił, nakazując tylko, aby starego jeńca ludzie między siebie wzięli. Nie chciał aby widocznym był i dał odgadywać drogę, którą się udać mieli... Włast miał potajemną nadzieję, iż raz między chrześcian się dostawszy, uwolnić go potrafi.
Gdy Mieszko, wydawszy Stogniewowi rozkazy, obu ich nareszcie odpuścił, Dobrosław i Włast wyszli razem. Na grodzie z sobą mówić nie mogli, lękając się, by ich nie podsłuchano, wyszli więc za wały, w pole nad rzekę i tam sam na sam siedli.
Dobrosław nie mógł się powstrzymać, by z radości nie uściskał Własta.
— Rozradowane serce moje! — zawołał w uniesieniu — stało się o co prosiłem Boga... Mieszko nasz jedzie do Bolka... a rozumny pan, ujrzy tam, że nic mu nie pozostało ino wiarę tę przyjąć, bez któréj my ocaleni być nie możemy. Z nią do nas przyjdzie wszystko... i ziemia nasza zakwitnie, a niemcom odjęty będzie pozór prześladowania... Jeśli się nie mylę, Mieszko chce być chrześcianinem, ale się lęka...
— On? a kogóż lub czegóżby się miał trwożyć?.. — zapytał Włast.
— Dwanaście lat nie byliście z nami — począł Dobrosław — nie znacie co się u nas dzieje... Starą wiarę, którą lud żyje i oddycha, w któréj się narodził, urósł, niełatwo wytępić... Policzmy, ile nas tu jest chrześcian, a ilu nieprzyjaciół?.. W chwili, gdy przyjmie chrzest pan nasz, wszystko co mu służy dziś, obróci się przeciwko niemu...
— Lecz siłę ma? — rzekł Włast.
— I ta siła stanie po stronie ludu... Mruczą już teraz i odgrażają się... Patrzą na nas groźnie, choć tylko posądzają...
— Nie przetoż — rzekł Włast — ulęknąć się potrzeba i w błędzie pozostać... Bóg pomoże...
— Tak — dokończył Dobrosław — ale krwi wiele się przeleje...
I westchnął smutnie.
Gwarzyli tak długo jeszcze, gdy wreszcie Włast, który kneziowi nazajutrz miał towarzyszyć i potrzebował nad to od ojca pozwolenia i wyprawy, pożegnawszy Dobrosława, na koń siadł, aby jechać do Krasnogóry, zkąd nocą mu powrócić było potrzeba.
Droga była mu dosyć dobrze dawniéj znaną, oddalenie niewielkie, sam jeden więc, konia wziąwszy puścił się, aby przed wieczorem stanąć u ojca. Więcéj niż on sam, koń go do domu i żłobu prowadził. W Krasnéjgórze znalazł ten spokój, jaki tam zostawił, wybiegła przeciw niemu Hoża, szczebiotaniem go witając, ukazała się z za węgła z nieodstępną kądzielą stara prządka, twarzą pochmurną dosyć zwracając się do wnuka, naostatek wyszedł Luboń stary, ucieszony syna powrotem, i Jarmierz, który wraz z nim sądził, że Własta kneź puścił do domu.
Skłonił się ojcu do nóg syn i oznajmił, że po wyprawę tylko przybył i dla opowiedzenia się, bo kneź nazajutrz jechał w drogę (zakazano mówić dokąd) i kazał mu być w swym orszaku. Nachmurzyła się twarz Lubonia, ale wola książęca musiała się spełnić. Jarmierzowi kazano wydać co potrzebował Włast, aby wstydu ojcu nie uczynił.
Wszystko co żyło w domu, zbiegło się do przybyłego, który o dworze opowiadać musiał, co widział tam i słyszał. Stara Dobrogniewa milcząc przysłuchiwała się także, ale z twarzą posępną. Wolałaby była mieć na oku wnuka, zwłaszcza że podejrzenia jéj co do chrześciaństwa nabrały teraz większéj jeszcze wagi. Po odjeździe Własta, stara potajemnie rozwiązała zostawione przez niego sakwy i znalazła w nich kielich srebrny, patynę, ampułki, wyszywane przybory do odprawiania mszy św. służące, co wszystko za czarodziejskie jakieś narzędzia chrześciańskich wieszczków mając, wnuka już zgubionym sądziła. Ona jak Luboń nie widzieli innego ratunku, tylko ożenienie go i trzymanie na oku. Pobyt na dworze nie był im na rękę. Gdy oprócz innych rzeczy Włast i swojego zostawionego węzełka zażądał, stara wydała go wprawdzie mrucząc, ale zasępiła się więcéj jeszcze.
Tymczasem dobywano szaty i uzbrojenie, wyprowadzono innego konia i Jarmierz się krzątał pilno około wyprawy syna pańskiego. Luboń napróżno dopytywał, dokąd jechali i na jak długo, i nie zdziwił się, gdy syn mu odpowiedzieć nie umiał, gdyż nie było w obyczaju knezia, naprzód oznajmywać o sobie. Stary ojciec tém się pocieszał, że wyprawa cel musiała mieć wojenny i że syn się zaprawi do oręża.
Zciemniało już nieco, gdy się przygotowania skończyły i na koniu objuczonym, Włast, pożegnawszy swoich, nazad ku Cybinie wyruszył. W pierwszéj swéj jeździe z Poznania miał za przewodnika konia, teraz choć drogę mu rozpowiedziano i on sam ją sobie przypominał, gdy w las wjechał, niebardzo jednak sobie umiał poradzić. Dróg wielkich nie było, gdzieniegdzie lasem i zaroślami prowadziła mało wybita ścieżka. O zmierzchu niedobrze ją było można rozeznać. Puścił się więc kierując mniéj więcéj w stronę, w któréj gród, jak mu się zdało, leżeć musiał.
Noc nadchodziła szybko, pusto było dokoła. Włast niecierpliwy zwracając się raźnie podług swéj myśli, w końcu się zupełnie obłąkał. Las coraz był gęstszy, zarośla niedostępniejsze, a mrok we wnętrzu jego trudno rozpoznać dawał drogę i kierunek.
W gęstwinie żadnego głosu i znaku życia nie było, wreszcie z koniem się przez nią przedzierać coraz stawało trudniéj. Zsiadłszy więc z niego, dla lepszego rozpoznania ścieżek i prowadząc go w ręku, szedł Włast, nie wiedząc dobrze co pocznie.
Dosyć już długo błądził tak, coraz mniéj mogąc zmiarkować, w którą się miał kierować stronę, gdy w głębi lasu zdala postrzegł światełko.
W miejscu tém podnosiło się nieco wzgórze lasem zarosłe i ogień rozpalony był na jego wierzchołku; kłęby czerwonego dymu wiły się wpośród drzew i płomienie oświecały wysokie pnie starych dębów. Włast zbliżając się dostrzegł jakby gromadę ludzi, z których jedni stali, drudzy siedzieli dokoła ogniska. Uszu jego dochodziły stłumione i zmięszane głosy.
Niepewien będąc na kogo trafił, i lękając się, aby go samotnie jadącego nie odarto, przywiązawszy u dołu konia do pnia sosny, sam pieszo poszedł pocichu na zwiady. Ostrożnie się przedzierając przez krzaki zwolna zbliżył ku wierzchołkowi wzgórza, tak że mógł już ukryty za kłodą obaloną dojrzeć i słyszeć, co się tu działo.
Płaszczyznę wzgórza okrywały rzadko rozsadzone drzewa olbrzymie. W pośrodku najogromniejszy z nich stał dąb rozłożysty, którego gałęzie wielką przestrzeń ziemi osłaniały. U pnia jego głaz mchem obrosły, napół w ziemię wpadły, widać było przy ognisku. Kilkunastu ludzi z brodami długiemi, z dzidami i kijmi w ręku, stało nieopodal, kilku siedziało. Naczynia gliniane na kamieniu rozstawione były.
Z kolei starcy ci głos zabierali.
Niektórzy mówili tak cicho, że ich posłyszeć nie było można, inni podnosili głos. Włast, który w ciągu pobytu na grodzie zbliżał się przez ciekawość nieraz do świątyni, postrzegł tu też same twarze, które tam widywał.
Byli to wieszczkowie i gęślarze od kontyny, a z niemi i inni jacyś ludzie. Miejsce musiało być ofiarne, co kamień zdawał się oznaczać. Rozpoznawszy nieco ludzi i twarze, Włast przysunął się bliżéj. Tu mógł już słyszeć co mówili i wyraźniéj widzieć starych, co ołtarz otaczali.
— Z niemcami — mówił jeden — i z ludźmi co u nich żyli, obcuje ciągle, nami on gardzi..! Pieśni posłuchać nie chce, a trafi na nią, to się śmieje i ramionami rusza. Ponawracali na swą wiarę Lutyków i Obotrytów wielu, wzięli Czechów... przyszła koléj na nas... Biada nam... ten nas zgubi... ten, nie kto... z oczów mu to widać...
— U niego na dworze — rzekł drugi — najlepsi ci, co zdradę od nich czuć... Do kontyny po wróżbę nie pośle, gdy idzie na wyprawę, nas nie pyta... wieszczby żadnéj nie chce... niewolnika jak nie zabito na ofiarę, lat już wiele...
— Bojan niech powie — przerwał inny — czy kiedy on albo siostra poszli się pokłonić do gaju, albo złożyli obiatę... nigdy...
Szemrano coś niewyraźnie.
— Czuć u nas to co było w Czechach... kontyny obalą... drzewa wytną... — krzyknął jeden, a niemców zaprowadzą...
— Niedoczekanie ich! — ozwał się potężny głos z ziemi — nie da się lud... obroni bogów swoich... Pilne na niego mamy oko... Stogniew, który ucho jego ma i od boku nie odstępuje nigdy, pierwszy wstanie przeciw niemu... wstaną kneziowie inni, kmiecie wszyscy... uczynią mu co zrobili z Leszkami... Znajdziem wodza innego...
— Lud zbrojny ma w ręku...
— Nie pójdzie z nim na nas... — rzekł siedzący — nie pójdzie...
Gwar powstał znowu.
— Gdy tylko zdrady znak da, ubiją go... — mówił jeden.
— A Sydbór? — zapytał ktoś z tłumu.
— O! ten mu służy jak niewolnik, i uczyni co każe...
— Na co nam Sydbora... mamy innych...
Zaczęli po imieniu liczyć nieznanych Włastowi władyków i kmieci. Niektóre tylko w pamięci utkwić mu mogły.
Na ziemi u kamienia siedzący wywoływał tych, którym ufano.
— Zawist, Nadek, Sulin, Stanieć, Radosz, Besior, Sulenta...
W tém z boku krzyknął ktoś imię ojca jego, Luboń...
— Nie — zaprzeczył drugi — Luboń mu nogi liże...
Gwar i sprzeczka powstała, a ktoś Stogniewa o zdradę zaczął obwiniać. Inni go bronili mówiąc, że pewni byli, iż wiary dotrzyma i swoją ręką gotów ubić pana, gdyby chciał z niemcami trzymać i ich wiarą.
Dość długo trwała rozmowa coraz gwarniejsza, przerywana cichemi szeptami, aż pieśń jakąś starą zawodzić poczęto.
Przerwała ona radę i spory.
Włast już dłużéj słuchać nie mógł i nie chciał, dosyć mu było tego co pochwycił, nazad więc zszedł do konia, którego znalazł z zaplątanemi cuglami u drzewa, siadł nań i na los już puścił się, nie kierując wcale. Noc była nadeszła, gwiaździsta, pogodna ale ciemna, koń instynktem szukając drogi łatwiejszéj, wyprowadził go na łąkę. Zrozpaczywszy by na noc mógł się dostać do grodu, chciał na niéj obozować do dnia Włast, gdy cień idącego człowieka dostrzegł nieopodal się przesuwający. Ozwał się doń nawołując. Człek stanął. Zbliżywszy się ujrzał zbłąkany starca o kiju, znać jednego z tych, którzy na wzgórzu byli na radzie, powracającego do chaty. Zawołał nań o drogę do grodu pytając.
Przypatrzywszy mu się bacznie, stary wskazał ręką kierunek, dodając.
— I ja tam idę. Z boru prędko wydostaniemy się, a za borem widać gród, traficie doń sami.
Na zapytanie, zkądby jechał, odparł Włast, że z Krasnéjgóry, nie znając drogi się zbłąkał, a do grodu mu było pilno.
— A wyście tu obcy? — spytał stary idąc powoli koło konia.
— Obcy nie jestem — rzekł Włast — alem tu nie bywał dawno.
— Wojowaliście?
— Nie — począł spytany — w niewoli byłem u niemców.
— Psie syny — mruknął stary — wszystkich nas oni pobiorą i wprzęgną do pługa... pobrali już braci naszych nad Łabą, nad Odrą, poburzyli kontyny, powycinali gaje... Zdradzili nas knezie nasze i sami do nich poprzystawali... starszyzna nas sprzedała... ale przyjdzie czas i na starszyznę i na nich... Dosyć my się łez napili, drudzy krew pić będą musieli...
Umilkł chwilę stary, ale idąc mruczał jakby przeklinał, a że Włast mu nie wtórował i nie odzywał się, umilkł wkrótce.
Z tych słów i z tego co podsłuchał na wzgórzu, mógł się przekonać Włast, jakie było usposobienie między Polany.
Z lasu wyjechawszy, już widać było zdala rozrzucone światła i ogniska nad Cybiną.
— Jedź — odezwał się stary — wam pilno... ja pójdę pieszo powoli... ze starym się wlec młodemu nudno...
I spuściwszy głowę na piersi, pokazał mu ścieżkę wiodącą do grodu. Włast konia popędził i wprędce stanął u okopów, gdzie straż przy ogniskach leżała.
Nie wstrzymał go nikt, wjechał więc do uśpionego zamku i zabrawszy sakwy swoje, postawiwszy konia, pospieszył do O. Gabriela.
Piękny był wieczór kończącego się lata, poza którém już nieco nadchodzącą jesień czuć było. Przeszły lipcowe skwary, noce zaczynały być orzeźwiające i chłodne, drzewa wprzód powarzone upałami zdawały się odżywać nanowo.
W blaskach popołudniowych, w świeżéj téj zieleni drzew zwieszonych koronami nad Wełtawą, jak gdyby wody jéj pić chciały; cudnie wydawała się okolica Pragi, ze wzgórzem Hradszyna, którego mury widać było sterczące wysoko.
Gromadka z kilkudziesięciu ludzi złożona, zbrojnych i dostatnio poprzybieranych, zatrzymywała się właśnie w gaju nad rzeką, dla spoczynku i narady o dalszym pochodzie.
Miasto już ztąd widać było.
Podróżni przybyli z dalekiego znać kraju, konie mieli zdrożone i suknie pyłem okryte. Niektórzy ocierali pot z czoła i zsiadali z wierzchowców, aby się po męczącéj wyprostować jeździe.
Wybrano na to ustronny, cienisty kąt nad rzeką, aby ludzie i konie przed wjazdem do obcego miasta, oczyszczone i przybrane, lepiéj wydać się mogły.
Orszak, mimo że ucierpiał w podróży, okazale się wydawał, składająca go młodzież była urodziwa i silna, konie piękne i pokaźne, opony na nich z sukna cienkiego, broń jednakowa u wszystkich doborna i droga. Sama liczba ludzi towarzyszących panu, który właśnie pod drzewem spoczywał, mówiła o jego znaczeniu, kneziem po drodze mianowali go i ci co go nie znali, czołem mu bijąc nizko.
Z juk na luźnych koniach zdejmowano właśnie co było potrzeba włożyć na konie i ludzi, aby nie ladajako się pokazać u obcych.
Tymczasem gromadka wojaków wesoło się rozpierzchła po okolicy, szukając cienia, pragnąc wody.
Orszak ten stojący chwilowo obozem pod Pragą należał do Mieszka, Ziemomysłowego syna.
Widać było w pośród niego Dobrosława, Wiotkiego, Własta syna Lubonia i starego jeńca O. Gabriela, którzy razem na uboczu się trzymali. Oprócz nich nikt, gdy wyjeżdżali z grodu nad Cybiną, nie wiedział dokąd jadą i po co. Domyślał się może bystrzejszy Stogniew z tego, co wieźli z sobą, że nie na wojnę się wyprawili. Prowadzeni przez Dobrosława drogami mu znajomemi, na pozór bez żadnego drogi śladu, górami i lasami gęstemi, przedzierali się podróżni, idąc za biegiem Łaby i Wełtawy, aż do stolicy czeskiéj, do Pragi. Zręcznie musieli unikać i wymijać gródki nad rzekami, osady w parowach i kupki włóczących się za łupieżą Serbów, niemców i różnych rabusiów zbrojnych. Ale w tém przedzieraniu się cichém, do którego wdrożeni byli, na męztwie i przebiegłości nie zbywało ludziom Mieszkowym. Dobrze zbrojni, silni, byliby się i dwakroć większéj nie ulękli gromady. Na czeską ziemię wszedłszy już śmieléj posuwać się mogli, bo Dobrosław miał słowo książęce... Bolko Luty wiedział o odwiedzinach Mieszka i rad mu był bardzo, różne rachuby wiązały się z tém zbliżeniem dwu kneziów sąsiadujących z sobą. Polański pan i czeski oba pono liczyli na siebie; obu się marzyło może, Bolkowi szczególniéj, który potężniejszym się czuł i o cesarstwo opierał, że pobratyma hołdownikiem, podległym sobie uczynić potrafi.
Zwycięztwo nad Ugrami odniesione wzbijało Bolka w dumę, a podległość cesarstwu czasowa nie upokarzała. Z téj mógł się on wyzwolić, kiedy chciał, a do tego wszak i Mieszko mógł mu być pomocnym.
Przodem wysłany Dobrosław wyrozumiał dobrze, iż tu zdrady nie knują, bo z niéjby nie mieli korzyści.
Mieszko jechał téż w głowie coś obmyślając, przez całą podróż zadumany i chmurny. Raz z noclegu chciał zawrócić nad Cybinę — potém Dobrosława badał znowu, a gdy stanęli na ziemi już ochrzczonéj, niepokój zwiększył się jeszcze. Kneź się wszystkiemu przypatrywał z ciekawością chciwą — czasem z trwogą prawie.
Tu już panował wszędzie ten Bóg wielki, jedyny, potężny, któremu on jeden — poganin nie kłaniał się jeszcze.
Gdzieniegdzie spotykali po drodze, ślady świeżego jeszcze nawrócenia, powycinane gaje święte, obalone ołtarze stare, u krynic pozatykane niedawno krzyże drewniane, ściany rozwalonych kontyn, zielskiem porosłe, wśród których téż stérczały już znaki nowéj wiary.
Na widok tego zniszczenia, wydającego mu się świętokradztwem, Mieszkowi twarz płonęła gniewem, niedowierzająco spoglądał na spokój, który te miejsca otaczał, dziwiąc się, iż starzy bogowie krzywdy swéj nie mścili. Mimowolnie rodziła się wątpliwość o ich sile?
Każdy krzyż obawą go napełniał. Spoglądał nań z zabobonną trwogą ażali nie pozna on w nim obcego i wroga. Z temi w duszy wrażeniami niepokojącemi, Mieszko przybył aż pod Bolesławową Pragę.
Dobrosław, jakby odgadując myśli jego, dodawał mu ducha, ręczył i zapewniał o gościnném przyjęciu.
Kneź słuchał i milczał.
Komornicy przynosili mu właśnie bogate ubranie i płaszcz czerwony złotem szyty, który miał wdziać na siebie, Włast podawał kołpak, drugi miecz przypasywał, gdy zdala nadbiegł Stogniew z twarzą dziwnie rozpromienioną i wesołą.
— Miłościwy panie — zawołał — zanim na hrad pana Bolesławowy przybędziemy, zaprawdę warto się przyjrzeć tutejszym niewiastom — ja się im już niepostrzeżony tu przypatrywałem! Krasne stworzenia! oto tu, nieopodal nad rzeką, przybiło ich kilkanaście czółnami, czy dla kąpieli, czy dla zabawy. Usadowiły się na łące w gaju i śmieją się, pląsają a śpiewają i pieśni zawodzą. Muszą być chyba z pańskiego dworu, bo pięknie strojne i wyglądają jak królewny.
To mówiąc na zarośla ukazywał.
A chociaż mówił dosyć cicho, komornicy pańscy coś o dziewczętach posłyszeć musieli i kilku z nich zaraz biedz poczęło w stronę ukazaną — ale Stogniew pogroził im, wstrzymał i cofnął, aby nie spłoszyli pierzchliwych.
Mieszko porwał się spiesznie i począł iść za Stogniewem, który go poprzedzał, na Dobrosława téż skinąwszy, aby mu towarzyszył.
Za łąką na któréj odpoczywali, gaj się w téj stronie poczynał podszyty, i gęstwiną można się było podkraść do miejsca, ku któremu Stogniew prowadził. Do koła osłaniały kawał zielonéj murawy u brzega, stare drzewa z pospuszczanemi w dół gałęźmi. Cicho było w téj ustroni i chłodno od oczów ludzkich zakryto, a Wełtawa mrucząc, myła zwieszone nad nią trawy i kwiaty. Na falach jéj, tuż u brzega kołysało się czółen kilka, okrytych suknami, z tych właśnie reszta gromadki postrojonych, kraśnych dziewcząt wysiadała poskakując, wiosła rzuciwszy na nie.
Temu co znał czeskie podania wydać się mogło, że Własta z grobu wstała ze swojemi towarzyszkami, i jakaś Lumirowa pieśń ze słowa w widmo się zmieniła.
Dziewczęta wszystkie prawie jednako były poubierane, w wianuszkach dziewiczych na głowach, z kosami w krasne wstęgi wplecionemi, w białych cienkich gzłach, szytych wzorzysto i malowanych zapaskach. Niektóre z nich były bose, inne stąpały w chodaczkach wyszywanych z czerwonemi około nóg pooplatanemi sznurkami. Biegały po łączce, jakby sposobiąc się do jakiéjś zabawy.
Śmieszki rozlegały się wesołe, ale tłumione jakby poszanowaniem i trwogą, którego pobudkę odgadnąć było łatwo.
Wśród tego wieńca dziewczątek, od lat piętnastu do osiemnastu, dobranych jakby do wieku i miary, stała urodziwa dziewica, którą po stroju i twarzy poznać było można za panią.
Głową całą, wzrostem bujnym przechodziła towarzyszki swe, a postawą poważną i dumną wszystkie je gasiła. Z wianku i kos znać w niéj było dziewicę — nie dopiero rozkwitłą, ale w pełnym młodości kwiecie. Starszą była znacznie od swych towarzyszek, zdawała się téż mieć zwierzchnią władzę nad niemi.
Dziecko pańskie, krew rycerską, potomstwo jakiejś Libuszy czuć było w pięknéj pani. Silna jéj dłoń biała nieulękłaby się znać miecza, ani cugli szalonego konia, na twarzy nieco smagłéj, w czarnych oczach ognistych, pałało nieustraszone męztwo, ale razem z niém swobodna panowała wesołość. Nie zbywało jéj na wdzięku niewieścim w ruchach zręcznych, ale męzka śmiałość z nim się łączyła.
Taką niewiastę — panią nie łatwo było spotkać i zobaczyć, gdy one wszystkie sługami były — i Mieszko, ujrzawszy ją, wlepił oczy ciekawe, oderwać ich niemogąc od tego zjawiska, wydającego mu się czémś czarodziejskiem, wyższém i doskonalszém nad to co widywał w życiu. Wśród kilkunastu młodszych i piękniejszych, ona ciągnęła oczy jak królowa.
Na pierwszy rzut oka otaczające ją dziewczęce twarzyczki, gasiły, ale po tamtych oko przebiegało, a od téj wzrok oderwać się nie mógł.
Rysy twarzy ostro się znaczyły i dobitnie — coś męzkiego miały w sobie, ale niewieści urok okraszał je uśmiechem, białe zęby, wśród ciemnych ust różowych, jak dwa sznury pereł jaśniały.
Siłą, wzrostem, urodą wśród téj gromadki, nieznajoma pani zajmowała pierwsze miejsce.
Wszystkie dziewczęta patrzały jéj w oczy, czekały skinienia, zdawały się chcieć zgadnąć myśli.
Dziewica mianując je po imionach: Młada, Hodka, Swatawa, Radka, Wratka, Czastawa, jakby z pieśni pożyczonych, wyznaczała im miejsca na łące, stawiła kołem przy sobie, kazała się brać za ręce, i plasnąwszy w dłonie białe, dała znak.
Razem ze wszystkich ust odezwała się piosnka rzewna jakaś na pół, na pół wesoła, dziewczęta w takt jéj się poruszyły i śpiewając poczęły pląs obracając się około pani.
Ona stojąc w pośrodku ich, słuchała z widoczną rozkoszą, nucąc z cicha, pochylając głowę, niekiedy przyklaskując w dłonie, lubując się skokom i pieśni.
Widok téj zabawy dziewiczéj poruszył knezia i zajął niewymownie, oczy mu zabłysły i usta się śmiać poczęły. Ukryty w zaroślach wpatrzył się tak, że o wszystkiem co go otaczało i czekało zapomniał, gdy, Dobrosław zlekka potrąciwszy go, szepnął mu do ucha.
— Kniehini Dubrawka.
Była to w istocie córka Bolesławowa, jedyna po wnijściu Mładéj do klasztoru. Dubrawka, która dotąd nieznalazłszy sobie małżonka, i nie szukając go, pędziła życie swobodne przy ojcu, nie bardzo o przyszłość się troszcząc.
W jéj pięknych rysach na pół męzkich, widać było bujną krew tego rodu Przemysławów, który we złém i dobrém nie znał miary, córkę Drahomiry Lutyckiéj, co nad miłość własnego dziecka przeniosła chęć panowania; córkę Bolka Lutego, co nad sobą starszemu nie chciał dać przewodzić, synowicę Wacława, co pobożnością stał się niemal kapłanem, cnotą doszedł świętości, pogardą życia męczeństwa — krew rodu pańskiego, wojowniczego, stworzonego do królowania i dowództwa.
Ojciec jéj był jednym z kneziów czeskich — a został jedynym...
Co mu nie ulegało — pościnał.
Takiej niewiasty mężnéj i silnéj wśród ówczesnych pokornych i bojaźliwych — bo ją do tego z dzieciństwa wdrażano — Mieszko nawet nie marzył. Znał je trwożliwemi tylko, zuchwałemi w gniewie, a rozpływającemi się we łzy na skinienie, płochemi i płochliwemi. Ta niewiasta jakby stworzona dla wojaka zachwyciła go.
Zapomniawszy się czy umyślnie, Mieszko gąszcz, która go zakrywała przebił i — stanął na widoku, aby się swobodnie przyjrzeć téj królewnie i pięknym jéj towarzyszkom.
Lecz zaledwie się ukazał, kilka dziewcząt spostrzegło tę strojną postać mężczyzny nieznanego, obcego, nagle zjawiającą się, jakby czarem z ziemi wyrosłą — i pieśń zmieniła się w okrzyk przestrachu. Zakrywając oczy, rzuciły się strwożone i pobiegły do czółen, szukając w nich schronienia.
Jedna Dubrawka, nie ulękła się wcale, choć niewiedziała jeszcze co ten strach wzbudziło i odwróciła się śmiało a groźno spoglądając w tę stronę, gdzie stał Mieszko.
Zadziwił i ją téż zapewne człowiek nieznany, który śmiał tak podejść na zabawie — i podpatrzeć.
Z brwią namarszczoną spojrzała groźno na Mieszka, który stał uśmiechając się.
Groźna twarz dziewicy wcale go nie przeraziła, dopiero wpatrzywszy się w nią, gdy postrzegł na szyi wiszący krzyżyk — pochmurniał. Znak ten spotykał wszędzie — nawet... na téj pięknéj kniehini.
— Kto wy jesteście? co tu robicie? — donośnym głosem zawołała Dubrawka.
— Piękna kniehini — rzekł ośmielając się Mieszko — jestem wojak podróżny... szukam służby do wojny, może wy mnie przyjmiecie?
Dubrawka popatrzała nań długo, z dźwięku mowy do czeskiéj tak podobnéj, a trochę różnie brzmiącéj, starając się odgadnąć, zkądby ten przybysz pochodził — suknia bogata świadczyła o nieprostego stanu człowieku. Płaszcz miał na sobie książęcy.
Żartobliwie jakoś zaczęły się jéj uśmiechać usta.
— Hej! — rzekła biorąc się w boki — nie proście wy się na służbę do mnie, służba ciężka, spokoju nigdy nie ma, nie wydołalibyście u mnie! Wojaków moich głodem morzę, a gdy się popsują, policzkami naprawiam. Nie zdrowo służyć u mnie!
— Jednak mi jakoś nie strach téj grozy — odparł swobodnie przybliżając się ku niéj Mieszko — a cóż wy sługom płacicie piękna pani?
— Ho! różnie! — poczęła wesoło Dubrawka — czasem kijami, czasem rózgami, niekiedy ciemnicą o chlebie i wodzie. Jabym was téż do służby nie przyjęła, boście już musieli wielu takim panom sługiwać! — a no — choć nie mój sługa, ukaraniaście godni. Kto wam tu się wkraść pozwolił? Radzę wam uchodźcie, bo moim dziewczynom każę na was uderzyć, a to wszystko Własty wnuczki i wojaczki z Dziewina!
Mieszko rozśmiał się głośno.
— A no! piękna kniehini — wydawajcie do wojny rozkazy — kiedy wojna, to wojna... Gdy mi ją wypowiecie, na was pierwszą uderzę.
Słysząc to wyzwanie, dziewczęta na pół w czółnach pochowane, ośmielone żartobliwą rozmową, głośno się śmiać poczynały i chichotać. Niektóre groźnie wiosła podniosły.
— Jam tu téż może nie sam i nie bez obrony — rzekł Mieszko — a jak klasnę w ręce i moich zawołam, weźmiemy wszystkie do niewoli.
Dubrawce żarty te podobać się musiały, patrzała na nieznajomego z coraz większém zajęciem.
— Wieluż tam was jest na wojsko moje? — macie tam choć dwie sotnie? — odezwała się śmiejąc.
Wtém wiszący na sznurku rożek wzięła w rękę i pokazała go kneziowi.
— W tym rożku u mnie więcéj żołnierzy na obronę, niż wy mieć możecie do napaści.
I wskazała ręką ku Hradszynowi.
— No, to zawrzyjmy pokój z sobą, piękna kniehini — odezwał się Mieszko — dajcie mi jeno okup — choćby wianuszek wasz — to was puszczę całą.
— Kto? ja? wam? okup? Wianuszka wam się zachciało? Chyba wy mi się wykupicie, gdy was życiem daruję.
— No — zgoda — okup! przyjmiecie okup odemnie? — zapytał kneź.
Milcząc popatrzyła Dubrawka na mówiącego, jakby odgadnąć pragnęła, kto był, uśmiechała mu się bez gniewu.
Mieszko miał na palcu pierścień stary, który z domu wiózł, aby go komu dał jako zapłatę lub podarek.
Siedział w nim spory kamień czerwony, grubo złotem w plecionkę okuty... nie mówiąc nic, zdjął go z palca i podał Dubrawce.
Kniehini spojrzawszy nań, zarumieniła się mocno, ale nie gniewnie, nie wiedziała sama czy go ma przyjąć lub odtrącić. Milczała.
— Chcieliście odemnie okupu — rzekł Mieszko — oto go macie, nie wielki on jest, ale i wina nie straszna.
To mówiąc zbliżył się o krok jeszcze do kniehini i gdy się najmniéj spodziewała, w twarz ją zuchwale pocałował... Właśnie w téj chwili, jakby na próbę przez ciekawość, pierścień na palec kładła.
Z krzykiem i gniewem popchnęła knezia od siebie Dubrawka, tak silnie, że Mieszko się zachwiał, i pierścień zostawując w jéj rękach, natychmiast w gąszcze uszedł śmiejąc się wesoło.
Tu, czekającym nań Stogniewowi i Dobrosławowi dał znak, aby za nim spieszyli do koni. Stały one już w gotowości na łące i na dany znak, wszyscy posiadali na nie. Naówczas Stogniew orszak podzielił i ustawił w porządku...
Dobrosław samoszóst jechać miał na zamek przodem z oznajmieniem i pokłonem do Bolesława, z prośbą, aby w gościnę był przyjęty, nie jako pan polańskiego kraju, ale jako kneź z nad granicy.
Wysłaniec miał poprzedzić orszak pański, który wolnym krokiem zwrócił na drogę ku Hradszynowi.
Jeszcze się wszyscy ustawiali na łące, w środek biorąc konie juczne i niepokaźną czeladź, Stogniew ludzi dobierał i szykował, gdy śmiała Dubrawka, puściła się sama w pogoń za uciekającym nieznajomym, i z gąszczy miała czas się przypatrzeć Mieszkowi gdy na koń siadał, z całym swoim orszakiem.
Chciała zrazu zawołać nań, aby sobie pierścień wziął nazad, nie będąc rada zuchwałemu podarkowi, lecz zobaczywszy, że Mieszek otoczony był znacznym orszakiem, zawstydziła się i zachowała go na palcu, nie wątpiąc, że ktobykolwiek był ów nieznajomy, musi się zjawić na zamku, nie gdzie indziéj jak tam zmierzając. Zgadnąć ktoby to był, trudno jéj było, jednakże z rysów twarzy szlachetnych, z butnéj postawy, z wielkiéj téj śmiałości człowieka, domyślała się kniehini równego sobie stanu jakiegoś pogranicznego pana... Mowa świadczyła, że nie należał do niemieckiego plemienia.
Zadumana stała tak dosyć długo spoglądając za odjeżdżającymi, aż dopóki jéj z oczów nie znikli. Kierunek, w którym odjechali upewnił ją, że do Pragi dążyli. Zabawa była już przerwana i popsuta, wnet więc dziewczęta na czółna siadły i Dubrawka z niemi popłynęła do stóp wzgórza, na którym Hradszyn się wznosił.
Od wjazdu na czeską ziemię, spotykając ciągle krzyże i oznaki chrześciaństwa, Mieszko nękany był tą myślą jak on, poganin, przyjęty zostanie przez pobożnych teraz i surowych Przemysławiczów. Owo podanie o Borzywoju, któremu ze psy na ziemi jeść dano, przychodziło na myśl nieustannie, i burzył się na przypuszczenie podobnéj obelgi, któréjby był nie ścierpiał, choćby tam miał życie położyć. Jadącemu więc przodem Dobrosławowi — powiedział raz jeszcze.
— Oznajmijcie bratu Bolkowi, że poganinem jestem, żem nie chrzczony, ale przez to zniewagi sobie uczynić żadnéj nie dopuszczę.
Jeśli jako brata dla pogaństwa mego znać mnie nie chcę, od wrót jego precz wolę odjechać.
Ani téż myślał Bolesław dać poznać Mieszkowi, iż go przez to niższym od siebie czuł — pragnął go zyskać nie narazić... Oba byli wzajem potrzebni sobie.
Zwolna drapiąc się po przykréj i stroméj drodze na górę, orszak Mieszków zbliżał się ku wałom opasującym gród Bolesława.
Zdala już widać tu było inny kraj i obyczaj, większą potęgę i umiejętność, przyniesioną z zachodu. Kamienne ściany otaczały do koła warownię, po nad niemi widać było dachy malowane, a wyżéj nad nie sterczał krzyż wielki, na kościele św. Wita, którego widok przejął znowu Mieszka trwogą i niepokojem.
Był tu pod panowaniem krzyża. Nad głowy wszystkich, nad dwór książęcy, nad góry i lasy, w obłoki wzniesiony królował ten znak tajemniczy, który już całym prawie władał światem i jednoczył świat cały.
Wlepiwszy weń oczy jechał Mieszko. Nie trwożyło go tu nic, oprócz tego wysoko wyniesionego krzyża, któremu królowie i kneziowie co żyło podlegało — krzyż ten już stał nad polańską granicą — uznać tego Boga poganinowi, zdało się przejściem ze swobody i bezkarności do niewoli i posłuszeństwa. Wydał mu się nieprzyjacielem ten znak wysoko, dumnie świecący ostatniemi zachodzącego słońca promieniami na niebiosach.
Dobrosław pospieszywszy przodem, znacznie prędzéj stanął na zamku w Hradszynie, opowiedział się u bramy, poznany został i wpuszczony, a starszy od dworu Bolesława, poprowadził go do knezia.
Spoczywał Luty Bolko, gdy mu o gościu znać dano, ale wstał wnet, choć ociężały był już i osłabły wiekiem.
Twarz jego nasępiona, blada, od zmarszczek poorana, oczy niespokojne biegające pod nawisłemi brwiami, zaciśnięte usta, czyniły oblicze jego groźném, choć lata i wspomnienia przeszłości znacznie srogość dawną złagodziły. Dzikiego coś zawsze pozostało w rysach tego władzcy, na którego ramionach ciężyło niezmyte znamię kaimowskiéj zbrodni, i niezliczona moc krwawych zapasów, któremi się dobijać musiał panowania nad zjednoczoném państwem swojém. Długa pokuta, ofiara dwojga dzieci nie zgładziła jeszcze tego piętna bratobójczego, którego pamięć odżywiały cuda grobu Wacesława. Krwawy ów poranek dnia św. Kuźmy i Damjana, w przedsieniu kościoła w Bolesławiu, po wielu latach stał w oczach starca do dziś dnia.
Gdy Dobrosław stanął przed nim, schylając się do kolan i oznajmując przybycie pana swojego, starzec poruszył się żywo z widoczną radością przyjmując nowinę.
Wnet kazał podać sobie suknię wierzchnią bogatą, kołpak książęcy, przypasał miecz i ująwszy w dłoń laskę zawołał na dwór i komorników, na starszyznę by mu towarzyszyła. Posłano po młodego Bolka, syna książęcego, dorodnego i dojrzałego już męża i na jego ramieniu spierając się, otoczony mnogim dworem, zszedł stary kneź w podwórzec zamkowy.
Ale tu jeszcze dobrą chwilę stać musieli, nim we wrotach ukazał się na siwym koniu jadący Mieszko. Ujrzawszy gospodarza i orszak jego, wnet z konia skoczył przybywający i stała się w nim zmiana, na którą ci co go znali, patrzyli ze zdumieniem, nie sądząc by do niéj był zdolnym.
Dumny kneź, stał się na widok Bolesława, niemal pokornym, z uśmiechniętą i łagodną twarzą przybliżył się ku niemu i pochylił nizko głowę, kołpak zdejmując.
— Sąsiad do sąsiada, pobratym do pobratymca — rzekł — przybywam do was, miłościwy panie z braterstwem i pokojem.
— A ja wam jako bratu rad jestem! — zawołał Bolko obejmując za szyję.
W téj chwili, wśród tego uścisku — Mieszko mimowolnie wspomniał brata Wacława i kneź sam drgnął przypomniawszy dzień Kuźmy i Damjana. Po chwili milczenia wskazał na syna.
— Dziecko to moje, bądźcie mu téż druhem, ozwał się głosem cichym. Nie rzekłszy więcéj, pod ręce się wziąwszy, weszli do obszernego gmachu murowanego, który Mieszkowi nawykłemu do drewnianych dworów, wydał się okazałym nad miarę i prawdziwie królewskim.
Inaczéj téż wyglądały budowy na Hradszynie, niż u Polan na ich grodach. Tu już prawie zupełnie, stare owe rzezane i kraszone słupy, ozdoby z drzewa misterne i ciesielska robota, wedle starego słowian obyczaju znikły. Kamień je zastępował i stropy tylko ozdobne z drzewa przypominały dawniejsze czasy. Gruby mur z ciasnemi oknami otaczał izby nie wesołe, ciemne, prawie więzienne. Wszędzie pełno było wśród tego mroku świecących, pozawieszanych zbroi, rynsztunków różnych, a na stołach naczyń kruszcowych i kunsztownych wyrobów.
Ściany gdzieniegdzie osłaniały szyte opony kwieciste i kobierce. Oznaki nowéj wiary wszędzie uderzały w oczy. Duchowieństwo, które otaczało Bolesława, którego wychowańcem był syn jego, starało się o to, aby nowo nawróceni mieli na oczach ciągle obrazy przypominające im ich obowiązki. Nie było jednéj izby bez wizerunku Zbawiciela na krzyżu, ze straszliwym realizmem wyrzeźbionego wyraziście i nieforemnie. U każdych drzwi wisiało naczynie z wodą święconą, na ścianach obrazki w tłach złocistych, których Byzancium dostarczało.
Przedmioty te, których znaczenia Mieszko się tylko mógł domyślać, równie go niespokojnym czyniły jak ów krzyż, który ujrzał w obłokach nad Hradszynem. Na pamięć przychodziły cuda o których słyszał i których się lękał.
Gospodarz i gość po chwili siedli razem na ustroniu, we wgłębieniu muru, z którego okno wychodziło ku Pradze. Dwie ławy kamienne, okryte wezgłowiami bogatemi, jakby dla ustronnéj rozmowy przeznaczone się zdawały. Stary Bolko ręką wskazał Mieszkowi na stolicę, która u stóp jego się rozciągała.
Nigdy równie pięknego obrazu nie widziały oczy Mieszka, do równin polańskich i lasów nawykłe. Z okna tego widać było wesoło płynącą wśród zielonych drzew i zarośli rzekę. Z głębin téj zieleni sterczały wybijając się do góry dachy domostw licznych, rozsypane szeroko i krzyże kilku kościołów.
Zielona wyspa zarosła także drzewami, jak kosz kwiatów pełny, śmiała się zdając kołysać na srebrnych wodach Wełtawy.
W milczeniu patrzali czas jakiś oba na ten widok — w oczach starego Bolka, jakby łza się zakręciła, choć one do niéj nie były nawykłe. Może niedaleki zgon przeczuwał i rozstanie z tym pięknym krajem, okupionym tak drogo.
W owych wiekach i w spotkaniu podobném, rozmowa wcale inną być musiała, niż dwu panujących późniejszych wieków. Oba ci ludzie nie umieli słowem obracać, byli mężami czynu nie języka, oba całéj myśli swéj wypowiedzieć ani chcieli, ani mogli, a wybadać się pragnęli. Skierowali ku sobie oczy. Instynkt uczył ich, że wejrzenie mówi w jednym błysku więcéj, niż na dnie przeciągniona rozmowa.
Mieszko w oczach starca znalazł co przeczuwał, żelazną wolę i nieugiętą siłę, Bolko ze wzroku knezia polańskiego, o którym mało słyszał, niedobadał się nic. Pierwszy z nich wiedział, że pokornym być musiał, aby go sobie pozyskać, drugi wcale nie był pewien tego, co gość przynosił z sobą — słabość czy siłę, ale poczuł jedno, że z przebiegłym miał do czynienia. Patrzali tak na siebie, wzajem się uśmiechając sobie, jak dwaj zapaśnicy, co walkę rozpocząć mają.
Mieszko krótkim miał tu być gościem, nie miał czasu do trawienia na długich rozmowach. Czeski pan wiedział téż o tém. Położył mu pomarszczoną dłoń na kolanie.
— Zapóźno — rzekł — przychodzisz do mnie, Bolko już nie ten co był. Patrz, czoło mi się zmarszczyło, dłoń drży, oczy świata mało widzą, głos osłabł. Do grobu idę, o śmierci myślę.
— Będziecie żyli długo i panowali — odrzekł Mieszko. Macie spokój w domu i siłę, a syna który wam stoi u boku i sprzymierzeńców potężnych.
Bolko ręką rzucił.
— Sprzymierzeńcy we wrogów się mieniają, — mruknął. — A czemuż wy ich tam, gdzie ja nie szukacie?
Mieszko spojrzał bystro, ale nic nie odpowiedział.
— Niemców nam nie pożyć — dodał stary — trzeba mir z niemi robić, aby w domu się zagospodarzyć. Do tego miru, bracie mój, wy wiecie co trzeba.
Mieszko zadumał się.
— Lud przy swoich bogach stoi twardo — rzekł.
— Macie waszych wojaków i siłę... zmusić trzeba.
Nic nie odpowiedział Mieszko i Bolesław, popatrzywszy nań bacznie, przestał nalegać zrazu.
Z kolei polański pan rozmowę począł.
— Miłościwy panie — rzekł — nie darmom przybył do was, jeden u nas język, jedna krew, chcemy niemca pożyć, dajmy sobie ręce.
Bolko pomyślał.
— Jakże to może być, jeśli przy swoich bogach stać będziecie? — odezwał się.
— Wszakci niemce się nieraz z Wilkami, Obodryty i Lutykami łączyli, choć ci poganami byli jeszcze — rzekł Mieszko.
— Niemcom wszystko wolno! — westchnął kneź — siła przy nich. Cesarz i papież rzymski władną dziś światem. Ten, co króluje w Byzancjum, nie wiele już znaczy.
Uczyńmy przymierze Mieszku, uczyńmy, ale chrzest przyjąć trzeba.
Spuścił głowę kneź i umilkł.
Bolko uderzył go znowu po kolanie, jakby obudzić chciał.
— Myślcie ino o tém, wszystko zatém pójdzie.
Wyrazów tych domawiał stary, gdy Wok, który nadedworem po kneziu miał pierwszą władzę, starzec poważny, z łańcuchem złotym na szyi, przyszedł z pokłonem oznajmując, że chléb i sól czekały. Wieczerza już oddawna była gotową, bo kneź wydał rozkazy i polecił, aby wspaniałą była...
Cały więc liczny dwór, cały niemal skarbiec stołowy ściągnięto do wielkiéj izby, w któréj się już paliły pochodnie. Ogromne stoły dla panów i dworów ich, ponakrywane czekały. Pod ścianami rzędem stali pachołkowie, jedni trzymający światło, drudzy misy, nalewki srebrne i ręczniki szyte. Dla dwu kneziów zgotowane były przy osobnym stole, dwa obok siedzenia, pąsowém suknem okryte.
Tu Bolko powiódł, po umyciu rąk gościa swego i po prawéj ręce go posadził. Osobne misy postawiono przed niemi.
U drugiego téż stołu za ojcem siadł młody Bolesław, za nim kilku duchownych z krzyżami na piersiach. Tych oczy zwróciły się ciekawie na Mieszka, który spojrzeć na nich nie śmiał. Za niemi siedzieli dostojnicy dworu, Wok, Sławnik z Libic i wielu innych w kaftanach bogatych, łańcuchach i sukniach paradnych.
U osobnego stołu, przyjmowano dwór Mieszków i starszyznę jego.
Gdy u słowian w pogaństwie jeszcze żyjących, niewiasty tylko jako sługi i gospodynie przy biesiadach się ukazywały, tu już obyczaj chrześciański i rycerski zaprowadzonym był i przedniejsze niewiasty a panie, wespół z rodziną zasiadały. Prawo to, choć nie wszędzie zaprowadzoném było, po dworach książęcych już ze czcią dla niewiast wchodziło razem.
Gdy z jednéj strony Bolko wiódł polańskiego księcia do stołu, z drugiéj wchodziła gromadka niewiast skromna, wśród których znalazł Mieszko tę, któréj szukał.
Nie myślał jednak wcale dać poznać Dubrawce, iż pamiętał o niedawném spotkaniu nad Wełtawą, udał jakby ją pierwszy raz zobaczył. Kniahini mniéj trwożliwa, uśmiechała się patrząc na gościa i mierząc go śmiałemi oczyma, poniżéj miejsce swe zajęła.
Ojciec wskazał gościowi córkę, któréj dwie starsze panie towarzyszyły. Oczyma tylko jednak rozmawiać mogli kneź i Dubrawka, gdyż stary Bolko, zajmował się gościem mocno. Miód i wino podawano obficie, pić było potrzeba, a starzec po pierwszym kubku, rozgrzany poweselał widocznie. Cicho się plotła rozmowa otwarta i raźna a rubaszna, obyczajem wieku.
Bolko spytał gościa o żonę.
Zmilczał zagadnięty.
— Mnie już wszystkie razem ile ich jest niewiasty zobojętniały — rzekł — patrzę na nie, jak na wodę kozioł, gdy się napije.
Mieszko w téj chwili spoglądał na Dubrawkę, która mu się bardzo jawnie wdzięczyła.
— Wam się ożenić potrzeba z chrześcianką — dodał Bolko — najlepiéj ona i wiary nauczy i zachęci do niéj.
Mieszko spojrzał w oczy staremu, trzymali kubki w ręku. Któż wie, może Dobrosław potajemnym był swatem.
— Dajcie mi córkę! — odezwał się Mieszko — śmiejąc się — wezmę ją.
Zmarszczył się trochę stary.
— Nie radbym ją dać mimo jéj woli, a gdyby chciała, któż wie? Jest tam u was ich kilka, teć by trzeba precz wygnać chyba.
— Nie będzie mi ich żal — rzekł Mieszko.
Zamilkli nieco, kneź czeski nie opierał się, Mieszko otuchy nabrał. Tymczasem kubki się napełniały i gwar podnosił wesoły.
Młodzież mówiła o łowach i wojnie, o strzelaniu i o koniach, wyzywając się i przechwalając. — Czesi polanów na próbę jutrzejszą powoływali, Stogniew ze swemi nie wzdragał się.
Biesiada przeciągała się długo, ale już o swatach mowy nie było. Rzucone słowa zdawały się zapomniane, choć i Bolko i Mieszko dumali nad niemi...
W końcu gdy misy były powypróżniane, a niewiasty znikły niepostrzeżone, po ostatnich kubkach stary Bolko synowi kazał gościa do przeznaczonych mu izb odprowadzić.
Niczém było przyjęcie dnia pierwszego obok tego, co nazajutrz zgotowaném było. Trzeciego potém rana Mieszko się nazad wybierać począł, stary kneź więc niewiele miał czasu na pochwalenie się ze swém bogactwem, mocą i gościnnością. Gościowi téż niewiele godzin zostawało, by zamiar powzięty doprowadzić do skutku. Myśl zaślubienia Dubrawki, z którą z domu wyjechał, musiała lub być porzuconą, albo stanowczo objawioną. Dobrosław wieczorem jeszcze wysłany został z prośbą o rękę kniehini.
Przeczuwał ją, albo raczéj wiedział o niéj zawczasu Bolesław, ale zbył posła odraczając do jutra.
Jak świt powołał kneź do siebie ojca duchownego, świątobliwego kapłana Prokopa. Nie zajmował on żadnego widocznego w hierarchii duchownéj i wyższego stanowiska, bo go nie pragnął. Apostołował, modlił się i wiódł życie ascety, zamknięty w ciasnéj celce na zamku. Resztki dawnéj wiary po całych jeszcze Czechach, pod rozmaitemi postaciami się kryjące, trzebił kapłan niezmordowany, nauczał, nawracał, gromił, a miał tę apostolską odwagę, iż potędze ziemskiéj z prawdą wiekuistą odważnie stawał w oczy. — Sam Bolko, któremu nieraz inni ulegali duchowni, a któremu ks. Prokop mówił prawdę śmiało, szanować go musiał i upokarzać się przed nim. Grubą suknią z prostego sukna odziany, w obuwiu wieśniaczém, z twarzą wychudłą i ogorzałą, z głową przedwcześnie osiwioną i wypełzłą, mąż boży stanął przed starym księciem ze spokojem ducha, który go nigdy nie opuszczał.
— Ojcze mój — odezwał się kneź żywo — rady twéj potrzebuję.
Starzec skłonił głowę w milczeniu, mówił zwykle mało.
— Wiecie kogo mam gościem?
— Poganina upartego i żyjącego w grzechu —[12]
— Tak jest... ażaliż nie byłoby zasługą dla mnie i rodu mojego, gdyby przezeń on i naród jego na wiarę świętą Chrystusową się nawrócił...
— Dałby to miłościwy Bóg! — zawołał Prokop ręce podnosząc do góry i oczy wlepił w starca.
— Mieszko prosi o Dubrawkę za żonę...
— Ze chrztem razem... — dodał ksiądz.
— Nie odmawia go on... lecz z pogany swemi musi się wprzódy zabezpieczyć... Mam mu ją dać?
— Jeżeli przez nią światło i zbawienie wnijdzie na te kraje... a! dlaczegóżbyście dziecka dla Boga poświęcić nie mieli? Daliście mu już jednego syna i córkę... dajcie drugą, a przebłagacie gniew i pomstę Bożą...
— Dziecka nie chciałbym zmuszać — odezwał się kneź — jedno mi pozostało! jedno tylko!.. Idźcie ojcze mój, przygotujcie ją, ośmielcie, a gdy to uczynicie, ślijcie ją do mnie.
Ksiądz Prokop wyszedł natychmiast. Kneź pozostał sam, w oknie sypialni siedząc. Ztąd widok był na obszerny podwórzec, a na nim już młodzież się uganiała z oszczepami, wśród któréj Bolko i Mieszko téż zabawiali się.
Lat niemal trzydzieści ubiegło od pamiętnego poranku dnia śś. Kuzmy[13] i Damjana, gdy pobożny Wacesław także o świcie gonitwy sprawiał przedśmiertne... Widok téj zabawy przypomniał Bolkowi brata, teraz, znowu i drgnął!.. Pokuta, ofiary, żal, wszystko to jeszcze zatrzeć nie mogło pamięci tego strasznego poranka. Łzy mu popłynęły z oczów i dłonie zwarły boleśnie. Drżącemi wargami począł odmawiać modlitwę, a wlepione w podwórzec oczy nie widziały już nic.
I nie czuł ani wiedział, ile czasu upłynęło od wyjścia ks. Prokopa, gdy drzwi się otworzyły i Dubrawka, już strojna, cała we wstęgach, łańcuchach i kolcach, z twarzą rozpromienioną, weszła do izby ojcowskiéj, przypadając do ręki starego, która się ku niéj wyciągnęła.
Zdziwił się widząc ją tak wesołą, a uląkł niemal, że Prokop powiedzieć chyba jéj nie śmiał, z czém go posłał.
Kniehini się uśmiechając patrzała nań śmiało.
— Dubrawka — rzekł kneź — a widzieliście Prokopa?
— Idę od niego miłościwy ojcze i panie.
— Mówił on z wami?..
Dubrawka pokraśniała spuszczając zrazu oczy, potém nagle je na ojca podniosła.
— Mówił...
— Cóż wy na to? czy chętnie pójdziecie niosąc krzyż między pogany?..
— Chętnie... z ochotą! tak! — zawołała Dubrawka — czuję w tém rozkaz Boży...
— I nie masz obawy?
— O! nie! — śmiejąc się zawołała Dubrawka — mam odwagi dosyć. Kneź Mieszko strasznym mi się nie wydaje...
Bolko widząc, z jaką łatwością córka wybierała się go porzucić, rozstać z rodzeństwem, iść w nieznany kraj, na losy niepewne, uląkł się niemal i posmutniał.
— A nie żal ci będzie Hradszyna i Pragi? — zawołał — i mnie ojca starego i siostry i braci?..
— O! żal, okrutny żal!.. — przerwała Dubrawka — ale nie mówionoż nam, iż przeznaczeniem niewiasty iść za mężem?.. Jam jak Młada nie stworzona do klasztoru... ja wolę inne życie... mnie cisza cięży...
Mówiąc jakby zawstydzona spuściła trochę oczy, ale półuśmiech krążył jéj po ustach.
Podeszła do ojca, w rękę go całując, stary milcząc w głowę ją pocałował i westchnął.
— Idź — rzekł — niech Bóg cię błogosławi... idź... i mnie czas do gościa...
Jeszcze raz ucałowawszy rękę ojca Dubrawka, żywo z izby wybiegła.
Stary kneź klasnął na sługi.
I on także szedł w podwórze przypatrywać się zapasom młodzieży.
Tak się ten dzień rozpoczął od igrzysk w podwórzu, przy których i Mieszko mógł popisać się z niepospolitą siłą i zręcznością. Trzaskano włócznie, rzucano oszczepy, biegano pieszo i konno.
Uznojeni i gwarząc wesoło siedli potém wszyscy do uczty, bo obiad naówczas w rannéj dawano godzinie. Znowu tedy dwaj kneziowie siedli razem, ale weselszą wiedli i poufalszą rozmowę. Bolko niemal już jak syna gościa uważał.
Dubrawka przybyła do stołu ubrana wytworniéj jak wczora z twarzą figlarnie rozweseloną. Spojrzał Mieszko na nią.
— Miłościwy panie — odezwał się pocichu — gdybym się wam naprawdę do kolan o córkę pokłonił... cobyście rzekli...
Stary pochylił mu się do ucha.
— Weźcie ją sobie... i niech Bóg wam błogosławi... Chrzest przyjąć musicie.
— Gdy będę mógł... wierzcie mi i ufajcie, zostanę chrześcianinem...
— Mówcie z nią sami.
Zaledwie od stołu wstawać poczęto, już się Mieszko nie wahał wprost przystąpić do Dubrawki.
Wszyscy jeszcze byli w izbie i patrzali, jak się zbliżył do niéj i odwiódł ją, lekko za rękę wziąwszy ku oknu, wszystkich téż oczy ciekawe zwrócone na nich były. Dubrawka szła śmiało i nie udając wstydliwości niewieściéj, która kniehini, wedle jéj przekonań, nie przystała.
— Piękna kniehini — rzekł Mieszko — my poganie wierzymy w dolę i losy. Od wczorajszego wieczora wierzę i ja, że mnie was dola i los przeznaczyły za małżonkę... Kłaniałem się ojcu waszemu, chceli mnie za syna... odesłał do waszéj miłości. Cóż mam rzec... Chcecie mnie za męża?..
Dubrawka mu w oczy spojrzała uśmiechając się.
— Choćbym was i nie chciała, toć muszę wziąć, kiedyście mi jeszcze wczora wasz pierścień narzucili, a u nas pierścień zaślubiny znaczy... Cóż mam czynić nieszczęśliwa? wyszłabym z niesławą, gdybym przyjąwszy pierścień, nie dała zań wianka?.. A no... czekajcie, nie dziękujcie — dodała widząc, że kneź się zabiera znowu ją w twarz całować, nie zważając na oczów tyle — a no, czekajcie. Mówiłam wam wczoraj, że u mnie służba ciężka. Myślicie że ja na gród pojadę, gdzie niewiast pełno i że siódma czy dziesiąta siądę z niemi?.. Jam przecie Bolesławowa córka i chrześcianka, a u nas obyczaj jednę żonę daje mężowi, jednego męża żonie...
— Nie będzie na grodzie nikogo, miłościwa kniehini... oprócz was a służby waszéj.
— Pierw chrzest... potém wesele... — dodała Dubrawka.
Mieszko się schmurzył.
— Weźcie mie poganinem — rzekł — i nawróćcie na wiarę waszą. Nie wzdragam się jéj, przyjąć ją ślubuję, ale moich ludzi i naród muszę w garść wziąć, abym i ja i wy nie nałożyli głową... Jeżeli ufacie mi, pójdziecie za mną...
Spojrzał jéj w oczy, westchnęła i kładnąc rękę w jego dłoni, odezwała się.
— Wierzę wam... i pójdę za wami!
Gdy tych słów domawiała, popędliwy Mieszko w pół ją pochwycił i w czoło pocałował.
Na widok tego zuchwalstwa cała izba zatrzęsła się oklaskami i okrzyki, Dubrawka wyrwała się i uciekła. Mieszko poszedł w ramię starego ojca pocałować, a w twarz brata.
Podano miód stary i wesołość się wzięła taka, że nawet smutny kneź Bolko rozruszał się i oczy mu zapałały wesoło. Na całym grodzie téjże godziny wiedziano, że Dubrawka kneziowi polańskiemu przyrzeczona. Śpiewy, uczta, okrzyki rozległy się na Hradszynie, a z niego popłynęły na miasto.
Wśród téj wesołości i zajęcia nikt nie dostrzegł, co się działo z gromadką ludzi przybyłych z Mieszkiem, nikt nie widział, jak wszyscy oni niemal posmutnieli i pomięszani stali na boku, jakby zawstydzeni czy strwożeni. Stogniew, najzręczniejszy z nich, najlepiéj w sobie ukryć umiał co czuł, ale w nim się poganina starego krew zburzyła cała i musiał na chwilę wynijść z izby, aby ochłonąć z gniewu. Za nim pociągnął Wojsław koniuszy książęcy, druh jego i jednéj z nim myśli człek. Oba wybiegli niepostrzeżeni w podwórce i spojrzawszy w oczy, ręce tylko sobie podali milczący.
— Jam się tego spodziewał — zawołał Stogniew odwodząc Wojsława na stronę — jam jechał tu wiedząc co nas czeka... ale... wiem téż, co jego czeka... — dodał pięść ściskając.
— Gdy te Dobrosławy i Własty zaczęły nam się kręcić u dworu, czułem, co z niemi idzie... niewola niemiecka... Bóg niemiecki...
Rozśmiał się Stogniew.
— Niedoczekanie ich — rzekł — wracajmy... nie trzeba po sobie dać znać nic... naradzim się w drodze, a w domu wiedzieć będziem co robić...
Wojsław i on, jak zwierz w klatce zamknięty, przeszli się w ciasném kółku kilka razy, rzucani myślami gniewnemi; spojrzeli sobie w oczy, podali znowu ręce, Stogniew twarz ułożył i wrócili napowrót do izby, gdzie téż Mieszko oczyma ich szukał.
Jak skoro zobaczył wchodzących, szepnął Stogniewowi, by przygotowane dary przyniesiono. Były one bądź co bądź przeznaczone dla Bolesława, inne na wypadek dla Dubrawki. Posłuszny Stogniew skinął na komorników i wyszedł.
Nie upłynęło pół godziny, gdy we drzwiach gwar się zrobił, szli Mieszkowi ludzie, ze Stogniewem na czele szeregiem, każdy z nich niósł naczynie, zbroję, kosztowny klejnot jakiś. Postrzegłszy ich kneź wystąpił przed Bolka, pokłonił mu się nizko i przemówił prosząc, aby miłościwie dary od niego przyjąć raczył. Szli potém z kolei wszyscy, przyklękając i u nóg knezia składając co który niósł.
Kołem stał dwór, na którego twarzach malowało się niemałe zdumienie. Nie wyobrażano sobie, ażeby w pogańskim kraju mogło się znaleść bogactw tyle, które tylko z zachodu zwykle przychodziły. Kupcy od wschodu przywozili naówczas do Polan wyroby, które mało nawet na zachodzie Europy były znane. Niektóre z nich z wielkim kunsztem wykonane obudzały podziwienie, inne nieznane wcale osobliwością swą zastanawiały. Kobierce, opony, srebrne ozdoby, bronzowe sprzęty, emalie wschodnie... wszystko to na kupę u nóg Bolka złożone zostało. Ludzie do rąk biorąc dary te oglądali je ciekawie.
Prosił zatém Mieszko, aby mu wolno było dary złożyć Dubrawce, i powtórnie wysłał komorników ze Stogniewem po nie. Pobiegł brat po siostrę, aby ją samą do przyjęcia ich przyprowadził, i przyszła Dubrawka zasiąść przy ojcu.
Ten sam obrzęd odbył się powtóre z tą tylko różnicą, że dla kniehini niewieście przybory, futra, tkaniny i ozdoby do stroju przyniesiono, niemniéj bogate i piękne.
W ten sposób niemal uroczyście odbyły się zrękowiny, wobec dworu całego, gdy ich inaczéj i z obrzędem kościelnym nie można było odprawić z powodu, iż Mieszko ochrzczonym nie był.
Ku wieczorowi uczta i śpiewy przedłużały się jeszcze, przy których już Dubrawka swobodnie z narzeczonym swym mówić mogła.
Gdybyśmy te rozmowy żartobliwe, rubaszne, w duchu owych wieków powtórzyć śmieli, nadtoby się one dziwne wydały. W obcowaniu z niewiastami ton ten wesoły był niemal obowiązkowym.
Mieszko zajęty tém co się z nim działo, radosny z powodzenia, ledwie miał czas zobaczywszy Dobrosława uderzyć go po ramieniu i powiedzieć, że mu daje szeroką ziemię i lasy, dla niego i potomków.
Włast przez cały ten dzień się nie okazywał, a nie był téż potrzebny. Jako kapłan z wieczora zaraz zapukał do księży przy kościele św. Wita, ich prosząc o gościnę. Ze zdumieniem i radością go tu przyjęto, wraz ze starym ojcem Gabrielem, który złamany drogą legł zaraz do spoczynku.
Włast a raczéj ojciec Matja, bo tak się tu syn Lubonia nazywał, z niecierpliwością wyglądał następnego poranka, w którym po tak długiém od ołtarza oddzieleniu, miał znowu niekrwawą odprawić ofiarę.
Wieczór cały spędził na modlitwie, wstrzymując się od pokarmu, legł spać z myślą pełną tego jutra i wcześniéj nim się igrzyska poczęły na podwórcu, on już stał drżący przed ołtarzem i zapłakany. Przy drugim mszę świętą odprawiał O. Gabriel, dziękując Bogu za cudowne niemal ocalenie.
Dobrosław klęczał zdala.
O. Matja tę ofiarę tak upragnioną poświęcił w duchu za nawrócenie rodziny swéj i narodu. Lecz myśląc nad trudném dziełem tém, nad ofiarami, jakie kosztować miało, płakał.
Przypomniało mu się co słyszał nocą na wzgórzu, wracając z Krasnéjgóry, co znalazł we własnym domu. O. Prokop przyniósł mu tu spędzającemu cały dzień przy kościele i z braćmi, wiadomość o zaswataniu Dubrawki. Była to wieść radości wielkiéj i nadziei. Padł na kolana O. Matja, modlił się i płakał znowu.
Imię Stogniewa słyszane w nocy na myśl mu przyszło. Czuł się w obowiązku kneziowi stać na straży, a w razie najmniejszéj oznaki zdrady, w oczy Stogniewowi zadać ją i wyzwać, by się oczyścił lub usuniętym został. Z Mieszkiem wszakże, gwałtownym i porywczym, trudna była sprawa, a i z rodziną własną nie wiedział, co pocznie nawrócony. Wszystko jednak co go spotkać miało ofiarując Bogu, gotował się młody kapłan, choćby na męczeństwo.
Dobrosław był daleko lepszéj myśli, ufając, że Mieszko poczynać sobie będzie tak, aby się na niebezpieczeństwo nie narażać. Lecz napróżno starał się dodawać otuchy Włastowi, który milczał zasępiony, spoglądając na radość powszechną, lękając się, aby ona zawcześnie w krew i łzy się nie zmieniła. Twarz Stogniewa, chociaż ją układać się starał, mieniła się dziwnie i strasznie, oczy mu pobłyskiwały. Włast odgadywał a raczéj przeczuwał, co się działo w jego duszy. Trwoga go ogarniała. Odwiódł na stronę Dobrosława nieznacznie i pokazał mu tych ludzi.
Mogli tu niepostrzegani przez nikogo pocichu rozmówić się z sobą i Włast wyznał Dobrosławowi, co słyszał w lesie, jak się tam odgrażano i imię Stogniewa wymieniono. Z narady to tylko wyszło, iż należało mieć się od niego na baczności, nie donosząc o niczém kneziowi, boć dowodów żadnych winy nie było, a z posądzeń Stogniew łatwo się oczyściwszy, na przyszłość tylko mógł się stać baczniejszym.
Jak wprzódy już czasu podróży, tak i tu Wojsław, Stogniew i większa część ludzi z orszaku Mieszka, okazywała dwom chrześcianom niechęć i pogardę. Nie mówiono do nich chyba gdy to było konieczném, odwracano się i rzucano ich samych. Dobrosław napróżno się starał zbliżyć do Stogniewa, który go unikał milczący.
Gdy się tak wieczór wśród śpiewów i ucztowania zbliżał do końca, a Mieszko to przy starym księciu siadał, to z Dubrawką żartobliwie rozmawiał, dwór téż częstowany podochocił sobie. Pomimo to starszyzna Mieszkowa pozostała niewesołą i do Czechów mało się zbliżała. Zapito jeszcze zrękowiny, kneź zapowiedział, iż nazajutrz powracać musi do kraju swego i przed północą wszyscy się rozchodzić poczęli.
Młody Bolko znowu przyszłego brata odprowadził do jego izby i tu go w twarz pocałowawszy, odszedł.
Mieszko pozostał sam ze Stogniewem i kilką komornikami.
Teraz dopiero spojrzawszy na twarz swojego ulubieńca, dostrzegł w niéj ponury wyraz zamiast radości. Stogniew jednak odzywać się nie śmiał.
— Kniehinię mieć będziecie! — odezwał się do niego Mieszek — wielkiego rodu i możną panią... Podaliśmy sobie z Bolkiem ręce, abyśmy oba silniejsi byli...
Stogniew spuścił głowę.
— Nie radujecie się? — zapytał kneź.
Zmilczał zapytany. Mieszko téż nie odzywał się doń więcéj. Wydał rozkazy i odprawił. Po odejściu jego Dobrosława przywołano. Kneź pachołków odprawiwszy dziękować mu znowu począł.
— Miłościwy Panie — rzekł przybyły cicho — cieszę się ja, żem panu memu mógł usłużyć, ale się drudzy pono burzą i nie wszystkim to sprawia radość...
Nie wymienił nikogo. Kneź téż unikał pytania.
Zmarszczyła mu się brew, błysnęły oczy, ale ze słowem nie zwykł był spieszyć. Nierychło dopiero poszedł ku Dobrosławowi rękę mu kładnąc na ramieniu.
— Ty i Włast, i co was jest chrześcian, gotujcie mi drogę i pomagajcie — odezwał się cicho. — Wielki jest Bóg ich... ale niełatwo od swoich odstać... i nową odziać skórę, gdy ta, z którą człek na świat przyszedł, do ciała przyrosła... Tych co się opierać będą, zmogę... ale gromadkę wierną mieć muszę, by przy mnie stanęła... Mów — dodał — mów Dobrosławie, jako wiesz... wielu chrześcian naliczysz w ziemiach naszych?.. Wiem, iż byli oni już za ojca i dziada mojego... ale się kryli z wiarą swoją...
— Miłościwy kneziu — odezwał się Dobrosław — jest nas rozsianych po wielkiéj przestrzeni niewielu... Strach niejednego odwiódł już od krzyża... kapłanów trzeba jak Włast... aby szli między lud i nauczali... a pilnego oka na to, aby starszyzna, wieszczkowie i gęślarze nie burzyli go... Co kneź Bolko uczynił u siebie, czemużby się téż u nas dokonać nie miało?..
Kneź się zadumał nieco i z tém Dobrosława odprawił, by Czechów nawróconych, jacy się znaleźć mogli do Polan zaciągnął.
Nazajutrz rano już konie stały w podwórcu, gdy w izbie jeszcze obiad podawano na pożegnanie. Wyszła i kniehini do narzeczonego, aby mu dobre słowo dać na odjezdném, cały dwór Bolesławów dla uczczenia gościa był na nogach i dziesięciu jezdnych dodano do orszaku, by przeprowadzali Mieszka do granicy łużyckiéj.
Tak się w drużbie i weselu rozstali, z miłością wielką, i cały poczet ruszył z Hradszyna uroczyście, przy okrzykach, które się jeszcze z murów grodu długo słyszeć dawały.
Ani Dobrosław, ani Włast nie śmieli potém już rzec słowa kneziowi, aby w podróży bacznym był na tych, co go otaczali. Do granicy téż czeskiéj, dopóki dodani Bolesławowscy ludzie im towarzyszyli, nie było niebezpieczeństwa.
Gdy ich obdarzonych odprawiono z pozdrowieniem do Pragi, a kneź sam z orszakiem swoim pozostał, przypadł spoczynek w lesie dla skwaru, który tego dnia panował, i wszyscy się do snu pokładli.
Włast téż szukając cienia, odszedł opodal od gwaru i w zaroślach się gęstych położył. Leżał tu już czas jakiś, nie mogąc zasnąć jeszcze, gdy szelest się dał słyszeć w pobliżu i szepty. Pomimo iż go dostrzedz trudno było w trawie i krzakach, z miejsca swego mógł widzieć, że Stogniew z Wojsławem stali, potajemnie się naradzając z sobą. Zrazu słów ich usłyszeć nie mógł, lecz natężywszy ucha i podpełznąwszy ostrożnie, pochwycił wyrazy Stogniewa.
— Dziś na noclegu... czego więcéj czekać mamy? Jawna rzecz, że nas niemcom zaprzedają...
— Czekajmy do domu — mówił Wojsław — Sydbora namówim z nami.
— Aby zdradził? — rzekł Stogniew. — Nie potrzeba nikogo. Śpiącemu oszczep w piersi wrażę i nim się przebudzi, ducha wyzionie. We dwu im trzem po kolei radę damy. Dobrosław go prowadził... Lubonia syn jawnym chrześcianinem jest, widziałem go do ich kontyny idącego i obcującego z czarnemi wróżbitami.
Sprzeczali się jeszcze pocichu czas jakiś, lecz Stogniew na swém postawił i z zarośli wyszli umówiwszy się, iż spać nie będą, a gdy wszyscy zasną, wstaną, aby ich wymordować z kolei. Stogniew miał pewnych ludzi kilku do pomocy.
Zaledwie się oddalili, zimnym potem okryty wstał Włast i pobiegł szukać Dobrosława, aby mu o niebezpieczeństwie oznajmić.
Unikać musiał oczów i tak to dopełnić, aby żadnego nie obudził podejrzenia. Księciu téż potrzeba było powiedzieć o tém, co się gotowało, aby obmyślił co miał czynić.
Dobrosław chodził około konia swojego w miejscu, gdzie nikogo nie było, łatwo więc przyszło Włastowi natychmiast mu rozmowę podchwyconą cudem, powtórzyć.
Mieszko na wysłaném suknie pod dębem zasypiał bezpiecznie, budzić go nie śmiał Dobrosław, ale stanął na straży, by się zbliżyć natychmiast, gdy ze snu wstanie.
Włast poszedł krążyć zdala, aby innych przed czasem nie dopuścić.
Znużony drogą kneź spał prawie do wieczora, szczęściem rżenie koni sen ten głęboki przerwało, a gdy oczy przecierać zaczął, znalazł się przy nim pierwszy Dobrosław i nie tracąc chwili, rzekł mu:
— Miłościwy panie, Włast podsłuchał rozmowę, zmówili się Stogniew z Wojsławem, aby cię w pierwszym śnie zamordowali...
Słysząc to Mieszko, wcale nie okazał poruszenia. Kazał sobie powtórzyć prędko wszystko, co Włast usłyszał, i wstał ręką odprawiając precz Dobrosława, słowa więcéj nie rzekłszy.
Wnet dano znak, aby na konie siadać. Stogniew się zbliżył po rozkazy. Mieszko nie dał poznać po sobie, iżby go miał w podejrzeniu. W zwykły sposób zagadał doń i szykować ludzi rozkazawszy, sam siadł na koń z twarzą pogodną. Zdumiał się Dobrosław sądząc, że mu chyba wiary nie dawał, lecz przystąpić już nie mogąc, trzymał się w pobliżu wraz z Włastem.
W drodze aż do nocy przez gęste przedzierając się bory, Mieszko nie okazał téż najmniejszéj po sobie trwogi. Późnym już wieczorem, w lesie na polanie, między skałami, które nad niemi ścianę wysoką tworzyły, na nocleg kneź zatrzymać się kazał. Tuż z drugiéj strony stromo ścięty brzeg wprost do Łaby spadał. Przez stojące tu rzadko drzewa widać było łąkami w dali płynącą rzekę i lasy piętrzące się ławami jedne nad drugiemi, z pośrodka których gdzieniegdzie szare ściany kamienne wyglądały.
Kazano ognie rozpalić, zwierzynę w drodze ubitą piec i konie na paszę wypuścić. Kneź pod starą sosną, na czystém miejscu posłanie sobie przygotować kazał, głośno zapowiadając Stogniewowi, ażeby wcześnie wszyscy do snu się kładli, gdyż z pierwszym brzaskiem ruszyć miano. Dobrosław z niepokojem przypatrujący się Mieszkowi, najmniejszéj w obejściu się jego nie dostrzegł zmiany. Stogniew chodził widocznie niespokojny i chmurny.
Po rozdaniu jedzenia wprędce ludzie się pokładać zaczęli, straż opodal postawiwszy; ognisku dano wygasnąć i czarna noc z milczeniem posępném osłoniła obozowisko. Dobrosław i Włast z miejsc swoich podpełzli bliżéj, aby być panu z pomocą na skinienie. Cisza panowała długo, gdy Mieszko silnie chrapać zaczął.
W chwilę potém usłyszeli w krzakach zaczajeni, jak niedaleko śpiący Stogniew i Wojsław wstali pocichu i skradać się poczęli ku miejscu, w którém kneź spoczywał, chrapiąc coraz mocniéj. Noc była tak ciemna, iż zaledwie poruszające i skradające zcicha postacie dwu morderców dostrzedz było można.
Stanęli oni oba już przy Mieszku, gdy nagle stłumiony krzyk się dał słyszeć. Dobrosław, który się zerwał i nadbieżał, spostrzegł jak kneź uchwyciwszy Stogniewa, gdy się ten najmniéj spodziewał, obalił go, przygniótł, oburącz za gardło ścisnął i — udusił. Wojsław, który stał zrazu przelękły, umknął natychmiast i biegł w las naoślep.
Nim Włast i Dobrosław przybiegli, Stogniew już ducha wyzionął, w rękach knezia, który wnet krzyknął, aby ognia rozpalono. Gorzały jeszcze węgle pod popiołem, od których łatwo było suche zażedz gałęzie. Pobiegli pachołkowie, Mieszko tymczasem stał spokojnie nad trupem, oglądając się, czy drugiego napastnika nie zobaczy.
Gdy ogień błysnął, a służba w pierwospy zbudzona nadbiegła, strach ogarnął wszystkich, słowa nikt nie śmiał rzec...
Mieszko skinął na ludzi, aby trupa ściągnęli i z góry go rzucili do rzeki. Stało się w jednéj chwili jak przykazał, nikt pytać nie śmiał ani spojrzeć panu w zagniewane oczy. Posłano szukać Wojsława, lecz nigdzie go nie znaleziono... Ucieczka sama o winie świadczyła.
Gdy Stogniewa ciało z hałasem toczyło się po skałach, Mieszko ognia kazawszy naniecić, słowa nie mówiąc legł nazad na posłanie, sparł się na ręku i drzymać począł. Ludzie przerażeni wrócili na miejsca swoje. Tak doczekano ranka.
O świcie dowództwo nad ludźmi objął Dobrosław, siedli wszyscy na konie i w milczeniu jechali w dalszą drogę ku domowi.
Z pocztu kneziowskiego nikt o Stogniewie wspomnieć nie śmiał, a wjeżdżając na gród nad Cybiną, towarzysze pańscy na pytania odpowiadali milczeniem.
Już w podróży przez Dobrosława miał sobie oznajmioném Włast, że mógł się udać do Krasnéjgóry do ojca — z tém tylko, by na każde zawołanie się stawił. Przybywszy więc na zamek natychmiast się wybierał, gdy stara Srokicha dowiedziała się o powrocie i do swojego dziecięcia przybiegła.
Zaledwie godzina upłynęła jak na zamek wjechali, służba zdawała się nie mówić słowa oglądając się bojaźliwie — przecież cały niemal już dwór wiedział i zkąd i z czém powracano...
Śmierć Stogniewa przeraziła wszystkich. Na twarzach widać było postrach i smutek. Jawnie nikt się do nikogo nie zbliżał, ale po kątkach, za węgłami szeptali ci co wracali, z temi co pozostali.
W niewieścim dworze już płacz słychać było i narzekanie; popłoch panował wszędzie, kniehini Górka czekała wyglądając na brata, nie mogąc się go doczekać.
Mieszko natychmiast wysłał gońca po Sydbóra do Gniezna, aby nie tracąc chwili, do niego przybywał.
Sześć mil miał konny ubiedz tak, aby przed nocą wezwany, był nad Cybiną.
Dobrosław wydawał rozkazy i nad dworem miał zwierzchnią władzę... Srokicha pochwyciwszy Własta, pieszczoty macierzyńskiemi, wnet rozpłakała się i wypytywać natarczywie zaczęła, niedając mu odetchnąć. Po dworze chodziły już wieści straszne.
Strwożeni byli wszyscy. Włast, któremu nakazano milczenie, nic powiedzieć jéj nie mógł. Nie było już tajném, że do Pragi jeździli, lecz nadto nie wiedział nic. Srokicha niedowierzająco potrząsała głową.
— Gołąbku mój — mówiła płacząc — straszne dni na nas przyszły. Nie darmo wy do Pragi téj, do Czech jeździli. Groza idzie na nas i niewola, zginiemy wszyscy... Nasi starzy przyszłość wróżą krwawą.
Próżno Włast się jéj wyrywał — Srokicha ściskała go, jakby się lękała utracić i zalewała się łzami...
Chciała go zaprowadzić do swéj pani, ale Włast się wyprosił. Wycałowawszy go i wygłaskawszy, puściła wreście staruszka, tém niespokojniejsza, iż nic od niego dowiedzieć się nie mogła.
Unikając pytań podobnych Włast poszedł po konia swojego, aby za dnia jeszcze zdążyć do Krasnej-góry... Pociechą dlań było, że z Pragi wiózł dane mu do mszy świętéj wino i opłatki, których w domu upiec nie miał sposobu.
Wino naówczas było w kraju rzadkością prawie nie do nabycia, a duchowieństwo chleb téż do mszy świętéj używany, chciało mieć z nadzwyczajną pieczony troskliwością. Ś. Wacław sam zżynał kłosy pszenicy, sam wybierał i wyciskał grona, z których wino i chleb do świętéj ofiary użyte być miały.
Z równém poszanowaniem i inni kapłani przygotowywali się do niéj. Włast długo pozbawiony téj kapłańskiéj pociechy, sposobił się teraz, choć potajemnie, gdzieś na ustroniu w lesie odprawiać mszę, aby w niéj zaczerpnąć siły i znaleść pociechę. Gorliwym był jak człowiek, długim głodem zmorzony — a gdy o rodzinie swéj myślał, zalewał się łzami, rozpaczając prawie, aby mógł ją nawrócić. Nie wiedział sam jak ma to wielkie rozpocząć dzieło, lecz czuł święty obowiązek. Ze wszystkich dusz jakie chciał ocalić, los tych najbliższych, najmocniéj go obchodził.
W tych myślach zbliżył się do Krasnéj-góry, i już widział dwór zdaleka, a serce mu biło niespokojnie gdy wracając konno z pola nadjechał Jarmierz, witając go serdecznie.
— Pan nasz ucieszy się wam wielce — rzekł — bo niecierpliwie czeka powrotu...
— Jam téż spieszył jak mógł, alem był pod rozkazami. Zdrowi wszyscy? — spytał Włast.
— Dobrogniewa zaniemogła trochę, przecie się włóczy o kiju.
Luboń dla was już Mładę zaswatał, ani dnia wam nie da spocząć i jechać będziecie musieli z nim a do wesela się gotować.
Włast zbladł i zadrżał, nieodpowiadając nic, jechał daléj. Ani na chwilę nie zawahał się nad tém, co miał począć. Jeśliby go ojciec przymuszać chciał, postanowił paść mu do kolan, wyznać wszystko i znieść cokolwiekby go spotkać mogło.
Rozmawiając zbliżyli się ku dworowi, a tentent koni wywołał sługi, które o nadjeżdżającym wnet w domu oznajmiły...
Pierwsza wybiegła Hoża na spotkanie, za nią szedł stary Luboń z brwią namarszczoną. Na widok syna rozchmurzył się wnet. Gdy ten mu do nóg przypadł, uderzył go ręką po ramieniu i zamruczał.
— Przecie kneź się ulitował nademną[14] — Gdzieście byli? Jeździłem do grodu, mówiono mi, że kneź wziął was z sobą? Czy polował na wilków.
— Do Czech jeździliśmy — odparł Włast.
— Do Czech? — chmurno się odezwał stary — a po co? łup przywieźliście?
— Myślę, że chyba przymierze lepsze od niego.
Stary się trząsł i nie pytał więcéj.
Wyszła i babka, chmurném okiem, jak zawsze mierząc chłopaka.
Nie pytano go więcéj. Luboń téż nie oznajmił mu o niczém, tylko, że jutro bierze go z sobą, że jechać muszą.
Włast wiedział już co zamierzał, lecz dopytywać nie było wolno, czekać musiał, aż mu oznajmi ojciec swą wolę.
Jedna Hoża swą wesołością cały dom ożywiała, krzątając się, śmiejąc się i śpiewając. Stara mruczała przy kądzieli. Po wieczerzy zwołano i inne dziewczęta do śpiewu, bo stary Luboń rad słuchał pieśni i do późnéj nocy, przesiedzieli tak u ognia przy łuczywie.
Dobrogniewa drzemała nad swą kądzielą, wrzeciono wypadło jéj z rąk — ale do snu nie szła.
Późno już było, gdy Luboń z ławy wstawszy, naprzeciw syna stanął i odezwał się.
— Jarmierz ci na jutro odzież da nową i ogarnąć się trzeba czysto, jedziemy w swaty. Dobrałem ci dziewczynę piękną, młodą i posażną, czas życie zaczynać i do gospodarstwa się nałożyć.
Włast westchnął — zbliżył się do ręki ojca i ucałowawszy ją, rzekł cicho, ale śmiałym głosem...
— Ojcze a panie miłościwy, nie mogę tego uczynić, abym niewiastę brał... Przyszedł czas, gdy ci całą prawdę objawić muszę, oto ślubowałem chrześciańskiemu Bogu i przyjąłem wiarę nową, a poprzysiągłem, że nigdy niewiasty znać nie będę.
Wyznanie to, wśród głuchego milczenia wyrzeczone, przerwał krzyk staréj Dobrogniewy, która kądziel rzucając na ziemię, przypadła do wnuka z pięściami zaciśnionemi. Luboń zuchwalstwem syna osłupiały, jakiś czas przemówić nawet nie mógł.
Z ust jego wyrwało się coś jakby ryk dziki i rękę podniósłszy do góry, z całéj siły uderzył syna, który padł na ziemię.
Skroń jego uderzyła o twardą nogę stołu i krew trysnęła z niéj. Ból, przestrach, znużenie sprawiły że omdlał.
Hoża, którą krzyk ojca zwabił, widząc obalonego i skrwawionego brata, klękła na ziemi, chwytając bladą jego głowę i zaszła się wielkim płaczem.
Luboń stał wcale nieporuszony tém co uczynił.
Zwolna otwarły się oczy Własta, poruszył się, usiłował powstać, i z pomocą siostry, ocierając skroń, na nogi się podniósł, oparłszy o stół.
— Psie ty niewierny — krzyknął Luboń — myślisz, że ja ci dam czynić co zechcesz przeciwko méj woli?
Nad dzieckiem mojém mam prawo życia i śmierci, słuchać musisz i uczynić co każę...
Dobrogniewa oczyma i ruchem rąk potwierdzała mowę ojca — Włast milczał.
— Kajaj mi się zaraz, a bądź posłusznym — chrześcianinem ci nie być... Szczenię wolę przybrać za dziecko.
— Ojcze a panie — odezwał się Włast — usłucham rozkazu twojego we wszystkiem, lecz wiary się nie wyrzekę, a co mi mój Bóg każe, uczynię choćbym miał życie dać.
Luboń w krwawą twarz dał mu bezlitośny policzek... W téjże chwili poczuł na dłoni ciepłą tę krew własnego dziecięcia, i wzdrygnął się. Hoża obejmując brata rękami płakała... Stary z gniewu drżał i rzucał się, babka pięściami ciągle wnukowi groziła i powtarzała:
— Sobaka!
Włast stał na nogach się chwiejąc — milczący, z głową spuszczoną.
— Będziesz posłusznym — wołał Luboń — lub zginiesz psie niewierny.
— Czyń co ci się podoba ze mną — odparł Włast — jestem w mocy twojéj...
W pierwszéj chwili Luboń z gniewu chciał zawołać na pachołków i siec nieszczęśliwego, już bełkocząc poczynał dawać rozkazy, gdy Hoża do nóg mu się rzuciła. Popchnął ją zrazu, ale mu się uczepiła mocno. Krzyk i płacz rozlegał się po dworze, ludzie pobudzeni zbiegli pod okna, do sieni i stali patrząc a nie rozumiejąc co to znaczyło. Niewiasty łamały ręce i płakały. Jarmierz stał w progu.
Opamiętał się stary w gniewie.
— Związać go!.. — krzyknął — na strych w swirniu posadzić i nie puszczać... suchy dać chleb i wodę... niech mrze głodem...
Jarmierz chcąc ocalić Własta, odezwał się, że w swirniu strych był zajęty.
— Do jamy z nim! do jamy! — zawołał Luboń — łyka mi daj... związać go... sprzedam jak niewolnika, ubiję jak psa...
Napróżno córka błagała jeszcze, zwracając się to do ojca to do Własta, aby uległ woli jego. Włast milczał, ojciec zapalał się gniewem coraz większym. Jarmierz wreszcie lękając się, aby stary nie porwał się znowu do dziecka, wolał już spełnić polecenie i przyniósł łyka.
— Do jamy z nim... — powtórzył Luboń.
Jama ta była wygrzebaną w ziemi i służyła na schowanie w zimie, często za więzienie w lecie. Spuszczano do niéj winowajców, a wnijście zawalano drzwiami, na których kładziono kamienie.
Włast szedł posłuszny. Hoża zakrywszy sobie oczy, upadła na ziemię. Milczenie było w izbie, tylko oddech wzburzonéj piersi Lubonia i mruczenie staréj je przerywało.
— Będziesz posłusznym?.. — krzyknął stary, widząc już syna w progu.
— Ojcze... nie mogę... Bogu posłusznym być muszę...
To mówiąc zwrócił się do Jarmierza i rzekł mu spokojnie.
— Prowadź mnie.
Ta odwaga i stałość słabego na pozór chłopaka, któremu się urągano, iż męztwa nie miał, dziwne uczyniła wrażenie na wszystkich. Stara Dobrogniewa wściekała się, Hoża płakała. Luboń stał drżący z gniewu. Jarmierz był przerażony.
— Prowadź do jamy! — krzyknął stary.
Włast ruszył się posłuszny nie mówiąc słowa i przestąpił próg, przeszli sień, znaleźli się w podwórku.
— Poddajcie się ojcu... jamy wy nie wytrzymacie długo... — szepnął Jarmierz — poddajcie się! co czynicie!..
— Prowadź mnie — rzekł Włast — niech się stanie wola jego, śmierci się nie lękam...
W progu jeszcze zjawił się rozjuszony ojciec, krzycząc na Jarmierza.
— Do jamy!
Nie było już ratunku.
W głębi dziedzińca znajdowała się ta studzienka wilgotna. Jarmierz odwalił drzwi i litość chwyciła go za serce; puścił sznur, który trzymał w ręku.
— Uciekaj! — szepnął.
— Dokąd? — odparł Włast — czyń co ci kazano... Uciekać nie mogę i nie chcę...
Trzeba więc było spełnić nakaz surowego ojca. Jarmierz wskazał jamę i pomógł Włastowi się w nią spuścić. Sam siadł nad nią i podparty na rękach został tak na straży, nie wiedząc co począć z sobą. Luboń tymczasem rozpędzał czeladź, która się była zgromadziła, rozkazując jéj iść precz na barłogi... W trwodze rozpierzchło się wszystko i znikło.
Głuche milczenie nastało we dworze. W świetlicy stara stała ręce założywszy przed ogniem, a Hoża płakała leżąc na ziemi.
Noc była późna, pierwsze kury piać zaczynały. Stary ojciec zamiast iść na posłanie, siadł na przyzbie przed dworem, sparł głowę na rękach i pozostał tak dysząc gniewem do rana.
Brzask dnia znalazł go tam siedzącym jeszcze. Jarmierz na ziemi legł nad jamą i tam go sen ujął nad ranem. We dworze było cicho i ciemno. U zgasłego ogniska stara Dobrogniewa drzémała mrucząc, snem niespokojnym. Hoża zwlókłszy się na ławę, z głową na stole usnęła.
Dzień się robić zaczynał i parobcy wstawali do pojenia koni, gdy Luboń ruszył się z przyźby, poszedł nad jamę, nogą budząc śpiącego Jarmierza, kazał mu drzwiami otwór przyrzucić i poszedł.
Gdy zakładając drzwi spojrzał w dół Jarmierz, chcąc słowo pociechy rzucić biednemu, w głębi zobaczył go klęczącego i modlącego się spokojnie. Powoli zasunął ciężkie wrota i odszedł zadumany.
Dzień cały upłynął bez zmiany, spuszczono tylko chleb i wodę Włastowi. Jarmierz chciał przemówić do niego, ale zdala stojąca z kądzielą Dobrogniewa pogroziła mu.
Luboń nie wyjechał ani na łowy, ani wyszedł w pole, w chacie przesiedział dzień nieruchomy prawie, a gdy mu jedzenie przyniesiono, popchnął je od siebie. Wodę pił tylko.
Nad wieczór przywlókł się do wrót starzec z gęślą na plecach.
Był to gość częsty we dworze Luboniów, znany całéj okolicy śpiewak, wróżbit i znachor, który przez rok cały zwykł był obchodzić dwory i chaty, karmić się, spoczywać i płacić za gościnność śpiewem i wieszczbą. Zwano go Wargą. Z siwą rozczochraną brodą, z rozwianym włosem, w szaréj opończy, z kijem białym w ręku, z sakwami na plecach, stary Warga wchodził jak pan do każdego domu, siadał na najlepszém miejscu, kazał sobie podawać co mu się podobało, łajał czasem najmożniejszych i słuchano go z pokorą, a niemal trwogą. Uchodził za strasznego czarownika. Nawet podobni dziadowie wróżbici cześć mu jak głowie swéj oddawali. Słowo jego ważyło wiele.
To téż gdy na wyprawę iść trzeba było z ludem, a wojakom dodać serca, nikogo do wróżenia z ziemi, patyków i ognia nie wołano, tylko jego. Śmiały i silny choć stary, nocami chodził jak we dnie nie obawiając się niczego, ani zwierza, ani człowieka.
Wedle obyczaju swojego Warga wejrzawszy w podwórze, wrota sobie otworzył śmiało, oczyma poszukał kogoś, do kogoby się odezwał i nie postrzegłszy żywéj duszy, prosto kroczył ku dworowi. Tu znalazł Lubonia jak odrętwiałego na ławie.
— Co tobie stary? — zawołał — choroba?
Gospodarz głowę podniósł, popatrzył oczyma obłąkanemi i nic nie odpowiadając, podparł się znowu na dłoni. U drzwi Warga kij postawił, sakwy zrzucił na ławę i postąpił bliżéj do niego, biorąc go za ramię.
— Co tobie stary? mów!
— Nie mogę mówić! — szepnął Luboń.
Bystre oczy długo w niego wlepiając gęślarz, głową potrząsał, nareszcie na ławie naprzeciw niego przysiadł.
— Powiesz ty mi, co tobie jest? — mruknął.
W tém Dobrogniewa wyszła z kądzielą z komory.
Co wam? co się w waszym domu stało?..
Dobrogniewa rzucać głową poczęła.
— Syna miał, wnuka miałam... straciliśmy go... wrócił po dwunastu latach niewoli... psem niemcem... niewiarą... trzeba go było zamknąć wczoraj do jamy jak wściekłego.
Warga uderzył ręką po stole.
— Dwanaście lat go nie było! opłakaliście... zapomnieli... a co gorszego dziś?
— Niechby nie żył!.. — krzyknął Luboń.
— To go zamórz głodem... — rzekł Warga. — Z chrześcianina ty pociechy mieć nie będziesz... darmo... Umieją oni człowieka przerobić, że się zaprze rodzonéj matki i ojca... czarowniki te!.. Skosztował on ich chleba, naszego nie będzie jadł więcéj...
Tu Warga zniżył głos.
— Co twoje dziecko jedno — rzekł — nam wszystkim oni nóż prędko przyłożą do gardła... Już kneź wącha się z chrześciany i jak inni pójdzie z niemcami, aby nam na kark jarzmo włożyć. Co im!.. Jeździli do Czecha... tam mu żonę swatają... biada nam!.. biada nam!..
Luboń głowę podniósł.
— Stogniewa w drodze Mieszko udusił, że mu się sprzeciwił! wydusi nas, jeśli o sobie nie pomyślimy... wydusi...
Warga westchnął, śmiały jego głos płaczliwym począł się stawać.
— A wy! baby bezsilne... ścierpicie to!.. — zawołała nagle Dobrogniewa.
Głową począł Warga potrząsać.
— Do kądzieli, stara — mruknął gniewnie — do kądzieli... precz... co wam do naszéj sprawy?
Dobrogniewa spuściwszy głowę, powoli, posłuszna, nie śmiejąc odpowiedzieć nic, odsunęła się do kąta, siadła na kądzieli i poczęła nić wyciągać. Warga sparł się oburącz na stole i patrząc w oczy Luboniowi potrząsał głową smutnie.
— Prawda to, że do Czech jeździli po kniehinię? — spytał Luboń — Mieszkoby nas miał sprzedać za jednę dziewkę?..
— Za dziewkę nie — odezwał się Warga — ale za to, by nas mógł z niemi gnębić... obróci w niewolniki, jak niemcy swoich... pójdzie reszta kmiecych swobód z bogami naszemi... pójdzie...
— Jeśli my się mu damy — mruknął Luboń.
Warga przysunął się ku niemu, popatrzył na siedzącą zdala Dobrogniewę i zaczął mu coś szeptać do ucha. Z twarzy i oczów widać było, że to co mówił, gorącém było i poruszało go mocno. Oczy mu to się świeciły, to pod zmarszczone chowały czoło, zaciskał dłonie, targał Lubonia za ramię, podnosił ręce, bił o stół niemi, rzucał się, śmiał i krzywił, a gdy wreszcie umilkł, Luboń wstał jakby w niego nowe życie wstąpiło.
Była to pora wieczerzy; wniesiono misy, chleb, strawę i piwo, a Warga zgłodniały rzucił się na nie chciwie. Luboń pił tylko a szeptali ciągle. Noc już była, gdy tentent się dał słyszeć, głosy u bramy, a wkrótce potém wszedł do izby opończą osłonięty mężczyzna, od progu naprzód wpatrując się, kogo zastanie. Dopiero upewniwszy się, że Luboń sam był z Wargą, wsunął się i twarz odsłonił.
Był to Wojsław koniuszy Mieszka, który zbiegł w las, gdy Stogniewa kneź pochwycił. Dawny Lubonia znajomy i powinowaty, przychodził widać żądać u niego przytułku.
Gospodarz, który o niczém nie wiedział, nawet o losie Stogniewa zasłyszał ledwie i sądził przybyłego zawsze Mieszkowym sługą, przyjął go po staréj drużbie.
— Cóż mi tam niesiecie? — spytał — pewno was kneź posyła? byle nie po syna...
Wojsław strząsnął się nie odpowiadając i usiadł na ławie milczący, popatrzył na Wargę.
Stary włóczęga myśl jego zdawał się odgadywać.
— Co wy patrzycie mi w oczy, jakbyście Wargi nie znali? Przy mnie śmiało mówić możecie, co serce poda do gęby...
Luboń ciekawie wpatrywał się w wybladłego i na twarzy zmienionego krewniaka.
— Coś ty nie swój jesteś? — rzekł.
— Nic nie wiecie? — zapytał Wojsław schrypłym głosem.
— Cóż mam wiedzieć, siedzę w domu...
— Gdzie syn twój? — zapytał Wojsław.
Na to pytanie zmarszczył się Luboń, od rana już postanowił był nie przyznawać się przed ludźmi do tego sromu, że dziecko mu nie chciało być posłuszném, do téj doli, że mu chrześcianie je odebrali, cicho więc odparł.
— Synam wyprawił w swaty... żenię go...
— Doprawdy? — zapytał Wojsław. — Toście go zmusili chyba... Przecie go widziałem w Pradze, że z chrześciańskimi wróżbitami w ich kontynie odprawiał tam jakieś obrzędy... a tym, co do nich należą, żenić się nie wolno...
— Tak jest — dodał porywczo Luboń — zmusiłem go do porzucenia téj wiary niemieckiéj... zagroziłem mu... musiał być posłusznym.
— Nic wam nie mówił o naszéj podróży? — pytał daléj Wojsław.
— Nie pytałem go wiele... — odezwał się Luboń jakby zbyć się chciał rozmowy — co tam z gołowąsem takim rozhowory prowadzić?!
Machnął ręką.
— Nie będziecie wy z syna mieli pociechy... — rzekł Wojsław — nie... Dobrze żem ja z jego przyczyny nie nałożył głową... a Stogniewa śmierci nikt nie winien ino on. Widzieli go pachołkowie, jak w krzakach leżąc podsłuchiwał nas na rozmowie i wydał przed kneziem...
— A cóżeście mówili? — spytał Luboń zdziwiony.
Wojsław z ławy powstał poruszony mocno.
— Co mam kłamać! Mieszko nas niemcom sprzedaje. Do Pragi jeździł się o naszą skórę targować. Jawna to rzecz. Starą dziewkę mu daje Bolko i dobre wiano... swoją przyjaźń i cesarską łaskę... Myśmy to ze Stogniewem widzieli, a mieliśmy czekać, aż nam na kark włożą obręcz?..
Reszty można się było domyślać. Wojsław jéj nie dopowiedział, i po chwili kończył.
— Gdyśmy nocą przyszli do niego, już nas, przez twojego syna ostrzeżony, czekał... Stogniewa zdusił jak chrząszcza!.. Jam życie uniósł... tułam się.
Milczenie nastąpiło długie. Wojsław przeszedł się po izbie, Warga pilno nań patrzył, Luboń stał zamyślony.
— Dacie mi przytułek? — zapytał Wojsław.
— Właśnie to go tu szukać!.. — krzyknął Warga — człowiecze... pod bokiem knezia, gdzie cię każdéj godziny może zajrzéć i ludzie cię znają!.. Pójdziesz ze mną... ja ci dam schronienie, w którém będziesz bezpieczny... Schowam cię do chramu, gdzie nikomu dostąpić niewolno... Takich ludzi jak ty nam trzeba...
Odwrócony ku starcowi Wojsław słuchał.
— Pójdziesz ze mną! — powtórzył Warga.
— Ja ci téż w lesie na pasieczysku chatę dać mogę — rzekł Luboń.
— Bylem gdzie tego twojego syna psią wiarę nie spotkał — odezwał się Wojsław — bo choć on was posłuchał i dziewkę bierze, a ja mu nie ufam... Zdradzi on ją, i was, i mnie, gdy będzie mógł... a wiary téj nie puści, co gdy raz przylepnie do człowieka, trzyma się jak smoła...
Zamyślony, z okiem wlepioném w ziemię, stary Luboń powtarzał ciągle pocichu.
— Stogniewa udusił!..
— Własnemi rękami — rzekł Wojsław popijając chciwie z kubka, który stał na stole. — Czekał na niego... schwycił za gardło... i krzyku mu nawet wydać nie dopuścił... Ciało potém zrzucić kazał z góry do Łaby i położył się znowu, jakby mysz nogą rozcisnął... Nikomu słowa nie rzekł... Dobrosławowi oddał po Stogniewie władzę, wrócił nad Cybinę, posłał po Sydbóra i już się pewnie do wesela sposobi... Taki on jest!.. Co jednemu uczynił, tak samo stu zrobi nie zmarszczywszy się... Na Sydbóra my rachowali, on ma dużą siłę w ręku... ale to pies téż, co się nawykł łasić i nogi mu lizać będzie... z nim gadać nie ma po co...
— Albo innych nie ma? — podchwycił Warga — czy to wam kneziów zabraknie?..
— Kneziów nie! — zaczął Wojsław — a no... ludzi... Dawne męztwo wytępiły te Piasty... porobili z nas niewolników... serc nie ma... trwoga we wszystkich... pójdą gdzie im każą, zrobią co im powiedzą, choćby na ojców rodzonych!..
— Nieprawda! — zawołał Warga poruszając się za stołem — źle ty sądzisz o narodzie... jeszcze on nie cały w pętach i kagańcach... jeszcze po lasach stary obyczaj i stara swoboda... miry wiecują jak dawniéj i pędzić się nie dadzą jak trzody...
Poczęli tedy rozprawiać o swéj doli i o tém, co groziło, Luboń tylko najmniéj się odzywał. Noc ich tak zaszła, aż Warga wstał z za stoła.
— Noc ciemna, ale ja drogi znam... nocą wam i mnie najlepiéj iść... chodźmy ztąd... nocleg sobie znajdziemy...
Ruszyli się więc oba, gdy Luboń im u drzwi drogę zaszedł.
— Znacie starego Lubonia — rzekł — ja z wami! Nie zważajcie na to, że mnie Mieszko zechce ciągnąć ku sobie, że mu się pokłonię... Trzeba będzie dłoni do roboty, ja i moi ludzie z wami będą...
I dłoń podał Wojsławowi.
— Syna miéj na oku! — mruknął wychodzący.
— Nie bójcie się... bezpiecznym o niego...
Wywiódł ich w podwórze, do wrót, siadł na koń Wojsław, Warga poszedł przodując, i znikli oba w ciemnościach.
Gdy z pola znikły kopy i żniwa zostały skończone, obchodzono zwykle uroczystość jesienną, weseląc się i dziękując bogom, a składając im obiaty. Nie było na to oznaczonego dnia, a w każdym mirze i osadzie, po dworach dobierano sobie wedle upodobania i możności, porę do obchodu wesołego, gdy dostatek zawitał do chaty. Warzono piwa, sycono miody, młodzież często przy téj zręczności wypatrywała sobie dziewczęta, bo i wesela zwykle na jesieni się odprawiały, gdy roboty pilnéj około roli nie było, a zasiew téż został skończony.
Obyczaj ten i na kneziowskim dworze zachowywano, sprawiając pod ten czas dla czeladzi i młodzieży ucztę połączoną z wróżbami przy kontynie i obiatami bogom.
I w tym téż roku, wcześniéj niż zwykle. Mieszko, który po sobie nic poznać nie dawał, co zamyślał, choć po całéj już ziemi mówiono o przyszłych jego zaślubinach, przez Sydbóra i dietskich swych, wcześnie zwoływał na dwór starszyznę z ziemian znaczniejszych.
Nie było we zwyczaju na to święto ją powoływać, lecz Mieszko zapowiedział, że na niemców i przeciw margrafowi Geronowi może ciągnąć przyjdzie, więcby rad ze starszyzną o tém pomówił. Dzień naznaczono przed pełnią i komorników rozesłano po dworach, po kmieciach i Leszkach co możniejszych, aby na gród nad Cybinę ciągnęli.
Zwołano co przedniejszych z Jaksów, Leliwów, Porajów, Grzymałów, Godziembów, Kaniowów i innych starych rodów.
Na grodzie od przybycia Mieszka z Pragi, nie wiele się lub nic prawie nie zmieniło. Nie odprawił kneź żon swoich, owszem siódmą sobie wziął jeszcze, dla niepoznaki i Lilja ustąpić musiała ślicznéj Lubaszce, córce zamożnego kmiecia, ledwie wyszłéj z dzieciństwa, rozkwitłéj jak na pół otwarty pączek różany. Stogniewa miejsce zajmował Dobrosław, dużo się jakichś obcych ludzi plątało po dworze, ale w pocztach straży i w wojsku nie zmieniło się nic — kneź jeszcze dla swoich wojaków szczodrzejszym był i widocznie ich sobie jednał. Parę razy zajrzał do kontyny i pogadał ze stróżami przy niéj siedzącymi. Obiaty do chramu, jak zdawna było, posyłano ze dworu, po obyczaju odwiecznym. To téż ci co z nich korzystali, nie dozwalali mówić ani posądzać Mieszka, ażeby miał wiarę odmienić. Lecz były téż oznaki inne, mniéj widoczne, że się coś knuło po cichu. — Z Czech kilku ludzi jakichś niewojennego rzemiosła na dwór przybyło i siadło. Ci często do knezia się przekradali.
Nim na owe Dożynki zwołano starszyznę, Mieszko czy z naprawy Dobrosława czy sam, jednego dnia o Własta się upomniał i wysłał za nim do Krasnéjgóry.
Trzymano go ciągle w jamie, ale o tém w domu nie wolno było mówić, przed obcemi Luboń kłamał, że syna osadził z młodą żoną, na ziemi którą miał w lasach, o mil dziesiątek. Gdy komornik przybył od Mieszka, upominając się o Własta, stary mu téż odparł, że syn gospodarzy na nowosiedlinach i że go ściągnąć nie łatwo. Namyślił się jednak po daniu téj odpowiedzi i przybrawszy się zaraz sam z komornikiem na dwór pański pojechał.
Gdy przybywszy pokornie do nóg się kłaniał Mieszkowi chytry starzec — spytał go wnet kneź:
— A Włast wasz kędy?
Stał przy tém Dobrosław i słuchał.
— Miłościwy panie — odezwał się Luboń, nie dobrze udając wesołego, Włastam ożenił i na gospodarstwo wyprawił, bom stary i pomocy potrzebuję.
Mieszko zdumiał się bardzo i popatrzał na Dobrosława, który znać musiał wprzód opowiedzieć o powołaniu jego i kapłaństwie. Wprawdzie naówczas żenienie się duchownym wzbronioném nie było, ale Włast wdział był suknię mniszą, o czém Dobrosław wiedział dobrze, a zakony zawsze ślubowały bezżeństwo.
Zdumienie na chwilę usta zamknęło wszystkim. Luboń poczuł, że mu nie bardzo wierzą.
— Miłościwy panie — rzekł — przed wami nie godzi się nic ukrywać. Syn mi powrócił przez niemców zepsuty i na ich przeklętą wiarę przeciągnięty — nie chciał ani żony, ani gospodarstwa. Lecz zmusiłem go, aby mi był posłuszny, a dałem młodycę śliczną, przy któréj zapomni o czém inném.
— I ożeniliście go? — podchwycił Dobrosław widocznie zdumiony razem i przelękły, ożenił się dobrowolnie?
— Trochę mi się opierał — odezwał się Luboń — ale przeciem ojciec i mam władzę, zresztą niewiastka go do rozumu przywiedzie. Stary się rozśmiał dziwnie — Dobrosław zmilczał, Mieszko téż nie odezwał się zaraz — ale chmurno na starego Lubonia popatrzał.
— Dawnoż się to stało? — spytał.
— Zaraz po powrocie, gdyście go miłościwy panie odesłali do mnie. Nie dałem mu długo się rozmyślać.
Mieszko który zwykle dla Lubonia był łaskaw bardzo, tym razem nie okazał mu wcale życzliwości swéj, posępnie zbył go kilką słowy — i odprawił.
Co kneź myślał, z tego się nikomu nie zwykł był zwierzać, ale Dobrosław, któremu się zdało, że na wiarę i gorliwość Własta mógł rachować, rażony był, zasmucony razem i przybity. Nie mógł pojąć, by pobożny młodzian, co zdawał się na męczeństwo gotowym, tak łacno uległ pokusie.
Chciałby go był zobaczyć — lecz na to nie widział sposobu.
Mieszko, który chciał starego Lubonia wraz z innymi na zjazd do grodu wezwać, po krótkiéj rozmowie z nim, nie rzekł mu już nic. Luboń, wiedząc że innych powołano, poczuł to mocno, lecz zmilczał i do domu odjechał.
Dzień naznaczony do zjazdu nadszedł wreście. W wigilją już Sydbór był z ludźmi swemi na grodzie i wojska zebrano dosyć. Przygotowania na przyjęcie kilkudziesięciu znaczniejszych kmieciów, Leszków, władyków, ziemian, wcześnie były uczynione. Umiał Mieszko przyjmować po królewsku i pokazać moc swoją. Dnia tego od rana podwórce, miasteczko, pole pod wałami pełne było pocztów Sydbóra i innych dowódzców. Ludu liczono na kilka tysięcy, jakby się na wyprawę zbierano. Dla tych woły zarzynano i pieczono, i kadzie z piwem stały od rana.
Na kneziowskim dworze występowano téż jakby najdostojniejszych spodziewano się gości. Izba wielka na dole przyrządzona była na przyjęcie wspaniale, wszystkie ławy suknem szkarłatném pookrywane, na stołach dzbany srebrne, na ścianach zbroje i tarcze odpolerowane świeżo. Zapach smółki rozchodził się wszędzie. W podwórcu pieczono zwierzynę i barany, niewiasty warzyły kasze różne z miodem i mlekiem, beczki z napojami stały pogotowiu, by z nich stągwie napełniać było łatwo. Sam kneź od rana suknie włożył paradne i miecz przypasał złocisty, a czapkę wdział czarnym połyskującą włosem z północy przywiezionego zwierzęcia, za którą dał niewolnika. Twarz téż na ten dzień rad był włożyć wesołą, ale mimo starania, marszczki na niéj widać było.
Zawczasu się panowie ściągać poczęli, z pocztami pięknemi, bo każdy był rad przed kneziem wystąpić możnie i schludnie.
Więc Jaksy, Kaniowy, Grzymałowie, Rolici, Godziembowie, każdy w kilkanaście lub kilkadziesiąt koni, kołpaki piękne, suknie zawiesiste, miecze kowane, na niektórych zbroje niemieckie, stawili się u progów dworu, gdzie ich dwór i służba witała, a do izby wiodła.
Kneź siedział na podwyższeniu i łaskawie wszystkich przyjmował twarzą, jak mógł wesołą.
A był to pan, który gdy chciał umiał się srogim, ale i łaskawym okazać, więc dnia tego z kolei witając ziemiany, każdego wiedział o co spytać, czém mu pochlebić, aby dobréj myśli był. Tuż téż cześnicy stali i stolnik, z kubkami i dzbany, a na stole jadło dymiło. Sadzał kneź podle i wesoło rozmawiał. Gdy około południa zjechali się wszyscy wezwani, izba niemal była pełną i panował w niéj gwar a ochota wielka. Miód coraz rozwiązywał języki.
I Dobrosław i brat pański Sydbór i inna mnoga starszyzna, urzędnicy dworscy nalewali a przymuszali pić i jeść, bo taki był zawsze obyczaj gościnności słowiańskiéj, iż przymusem ujmowano wstrzemięźliwych przez grzeczność gości.
Gdy więc tu zawzięło się mocno na ochotę i wesele, Mieszko wstał, jako dobry pan mięszając się między swych ziemian. Czy z umysłu, czy trafunkiem, kilku do siebie najstarszych ściągnąwszy, o wojnie począł mówić naprzód, i rozmawiając z niemi wywiódł ich do blizkiéj komory, któréj okna w podwórze wychodziły.
Tu téż ławy były do koła i stolica dla knezia. Sama się jakoś zebrała starszyzna, sędziwe głowy, dwóch braci Jaksów, Czarny i Biały, Rolita z obciętą ręką bez palców, bo mu je w potyczce niemiec odsiekł, Kaniowczyk, którego zwano Leszczycem, Grzymała Laskonogi i Godziemba zwan Krzywogębą, choć pod wąsami mu nic widać nie było. Byli to najmożniejsi Leszkowie i kmiecie polańscy.
— Wojnie końca nie ma — mówił kneź do nich — niemcy się zmagają, z Czechami przymierze uczynili, Ugrów przepędzili do ich łożysk, teraz nam całą siłą na karki siędą.
— Słyszeliśmy, miłościwy panie — odezwał się Jaksa Czarny — żeście do czeskich kneziów jeździli — azaliż i my z niemi pokoju mieć nie będziemy?
Milczenie się stało wielkie.
— Byłby pokój i przymierze — odezwał się głos zniżywszy Mieszko — ale cóż? chrześcianami są i z nami trzymać nie mogą.
Wszyscy posępnie usta zamknęli.
— Dziś, czy jutro — odezwał się wolno, cedząc wyrazy kneź — nowa wiara wnijdzie i do nas. Weszła ona już, wchodzi codzień, opierać się jéj trudno — pokój by nam przyniosła.
— Przebaczcie miłościwy kneziu — począł Krzywogęba, z dalekiego końca, na którym usiadł, przebaczcie. Pokój by może ona przyniosła od margrafów, gdybyśmy im nogami dali się deptać, ale doma by nie było pokoju. Nasze serca przyrosły do bogów naszych i obyczaju, lud prosty i władycy zarówno, jedno wierzą i trzymają. — Gdyby starszyzna poszła w jedną, a lud w drugą stronę, mielibyśmy wojnę nie tylko w domu, ale w izbie i na ławie i na posłaniu naszém.
Szmer cichy zdawał się potwierdzać te słowa.
— A nie także samo było w Czechach, gdy ratując się, wiarę nową przyjmowali? — rzekł Mieszko. — Dziś przecie już nie czuć i nie widać tam, aby się kto burzył i opierał. Ludowi po lasach zostawić trzeba czas, a starszym poczynać, od nich poszło tam coraz głębiéj, i...
Spojrzał Mieszko po starszyznie zasępionéj mocno i posmutniałéj.
— Nikomu, dodał zmieniając mowę, nie wesoło się ze skóry odzierać, rozstawać z tém, co ojcom i dziadom służyło, ale nóż na gardle mamy. Niemcy coraz głębiéj idą i zawojują nasze ziemie. Od ujścia Łaby po Odrę, wszystkoć to nasze, codzień kawałek wydrą nam, jakby żywego mięsa, damyż sobie najlepsze ziemie i lud zabierać? Po dobréj woli nie poddali się Lutyki, Obodryty, Wilki, Pomorcy, to im chramy popalono i połamano i poszli w niewolę.
— Bić się trzeba! bić się, wtrącił Laskonogi, bić dzień i noc, napadać i mścić.
— Siła stokroć od naszéj większa, nie zmożemy ich — przerwał Mieszko — a i swoi z niemi idą. Co począć?
Na to pytanie długo nie było odpowiedzi, Jaksa Biały który dotąd milczał, ruszył się, po nad głowę rękę podnosząc.
— Siedzę od serbskiéj granicy — odezwał się — patrzę na niemieckie roboty, zdrajcą nie byłem i nie będę — ale niemca złego nie zmożemy siłą ino chytrością. Ściga nas jako pogan, udajmy że chrześcianami być chcemy, abyśmy wypoczęli i stali z nim na równi. Nie ma co czynić, ino to, nie ma co poczynać tylko Czecha chytrego naśladować. Wówczas wilk ten krwi naszéj chciwy Gero i Wigmany i wszystkie złe duchy ich, odstąpić będą musieli, przymierze uczynić aby ich w nie jak w matnię zaplątać...
Śmiało i żywo to wypowiedziawszy, spuścił głowę Biały i zamilkł... Mieszko po kolanach swych dłoniami uderzył...
— Jakso mój — zawołał — złote mówisz słowa... Złote słowa twoje!
Rozumu się u ludzi i z cudzego doświadczenia uczyć trzeba... Nie wszystko żelazo robi i siła... chytry zwycięża... a Obry pijane od Krasnopanków giną!
Inni coś mruczeli, ale nie oburzając się.
— Jedno powiem wam — odezwał się Mieszko — choć mnie o słowo trudno, języka nie mam jako drudzy — jedno rzeknę — co bądź poczynać będę, co zrobię i gdzie pójdę niechaj was serce nie boli — nie gwoli złemu uczynię — ale gwoli temu, aby nam i plemieniowi było dobrze... Szerokie ziemie nam należą... Czech? Czech nam Chrobaty wziął, Czech nam Szlązko zajął... hen! daléj po Wisłę, za Wisłę, nasz to język, ziemia nasza, po morze do Łaby... za Odrę... wszystko to nasze... wszystko wezmiemy rozumem wprzód ważąc, a potém miecza i krwi nie żałując...
Cesarz na zachodzie... na wschodzie my być powinni Cesarstwem. Nie ja — syn — wnuk może... ale to musi być!! to będzie.
Wstał mówiąc — słowa zdawały mu się mimowoli rwać z ust, aż nagle, jakby się opamiętał, że za dużo rzekł, zamilkł.
Jaksa Biały a za nim drudzy wstali z ław, ręce popodnosili do góry i — mimowoli wyrwało się im z ust...
— Tak będzie! tak będzie!!
I Jaksa dodał — Miłościwy panie! nie pytaj — czyń! — Tyś pan, tyś Kneź[15], masz siłę, masz wolę — niech gawiedź mruczy! ty idź i czyń...
— Idźcież ze mną i za mną!
Uderzył się w piersi.
— Pójdziemy! zawołali głośno wszyscy...
We drzwiach komory na okrzyk ten zjawiło się kilku z pierwszéj izby, ci niewiedząc nawet dlaczego wołano i co chciano, okrzyk powtórzyli w progu, od progu dostał się za stół... Powstawali ziemianie wołając... Mieszko żyw i zdrów niech będzie! na długie lata! na długie lata...
Czarne oczy knezia zapałały, stał drżący jakimś zapałem, odwagą, nadzieją — trwało to chwilę — pokłonił się ręką od ust dziękując — i siadł...
Tak krótka ale stanowcza skończyła się narada, nastąpiło ucztowanie...
Znowu Stolnicy i Cześnicy szli nalewać i zachęcać — i, mimo przytomności knezia, wrzawa i śmiechy rozległy się w izbie. Toż samo działo się w dziedzińcu, i na całym grodzie. Młodzież biegała z oszczepami, ścigała się końmi, pasowała na gołe dłonie... Strzelała z łuków i rzucała kamienie... Podochoceni wojacy, komornicy, dwór, pachołkowie, dokazywali pod oczyma starszyzny, która téż podweselona, nie myślała powszechnego zakłócać wesela...
Około gaju świętego dopiero panowała cisza i spokój, bo do tego nikt się zbliżać nie śmiał. Na skraju jego pod drzewy widać było kilku starców stojących gromadą w milczeniu, i zdala przypatrujących się ciekawie temu co około dworu się działo. Zwykła straż chodziła u ścian kontyny... W progu jéj siedział znajomy nam Warga z rozwianą brodą na ręku podparty, słuchając dolatujących doń okrzyków i dumał. Kilku podobnych mu dziadów z białemi kijami przechadzało się po gaju.
Warga zdawał się tu czekać na kogoś. Obracał się czasem ku dworowi napróżno, podglądał pod gałęzie... nikt nie przychodził...
Nad wieczór, goście się zwolna rozjeżdżać zaczęli, ludzie znużeni kładli się po szopach, na grodzie uspokajało się, kiedy niekiedy tylko okrzyk lub śmiech doleciał z daleka... Zmierzchało już gdy około gaju ukazał się niepewnym krokiem, bojaźliwie krążący człowieczek, niepocześnie odziany. Poznać w nim jednak było można kogoś ze sług mniejszych dworu, tego dnia w barwę jednostajną przybranych... Ostrożnie wsunął się między drzewa, obejrzał i podbiegł ku kontynie... Na widok jego Warga wstał z progu, zbliżył się doń, odciągnął w drugą stronę, i u pnia starego dębu się zatrzymał.
— Słyszałeś co? mów? rzekł.
— Wszyscy ziemianie z nim zajedno trzymają, odezwał się zadychany sługa. Co tylko zechce, to zrobi...
— Kto był? licz? spytał Warga pochylając się ku małemu człowiekowi, aby odpowiedź lepiéj usłyszéć.
Sługa wyliczać począł, przypominając sobie, pomagając na palcach i powtarzając...
Warga pytał pomagając mu... odbierając to przeczące, to potwierdzające odpowiedzi; lecz gdy przyszło do powtórzenia tego co mówiono i nad czém obradowano... sługa nie umiał zdać sprawy z podsłuchów. Jedno wiedział na pewno, iż Mieszkowi wszyscy posłuszeństwo ślepe ślubowali. Warga głowę na piersi spuścił, na kiju się sparł i milczał... Ręką odprawił sługę i przywołał nazad...
— Był Luboń? spytał.
— Nie było go... Parę dni temu słano za nim — Kneź[16] mówił krótko i odprawił.
Odszedł nareście donosiciel, a Warga podniósłszy oponę, wsunął się do ciemnéj kontyny... Na ławie u wnijścia siedziało dwóch na pozór uśpionych ludzi. Spostrzegłszy Wargę, ruszyli się.
— Teraz idźcie — rzekł — wiecie dokąd i po których dworach... nie zapomnijcie o Luboniu... pojutrze na uroczysku Lelowém... jak świt...
— Pojutrze na uroczysku Lelowém jak świt! powtórzyli machinalnie dwaj starzy... a Warga jeszcze raz toż samo im wtórował.
— Pojutrze na uroczysku Lelowém jak świt...
Podniosła się opona świątyni ostrożnie, Warga wyszedł oglądając się, a za nim dwaj jego posłowie... Każdy w inną kierując się stronę...
Uroczysko Lelowe, położone było wśród lasów, na pół drogi do Gniezna... Odwieczny dąb spruchniały, omszony, przyschły już, zajmował środek łąki, która wierzch wzgórza okrywała, nizką a gęstą trawą leśną porosła... Tu i owdzie jakby kołem, wsiadłe w ziemię leżały głazy szare, opasując go wieńcem... Niektóre z nich ukryły się już prawie w niéj, inne sterczały jeszcze nad powierzchnią. Pomiędzy niemi a olbrzymim dębem mnóstwo glinianych małych miseczek stało w nieładzie, przypruszonych gałęźmi, poprzysypywanych ziemią. Między niemi gdzie niegdzie wywrócony dzbanuszek leżał i potłuczone małe bliźniaki...
Z jednéj strony popiół zgasłego ogniska szerokiém kołem znaczył miejsce w którém spoczywano. Na dębie wisiały płachty deszczem wymyte, zczerniałe od wilgoci... Okrywały one część pnia i gałęzi... Te które wiatr pozrzucał walały się na ziemi. Sam dąb miał, rzec można jakąś postawę własną, która go od innych różniła... Niezmiernéj grubości od dołu, okryty szczerby i garbami, dziwacznie poorany spływającą wodą i piorunami co weń biły, podnosił się do góry jakby w męczarniach wijąc i dzieląc na kilka potwornie grubych konarów... Te także nie rosły prosto i bujno, i one łamały się dziwnie to strzelając do góry, to spadając ku dołowi, to podnosząc znowu zwycięzko... niby pasując z jakąś niewidzialną siłą. Całe drzewo zdawało wiekami wyrosłe w niewysłowionych, powolnych, tajemnych męczarniach... Czyniło ono wrażenie potęgi wiekowéj stworzonéj na walkę, zwycięzkiéj, lecz noszącéj na sobie widome znamiona, przebytych bojów i męki... Majestatycznie daléj dźwigały się wysoko po nad stary las gałęzie, jedne zielone i gęsto liśćmi okryte, drugie obnażone, strupieszałe, zjedzone przez mchy, rozpadające się próchnem... Spojrzawszy na tego milczącego, nieruchomego wkutego w ziemię szeroko, jak szponami niezmiernemi olbrzyma, mimowolnie przejmowało poszanowanie jakieś i groza. Był on świadkiem tysiącletnich może dziejów, burz, ciszy... przemian na ziemi... Cały świat swój miał stary pan puszczy, z jego soków żywiły się mchy, na ich trupach rosły trawy, w dziuplach kwitły leśne kwiatki schronione od zimna i słoty. Grzyby i pleśnie ssały mu nogi, na jednéj gałęzi wił się chmiel dziki oplatając ją z rozpaczliwą jakąś chciwością. Wyżéj pomiędzy gałęźmi słały gniazda ptaki w wiecznym boju z sobą. Na każdéj z nich tulił się inny lasu mieszkaniec...
Dąb, jak uroczysko, zwał się Lelowym dębem. Miejsce było poświęcone, tajemne, cudowne, tu szli chorzy zawieszać chusty, z którémi zdejmowali bole swoje, niewiasty, prosząc Lela o potomstwo, chciwi wróżby, przemiany pociechy...
O brzasku trzeciego dnia, jeszcze dąb okryty był poranną rosą jesienną, lśniącą jakby już mróz niosła z sobą, gdy z głębi lasu przywlókł się pierwszy Warga. Obejrzał się dokoła, rozsłuchał i siadł na jednym z kamieni. W lesie słychać było dzięcioła, który kuł drzewo i zdala krakanie wron ulatujących nad lasem.
Głos ich nieprzyjemnie rozbudził starca, któremu się usta krzywiły; podniósł głowę, po nad nią leciało stado czarne zniżając się, jakby chciało usiąść na starym dębie, zakręciło się nad nim i puściło daléj krzycząc długo.
Z krzewów wyszedł stary Luboń, odziany w prostą sukmanę, z twarzą posępną. Pozdrowili się pocichu. Nim mieli czas zacząć rozmowę, ze wszech stron zjawiać się zaczęli, jakby z ziemi wyrastający starzy ludzie, w tak prostéj odzieży ubogiéj jak oni.
Szli milczący i stawali kołem u kamieni pod dębem, na swych kijach pospierani. Luboń ich naliczył wkrótce kilkunastu. Starsi zaczęli siadać na ziemi, niektórzy z zanadrza wyjąwszy mieszki, przed sobą je stawili. Milczenie panowało uroczyste. Na wszystkich tych powiędłych twarzach jeden wyraz smutku i gniewu się piętnował.
Gdy starcy zajmowali miejsca obok Wargi, innych kilku butniejszych twarzy, choć odzianych w sukmany, przysunęło się do Lubonia. Widoczném już było, że z dwu jakichś żywiołów miało się składać to zebranie.
Dzień był mglisty, ale słońce zaczynało z za gęstych opon wyzierać, promień jego zaświecił na górnych dębu gałęziach. Wietrzyk je poruszył i drzewo jakby obudzone zaszumiało poważnie. Nie drgnęła jednak żadna z jego gałęzi, liście tylko drżały i kołysały się. Kilka ptaków wypędzonych z gniazd uleciało w powietrze.
W tém siedzący za dębem starcy pieśń cichą nucić zaczęli. Wyrazy jéj nie dochodziły do uszów tych, co stali na przedzie, nuta była tęskna, żałosna, a głosy szły jakby z piersi rozbitych, ponure i stłumione. Po każdéj zwrotce pojedynczy głos powtarzał coś o Lelu i zdawał wzywać bóstwa pomocy.
Warga nie śpiewał, słuchał zadumany, czoło marszczył. Śpiew téż trwał bardzo krótko i obumarł z ostatnim wykrzyknikiem. Westchnienia słychać tylko było. Około Lubonia gromadzili się ziemianie, za niemi kołem stali i siedzieli wróżbici, gęślarze i ludzie od kontyn i chramów; jedni spoglądali na drugich, jakby się pytali: Co począć? — W tém z gąszczy Wojsław się zjawił, spojrzał na zgromadzonych i wystąpił przed nich.
— Co będziecie czynili? — spytał półgłosem. — Na naszą starą wiarę idzie zguba z góry... wytępią ją... Żadna się kontyna nie ostanie... żaden kamień święty... żadnéj uroczystości postaremu obchodzić nie będzie wolno... żadnemu gęślarzowi śpiewać, żadnemu staremu powróżyć, popędzą nas jak bydło w niewolę... Co czynić! co czynić!..
Warga nań patrzał.
— Jak jeden człowiek może tyla narodu zmusić? — zapytał. — Jak nagniem karku, jarzmo włożą...
— Nie jeden — odparł Wojsław — jest ich wielu... a broń mają w ręku i siłę... porywać się na nich? wyginiemy i z nami wiara nasza.
— Głupi się tylko rwie, gdy nie pora — odezwał się Warga. — Milczeć trzeba, przypaść, czekać... Znajdzie się chwila, gdy albo knezie się z sobą zajedzą, albo wróg ich przydusi... Czekać trzeba!..
— A tymczasem kontyny wywrócą! — rzekł Wojsław.
— Albo drzewa nie ma, by drugie wystawić? — począł Warga — niech lepiéj ściany giną niż ludzie. Przyjdzie pora, gdy będzie siła... Pójdziemy w lasy na uroczyska, będziemy po nocach obchodzili święta i ofiary składali... Puszcze nas nie zdradzą... Czekać trzeba...
— Inaczéj mówiliście niedawno... — odezwał się Luboń.
— Bom nie wiedział co się dzieje... Kneź ma dużo zbrojnego ludu... Czechy mu w pomoc przyjdą, ba i niemcy... na co ma się krew przelewać, kiedy wiarę potajemnie chować można!..
Wojsław ręką zamachnął w powietru[17].
— Tak tchórze gadają — rzekł — ulegniemy dziś, jutro nie pora będzie... Za rok, za dwa w każdéj chacie się znajdzie chrześcianin... Dosyć ich jest i tak... ale dziś oni się tają przed nami, jutro my będziemy musieli przed niemi... Zguba i zatracenie...
Warga wstał z ziemi z oczyma zaognionemi.
— Wyście mnie nazwali tchórzem, a ja was nazwę gębaczem... — rzekł. — Słowa nie kupić... a o ręce trudno...
— A po osadach, po chałupach, po dworach nie możecie iść i ludzi ściągać? — zawołał Wojsław — nie możecie zebrać tysiąców i z niemi wprost na gród iść a śmiało rzec: nie chcemy nowéj wiary! nie chcemy odstać od ojców i obyczaju!..
— Pójdziecie z nami? — spytał Warga.
— O jednego człowieka nie idzie — przerwał Wojsław — jak tysiące będą, znajdę się i ja...
Starzy poglądali po sobie.
Odezwał się któryś mrukliwie.
— Nie te to czasy, gdy na wiece ojcowie zwoływali i ogniste palono wici! Popatrzcie u chramów, mało kto idzie, mało kto pyta... Nowa wiara ciśnie się wszędzie, a my ze starą... w puszcze i lasy chyba!..
— Wojaki kneziowskie żadnéj wiary nie mają — wtrącił inny. — Na święto idą dla piwa, dla miodu i dziewcząt, a żaden staréj pieśni nie umie!
— Nie, nie... — przerwał drugi — nie Drohoto, nie! Wy koło grodów się kręcicie i nad granicą, gdzie śmiecie spływa... Pójdźcieno w lasy, w głąb, hen, daléj, za Wartą ku Wiśle... tam nasze Bogi stoją całe i lud czołem im bije, ofiary niesie, pieśni nie zabył, obyczaj chowa... A trzeba będzie stać zań, pójdzie wszystek...
Rozśmiał się Drohota i niedowierzająco ramionami ruszył Warga. Pomiędzy starcami jedni trzymali z niemi, drudzy z Czarnym Buranem.
Wojsław podniósł głos.
— Niech ino kneź zobaczy, że lud stoi przy swych Bogach, niech głos posłyszy, nie będzie śmiał...
— Co, nie będzie śmiał? — przerwał Warga — silniejszy on od was i chytrzejszy... Inna moja rada... zmilczeć i ugiąć się... a wiernie swego trzymać i czekać... przyjdzie pora. Albo to czas teraz?
— A kiedy będzie czas? — zapytał Wojsław.
— Gdy my wam powiemy!.. — odezwał się Warga. — Co wy znacie dworacy? co wy wiecie Wojsławie? Schowaliście się na dworze, nie znacie narodu. Mocny on może być, gdy przecierpi, gdy zaboleje, gdy mu do serca ściągną dłoń. Dziś my jéj jeszcze nie poczuli... darmo wołać... Zbierze się kupa pijanych, zahuczy, rozpędzą ją i strach padnie na wieki na wszystkich... Tegoby jemu trzeba, żeby mocniejszym się stał, ale my tego uczynić nie damy!..
Drahota powtórzył.
— Nie damy!..
Inni starcy nie sprzeciwiając się zamilki[18], Warga widocznie ich zmógł i przekonał.
— Wywrócą kontyny? jest w lasach miejsca dosyć! Każą się kłaniać nowemu Bogu? pokłonim się... Było ich dosyć... jeden więcéj?.. Dlatego naszych starych nie opuścim... Nasza dola czaić się, cierpieć i czekać... przyjdzie nasz czas, przyjdzie nasza godzina... wybiją na wojnie starszyznę, dwory zostaną puste...
Warga nie dokończył. Luboń ze swemi poglądali po sobie nie mówiąc nic.
— Po cóż nas i wołać było? — odezwał się gniewnie Wojsław — nie mamy tu czego słuchać. Że cierpieć trzeba, tośmy wiedzieli i bez was...
Uśmiechnął się Warga.
— Jeszcze my się bojemy stracha, co nie przyszedł... nie trzebaż go uprzedzać, zobaczemy, gdy on się zjawi... zobaczemy. A zebrać się i radzić było trzeba, bo niech tu dziś wiedzą, że groza idzie i od zimy nagotują kożuchy... Po tośmy się zeszli...
Usiadł stary na swoim kamieniu, a inni mruczeniem dawali poznać, że z nim trzymali.
W tém Czarny Buran podniósł rękę i rzekł.
— Ja jedno powiem... O kim wiadomo nam, że chrześcianinem jest, choć tajnie... zabić go... pójdzie groza po drugich... Niech jeden ginie, aby my nie poginęli wszyscy...
— Dwory im podpalić! — dodał inny — Dobrosława naprzód...
— A Ligoń? i ten nie lepszy...
— A Zreba?..
Inni wymieniać poczęli różne nazwiska. Warga się nie przeciwił i milczał.
— Czyńcie z tém jak chcecie! — dodał obojętnie.
Niektórzy starcy uśmiechali się już jakby im ta zemsta smakowała. Luboń zbladł wspomniawszy na syna i milczał.
Gwar się wszczął między gromadą i rzucanie słowami bezładne, gdy dziwnie zaszumiała dąbrowa i zdala słychać było jakby łomot gałęzi, a konia chód. Wszyscy zamilkli przysłuchując się, chociaż myśleli, iż spóźniony może jeden z ziemian przybywa. Wojsław stał za Luboniem wpatrując się w tę stronę lasu, z któréj szedł głos, przechylił się ku ziemi, aby po pod gałęźmi dojrzeć coś lepiéj i nagle, jakby przerażony, skuliwszy się w pół, rzucił w krzaki. Ucieczka ta przestraszyła i drugich, ale uchodzić nie była pora, bo za starym Lelem już konia i jeźdźca widać było.
Luboń, który stał na widoku, pierwszy zobaczył i poznał Mieszka.
Kneź jechał sam jeden, z twarzą dumną i spokojną; ubrany jak do łowów, z rogiem na sznurze uwieszonym przez ramię, z sulicą w ręku, łukiem na plecach.
Zobaczywszy starców i ziemian zebranych u dębu, nie okazał wcale zdumienia, konia trochę strzymał, stał i patrzał.
Wróżbici i gęślarze osłupieli z trwogi i przerażenia. Niektórzy z ziemian cofali się w las, inni stali jak w ziemię wryci. Ze starych niektórzy, nawykli do poszanowania, zwolna podnosić się zaczęli.
Mieszko stał i oczyma mierzył wszystkich, dostrzegł zdala Lubonia, poznawał i innych wróżbitów, których przy grodzie widywał. Po chwili namysłu, zwolna z konia zsiadł, wziął cugle i do oniemiałych zbliżył się z twarzą wcale niegniewną, ze wzrokiem jasnym. Ci, ku którym podchodził, zapomniawszy o odgróżkach, chylili mu się do kolan i pokłony bili.
— Cóż to za wiec u was, gęślarze? — zapytał — i czemuście się to tak głęboko w lasy z nim skryli?.. albo to gajów świętych nie ma przy chramach?
— Miłościwy panie — odezwał się chytrzejszy od innych Warga, nisko się kłaniając — u nas to obyczaj stary, u dębu za urodzaje Bogom dziękować i wróżyć, co zboże da i co zima przyniesie. My tu na tém uroczysku schodzili się co roku...
— A no! wróżcież i śpiewajcie... niech i ja posłucham a popatrzę, a z mądrości się waszéj co nauczę... — rzekł Mieszko spokojnie rozglądając się po starcach.
I słowa te kończąc obejrzał się aby siąść. Kłoda omszona leżała poza kołem wróżbitów, przysiadł na niéj. Milczenie panowało między staremi. Warga, który się tak zręcznie wytłumaczył, szepnął Drahocie.
— Wróżcie...
— No... co nam ta zima obiecuje? — rzekł kneź — mówcie...
Drahota zawezwany, musiał wedle zwyczaju postąpić; przywołał Wargę i Burana, usiedli na ziemię i końcami kijów swych białych w milczeniu ziemię odgartywać zaczęli, szukając jakieby w niéj znalazły się znaki.
Ziemia leśna, wilgotna, nie miała w sobie nic zrazu, oprócz przegniłych liści. Drahota kopał głębiéj i dobył — kostkę jakiegoś zwierzęcia.
Warga, on i wszyscy głowami potrzęśli znacząco.
— Kość... — rzekł Drahota — kość znaczy śmierć i zczeźnięcie.
— Komu? — zapytał kneź.
Milczeli obracając głowami. Drahota począł kopać daléj; dobyli węgla kawałek. Węgiel znaczy stos i zgliszcze — śmierć!
— Śmierć! — rzekł Warga.
— Komu? — powtórzył Mieszko.
Mówić nie śmieli, poglądali po sobie.
— Śmierć wrogom naszym! niemcowi!.. — zawołał kneź.
Warga pokręciwszy głową, począł grzebać głębiéj jeszcze... czarny robak okazał się wśród poruszonéj ziemi i zwolna w szczelinę jéj wsunąwszy zniknął.
— Wróżcie śmiało! — odezwał się Mieszko — jeśli znacie przyszłość.
— Śmierć i zniszczenie złemu — począł Warga.
— Wrogowi — szepnął Mieszko.
— I tym, co z wrogiem trzymać będą — rzekł Buran ponuro. — Robak co pełznie znaczy nieprzyjaciela co się skrada... Uszedł nam w jamę, zły to znak.
Warga grzebał kijem po swéj stronie.
— Wróżcie — odezwał się wśród milczenia Mieszko — wkrótce nam na Wigmana iść będzie trzeba, przeciw Geronowi... dobrze wiedzieć, co nas czeka...
— Rzućmy losy! — rzekł Drahota.
— Rzućcie — potwierdził wstając i zbliżając się Mieszko.
Drahota z torby dobył siedem kawałków drzewa, rozłupanych na poły, tak że wierzchnia ich część czarną korą była okryta, a wewnętrzna bielała, zebrał je w garść, począł coś mruczeć i cisnął na ziemię.
Wszyscy się pochylili spoglądając ciekawie, drzewo padło tak, że sześć kawałków czarnych było, a jeden tylko biały.
Milczeli starcy.
— Czarno nam jutro wróży!.. — odezwał się Warga.
— Rzucimy raz drugi — zawołał Drahota, zbierając patyki po ziemi i wznosząc je powtóre z szeptem jakimś i zaklęciem.
W milczeniu oczy wszystkich się zwróciły na padające drzewa, wszystkie czarnym bokiem leżały...
Spojrzeli po sobie starcy i nic nie rzekli, Drahota na trzecią i poślednią wróżbę zbierał kawałki.
Mieszko stojąc z twarzą spokojną, spoglądał na nich z góry.
Po raz ostatni ciśnięte patyki tak jak pierwszym razem, ledwie jednym białym upadły.
— Czarne jutro nasze! czarne! miłościwy panie... — westchnął Drahota.
— Czarne... — wtórował Warga.
— Czarne!.. — chórem szeptali wszyscy — trzeba ofiary Bogom nieść, aby odwrócili gniew i groźbę... Krwi Bogowie pragną!..
— Pójdziemy jéj niemcom utoczyć — odezwał się kneź głośno — ta im smaczniejszą będzie, niż gdybyśmy kozła zarznęli... Niech tylko idą za mną wszyscy, gdzie im wskażę, niech się biją raźno, a mężnie, a wróżba się na wrogów obróci...
To rzekłszy i spojrzawszy naokół po milczących dziadach, dodał.
— Niech każdy sprawia co do niego należy, ja się będę bił, wy obiaty nieście i śpiewajcie... A nauczcie młodych, aby za wodzem szli posłuszni... Tém niemcy silni, że słuchać umieją! tém my słabi, że zgody u nas i posłuchu nie ma... Ale tych i ja nauczę!..
Rzekł i zwolna koniowi cugle ściągnąwszy, skoczył nań, popatrzywszy jeszcze na wylękłych wróżbitów, ujął róg w rękę, trzy razy zatrąbił i w gąszcz wjechał napowrót.
Luboń i wszyscy w głuchém milczeniu nieruchomi pozostali długo i odetchnęli dopiero, gdy kneź zniknął im z oczów.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – zajął.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – pojęcia.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – mnóstwo.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – nic.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Będę) winien być małą literą.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – się.
- ↑ Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – kniehini.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – kniehini.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – jeszcze.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – że.
- ↑ Zamiast pauzy winna być kropka.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Kuźmy.
- ↑ Brak kropki lub następny wyraz (Gdzieście) winien być małą literą.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – kneź.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – kneź.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – powietrzu.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – zamilkli.