<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Lubonie | |
Podtytuł | Powieść z X wieku | |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie | |
Data wyd. | 1876 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Włast, już drugi miesiąc na dnie jamy wilgotnéj modlił się i cierpiał. Jarmierz i siostra, mimo wiedzy ojca i jego najsurowszego zakazu, mimo oka pilnego nielitościwéj babki, przynosili mu jedzenie, skradali się na rozmowę, prosili go i błagali, aby ojcu był posłusznym. Odpowiadał im, że tego uczynić nie może. Im dłużéj pozostawał w tym dole, zamiast słabnąć na duchu, dziwnym sposobem rozgrzewał się i stawał silniejszym. Nie mając już nic do stracenia, cichym głosem, klęcząc nucił pieśni kościelne, które mu z dawnych czasów na pamięć przychodziły i łzy mu płynęły z oczów. W téj ciemnéj jamie, na ścianie, z dwóch kawałków drewna łykiem związanych, zrobiwszy sobie krzyż i umocowawszy go, większą część dnia Włast spędzał przed nim na rozmyślaniu i modłach.
Hoża i Jarmierz, ciekawie nieraz uchyliwszy wrota, wpatrywali się w niego, przejęci trwogą jakąś na widok téj wytrwałości i męztwa.
Parę razy przyszedł Luboń stary i kazawszy sobie odwalić wrota, łajał syna, zmuszał aby wolę jego spełnił. Z pokorą wielką Włast podnosił oczy i ręce ku niemu i odpowiadał, że uczynić tego nie może. Z przekleństwem na ustach odchodził stary Luboń i gniewem długim wrzał często godziny całe, tak, że się doń nikt zbliżyć nie śmiał, ni przemówić.
Nawykły do posłuszeństwa, nie chciał ustąpić, a jednak wspomnienie tego dziecka, straconego, opłakanego, odzyskanego cudownie i dziś skazanego jak niewolnik na kaźnię okrutną, łamało mu serce. Po nocach łzy zalewały oczy, ale gniew je osuszał.
Ustąpiłby był może wreszcie i syna precz odegnał, lecz z jednéj strony obawiał się, aby go nie skarżył przed Mieszkiem; z drugiéj podżegała go stara Dobrogniewa, upierając się przy tém, iż w końcu Włast wycieńczony, poddać się musi.
Tymczasem biegły dni i tygodnie napróżno, a Włast w téj ciemnicy na modlitwie trwając i w samotności, nawykł niemal do życia pustelniczego i zgadzał się z wolą Bożą. Odzież zbrukana i przejęta wilgocią mało go już od chłodu broniła, padała się nawet kawałami; barłóg, na który słomy garść litościwa ręka siostry rzuciła, starł się na proch i stęchł przejęty wodą, która się ze ścian sączyła. Włast się nie skarżył, a gdy Jarmierz ubolewał nad nim, odpowiadał mu łagodnie, że miło mu jest cierpieć dla Boga, którego wyznawał, i że ten Bóg zsyłał mu pociechę do serca.
Słysząc to Jarmierz, stawał zdumiony i przelękły, nie mógł pojąć téj siły, która się takim bolem nie wyczerpywała.
Hoża po kilkakroć do nóg padała ojcu prosząc za bratem daremnie, zawsze podejrzliwa stara, która ją szpiegowała, nadbiegła w porę ze swą kądzielą, aby ją oderwać od nóg ojcowskich, a Lubonia nowym gniewem zapalić.
Ten więzień w domu, choć do niego nikomu się zbliżyć nie było wolno, choć wspomnieć się nie godziło, truł jednak spokój i szczęście całe rodziny. Hoża chodziła zapłakana, Jarmierz chmurny, Luboń był chwilami wściekły, a stara Dobrogniewa nikomu pokoju nie dawała.
Przyjechał kto obcy, kłamać było potrzeba i udawać swobodę, a lękać się zawsze, aby ten upór sromotny, ojca upokarzający, się nie wydał.
Jarmierz myślał o jakimś ratunku i nie widział żadnego. Chciał dopomódz do uwolnienia Włastowi, lecz zdradaby się wydała i stary Luboń nigdyby mu jéj nie przebaczył, a on w oczy tylko patrzał Hożéj i myślał, że mu ją w końcu dadzą.
Złożyło się jednak inaczéj wcale niż rachował. Ukrywający się ciągle Wojsław, często do Lubonia zaglądał i narady z nim miewał. Chłop był urodziwy i na dworze pańskim wychowany. On i Hoża spoglądali na siebie mile; czy przemówili kiedy, czy się ułożyli, czy Hożéj naprzykrzyło się w domu ze starą Dobrogniewą, która ją kochając męczyła, z ojcem, którego lękała się przemocy, któż to zgadnie?.. jednego poranku wszakże Hożéj nie stało.
W domu zawrzało straszliwie, pogoń poszła na wsze strony, tyle się tylko dopytano, że Wojsław ją porwał i w lasy z nią uszedł. Jarmierz się zaklinał, że go ubije.
Straszniejszą jeszcze pustką stał się dwór w Krasnéjgórze. Dobrogniewa położyła się trzeciego dnia i zapowiedziała, że jéj życie obrzydło. Na pół z gniewu, w pół z dobrowolnego głodu, w gorączce jakiéjś, majacząc, otoczona babami, co ją napróżno ratować usiłowały, w kilka dni skonała stara...
Luboń pozostał sam, zdala spoglądając na tę jamę, w którą syna wrzucił i nie chcąc nawet zbliżyć się do niéj.
Na parobków i służbę wywierał złość coraz wzrastającą.
Jarmierz niemający już nic do zyskania, nic do stracenia, co dnia się więcéj litował nad Włastem. Jednéj nocy poszedł tajemnie odchylić wrota, zbudził go i począł naglić, aby uciekał.
— Weźmiemy dwa konie... ubieżym w lasy... mnie tu już nic nie trzyma...
Włast mu dziękował.
— Jarmierzu, druhu mój — mówił doń — nie godzi mi się uchodzić od męczeństwa, którém Bóg mój mnie dotknął... Mam zasługę cierpiąc, stracę ją uciekając...
Jarmierz tego zrozumieć nie mógł. Chwilami zdawało mu się, że biedny Włast chyba oszaleć musiał. Drugiéj nocy i następnéj nalegał nań nie przestając. Tymczasem Włast, choć mocen na duchu, coraz upadać począł na ciele. Zimnica od wilgoci go napadała i co drugi dzień leżał trzęsąc się, a potém nieprzytomny w gorączce, w któréj zwykle naprzemiany śpiewał i płakał.
W takim stanie Jarmierz go nareszcie wychudłego, osłabłego, wyniósł z jamy na ramionach, złożył w szopie, okrył, napoił ciepłym miodem, i gdy sen go pokrzepił, zmusił niemal tém, że ojciec na nim mścić się będzie — do ucieczki.
Włast był jednak tak osłabły, że choć go Jarmierz przytrzymywał, na koniu długo usiedzieć nie mógł i po godzinie jazdy, gdy już dzień był jasny, musieli w gąszczach stanąć, bo biednego więźnia znowu położyć było potrzeba. Zaledwie ległszy, Włast zasnął.
Nie wiedział daléj co z nim poczynać Jarmierz, lecz domyślał się, że na dworze pańskim znaleść może jakiś ratunek.
Nie widząc w tém żadnego niebezpieczeństwa, na losy się zresztą zdając, porzucił chorego uśpionego, a sam przez las popędził do grodu nad Cybinę.
Za stróża przy Właście został stary pies, który poszedł za Jarmierzem, zwano go Kudłą. Temu kazał siedzieć przy koniu i chorym, pan — i pies zrozumiawszy to pozostał. Położył się w nogach Włastowi.
Jarmierz nie zważając już na to, że pochwyconym być mógł, jechał na gród. Pierwszą co mu się tu nastręczyła, była Srokicha. Była ona téż w tém przekonaniu, że Włast z młodą żoną mieszkał na nowosiedlinach, załamała ręce i padła na ziemię, gdy jéj chłopak powiedział co się stało... i jak go w lesie zostawił. Widywała ona tego gołąbka swojego z Dobrosławem, doradziła do niego iść. Sama przodem poszła się dobijać.
Zrazu nie mógł zrozumieć nic, wierzył bowiem w to, że Luboń zmusił go do odstępstwa. Stara zwołała Jarmierza, odkryło się wszystko i Dobrosław pobiegł naprzód do knezia, a wprędce potém siadł na konia i popędził w las.
Zastali Własta uśpionego jeszcze, osłabłym tak, że mowę był utracił, psa u nóg jego i ciszę wśród lasu. Kląkł Dobrosław nad nim, obejmując biednego i docuciwszy się, inaczéj go do grodu wieźć nie mógł, jak między końmi na rozwieszonych opończach.
Teraz dopiero długie męczarnie, które wytrwał nieszczęśliwy, wywarły swój skutek. Wprawdzie życia iskierka tlała w nim i blada twarz męczennika uśmiechała się łagodnie, lecz siły były wyczerpane.
Gdy na Krasnéjgórze Luboń swą czeladź, posądzoną o wspólnictwo siec kazał i sam w pogoń potém leciał naoślep, w stronę zupełnie przeciwną, Dobrosław z Jarmierzem bezpiecznie dojechali na zamek i złożyli w izdebce u wrót na dworcu kniehini Górki chorego, którego Srokicha pilnować i leczyć się obowiązywała. Jarmierz téż został przy nim. Stara znała się na ziołach i szczęściem z opisu domyśliwszy się zimnicy, gorzkich mu nagotowała.
Gdy Dobrosław przyszedł oznajmić Mieszkowi o tém co się stało, kneź wysłuchał go, jak zwykle, nie dając żadnéj oznaki, ani zdumienia, ani oburzenia. Kazał Własta wziąć na gród i wieczorem namyśliwszy się, komornika wysłał po Lubonia.
Ale tego w domu nie było, biegał po okolicy, szukając śladów, nie przyznając się do niczego więcéj, tylko do ucieczki Jarmierza.
Trzeciego dnia dopiero wrócił stary złamany i zrozpaczony. Na progu spotkał go rozkaz, żeby się do knezia stawił natychmiast. Sił miał niewiele, lecz rad nie rad, jechać musiał.
Dano znać Mieszkowi o przybyciu Lubonia, wyszedł doń z twarzą pogodną i pozdrowił na pozór łaskawie.
— Coście to pewnie na szczęście syna waszego patrzéć jeździli? — spytał. — A no? jak mu się tam dzieje?
Stary zabełkotał.
— Miłościwy panie — odparł głosem ochrypłym — wiele mnie nędzy spotkało... Zmarła matka, córkę mi porwano... bez wieści, a oto sługa, pies niewierny, uszedł okradłszy mnie, pewno kędyś do niemców...
— Czasby ci z nowosiedlin syna do domu z niewiastką sprowadzić — odparł Mieszko — mielibyście pociechę.
Luboń zmilkł, dławił go gniew.
— Ja waszego Własta polubiłem, choć do wojny się on nie zdał, ale rozumny człek do rady... i milczeć umie... Żoną się on już nacieszył, poszlijcie poń... bo mi go trzeba... do Czech go wyprawię...
Luboń się zmięszał, spuścił głowę, opadły mu ręce. Szukał w myśli sposobu, jakimby wyszedł z kłamstwa.
Mieszko stał, ze swym zwykłym dumnym uśmiechem.
— Co, wam to nie po myśli? — spytał.
— Miłościwy panie — co mam kłamać dłużéj. — Nieszczęście się stało — niemam syna.
Zakrył sobie twarz rękami stary, ale w prędce odsłoniwszy ją, dodał.
— Choćbym go miał — zgubiony on dla mnie... niemcy go ochrzciły... na swoją wiarę. — Znać go nie chcę...
— Wyrzekacie go się! spytał Mieszko.
— Niech, jeśli żyje, do tych idzie, których więcéj słucha niż ojca. — Bodaj zczezł...
Kniaź popatrzał nań z uwagą...
— Luboń, rzekł — z dzieckiem macie prawo czynić co chcecie — a to u nas teraz chrześciany się mnożą co dzień... trzeba nam to cierpieć — nie damy rady... Boga mają znać silnego, bo nasze mu się obronić nie mogą...
Wymówiwszy te słowa kneź... głową skinął i wyszedł...
Luboń, który dłużéj tu nie myślał pozostać, wysunął się ze dworu, nie wiedząc jak na koń wsiadł i pojechał do krasnego dworu.
Nigdy pono niewiasta do dziecka przywiązana nie była w przykrzejszém położeniu z niém, nad starą, prostą, poczciwą, ale — do swojéj wiary przywiązaną Srokichę.
Jarmierz, który patrzał na męczeństwo, cierpliwość i stałość Własta, był już na wpół jego przykładem nawrócony. Zaczynał czuć, że ten Bóg co dawał taką siłę, musiał być potężnym... Przed starą więc piastunką nie utaił powodu dla którego Włast uległ takiemu prześladowaniu. Srokicha przeraziła się tém... nie straciła serca dla swojego gołąbka, ale myślała téż jak ojciec, że go należało do dawnych Bogów nawrócić... Pomiędzy ludem straszliwe chodziły wieści o téj wierze nowéj, pełnéj surowości, umartwień, poddającéj człowieka najstraszniejszéj niewoli...
Srokicha płakała rzewnie nad swym wychowankiem, ale krzątała się około niego skutecznie...
Napój, jadło, powietrze, spoczynek... może dzielniéj od jéj leków poskutkowały. Włast trzeciego dnia mógł już uklęknąć i modlić się, a pierwszym jego ruchem było dziękczynienie Bogu i rzewna modlitwa.
Jarmierz i stara mamka ujrzawszy go zatopionego w tym zachwycie łzawym, od którego oderwać go nie mogli, przerażeni zostali... Srokicha utrzymywała, że niemcy urok na chłopca rzucili i że go odczynić potrzeba. W duchu postanowiła, sama się nie czując tak bardzo biegłą w téj sztuce, postarać się o najmądrzejszą babę, aby czar i uroki odegnała...
Gdy Włast powoli do zdrowia przychodzić zaczął, i ciągle będąc z Jarmierzem wszystek swój czas obracał na nauczanie go i nawracanie, Luboń wróciwszy do domu z gniewem i bolem, zaniemógł i legł złożony chorobą. I tu natychmiast po baby posłano, aby mu radziły...
Lecz stary i nic przyjmować nie chciał i życie miał już w obrzydzeniu. Przystępu prawie nikomu nie dając do siebie, leżał to senny, to nieprzytomny... W domu tymczasem działo się co się zwykle wśród grozą trzymanéj służby dzieje, gdy swobodę uzyska... Parobcy się rozbiegli, rozchwytywano co kto mógł... szalała czeladź puściwszy sobie cugle... Rozeszła się wieść po sąsiedztwie o chorobie starego, ale nikt się nie chciał wdawać w nieswoje. Stary dogorywał otoczony babami, które rozpędzić się nie dając, nakadzały go, kropiły, zamawiały chorobę napróżno... Wreście ktoś z sąsiadów dał znać na gród, że w Krasnéjgórze, na bezpańskim dworze, parobcy rwą całe mienie i dwór niemal roznoszą...
Włast już wstawać zaczynał... gdy Srokicha z tém wpadła...
Nie o mienie szło synowi, ale o obowiązki dziecięcia. Czuł się niemal winnym tego nieszczęścia, które rodzica spotkało i zerwał się na gwałt powracać do Lubonia. Napróżno i Dobrosław i Jarmierz błagali go i strzymywali, chciał wyrwawszy się iść pieszo, dano mu nareście konie. Jarmierz zrazu nie śmiał mu towarzyszyć, potém zawstydzony męztwem jego, powiedział, że go nie opuści. Siedli więc na konie i pospieszyli do Krasnéjgóry...
Już z dala dojeżdżając do dworu można mieć było wyobrażenie co się tam dziać musiało... Stary leżał dogorywając, a czeladź z dziewczętami w lasku podedworem pląsy wyprawiała, i śmiechy a śpiewy pijane rozlegały się do koła... W podwórzu poroztwierane wrota, ślady spustoszenia i łupieży, we drzwiach kupa starych bab gwarzących nad kadzią piwa i miskami kaszy a klusek...
Wszyscy niemal na pół pijani... spotykali przybywających... Jarmierz został w podwórku, aby natychmiast ład jakiś starać się zaprowadzić, a Włast wszedł do izby...
Na nizkiém posłaniu leżał stary, wychudły, z osłupiałemi oczyma, z obnażoną piersią, dysząc z trudnością... Chrapliwy oddech ten, ciężki, słychać było z daleka... Gdy Włast wszedł zdawał się już niewidzieć nic i nie poznawać go, leżał jęcząc nieruchomy... Syn przykląkł przy nim, zlekka ujął rękę i pocałował... Luboń drgnął, oczy stojące nieruchomie poruszyły się, usta otwarły, spojrzał, i pierwszym znakiem oprzytomnienia było, że dłoń wyrwać usiłował...
Słabym głosem, zawołał — pić — Włast znalazł kubek i z troskliwością dziecięcia, przychylił napój do spiekłych ust chorego, który chciwie pić zaczął.
Orzeźwiło go to na chwilę... oczyma powiódł po ścianach i zatrzymał je na synu długo. Zdawał się zdumiony. Zamknął powieki, otwarł je powtórnie, i przymrużył jeszcze...
— Włast! — rzekł pocichu — upior!
— Syn twój, ojcze mój. —
Luboń nie odpowiedział nic... oczy się przymknęły... usypiał...
Całą noc Włast przesiedział tak u łoża służąc ojcu, który tylko wody żądał i więcéj nie mówił nic... Usypiał, przebudzał się i znowu sen go morzył.
Nadedniem sił mu trochę przybyło, dojrzał siedzącego u nóg syna i mruknął — Włast. —
— Jestem — ojcze mój...
Starzec niedowierzająco powtórzył raz jeszcze pytanie, usłyszał tę samą odpowiedź i począł się w niego wpatrywać.
— Gdzie byłeś? — zapytał Luboń...
— Leżałem chory, na grodzie...
— I wróciłeś tu?
Włast ukląkł. — Aby cię prosić o przebaczenie za nieposłuszeństwo... ojcze mój — jam musiał posłusznym być Bogu...
— Bogu! Bogu! zamruczał Luboń, jakby myśli zbierał... po chwili rzekł osłabłym głosem.
— Mocny Bóg! wielki Bóg!
— Ojcze mój i dobry to jest Bóg — i łaskawy...
Starzec się zadumał, widać było, że pokora i łagodność syna złamały go wreście... Łzy mu się z powiek potoczyły i oschły na spalonych policzkach...
Długo znowu trwało milczenie, Włast choć słaby sam, służył z troskliwością niezmierną ojcu... Duma poganina nie dozwalała mu powiedzieć dziecku własnemu, ani że czuł się winnym, ni że mu przebaczał, lecz nie okazywał gniewu, gdy Włast po cichu mówiąc starał się go pokrzepiać i natchnąć nadzieją, słuchał go z chciwą ciekawością. Słowo miłością natchnione działało.
Włast jako chrześcianin nie mógł się zbliżyć do chorego ojca nie myśląc o jego nawróceniu. Zdało się to niepodobieństwem, lecz Luboń o tym, dawniéj nienawistnym Bogu chrześcian, słuchał teraz cierpliwie. Pogodził go z nim ten syn pokorny i miłosierny. Tymczasem uchodziło życie ze złamanego starca... myśl się stawała jaśniejszą, odzyskiwał przytomność, ale siły tracił. Napoju przyjmować już nie mógł, oddech się stawał cięższym, usta zaniemiały, oczy tylko świadczyły, że duch pozostał w ciele... W tych godzinach ostatnich Włast o Bogu swym mówić mu zaczął, malując żywemi wyrazy jego potęgę i łaskawość, i cuda jakie czynił, i życie wieczne, które dawał...
Starzec nie spuszczał z niego oczów, a gdy Włast zebrawszy się na odwagę, zapytał go, czy chciałby wiarę przyjąć — odpowiedział mu skinieniem głowy.
Z niewysłowioną radością Włast wodą pokropił chorego, chrzcząc go w imie Boga jedynego... któremu dziękował za to, że pierwszym owocem apostolstwa był najbliższy mu krwią, rodzic jego. Odmówił potém modlitwę, któréj konający słuchał z wytężoną uwagą, był to Ojcze nasz słowiański... Z ostatnim Amen, jak do snu zamknęły się powieki Lubonia i ręka, którą syn trzymał w dłoniach, stygnąć zaczęła...
Włast z piersi własnéj zdjął krzyżyk i położył go umarłemu w rękach, które stężały objąwszy ten znak zbawienia... klęknął potém i modlić się zaczął.
Na modlitwie zastał go Jarmierz, który w ciągu tego czasu ład na nowo zaprowadzał w zburzonym domu i czeladź grozą do posłuszeństwa przymusił.
Szło teraz o pogrzebanie zwłok starca chrześciańskim obrzędem. Naówczas już obyczaj palenia zwłok, chociaż się utrzymywał, nie był obowiązującym. Wielu przykładem sąsiednich chrześcian, woleli mniéj kosztownie grzebać zwłoki. Składano je wszakże na uroczyskach, zgliszczach i polach wśród lasów, gdzie dawniéj były żalniki... Włast nie mógł pogrzebu uczynić uroczystym, boby musiał zachować przy nim stare obrzędy pogańskie; poświęcił więc część lasku za domem jako „rolę Bożą“ dla przyszłych chrześcian, i tam w cichości jednego Dobrosława tylko uprosiwszy, przy modlitwie, którą sam odprawił, pogrzebał zwłoki ojca. Działo się to potajemnie, z obawą, i nie bez przeczucia następstw jakie ściągnąć miało to postępowanie, które ludzie sobie inaczéj tłumaczyć mogli.
W istocie wszystek tłum, który rachował na stypę, ucztę i przyjęcie, zawiedziony w nadziei, począł szemrać, że syn mszcząc się na ojcu, jak psa go po cichu rzucił gdzieś w dół, nie uczyniwszy ofiary i nie sprawiwszy tryzny.
Od czeladzi dworskiéj począwszy szemrali wszyscy, na Własta patrząc mściwie, a przyjaciele starego Lubonia odwracali się od niego, znać go niechcąc i odgrażając się.
Część téj niechęci spadła nawet na Jarmierza, który Włastowi był posłusznym i okazywał mu uszanowanie.
Nazajutrz po cichym pogrzebie tym, pusto i smutno było na dworze w Krasnéjgórze... Jarmierz chodził z głową zwieszoną i źle jakoś wróżył o przyszłości... Czeladź wprawdzie musiała być posłuszną, lecz posępnemi oczyma patrzała na nowego pana, którego między sobą palcami jako zdrajcę i odstępcę wskazywali. Nie strwożyło to Własta, który postanowił w miejscu pozostać, i nie bardzo się tając z wiarą nową, starać się o jéj rozszerzenie.
Niepokój szerzył się po kraju, chociaż nic go jeszcze nie usprawiedliwiało. Po lasach i osadach powtarzano sobie cicho, że Mieszko starą wiarę chce zagubić — ale kneź nie czynił nic przeciwko niéj jawnie.
Wszystko po dawnemu zostało, kontyny, chramy, kamienie, słupy z głowami bożyszcz, ofiarne ołtarze, stały nienaruszone. Gęślarze z pieśniami jak przedtém chodzili, i uroczystości odbywały się, jak lud odprawiać je nawykł był od wieków. Nie zagrażano nikomu, nie zakazywano — a jednak strach jakiś owładnął wszystkiemi. Spoglądano na gród nad Cybiną z trwogą i niepokojem.
Na dworze zjawili się ludzie jacyś nieznani, podejrzani, którzy się z kneziem zamykali, naradzali, przychodzili i znikali znowu... Mieszko zaczynał się swoich ulubienic pozbywać, kilka z nich naprzód wyswatano wojskowym, którzy je z dobrém wianem pozabierali, reszcie pozostałéj kneź dozwolił szukać sobie mężów lub odejść do rodziny.
Stara Różana, która nie miała tego co dawniéj kłopotu z podwładnémi, stękała teraz widząc, że się niepotrzebną stanie. Lilia płakała w kątku, inne chodziły strwożone, niewiedząc co począć z sobą. Dwór tymczasem na nowo a wspaniale urządzać kazano i rzemieślnicy w nim pracowali. Choć nie mówił nikt i nie tłumaczył co to oznaczać miało, domyślali się wszyscy. Mówiono półgłosem o prędkiém przybyciu czeskiéj kniehini.
Sydbór tymczasem z polecenia Mieszka ludzi ściągał, zbroił i siłę gotował jakby do wojny, choć na granicy dosyć było spokojnie. Starzy głowami potrząsali rozumiejąc może, iż ta siła wielka nie przeciw nieprzyjacielowi się sposobiła, ale dla bezpieczeństwa w domu.
Warga téż i inni wróżbici radzili pokorę i czajenie się, aby nadaremnie co lepszego z ludu nie ginęło. Po lasach nocami trwały ciągle narady, wiedziano co się na zamku działo, lecz nikt nie mógł z pewnością powiedzieć co i kiedy tam czynić zamierzano — bo Mieszko się nikomu nie zwierzał i nie zmieniał postępowania swojego.
Jednego dnia tylko z chramu Jessego na grodzie, wszystek skarb wojenny, który tam był złożony i stanice z bóstwami, sam Mieszko poszedłszy do gaju świętego, przy sobie zabrać kazał do dworu i zanieść do swojego skarbca. W chramie pozostał tylko stary posąg, i to co przy nim zawieszone było.
Dla czego to uczyniono, nikt nie wiedział... Starzy stróże świątyni stali patrząc, mówić nic nie śmieli. Koszami ogromnemi wynoszono naczynia, sztaby, blachy, kruszec wszelki i oręże. Gdy na rozkaz knezia komornicy jego wzięli stojące za posągiem stanice święte, gdy i te na dworzec poniesiono, oczy starych wróżbitów zaszły łzami, ścigali je wzrokiem aż póki pod dach wniesione nie znikły.
Z tych co byli na straży u chramu żaden się odezwać nie śmiał — żaden zapytać? Obawiano się Mieszka. Lecz stłumiony gniew gorszym był może od jawnego. Gdyby wybuchnął, kneźby go w pierwszéj chwili poskromił — wolałby był widzieć płomię i zalewać je, niż czuć pożar podziemny, który niewiedzieć gdzie i kiedy mógł nagle zaświecić łuną.
Pomiędzy narodem wrzenie było wielkie, Warga i inni uśmierzali je i czekać kazali — mówili — nie czas... ludzi ma nadto, gotowych na wszystko — przyjdzie godzina...
Zwolna co było potajemnie chrześciańskiém w kraju, co się dawniéj z tém kryło, teraz poczynało coraz jawniéj występować. Ochrzczeni śmieléj podnosili głowy — omijano ich, lecz nikt nie śmiał się przeciw nim porywać.
Wiedzieli wszyscy, że Włast na Krasnéjgórze, w komorze téj, w któréj zmarł ojciec jego, urządził był ołtarz i rodzaj kaplicy. Była ona zamkniętą i niedopuszczano do niéj tylko tych, co już chrzest przyjęli, a do progu tych, co się do niego przysposabiali — lecz służba ciekawa przez szpary zbadała, że tam stał nakryty stół z krzyżem, dwoma świecznikami i kielichem w pośrodku... naczynie miedziane z wodą i rozmaite przybory, których użytku nie rozumiano. Złocistą deskę na ołtarzu pokazywano jako Boga, do którego się chrześcianie modlili.
W pewne dnie, zjeżdżali się różni ludzie z daleka i odprawiało się tu coś tajemniczego, bo choć Jarmierz stał na straży i zbliżyć się nie dozwalał czeladzi — podsłuchano śpiewy zdala...
Ukryci w krzakach starzy dziadowie wróżbici, zapamiętywali twarze i nazwiska tych, co tu przychodzili i przyjeżdżali, na przyszłą zemstę ich znacząc...
Nie porywano się jeszcze na nich jawnie, lecz wszyscy ci nowi chrześcianie na śmierć skazani byli, a dwory na spalenie.
Jedna z rodzin najdawniéj nawróconych, Pomianów straciła już była najstarszego, głowę domu, którego w lesie niewiadoma ręka dościgła. Znaleziono go z włócznią w piersi martwego na rozdrożu, a włócznia w pierś krzyżyk mu wbiła. Dwa razy pod dwór podłożony ogień, ledwie zawczasu ugasić zdołano.
Dobrosławowi zgorzały jego stodoły i szopy, a nikt nie umiał powiedzieć, zkąd w nich ogień powstał... Jarmierz nocy niedosypiał, lękając się o Krasną-górę.
Widocznie złośliwe ręce jakieś podrzucały płomień, poiły bydło wodą zatrutą, wyrządzano szkody w polach... Lecz winowajcy znaleść było niepodobna.
Tak z jednéj strony Mieszko wydał potajemnie wojnę staréj wierze, a ona z pokorą pozorną broniła się nie podnosząc głowy.
Na grodzie nad Cybiną, w Gnieźnie i po innych zamkach lud orężny zbierano, a po uroczyskach, w puszczach, na osamotnionych horodyszczach schodzili się nocami wróżbici i gęślarze na ciche narady... Nikt jawnie nikomu nie wypowiadał jeszcze wojny, a wszyscy czuli ją i sposobili się do niéj.
Jednego dnia komornik wezwał Własta do knezia... Porzuciwszy dwór swój na opiece Jarmierza, pojechał posłuszny. Na wstępie Dobrosław go powitał i poprowadził do swéj komory, z twarzą wesołą prawie.
— Mój ojcze — rzekł — cieszcie się — nadchodzi i dla nas godzina wyzwolenia. Mieszko — walczy jeszcze z sobą i ze starém w sobie pogaństwem, ale nareszcie ulegnie. Dubrawka przybywa wkrótce.
Tu wskazał ręką ku gajowi świętemu i chramowi.
— Tam gdzie dziś bałwanom jeszcze się lud kłania — stanie świątynia prawdziwego Boga — Mieszko zwleka, skłania się sercem i żal mu starego nałogu, wyuzdania i swobody, w jakiéj żył, jednego dnia naszym już jest, drugiego poganinem znowu — przecie zwycięża w nim dobra wola. Reszty wpływ kniehini dokona.
Nie chce on jawnie wystąpić przeciwko starym błędom, lecz daje nam swobodę nawracania.
Was jednego mało... więcéj duchownych nam potrzeba... zkąd ich weźmiemy? Niemców naród nie cierpi, choćby mu zbawienie przynosili — to z ich rąk je odepchnie. Czesi w domu mają dosyć do czynienia...
Trzeba nam męża, coby powagą, wiekiem, nauką, świętobliwością i kneziowi i nam przodował, a wiódł; męża doświadczenia i ducha wielkiego.
Dobrosław złożył ręce, jakby w zwątpieniu... Włast, a raczéj ojciec Matia, milczał pokornie.
— Byliście długo między niemcami, którzy ze słowiany graniczą, są tam kapłani naszego języka świadomi?
Kneź, który was wezwał, nic wam nie powie, tylko byście na zwiady nad granicę jechali, i języka się starali dostać — a ja mówię wam, przyprowadźcie z sobą kapłana, któryby owczarni przyszłéj mógł być pasterzem.
— Ciężkie brzemię wkładacie na moje słabe ramiona — odezwał się Ojciec Matja — pocieszam się tém tylko, że nie ja, niegodny sługa Boży, ale Duch święty wybierać będzie tego, którego zechce postawić na świeczniku. Gdybym do ziemi latyńskiéj mógł iść, a! ztamtąd z Rawenny lub Rzymu, przywiódłbym apostoła, lecz za długo nań czekaćbyście musieli.
Szeptali jeszcze, gdy Dobrosława pozwano do knezia, a ten z sobą Własta poprowadził, Mieszko się go znać spodziewał i łaskawie mu się uśmiechnął.
— Potrzebny nam jesteś — odezwał się — od granicy coś się rusza... Gero czy jego zastępca gotuje się na nas. Trzeba wypatrzeć co oni tam sposobią, abyśmy w gotowości byli. Jedźcie, patrzcie i wracajcie. Język i obyczaj ich znacie.
Włast się do kolan mu skłonił.
— Miłościwy panie — rzekł — spełnię rozkazanie wasze — ile sił starczy.
— A w podróż ludzi i co potrzeba Dobrosław wam dostarczy ze skarbcu mojego — dodał Mieszko.
Nie dano Włastowi czasu tyle, by do domu mógł powrócić — ludzi i konie, szaty i zapasy, kazano wydać skarbowe. Tak niespodzianie znalazł się młody kapłan przed podróżą, która niebezpieczeństwy groziła — choć kilką godzinami wprzódy, wcale o niéj nie myślał. Lecz, że sprawa wiary się z nią łączyła, nie zawahał się na chwilę. Nazajutrz dodnia musiał wyruszyć.
Wieczorem Srokicha, dowiedziawszy się o jego przybyciu, pospieszyła do swojego gołąbka — chociaż od czasu, jak się w nim domyślała chrześcianina, mniéj dlań była czułą i z pewną doń przystępywała obawą. Miłość dla dziecka walczyła z odrazą do chrześciaństwa. Stara spłakała się mówiąc o losach Hoży, Lubonia, a nawet Dobrogniewy, któréj teraz żałowała, choć za życia niegdyś ciężką dla niéj była.
Włast pytany nie przyznał się jéj dokąd jedzie, nie mogąc zdradzać tajemnicy — ale we dworze wiedzieli wszyscy, iż się w jakąś podróż wybiera.
Ani zbyt licznym, ni zbyt szczupłym pocztem, nie mógł wyruszyć nad Łabę, czterech ludzi, którzy z niemcami nieraz się już widzieli i u nich byli w niewoli lub na szpiegach, dobrano mu do orszaku. Na czele ich stał Rudy Sulin, najprzebieglejszy z ludzi na usługach dworu — umiejący być w razie potrzeby niemcem, serbem, wilkiem, pomorcem, czechem, bo wszystkiemi mowy jakby własną władał, a obyczaj wszelaki znał, jakby się w nim zrodził i chował.
Sulina postawa nawet mieniła się jak mu było potrzeba, i jak zwierz co na zimę wdziewa futro białe, aby go nie zdradziła szerść w śniegu, tak on umiał przybierać pozór, jakiego mu było potrzeba. Nie trwożyło go téż nic i wesoła myśl trzymała się, choć miecz wisiał nieraz nad karkiem. U niemców w niewoli umiał się z pęt rozplątać, z jamy wyleść, z murów spuścić, stróżów złudzić, i z rąk im wyśliznąć; z pomorców i wilków najgrawał się jawnie. Snu niepotrzebował, jadło mu byle jakie starczyło... i drogi człowiek był na te czasy. Dobrosław mu téż drogiego sobie Własta powierzył.
Rudy Sulin zarówno jak Włast znał ścieżki wszystkie, przejścia i przesmyki, brody na rzekach — niebezpieczne kąty, gdzie się rabusie zasiadali i chody, któremi przemknąć się było najłatwiéj.
Trzej inni ludzie mający towarzyszyć im, byli jak potrzeba: niemi, posłuszni, silni i czujni. Z innemi téż się przedzierać na pogranicze nie byłoby podobna, bo i od słowian i od niemców groziło niebezpieczeństwo.
W czasie niewoli swéj Włast przebywał dosyć długo u niemieckiego wojaka, który tu z Frankonii przywędrowawszy, osiadł na zameczku nad Łabą i rycerstwem, a raczéj łupieztwem na słowianach się zabawiał. Była to prawa ręka Gerona, owego strasznego Serbom i Polanom markgrafa, który tyle krwi przelał niewinnéj — a zwano go Gozbertem.
Takich jak Gero i Gozbert ludzi potrzebowali cesarze niemieccy do téj walki zjadłéj z pogany, którą wiedli, chcąc zawładnąć ich ziemią, do czego im nawracanie za pozór dobry służyło.
Starym już dziś był ów Gozbert, ale rzemiosła nie rzucał, i wiódł życie, do którego nawykł, na przemiany w swoim burgu ucztując i używając lub na łowy przeciw dziczy wyjeżdżając, z garścią swych ludzi. Ten to Gozbert niegdy Własta był cesarzowi wraz z sokołem darował, a gdy późniéj ochrzczony i uwolniony wracał do domu, kapłanem, zajechał mu się pokłonić i przypomnieć, a był jako duchowny dosyć miłościwie przyjęty. Teraz téż zamyślał znowu udać się do niego, zkąd łatwiéjby mu już było do Quedlinburga jechać, szukając kapłana a pasterza...
Zameczek Gozberta sterczał na saméj granicy. Było to gniazdo, z którego drapieżna garść wypadała za Łabę, łupy doń znosząc i jeńców. Jeżeli stary rabuś i żołnierz nie był w pochodzie, wesołe życie pędził na swym gródku. Wybaczano mu wiele, bo pogańskiéj krwi na obmycie swoich grzechów nie szczędził. On i jego pachołkowie dokazywali straszliwie, znęcali się okrutnie, rozpustowali ohydnie, lecz zwało się to nawracaniem, człowiek dziczał w takich zapasach, a codzień narażając życie, płacił sobie za to używając go bez miary.
Dla tych wojaków wyuzdanych duchowieństwo téż było powolném i musiało ich rozgrzeszać, bo powstrzymać od grzechu nie było podobna. Stary Gozbert był dwa razy żonatym, ale mu obie jego małżonki pomarły, miał dwu synów, wychowanych na następców tego rzemiosła, dwór liczny płci obojéj i skarbiec dobrze naładowany. Na zameczku téż, gdy był w domu niczego sobie nie żałowano... Z postrzyżonemi głowy, wychudły i wynędzniały niewolnik słowiański, służył téj butnéj czeredzie, która go na równi niemal ze zwierzęty stawiła.
Choć posiwiały w ciągłych bojach, Gozbert trzymał się jeszcze prosto i siłę zachował dawniejszą, ociężał tylko nieco od otyłości, którą obżarstwo i opilstwo sprawiło.
Burg Gozbertów na cyplu między dwiema rzekami wystawiony, szczupły dosyć, ale uchodzący za niezdobyty, zwał się po słowiańsku Uściem, niemiec go przerobił na Adlerburg. Do koła tego Gródka[1], wyjąwszy osadę u stóp wzgórza rozciągniętą, z samych niemców złożoną, pustynia była szeroka. Niktby w sąsiedztwie Gozberta i jego hałastry nie wytrwał, nie mogąc ani mienia, ani życia, ani dzieci, ni sług być pewnym.
Pachołkom pańskim czasu pokoju tak wszystko było wolno, jak czasu wojny. Nie poszanowali własności niczyjéj, ani żadnego prawa... Sam stary pan i jego synowie Dodo i Berto, z trudnością mogli ich w karbach utrzymać.
Bywały wypadki, że dla przykładu i wieszać i ścinać musiano, dawszy się tylko wyspowiadać, aby na tamtym świecie rachunek znaleźli skończony. Trafiało się, że ci apostołowie po drodze rabowali przez omyłkę kościoły, i w klasztorach zakonnic nie szanowali klauzury. Gdy publiczna pokuta w kościele, i bosy pochód ze stryczkiem na szyi nie pomógł raz i drugi, musiano w końcu uciec się do miecza... Gozbertowi ludzie sławni byli na okolicę, a w bitwach, dobrze zbrojni i wdrożeni okrutną rzeź sprawiali, jednakże woleli zawsze napadać na bezbronne osady, w których swobodniéj mogli dokazywać.
Pomimo rodzaju życia jaki wiódł sam pan i jego słudzy, on i oni nadzwyczaj byli pobożni. W tych czasach im kto więcéj grzeszył, tém czuł się do większéj obowiązany gorliwości i surowości względem drugich i siebie. Gozbert téż dla duchownych był z poszanowaniem wielkiém, a święta, posty i kościelne uroczystości z nadzwyczajną surowością obchodził sam i dopilnowywał by je wszyscy szanowali. Nieraz w wigilją dnia najstraszniejszéj rzezi i rozpusty, rano wszyscy spowiadali się pobożnie, słuchali mszy, i dopiero wziąwszy błogosławieństwo, szli na łupieże i morderstwa...
Wierząc w to poszanowanie Gozberta dla duchownych, Włast jechał wprost do niego, ubezpieczała go znajomość, kapłańska szata, a wreście to, że konie i ludzie jakich miał z sobą, niepozorni byli, i chciwości obudzać nie mogli...
Podróż do Adlerburga nużącą była i długą, bo musieli wymijać osady, często kryć się, aby dać przejść oddziałom kraj przebiegającym, wléc się więcéj nocami i rankami niż dniami. Jesień téż zaczynała być słotna, strumienie wzbierały, drogi się stawały błotniste, a na brody nie wiele rachować było można.
O kilka mil od burgu, zbliżając się ku Łabie, znaleźli się wśród kraju opuszczonego, w którym tylko stare zgliszcza wiosek, porosłe chwastami, o dawném ich istnieniu świadczyły. Gdzieniegdzie mogiła zielona, i pogańskie cmentarzysko pamiątką lepszych czasów pozostały. Teraz ludzi tu już widać nie było.
Zdala gniazdo Gozbertowe, nie bardzo było pokaźne, dwie małe wieżyczki, przysadziste i nieforemne sterczały nad nim, a wyżéj jeszcze za niemi gruby stołb odwieczny bez dachu. Wzgórze było łyse, w murach téż zieloności żadnéj niedostrzegło oko... ściany do koła obejmowały i zasłaniały budowy, tak, że dachów ich nawet nie widać prawie było nad niemi.
Rankiem wyjechawszy z lasów, przed południem zbliżyli się ku burgowi, u którego stóp pokazała się nędzna mieścina, prawie cała z drewnianych domków złożona. Po nad nią wyżéj nieco wznosił się kościelny dach spiczasty z krzyżykiem. Na drodze krytéj wiodącéj do zamku, widać było zwijających się ludzi konnych i pieszych, co Włastowi czyniło nadzieję, że Gozberta zastanie spoczywającego w gnieździe. Byli jeszcze o staji kilkoro od wzgórza, gdy trzech konnych puściło się ku nim ze psami. Byli to Dodo i Berto synowie pańscy, swawolący sobie i dokazujący z końmi, których ciekawość wzięła dotrzéć do przybywającego orszaku nieznanych ludzi.
Dodo, który był jednego wieku z Włastem i pamiętał go jeszcze z tych czasów, gdy się nad nim jak nad niewolnikiem znęcał, poznał zaraz dawnego towarzysza i wielkim go przywitał okrzykiem. Zsiadł z konia Włast, chcąc go sobie ująć grzecznością, lecz Dodo przypomniał w nim duchownego i z poszanowaniem pewném sam zbliżył się do niego...
— Jakżeś ty tu się u zabłąkał, ojcze Matjo? — zapytał zawsze śmiejący się, gruby już i otyły niemal jak ojciec młody Dodo... Czy cię twoi poganie precz wygnali?
— Jeszcze nie, miłościwy grafie — odparł Włast — przybyłem z dobréj woli, wam i miłościwemu ojcu waszemu, grafowi Gozbertowi się pokłonić...
— Jedźcież ze mną, rad wam pewnie będzie. Właśnie u nas dnia jutrzejszego w kościele nabożeństwo, duchownych kilku sprowadzono na nie, zdacie się i wy ze mszą świętą — dodał Dodo... Ojciec teraz z panami duchownymi obiaduje wesoło, chociaż to dzień postny — ale przy rybach miód i wino potrzebne...
Dodo i Berto konie swe powściągnąwszy, jechali tak rozmawiając na zamek, razem z Włastem, ale na stromą drogę wiodącą do bramy dostawszy się, nie wytrzymali wolnego kroku i rzuciwszy podróżnych, na zmęczonych wierzchowcach, sami w czwał, na wyprzódki puścili się na górę... Nie rychło po nich, gdy już pozsiadali, Włast wdrapał się do pierwszych wrót, które na podwórzec, stajniami i szopami otoczony prowadziły.
Zewnętrzny ten dziedziniec, pełen koni, wozów, stosów drzewa i wszelkiego łomu, kup gnoju, trzody chlewnéj i ptastwa, pastuchów i posługaczy, nie bardzo dobrze o zamku uprzedzał. Wśród téj ciasnoty i wrzawy, ryku i krzyku, przedarłszy się z trudnością, dostali się do bramy i mostu zwodzonego, który do właściwego wnętrza burgu prowadził. Tu stała straż zbrojna, więcéj dla zwyczaju niż z potrzeby, a w pobocznych sieniach, leżeli pachołkowie porozdziewani spoczywając... Drugi podwórzec lepiéj wyglądał, otoczony budowlami murowanemi do koła i zakończony w głębi wysokim stołbem, który staonwił[2] w razie oblężenia, ostatnią obronę i schronienie. I tu jednak gospodarstwo Gozbertowe widać było, bo około studni w pośrodku pachołków téż, swobodnie się wylegających, rozlegały się śmiechy i głosy...
Na prawo i lewo wązkie drzwi, wiodły do komnat pańskich, których rozporządzenie z dawniejszych czasów dobrze Włastowi znaném było. Tu on zsiadłszy z konią[3] i kilka słów Sulinowi szepnąwszy, udał się w prawo, aby starego grafa pozdrowić...
Poprzedzili go już z oznajmieniem dwaj synowie... Na pierwszém piętrze, na które wiodły wązkie i ciemne wschody, w nie zbyt obszernéj salce, któréj strop z olbrzymich poczerniałych, rzeźbionych belek był złożony, za stołem zastawionym cynowemi kubkami i dzbanami, siedział właśnie stary graf, otoczony gośćmi swojemi. Obiad był już skończony, a kości od ryb pozostałe na miskach świadczyły, iż post ściśle zachowano... po twarzy Gozberta zarumienionéj poznać téż było można, iż do dzbanka zaglądał.
Z prawéj strony siedział w czarnéj sukni duchowny z włosem siwym i twarzą poważną a surową, za nim drugi młodszy od niego, w którego oczach rozum i życie połyskiwało, jeszcze walką niewyczerpane... Oba na łańcuchach krzyże złociste mieli na piersi... Opodal nieco młodziuchny w sukni także kapłańskiéj, z twarzyczką jeszcze zaledwie rozkwitłą, z oczyma spuszczonemi skromnie, pokornie małe miejsce zajmował, jakby jak najmniéj chciał być widocznym...
Po lewéj ręce Gozberta, rozparty butnie, na pół leżąc na stole, w kaftanie skórzanym, z ogromnym wąsem, z włosem czarnym najeżonym, z dumą na czole i w oczach, siedział rycerz, jakby tylko co ze zbroi rozdziany, spoglądając po towarzyszach swych z lekceważeniem. Za nim jeszcze podobna mu ale pokorniejsza postać wojaka, tuliła się w cieniu pod ścianą... Dwaj synowie grafa, stali, tylko co powróciwszy, przy ojcu...
Przez ciasne okna z zabudowanego podwórza światło mało co wpadało do izby, która wyglądała smutnie. W głębi jéj niezgrabny, szeroki, nadzwyczajnych rozmiarów komin, od jesiennego chłodu nałożonym ogniem obraniał. Pod jego kapturem kilku rycerzy takich pomieścić się mogło wygodnie... para kłód suchych dogorywała w jego głębi... Na jednéj ze ścian komnaty widać było olbrzymi krucyfiks drewniany, odziany do kolan białą koszulą, którego włosy rzeźbiarz zwątpiwszy o dłucie, zastąpił ludzkiemi... Straszna ta postać nieforemnie wycięta, w istocie bolesne czyniła wrażenie. Na innych ścianach pomalowane były, z niewielkim kunsztem jaskrawe kwiaty i liście, wśród których zaledwie dostrzedz się dawały ludzkie jakieś postacie... Pod ścianami stały ciężkie ławy stare, z dębu wyciosane i skrzynie do siedzenia zamczyste. Na nich porzucone płaszcze, pozdejmowane świeżo stroje, odpasane miecze się walały... Kilka psów leżało i chodziło szukając napróżno po podłodze, zwykle im rzucanych kości.
Przez otwarte drzwi do drugiéj izby dostrzedz było można, na czterech słupkach z podniebieniem drewnianém, stojące łoże, i sypialnię znać grafa Gozberta... Ciężkie powietrze przesycone wonią piwa, wina korzeniami zaprawnego i jadła stanowiło atmosferę izby téj, na zamku najobszerniéjszéj i najozdobniejszéj pono. Mieszkańcy zamkowi więcéj téż w polu niż tu przebywali, a gdy się chronili dla spoczynku, wszystko im było dobrém...
Gdy Włast przystąpił z pokornym ukłonem do grafa, stary zwrócił się ku niemu swą czerwoną twarzą i uśmiechnął, potém miejscé około duchownych wskazując mu na ławie, zawołał.
— Będziesz O. Matja, między swojemi... siadaj, a jeżeliś głodny, każ cobie[4] co dać — boć się jeszcze może znajdzie, a nim co będzie — napij się... Na czczo to zdrowo... po jedzeniu zdrowo, wśród jedzenia zdrowo... i nigdy nie szkodzi.
To mówiąc, nalał w kubek ze dzbana i prawie gwałtem wcisnął go Włastowi, który szepnąwszy cicho, że pije za zdrowie i pomyślność grafa, poszedł z nim zabrać najniższe miejsce za młodym duchownym...
Oczy dwóch dostojników siedzących wyżéj u stołu, ciekawie się ku niemu zwróciły... Pokornie siadłszy, miał czas spocząć i rozpatrzeć się, gdyż rozparty na stole wojak, który na chwilę przerwał był jakieś opowiadanie, natychmiast począł ciągnąć je daléj. Głos jego z głębi szerokich piersi jak z więzienia wychodzący, brzmiał dziwnie ostro i zdawał się przejęty goryczą jakąś i boleścią. Twarz téż wyrażała i dumę i zniechęcenie razem...
Rozmowa między gośćmi grafa Gozbert’a, gospodarzem, duchownymi toczyła się daléj, nieprzerwana przybyciem Własta, który ustronne miejsce zająwszy, cicho się jéj przysłuchiwał.
Odbijało się w niéj co podówczas najmocniéj niemców zajmowało, szczęście i wielkie wyniesienie się Sasów, losy Ottona i wspomnienie ojca jego Henryka.
Rozparty ów rycerz z twarzą dumną zdawał się lepiéj od innych uwiadomiony o wszystkich przygodach cesarskiego domu, do którego krwią i powinowactwem należał, choć wnosząc z mowy i szyderskich przycinków, niebardzo mu był życzliwym.
— Wy może i nie słyszeliście — mówił sparty na stole — o pierwszéj żonie króla Henryka, bo świątobliwa Matylda pamięć tamtéj zatarła, ale ludzie wiedzą i pamiętają piękną Hateburgę! Niezawsze nasz cesarski ród tak był kościołowi posłuszny i świątobliwy, jak teraz. Było to wówczas, gdy się Henryk wsławił podbiciem Głomaczów i zawojowaniem ich ziemi nad Łabą... W Merseburgu na starém mieście żył niejaki Erwin, do którego prawie ono całe należało... Miał tylko dwie córki, z których jedna Hateburga, słynna z piękności, owdowiawszy młodo... zakonną zasłoną się przyodziała... Przecież gdy urodziwy Henryk się do niéj zgłosił, wolała go za męża wziąć niż ślubu dotrzymać. Gdy się o tém przewielebny Zygmunt biskup halbersztadzki dowiedział, zwłaszcza że Hateburgi wiano znaczne klasztorowi odpadało, pozwał nieprawych małżonków przed synod i klątwą im zagroził... Ledwie się Henryk wyprosił u cesarza, że sprawę do jego przybycia odłożono. Zwlekła się ona, a tymczasem Henrykowi się Tammo narodził... Żyli z piękną Hateburgą, póki Henryk młodszéj i ponętniejszéj Matyldy nie poznał... Dopiero gdy go ta ujęła za serce, równie wdziękami jak bogactwy, przypomniał sobie pan, że ono pierwsze jego małżeństwo grzeszném było i nieprawém, więc starszą Hateburgę rzuciwszy, ku młodéj przystał Matyldzie, która jest matką dziś panującego Ottona.
— Nie jest to żadną tajemnicą — odezwał się starszy z duchownych poważnie — boć ludzka rzecz błądzić... a gdy się kto choć późno poprawi, zawsze lepiéj, niżby w grzechu pozostał... Świątobliwéj zaś pani Matyldy...
— Skłaniam i ja przed tą panią głowę — odparł Wigman — ale gdy sławią cnoty Henryka, czemubym i lekkości jego nie miał przypomnieć?
— Lekkości ludzkie lepiéj — rzekł duchowny — milczeniem przysłaniać, aby drugich do popełniania ich nie ośmielały.
— Dostojny ojcze — odezwał się Wigman — ani milczenie pomoże, ni gadanie zaszkodzi, ludzie ludźmi będą i krewkiemi... A nasz dzisiejszy cesarz jest li wolen także od wszelkiego zarzutu?..
Na to ze śmiechem rzucone pytanie zamilkli wszyscy, gospodarz spojrzał na cesarskiego powinowatego i mruknął.
— A cóż mu zarzucicie?
— Alboż wdowy po Longobardzkim Ludwiku, którą sobie Berengary przeznaczał, nie zachciało mu się na sam odgłos o jéj piękności?.. albo mu jéj skrycie i podstępnie nie odmówił?..
— Jakto odmówił?.. — przerwał Gozbert. — Berengary Adelaidę posadził do więzienia, głodem i musem męczył ją, chcąc sobie pozyskać. Litością zdjęty pan nasz... po drodze do Rzymu wstąpił, by ją oswobodzić... a gdy mu sprzyjała, czemu się z nią nie miał połączyć?..
— Jak ojciec tak syn — zawołał Wigman szydersko — szczególny do wdów pięknych a bogatych smak mieli... O mało potém nie przypłacił za piękną Adelajdę drogo, boć mu się syn własny zbuntował, bojąc, aby z nowego małżeństwa dzieci mu nie odebrały części dziedzictwa...
— Czemuż o tém nie mówicie raczéj — odezwał się duchowny — jako ten pan nasz wielki, bohaterski, mężny, jakiemu równego cnotą i odwagą nie mieliśmy, potrafił zmódz zbuntowanego syna, zwyciężyć Berengarego i złamać wszystkich nieprzyjaciół swych, a precz odżedz Ugrów i państwa granice rozszerzyć i nad Rzymem, stolicą świata, zapanowawszy, cesarską uwieńczyć się koroną...
— Mój ojcze — zawołał Wigman — póki człek żyje, sprawa to nieskończona... Miłościwy cesarz dwa razy do Rzymu chodzić musiał robić porządek, jednych ze stolicy apostolskiéj zrzucać, a drugich na niéj sadzać... Kto wie, co jeszcze będzie?
— Niech nas Bóg uchowa, by gorzéj lub inaczéj być miało! — zawołał graf Gozbert.
Wigman się uśmiechnął chytrze.
— Tu jeszcze na wschodniéj granicy dużo do roboty zostało — rzekł. — Czeski Bolko wprawdzie nam na Ugrów pomógł, ale to jego była sprawa tak dobrze jak nasza, a kto wie, z kim jutro trzymać może?.. Nie przysiągłbym, że z Ugrami na nas pójdzie... Ze Słowiany téż, ile ich jest, roboty dosyć i na długo...
Gozbert się uśmiechnął.
— Nie bojemy się ich! nie bojemy!.. Jakeśmy Bolka czeskiego wzięli, tak z pomocą Bożą i Mieszka polańskiego zmożemy...
Wigman się rozśmiał.
— Cny grafie, gospodarzu mój — rzekł — nie godzi się to, abym ja chleb wasz jedząc, wam ościami oczy wykalał... ale ci Słowianie, Polanie, Wilki, Milżyńcy i jak oni się tam zowią, to dla nas dobra rzecz... Są oni jak staw, w którym się ryba rodzi. Gdy Geronowi lub wam szczupaka na stół potrzeba, siędziecie na konie i jedziecie na rybołówkę na pewno... Trzeba wam niewiast, nabierzecie ich sobie do wyboru, trzeba parobków, i tych dostarczą lasy i osady... tak samo jak bydła i owiec i miodu i wszelkiego łupu...
Gozbert się nieznacznie uśmiechał, a Wigman mówił daléj.
— Mnie się widzi, miłościwy grafie, że gdyby ze Słowiany i Polanami pokój nastał, gdyby się oni pochrzcili i przyszli z pokojem, uczyniliby wam krzywdę niemałą...
— Dałby to Bóg — przerwał starszy z duchownych — aby wiarę świętą przyjęli!..
— Ale cóżby naówczas robił Gero na wschodniéj granicy, coby poczynał cny Gozbert, nie mając nic do roboty?.. a naostatek może i takiemu jak ja, odtrąconemu od pańskiego oblicza Wigmanowi, oni Słowianie na co się przydali...
Gozbert popił z kubka, wąsa pokręcając zadumany.
— Co się tyczy Słowian wszystkich — rzekł — nie troskajcie się, do przyjęcia wiary przez nich daleko... W Czechach, gdzie na gwałt kościoły budują, po lasach tak ofiary sprawiają jak dawniéj, lud stoi przy swoich drewnianych bożyszczach i niełacno je porzuci...
Włast, który milczał dotąd, nie mógł się powstrzymać, by nie rzec cicho.
— Da Bóg, że się to odmieni...
Spojrzeli nań duchowni i Gozbert, a z pogardą zdala oczyma zmierzył Wigman, lekce go sobie ważąc widocznie.
— A jakże się to ma zmienić?.. — zapytał Gozbert.
— Nie jest to już tajemnicą żadną, że kneź Mieszko żeni się z córką Bolka czeskiego Dubrawką, która chrześcianką jest... Z nią, przy pomocy Bożéj, wiara Chrystusowa do nas zawita i rozkrzewi się.
Gdy Włast wyrzekł te słowa — do nas — z uwagą większą poczęli nań spoglądać wszyscy. Wigman w niego wlepił oczy.
— Kapłanów nam tylko mężnych a gorliwych potrzeba... — dodał Włast — szczególniéj coby język ludu rozumieli i przemawiać doń mogli.
— Sto lat upłynie, sta kapłanów zginą... — począł Wigman — a wy, z waszą dziczą ślepą nie przejrzycie... Słowianin jak szczenię ślepo się rodzi, ale pies prędko przeziera, a on nazawsze ślepym zostaje!..
Na te uwłaczające narodowi wyrazy, Włast zarumieniwszy się zrazu odpowiedzieć nie umiał cesarskiemu powinowatemu, który z własnego porównania śmiał się sam, bo mu jakoś nie wtórowali drudzy.
— Duchownym jestem — odezwał się Włast w końcu — nie przystoi mi nic innego, tylko obelgę znieść i przebaczyć... Miłościwy panie — dodał jakby natchniony — jako od duchownego przyjmijcie to życzenie, aby was Bóg nie pokarał i nie upokorzył, a oręża wam przed owymi ślepcami składać nie zmusił...
Słysząc tę odpowiedź dumny Wigman, z oczyma zaiskrzonemi i pięścią zaciśniętą zwrócił się do Własta.
— Milcz ty klecho jakiś — zawołał — a dziękuj swéj sukni i gościnie téj, że ci na wieki pyska wszetecznego za to życzenie zamknąć nie każę... Wigman ani przed cesarzem, bratem swym nie upokorzy się nigdy... cóż dopiero przed parszywymi jak wy poganami...
Mowa ta gwałtowna, nieprzystojna, a niezasłużona, znać się nikomu z przytomnych nie podobała, bo wszyscy umilkli, duchowni zaś na Własta spojrzeli, jakby chcąc się przekonać, co uczyni i jak się znajdzie.
— Dziękuję wam, miłościwy panie — odezwał się Włast, iż mnie cierpliwości uczyć raczycie, a przypominacie naukę Zbawiciela, która uderzonemu w policzek drugi nastawiać każe. Najnędzniejszy i niegodny sługa Boży szczęśliwy jestem, gdy cierpieć mogę...
Wigman już prawie odpowiedzi téj nie słuchał, ze dzbana nalał sobie miodu i pić go zaczął chciwie, plecami się potém zwróciwszy do Własta, sparł tak na ręku, by na niego nie patrzał i mógł nawet o przytomności jego zapomnieć.
Czas jakiś panowało milczenie, duchowni wszyscy z pewną ciekawością i poszanowaniem spoglądali na Własta, który już zupełnie ochłonąwszy i pobladłszy, spokojnie na swém miejscu siedział. Gozbert parę razy nań spojrzał tak, jakby téż z odpowiedzi, którą za zuchwałą uważał, nie bardzo rad był.
Wigman zaś unikając nowéj zaczepki i przedmiot rozmowy chcąc zwrócić ku czemu innemu, począł mrucząc opowiadać, wedle powszechnéj w owym czasie wiary, iż mu ojca jego duch często się nocami okazywał, co on miał za sprawę jakąś i pokusę szatańską.
Starszy z duchownych na te słowa odezwał się.
— A dlaczegóżby w istocie duch ojca waszego nie miał przybyć do syna żądając od niego pomocy?
— Boć — zawołał Wigman — włóczyć się duchom umarłym po ziemi, na któréj już nic do czynienia nie mają, pewnie pan Bóg nie dopuszcza...
Mówił to szydersko, gdy starszy z duchownych wysłuchawszy go, począł:
— Jest rzeczą jednak pewną i mnogiemi przykładami wiarogodnych osób stwierdzoną, iż duchom zmarłych częstokroć bywa dozwoloném ukazywać się na ziemi. [5]
Gdy świętéj pamięci król Henryk, ojciec miłościwego pana cesarza naszego Ottona, wielką mocą podbił Czechów, Dalemilców, Obodrytów, Wilków, Hawłów i Redarów, a przywiódł ich do posłuszeństwa, dzikie te plemiona udając uległość i pokorę zrazu dań składały i siedziały spokojnie. Lecz nie potrwało to długo, gdyż ze zwykłym sobie uporem wnet potém, korzystając z tego, iż król Henryk gdzieindziéj był zajęty, powstały nagle i wielkiemi tłumami napadły miasto nasze Walislewo, szturmem je opanowały i rzeź sprawiwszy straszliwą, z dymem je puściły. Aliści nie dał im się Henryk długo cieszyć owocem zdrady i pomścił na ich grodzie Łenczynie krzywdę swoją. Walislewo zaś nanowo odbudowano. Tu nowo ustanowiony pleban, pobożny człek, zwykł był zawsze o pierwszym brzasku zorzy iść do kościoła na jutrznię.
Raz gdy doń tak zmierzał i wszedł na cmentarz, zdumiał się mocno i osłupiał widząc zgromadzony ogromny tłum ludzi, cisnących się do nieznajomego kapłana stojącego we drzwiach kościoła i przynoszących mu ofiary... Zrazu tak był widokiem tym przerażony, iż naprzód kroku postąpić nie śmiał... Nabrawszy jednak męztwa, począł się przez tłum ów przeciskać z podziwieniem nie widząc między ludźmi ani jednéj znajoméj twarzy. Szedł tak ku drzwiom kościelnym, gdy na drodze spostrzegł niewiastę przed tygodniem zmarłą, która go spytała, czegoby on tu żądał?.. A gdy jéj opowiedział, iż modlić się szedł, odparła mu, że już modlitwy i bez niego odprawione zostały, dodając — a ty téż niedługo na tym świecie żyć będziesz.
Zamilkli wszyscy i Wigman téż, który cierpliwie słuchał, gdy drugi kapłan dodał, iż w Magdeburgu nocą w kościele kupców coś podobnego widywano, że się tam dusze zmarłe nocą, zapaliwszy świece na ołtarzu, zbierały i odprawiały psalm 99, jutrznię i laudes, a gdy brzask dnia nastawał, wszystko to znikało...
Zaczém i najmłodszy kleryk, nieśmiałym głosem, zapytawszy ojca duchownego o pozwolenie, dodał ku temu, jako z ust szanownego starca słyszał, iż za biskupstwa czcigodnego Baldryka, który na Utrechtskiéj siedział stolicy, w mieście Doventer, kościół bardzo stary i napół rozwalony, podniesiono i nanowo poświęcono. Ustanowiony pleban, jednego dnia rano bardzo przybywszy cicho do kościoła, ujrzał go pełnym nieboszczyków, przy światłach zapalonych, odśpiewujących pieśni kościelne.
Natychmiast o tém doniósłszy biskupowi, otrzymał rozkaz od niego, aby następnéj nocy sam się w kościele na straży spać położył... Tak się téż stało... aliści ledwie usnął, gdy go zbudził hałas i porwany przez zmarłych wraz z pościelą precz z kościoła wyrzuconym został. Biskup ścierpieć tego nie mogąc, surowo mu polecił, wziąwszy z sobą relikwie święte i pokropiwszy wodą święconą, stać na straży kościoła... Spełnił rozkaz jego pleban, lecz oka zmrużyć nie mógł i modlił się... Aliści o godzinie zwykłéj tłum nieboszczyków znowu wtargnął do kościoła i z miejsca pochwyciwszy kapłana, złożyli go przed wielkim ołtarzem, tu go na wolnym ogniu paląc, aż zgorzał... Poczém biskup post trzydniowy i nabożeństwo za dusze zmarłych nakazał.
Gdy młody duchowny skończył, najstarszy z nich potwierdził to opowiadanie i wszyscy zamilkli. Średni zaś siedzący za nim, dodał:
— Nie godzi się nam śmiertelnym wiedzieć więcéj, a jak św. Paweł upomina: „Każdy ma rozumieć wedle swéj miary, jaką mu Bóg wydzielił.“
— Moja zaś miara tak jest maluczka — dodał Wigman — iż ja niewiele z tego wszystkiego rozumiem.
Zgorszono się tém powiedzeniem wielce, ale krewniakowi cesarskiemu zmilczano.
Już téż i on i Gozbert, zmęczeni tą rozmową i kuflami, ziewali, wyciągali się i szukali innego przedmiotu, a że nieszpornego nabożeństwa nadchodziła godzina, starszy z kapłanów wstał, prosząc, aby ich do zamkowéj prowadzono kaplicy.
Syn grafa Gozberta Dodo, ze ściany wziąwszy klucze, począł iść wiodąc ich za sobą.
Włast téż im towarzyszył. Zeszli z pierwszego piętra znowu w podwórze zamkowe i aż do końca jego pod stołb się dostawszy, tu gdy drzwi mocne dębowe Dodo otworzył, znaleźli się w niskiéj i ciemnéj izdebce za kaplicę służącéj. Jedno okno oświecało ją z głębi, naprzeciw którego ołtarz stał skromny, a przy ścianach ławy i siedzenia dębowe. Taż sama prostota jak w mieszkaniu, panowała w domku Bożym, który świeczniki miał drewniane tylko i wszystek niemal sprzęt takiż. Chrystus téż podobny wiszący na krzyżu, okryty koszulką, z włosami na głowie, ścianę jednę zajmował. Najstarszy z duchownych rozpoczął nieszpory, a inni mu wszyscy odpowiadali. Nabożeństwu temu jednak z zamkowéj gawiedzi nikt nie był przytomnym, nawet młody graf Dodo do ojca powrócił.
Już słońce było nad zachodem, gdy wszyscy czterej kapłani z kaplicy wyszedłszy, a przykrząc sobie znać towarzystwem dumnego Wigmana i zaduszném izby powietrzem, na ławie kamiennéj w podwórcu naprzeciw studni usiedli dla rozmowy.
Włast szczególniéj obudzał ciekawość ich i radzi byli dowiedzieć się o losach jego a przygodach.
On téż tajenia się z niemi przyczyny nie miał i na zapytania odpowiadając, całą im swojego żywota historię opowiedział. Naostatek gdy do podróży téj przyszło i jéj celu, rozgrzany nadzieją uczynienia czegoś dla kraju, powstał Włast z ławy i złożywszy ręce, jął mówić do starszych kapłanów.
— Ojcowie i panowie moi, do was zwracam teraz mowę moją serdeczną. Ażali nie lepiéj i nie zgodniéj z nauką Zbawiciela kraj nasz nawrócić niż burzyć go i niszczyć... Pragniemy wiary i wołamy apostołów...
Z niebezpieczeństwem życia dostałem się tu ufając, iż dla nowéj owczarni, dziś szczupłéj jeszcze i maluczkiéj, pasterza tu znajdę. Dajcie mi go...
Wysłuchawszy téj mowy starszy mu odparł, że sam podobne apostolstwo między świeżo ledwie nawróconemi pogany mając w Mysznach, choćby pragnął, oddalić się nie może. Zarazem jednak ku towarzyszowi średnich lat, śmiałego oblicza i pogodnéj twarzy się obrócił.
— Ojcze Jordanie — rzekł — językaście Słowian i obyczaju a zabobonów ich świadomi... ażali wam, miasto spokojnéj plebanii, wojownicze pasterstwo, gdzie nieustannie wilki odganiać trzeba, się nie uśmiecha?
Zamilkł ks. Jordan i zadumał się.
— Więcbym miał moje owieczki opuścić na polu, a szukać obcych i nieznanych? — zapytał z uśmiechem po chwili.
— Mój ojcze — odparł Włast — owieczki te wasze już drogę z pola do owczarni znają i pasterz dla nich się rychléj znajdzie, niż dla tych naszych zdziczałych, które wilcy chwytają na pustyni...
Wprawdzie kneź nasz Mieszko ani sam chrztu jeszcze nie przyjął, ani mógł ludowi wiarę nową ogłosić. Cierpliwy to jest pan i rozumny, a choć w nim stary poganin się odzywa... i walczy z rodzącym się neofitą, w Bogu nadzieję mamy, iż zwycięży ostatni... Przez niewiastę przyszedł grzech na świat — dodał Włast — ale téż przez niewiastę przyszło na świat odkupienie i przez niewiasty wszędzie, jak owe co balsam niosły, wchodzić będzie wiara między narody... I nam ją przyniesie Dubrawka, pani wielkiego męztwa, która się nie lęka nieochrzczonemu rękę podać kneziowi, aby go do chrztu przywiodła.
Ks. Jordan wysłuchawszy mówiącego Własta, ujął go rękami obiema i pocałunek dał mu braterski, wołając.
— A wieluż was tam jest takich jak wy... ojcze Matja?
Wstydem zapłonęło oblicze młodego duchownego, spuścił oczy i dodał.
— Ojcze mój, takich jak ja znajdzie się pewnie wielu, a lepszych życzę i spodziewam się... Nabierzcie tylko ochoty do apostolstwa i jedźcie ze mną... jedźcie ze mną.
To mówiąc ukląkł i za nogi go uścisnął, a powstawszy mówił daléj.
— Ojcze mój! niewymowną miłością kocham tych moich braci zostających w ciemnościach, ten kraj mój odcięty od świata, który wy dzikim zowiecie i pogańskim. Tak... czci on bałwany i światła nie zna, bo mu go nie ukazano... ale, wierzcie mi, żadne plemię może tak usposobioném nie było do poznania i umiłowania prawdziwego Boga... Pradziadowie nasi nie znali téż tylko jedno Bóztwo najwyższe, wszechmogące, zabobon natworzył duchy pomniejsze, ojcowie nie znali wielożeństwa... niewiasty nasze niepokalaną sławiły się czystością, mężowie gościnnością dla swoich zarówno i obcych... Gdy słowo Boże padnie na tę rolę żyzną, wierzajcie mi, zrodzi ono owoce złote...
— Tak, mój synu — odparł starszy duchowny — chcę wierzyć, że cię nie zaślepia miłość ku swoim, lecz rola ta żyzna chwastem od wieków zarosła i krwią ją polewać trzeba...
— A cóż czynili apostołowie, po odejściu Chrystusa pana? ażali im nie polecono nawracać narody i nieść światło w najodleglejsze świata końce? rzekł Włast.
Tak rozmawiając a ożywiając się nieznacznie wyszli z podwórca i przeszedłszy bramę, w któréj straż stała, znaleźli się prawie sami niewiedząc jak, w pierwszém podwórcu zewnętrzném, w którém większy jeszcze ruch i wrzawa panowała niż zrana. Tłum zamkowy do bramy pierwszéj się cisnął, w którą właśnie kupa ludzi zbrojnych, wracając znać z wyprawy jakiejś, wjeżdżała... Okrzykami witano tych bohaterów licho zbrojnych w ladajakie blachy kawałki, oszarpanych, obłoconych, pokrwawionych i pijanych...
Konie na których jechali ludzie grafa Gozberta, ledwie się na nogach trzymały i robiły bokami, obciążone przez jeźdźców i sakwy łupami wyładowane. Na czele gromadki jechał wielce do pana swego podobny, otyły brzuchacz osiwiały w tych wyprawach i rozbestwiony niemi, z brodą szarą, umazany na rękach krwią, z wargami sinemi i oczyma czerwonemi... Ująwszy się w bok spoglądał dumnie po za siebie na jadących pachołków. Ci do koła opasywali razem z trzodą pomięszanych ludzi, po większéj części rannych, sińcami okrytych, z głowy odkrytemi, z rękami w tył powiązanemi. Pomiędzy niemi szły i kobiety młode, prawie nagie, z włosami rozpuszczonemi, zapłakane, niosące dzieci na rękach lub tulące twarz i piersi ze wstydu...
Mało było starców — niewiele dzieci... Te których płacz im dokuczał, niemcy po drodze o drzewa im głowy roztrzaskując, poporzucali... okropny widok wystawiała ta gromada jeńców, a jednak serca chrześcian tych nie poruszały się litością, śmiano się i radowano dziko z téj niewoli pogan... których nie wyżéj od bydła ceniono...
Rycerze grafa Gozberta stojący na zamku, zbiegli się wszyscy przypatrzeć niewolnikom, szukając między niemi nad kimby się zwierzęco znęcać mogli. Oprócz ludzi prowadził ów Moryc dowódzca oddziału, stado owiec tłustych i kilkadziesiąt bydła sztuk... witanych okrzykami przez załogę...
Hałas i wrzawa w dziedzińcu i wesele było tak wielkie, że siedzący dotąd z Wigmanem u stołu Gozbert, któremu syn doniósł o powrocie Moryca, wyszedł się téż pocieszyć widokiem łowów szczęśliwych.
Były one w istocie pomyślniejsze jeszcze niż się na oko zdawało... W liczbie jeńców, których Moryc wiódł za sobą, był skrępowany dwakroć powrozami sławny wódz słowian Samo, który napadał od dawna niemieckie osady i nielitościwie je plądrował. Nie miał on litości nad niemcami i od nich się téż jéj nie spodziewał... Nie ujęli by oni Samona, gdyby nie zdrada. Inny Wend imieniém Zmiej, który się z nim zadarł, naprowadził nań niemców, i śpiącego dał im w ręce. Samo się bronił wściekle, ale jeden cóż mógł przeciw dwudziestu... — Przeszyty kilką strzałami, z głową roztrzaskaną, pokaleczony, związany nareście, wlókł się tu milczący, wiedząc, iż na śmierć idzie... W sercach innych ludzi byłby obudził politowanie, tak mężnie i dumnie niósł niedolę swoją.
Człowiek był żubrzéj siły i rozrostu, ogromny, ponurego wejrzenia i twarzy spalonéj. W téj chwili spływająca po niéj krew nie dozwalała rysów dopatrzéć, białka oczów tylko świeciły na twarzy oblanéj zczerniałą posoką. Ani jęk, ani słowo nie wyrwało się z ust jego... oczu prawie nie raczył zwrócić na katów. Patrzał w ziemię i na tych co szli razem z nim w niewolę pędzeni. Smagano go biczem, rzucały dzieci kamieniami, nie drgnął nawet... Urągano mu się, nie słuchał...
Włast, któremu ten człowiek przypomniał tylu podobnych braci, spojrzał nań z politowaniem. Towarzysze jego duchowni patrzali ze zgrozą. W tłumie opowiadano o tém co Samo wyrządzał niemcom...
W téj chwili wyszedł graf Gozbert, a Moryc zsiadłszy z konia, do nóg mu się pokłonił wskazując zdobycz, którą był dumny...
Graf poklepał go po ramieniu.
— Samona waszéj miłości przywiodłem! zawołał dowódzca — mogę się pochwalić tą zdobyczą. Dziewcząt młodych jest ze sześć, niewiast kilka niczego, ludzi do roboty zdatnych tylko braliśmy, starców pozabijano. Dzieci kilkoro dla księdza przyprowadziłem, aby je pochrzcił. Małych bardzo nie było co żywić, bo ktoby tam je chował te gadziny...
Graf Gozbert opatrywał łupy... rad był widocznie...
— Cóż z Samonem, wasza miłość uczynić każe? — zapytał Moryc...
— Powiesić! i to zaraz! — odparł graf krótko — jutro święto jest... nie warto go psuć taką robotą.
— Powiesić pod ręce, aby się męczył dłużéj — dodał Moryc — bo jużci tak krótką, łagodną śmiercią tego zwierza się pozbyć nie godzi... zasłużył na to, aby się z nim pobawiono... Naszym wydzierał wnętrzności...
— Zróbcie z nim co chcecie — mruknął graf, byle do jutra było skończoném...
Jutrzejszy dzień chcę poświęcić nabożeństwu cały...
Obszedłszy do koła owo stado ludzi i zwierząt, z którego widoku się radował, tu Gozbert jeszcze raz oświadczył swe zadowolenie dowódzcy, obiecał mu nagrodę i poszepnął coś do ucha... a sam ku pierwszemu podwórzu się zawrócił.
We wrotach stali duchowni, oprócz może ks. Jordana i Własta, spoglądający zimném okiem na męczarnie nieszczęśliwych jeńców, którzy już na ziemię padli odrętwieli znużeniem... Depcząc po nich, chodzili pachołkowie, i wybierali a dzielili ich, gdzie który miał być zapędzony... Jęków ni skarg słychać nie było... dzieci tylko płakały...
Uprzedzając noc i spełniając rozkazy grafa, Moryc kazał wywlec Samona za mury, opatrzywszy miejsce, gdzie być miał powieszony... Samo spędzony wstał i wleczony sznurami, wyszedł znikając z oczów przytomnym...
Mrok padał gdy duchownych wezwano na wieczerzę do grafa... Zastali tu zastawiony stół rybami i mleczywem, ponalewane dzbany, a Wigmana przed ogniem wyciągnionego na ławie... Wszyscy jak zrana pozajmowali miejsca swoje. Starszy kapłan odmówił Benedicite... i biesiada poczęła się zrazu milcząca... Pierwsi do misy sięgnęli Wigman i grafowie, potém duchowni, naostatek szary koniec, Włast i młody kleryk przy nim siedzący...
Rozmowa nie była jak zrana poważną, Gozbert unikając tego, nastroił ją wesoło, a choć miał u stołu kapłanów, nie wahał się dopuszczać żartów cynicznych. Wigman wszakże nie dał się niemi rozbudzić z odrętwienia, jakie go napadło, mówił mało, zdawał się drzemiącym i pogrążonym. Zamknął się cały w sobie, jak gdyby osnuwał coś potajemnie...
Gdy Gozbert doń mówił, zdawał się nie słuchać.
Tak, mimo usiłowań gospodarza wieczerza dosyć upłynęła smutnie... Wigman tylko, gdy się psy pod stołem gryźć zaczęły o skorupy od jaj, ości od ryby i resztki jadła, które im rzucano... ozwał się, jak sam do siebie.
— I pies ma pamięć krzywdy, a pragnienie zemsty... jakżeby człowiek miał ją zapomnieć?
A gdy na mówiącego patrzano, dodał.
— Byłem raz u krewniaka mojego Arnolfa, który nad Bawarją miał władzę, siedzieliśmy u stołu z wielu innymi, gdy do człowieka jednego nagle poskoczył pies, ugryzł go i uciekł.
A że nikomu innemu nic złego nie uczynił, zdziwiło to nad miarę wszystkich... I postrzegliśmy, że człowiek ów drżał cały pomięszany, którego gdy naglić poczęto, ozwał się głośno. Pies ten wiedział co uczynił — pana jego spotkawszy śpiącego w lesie ubiłem...
Naówczas on próżno obronić się go starał, dziś mnie obwinia i zemstę wywiera... i widzę to, że lub tu, lub na przyszłym sądzie, wszelki winowajca nie uniknie kary. [6]
Skończywszy opowiadanie, Wigman dodał głośno...
— Chociażby był cesarzem!!
Wychylił potém kubek i dodał jeszcze — a Wigman, choćby psem miał zostać, pomści się i ukąsi...
Nierad téj mowie, Gozbert popatrzał groźno na Wigmana, ale dumny krewniak cesarski, nie zważając na to bynajmniéj, zamyślił się znowu i tak do końca wieczerzy, na gospodarza już ani patrząc, ani doń mówiąc słowa, pozostał...
W milczeniu pijących porzucili duchowni, i przed północą, dla jutrzejszych mszy, udali się na spoczynek... Gdy Włast izby swéj górnéj, w któréj mu posłano wraz z klerykiem, okno otworzył, ujrzał w świetle księżyca, na belce z muru wystającéj, zawieszone ciało Samona, którego głowa opadła na piersi, koniec męczarni zdawała się zwiastować... Okropny ten widok łzy mu na powieki wycisnął...
Na jedno oka mgnienie, błysnęła mu wątpliwość — czy chrześcianie ci prawdziwemi są synami Bożemi, i wnet, jako grzech odpychając ją, padł na kolana, aby się modlić.
W kilka dni późniéj Włast już ze swéj wycieczki powracał — uspokojony tém, że nie jechał sam.
Obok niego po prawéj ręce, w milczeniu odmawiając pacierze kapłańskie, ks. Jordan rozpatrywał się po kraju, w którego granice już wkroczyli...
Ten sam to był kapłan, którego opatrzność mu nastręczyła na Adlerburgu, u grafa Gozberta. Z niemałą trudnością udało mu się go nakłonić.
Nie miał nic, czemby go mógł pociągnąć i zachęcić, nie ofiarował mu nic oprócz apostolstwa, widoku walki a może męczeństwa.
Lecz obok poczwarnych istot, które wieki te rodziły — religia chrześciańska ile kroć padła na serca czyste, na umysły wielkie, na wybranych — tworzyła z nich ludzi poświęcenia i świętych.
Ks. Jordan był kapłanem już z apostolstwem obeznanym, od młodości w téj pracy zahartowanym. Opowiadał on ewangelię i po dzikich zakątkach, kędy się promień światła nie wcisnął nigdy jeszcze, i tym możnym na wpół nawróconym, co światło czyste obracali na swój użytek, czyniąc z niego przewrotnego sługę... Wiedział już jak mówić było potrzeba do tych, co nigdy nie słyszeli, i do tych co słyszane źle zrozumieli.
Mąż był cierpliwości niezmordowanéj i niewyczerpanéj, mocy ducha niezmożonéj — wesela przytém wewnętrznego pełen i spokoju...
Wielka prostota i dobroć łączyły się w nim z rozumem jasnym... Wiedział on, że oddając się na usługi Mieszkowi i krajowi do dawnéj wiary przywiązanemu, będzie miał wiele trudności do zwyciężenia, nie nagłych a przechodzących, ale powracających i upartych. Uśmiechało mu się to jednak być pasterzem trzody nowéj i przez siebie samego stworzonéj. A po drodze nim na gród przybyć mieli, starał się zawczasu objaśnić o ludziach i zawiązku tego, co go tam oczekiwało.
Mieszka rad był odgadnąć, a o tém właśnie i Włast mu najmniéj umiał powiedzieć. Domyślali się go ci, co żyli z nim, nikt powiedzieć nie mógł, by go znał.
Od granicy już Włast, któremu jego kraj najpiękniejszym się w świecie wydawał, ukazywał go ks. Jordanowi wychwalając.
Kapłan znajdował go smutnym...
Przerażała go niezmierna ilość kamieni słupów Trygłowowi i Światowidowi poświęconych, źródeł, miejsc ofiarnych, dębów i gajów, w których ślady objat i obrzędów pogańskich napotykali. Świadczyły one o przywiązaniu ludu do swéj wiary, przepowiadały niezmierną pracę, jaka tu apostołów czekała.
Lecz Włast szeptał, że gdy wszystkie te miejsca jak w Czechach, poznaczone zostaną krzyżami i niejako ochrzczone, będą służyć téż ku opamiętaniu i nawracaniu...
Ks. Jordan musiał zrzucić swą suknię duchowną, wdziać odzież używaną w kraju, a że języka był świadom, mógł uchodzić prawie za krajowca. Już w drodze rozmawiając z Włastem i Sulinem starał się swoją serbszczyznę nałamywać na język polański, mniéj naówczas daleko od niéj różny, niż późniéj się wyrobił...
Powierzchowność nawet przyszłego pasterza, choć wojskową i rycerską nie była, nie raziła niczém nadzwyczajném, a odznaczała się powagą, dozwalającą go brać za zamożnego władykę.
W ciągu drogi im dłużéj obcował z nim Włast, im poznawał go bliżéj, tém się więcéj rozmiłował w nim, a przekonywał, iż go nie traf ślepy, ale opatrzność wybrała sama, na trudny obowiązek pierwszego apostoła — i pasterza.
Ponieważ oba drogą znużeni byli, a mało zbaczając mogli się wprzód dostać do Krasnéj-góry, niż nad Cybinę, Włast postanowił naprzód do siebie zawieść ks. Jordana, dać mu tam spocząć, i dopiero drugiego albo trzeciego dnia wybrać się z nim na dwór książęcy.
Przyjął tę myśl podróżny, rad będąc, że lepiéj pozna kraj, i już zdążali ku Krasnéjgórze, o któréj Włast myślał nie bez tęsknoty i miłości. Wyrzucał sobie nawet to przywiązanie zbyteczne do miejsc, w których przebył dzieciństwo, prawie je grzeszném uważając.
Droga wiodła lasami, już po trosze z liści jesienią ogołoconemi. Z niecierpliwością pewną Włast wyglądał dworu i cieszył się, że poczciwego Jarmierza zobaczy... Wjechali wreście w ten gaj, który dwór z boku osłaniał. Włast nie mógł pojąć już dla czego dworu widać nie było... gdy nagle pobladł i konia wstrzymał, takie go opanowało wzruszenie. Całéj siły ducha użyć musiał, aby się zdobyć na wyrazy.
— Bądź wola twoja!
Stary dwór w Krasnejgórze był zgliszczem tylko. Sterczały z niego pozostałe niedopalone belki... ogniska kamienne, obalone ściany. Z budowli nie pozostało nic.
Pogorzelisko straszny widok przedstawiało... Kilku ludzi błąkało się około niego, a Jarmierza teraz dopiero ujrzał Włast leżącego na ziemi w opalonéj odzieży..
Pożar nie musiał być dawny, gdyż, choć wygasło wszystko, gdzieniegdzie dymiły węgle jeszcze. Za dworem, ze spalonych szop wypędzone stały trzody, a przy nich siedzieli ludzie spoglądając ku miejscu, przez które przeszło zniszczenie.
Włast skoczył z konia, a Jarmierz podniósł się z ziemi powoli, podchodząc ku niemu z załamanemi rękami. Zbliżył się téż i ks. Jordan...
— Mój Jarmierzu — zawołał Włast — jakże się to stało? Co było przyczyną? odezwał się Włast widząc niemego chłopaka, któremu rozpacz niedozwalała ust otworzyć.
Jarmierz obejrzał się ostrożnie.
— Nie wiem... nic nie wiem — rzekł trwożliwie — w nocy ogień się wziął ze czterech rogów zagrody — i nie było ratunku. Ocaliliśmy co się wynieść dało.
Włast nie śmiał spytać o kaplicę... Jarmierz wskazał mu tylko leżące na kupie sprzęty, zapasy, odzieże i broń, między któremi i najdroższy kielich ofiarny się znajdował.
W lasku na prędce sklecony szałas, dozwolił spocząć przynajmniéj, bo noc nadchodząca do grodu przybycie utrudniała. Resztka zapasów starczyła dla niewymagającego ks. Jordana i gospodarza. Siedzieli milczący spoglądając na spalony dom rodzicielski, którego ruina Włastowi z oczów łzy wyciskała. Jarmierz upokorzony był i znękany tém, że pod jego opieką zostawione domostwo taki los spotkał. Pocichu zaczął opowiadać, że przed wieczorem dnia tego widziano kilku w okolicy kręcących się dziadów, Wargę i dwóch jego towarzyszów, że przed parobkami od kilku dni odgrażano się puścić z dymem dwór, w którym chrześcianie się schadzali i swoje składali ofiary. Nie ulegało najmniejszéj wątpliwości, iż mściwa ręka podłożyła ogień, a parobcy podmówieni ratować nie chcieli, wcześnie jakoś swoje mienie wyniosłszy.
Włast wprędce opłakał swą stratę, i złożył ją jako jednę więcéj ofiarę dla wiary, którą przyjął... Należało myśleć o odbudowaniu.
Jarmierz już nie czekając przybycia pana, wysłał z siekierami do lasu... Lecz, taż sama ręka nie mogłaż zrzucić żagwi, i zniszczyć nowego domostwa?
Na to nie zważając Włast budować rozkazał, postanowiwszy w duchu pierwszą izbę dokończoną poświęcić jako kaplicę Bogu — i uczynić ją domem modlitwy...
Smutny był nocleg ten pod szałasem, na modlitwie w części i na cichéj rozmowie z Jarmierzem spędzony. Od niego dowiedział się Włast, że gdy płomię buchnęło, i łuna od niego nad całą okolicą rozgorzała, którą i nad Cybiną widać było, przypadli komornicy wysłani od Mieszka na zwiady, i pomagali do ratunku. Kneź więc zawiadomionym był o stracie jaka spotkała Własta.
Nad rankiem odprawiwszy pacierze, dwaj duchowni ruszyli z tych zgliszczów ku Poznaniowi, i stanęli na grodzie właśnie, gdy Sydbór i Mieszko ludzi nowo zaciężnych opatrywali i liczyli. Wszystko się tu zdawało przysposabiać jakby do wojny...
Ruch był na zamku wielki.
Oddziały jedne nie uzbrojone jeszcze przyciągały, drugie z dowódzcami odchodziły. Broń dobywano ze skarbców, liczono się z jéj zapasami w Gnieźnie, nad Cybiną, po innych gródkach Mieszkowych.
Zdala już bystre oko pańskie poznało przybywającego Własta, i mały orszak jego, policzyło znać ludzi i postrzegło nieznajomego w téj kupce. Zaledwie z koni zsiąść czas mieli, gdy Mieszko nadszedł z twarzą, jak zawsze spokojną i wesołą. Nie spojrzał nawet na ks. Jordana, jak gdyby go widzieć nie chciał, i ozwał się zdala do syna Lubonia.
— Dobrze się stało, że starego dworu pozbyliście się — na pół był już spruchniały. Musicie już wiedzieć o tém.
— Tak, miłościwy panie.
— Nie frasujcież się, stanie nowy... idźcie do Dobrosława...
Skinął ręką, a sam do Sydbora powrócił. Ks. Jordan pilno mu się przypatrujący, nie rzekł słowa i poszedł za swym przewodnikiem. Dobrosław téż najrzawszy ich, spieszył naprzeciw i zabrał z sobą do izby, gdzie się swobodniéj rozmówić mogli.
Gdy weszli do niéj, a drzwi się za nimi zamknęły, Dobrosław rękę ks. Jordana ucałował i posadził na pierwszém miejscu, a sam zwrócił się do Własta z ubolewaniem.
— Kneziowscy ludzie — rzekł cicho — wysłani ztąd na łunę, w powrocie z Krasnéjgóry pochwycili w lesie dwu dziadów, którzy się podłożeniem ognia przechwalali. Przyciągnięto ich tu na gród i posadzono do ciemnicy... a kneź choć się waha i wzdraga, pono dla przykładu da ich obwiesić obu... Lecz że lud ich szanuje, a narodu drażnić nie chce... nie wie sam jeszcze, jak postąpi...
Obawiając się, aby z jego przyczyny krew się nie lała, Włast posłyszawszy to, natychmiast pobiegł do Mieszka i spotkawszy go wracającego do dworu, do nóg mu padł, prosząc o przebaczenie dla dziadów.
Mieszko zdziwił się mocno.
— Oni ci przecie szkodę wyrządzili... i zemsta ci należy!
— Miłościwy panie — odezwał się Włast — chrześcianie zemsty nie znają... nauka nasza nieprzyjaciołom nakazuje przebaczać i kochać ich... Błagam was...
Mieszko rad był może, iż się od narażenia narodowi w chwili téj uwolni, więc gdy Włast prośby powtarzał, ręką skinął i rzekł mu.
— Czyńże z niemi co sam chcesz...
Nie tracąc chwili, Włast poszedł do ciemnicy, w któréj Wargę i towarzysza jego zamknięto. Gdy mu wrota do tego lochu w wałach wygrzebanego otworzono, ujrzał dwu dziadów leżących na ziemi, którzy go wzrokiem dzikim powitali milczący. Warga go poznał i nie wątpił, że wydany na pomstę Włastowi dozna strasznego losu. Nie ruszył się więc nawet, na wszystko będąc gotowym.
Włast się zbliżył.
— Za cóżeście pod moje domostwo ogień podłożyli? — zapytał.
Starcy dwaj popatrzyli długo na siebie, jakby się oczyma radzili, co odpowiedzieć mają. Po chwili Warga zamruczał.
— Co się pytasz? rób swoje...
— Nic wam złego nie uczyniłem — odezwał się Włast — ślepi jesteście i nie wiecie, co robicie, ani za co mnie prześladujecie... Wy uczyniliście mi krzywdę — dodał — ja wam za nią płacę dobrém i wyprosiłem u knezia, że mam prawo wypuścić was na wolę... Idźcie i uchodźcie... a pomnijcie, że ta wiara co uczy dobrém płacić za złe, lepszą jest...
Warga słuchając z pewnym rodzajem wzgardy, uśmiechał się, a gdy Włast dokończył, ruszył się wnet biorąc za kij i dając znaki towarzyszowi, by za nim pospieszał.
— Wasza wiara — mruknął — głupia jest... bo ty mnie puszczasz wolno, a ja z ciebie się śmieję i co w sercu mam, to zachowam...
Nie spojrzawszy na Własta wychodził już z lochu, potém zwrócił się ode drzwi.
— Nie śmiecie Wardze nic uczynić — zawołał — nie śmiecie! wiecie że on silny... i że za niego mścić się będą, dlatego puszczacie wolno... Nie bójcie się, drugi raz w ręce wam nie popadniemy, a dostaniecie się wy w nasze...
Dokończył śmiechem dzikim i poszedł.
Włast stał, zawrzał w nim gniew na chwilę, ale nowy chrześcianin był wiernym nauce swojéj i kłamu jéj zadać nie chciał, zniósł więc to urągowisko i pogróżki, zwyciężył się i dał ujść obu dziadom, którzy natychmiast pobiegli ukryć się mu z przed oczów, znajomemi sobie drożynami przemykając się ku gajowi i świątyni.
Nauka, jaką im Włast dać chciał, była straconą, ale on w sumieniu swojém spokojnym pozostał.
Gdy Dobrosław oznajmił Mieszkowi o towarzyszu, którego z sobą Włast przywiózł, kneź nic mu nie odpowiedział. Zdało się, jakby znowu ulegając jakiemuś wpływowi czy obawie, cofnął swe postanowienie wcześniejsze, nie zapytał więcéj o niego i zostawił Dobrosławowi wolę rozporządzenia się i działania jak chciał.
Ks. Jordan więc za poradą jego został z nim razem, oczekując zręczności, by mógł przemawiać, nauczać i kierować. Na oko nic żadnéj nie zwiastowało zmiany, z Czech tylko zapowiadano przybycie kniehini Dubrawki, ale i to pokryte było jakąś tajemnicą. Kneź małomówny na zapytania odpowiadał niejasno. Na zamku wszystko było w gotowości.
Jednego poranka Włastowi kazano jechać do Pragi, dodano mu tych samych ludzi, którzy towarzyszyli w pierwszéj wycieczce, a gdy o cel podróży zapytał, Mieszko mu rzekł.
— Pokłońcie się odemnie...
Rad że się do chrześciańskiego kraju dostanie, Włast był posłusznym, pożegnał ks. Jordana i pojechał.
Na zamku znowu to samo stare życie się wiodło bez zmiany, tylko nowy apostoł, któremu jego bezczynność dolegała, nie pytając nikogo, z kijem w ręku, począł szukać owieczek. Często po całych dniach go na grodzie nie było, a gdy Dobrosław już miał wysyłać szukać go niespokojny, wracał nagle, wesół i rozpromieniony, zapewniając go, że Opatrzność bozka nad nim czuwa i nic mu się złego stać nie może. Niezmiernie prędko rozpatrzył się ks. Jordan w kraju i jego stosunkach, a zetknąwszy się z kilku ochrzczonymi dawniéj, przez nich, jak po nici, trafił do innych, lub tam gdzie siane ziarno zejść mogło.
Około niego potajemnie skupiać się zaczęli wszyscy dotąd rozpierzchli, nabierając otuchy.
Mieszko widywał go i o nic nigdy nie pytał, udając, iż o niczém nie wie. Jednego dnia z nim i Dobrosławem poszedł wiodąc ich do gaju i świątyni, jakby to miejsce chciał im ukazać, ale nie rzekł nic. W kilka dni radził obu z Sydbórem jechać do Gniezna i obejrzéć Lechową górę a ostrów na jeziorze, gdzie stały świątynie pogańskie.
Wśród tego spokoju, który usypiał pogan, tłumaczących go sobie jak Warga, obawą; nagle, jednego dnia, Mieszko nadzwyczajne począł czynić przygotowania.
Dwóchset ludzi dobrano z przybocznego orszaku co najdorodniejszych i wydano dla nich odzież paradną, oręż drogi, i konie ze stad najpiękniejsze. Ze skarbca podobywano naczynia najdroższe i przeniesiono do izb na dole, gdzie biesiady się odbywały. Mieszko ostatnią swą ulubienicę z wianem bogatém odprawił do rodziny, stara Różana została w niewieścim dworcu sama jedna, i płakała z obawy, aby i jéj, niemającéj już tu co czynić, nie oddalono. Mieszko kazał ją przywołać do siebie, weszła smutna, choć zawsze strojna i niżéj niż zwykle do nóg mu się skłoniła.
— Masz wiedzieć — rzekł kneź — że żonę biorę z wielkiego domu, kniehinię sławną... Jak strzegłaś tamtych, tak i téj służyć będziesz, nad jéj dworem mając dozór... Pilnujże, byś na jéj łaski zasłużyła... a rozkazy spełniała...
Różana pokłoniła się raz jeszcze, chcąc coś pomówić, bo do mówienia zawsze niepomierną miała ochotę, lecz Mieszko nakazał milczenie i poszedł niewieści dwór i izby oglądać. Stały komnaty puste, smutne, ale z przepychem pańskim przygotowane na przyjęcie gościa wielkiego, aby czego tylko kniehini zapragnąć mogła, znalazło się pod ręką. Cienkie tkaniny, kobierce wschodnie, złote i srebrne naczynia, misy, nalewki, dzbany, świeczniki świeciły porozstawiane wszędzie. Śpiżarnie pełne były łakoci, piwnice napojów, a kwiaty, na jakie się jesień zdobyć mogła i wonne zioła porozrzucano wszędzie.
Gdzie dawniéj wrzawa niespokojnych niewiast po całych dniach się rozlegała, teraz cicho już było jak w grobie. Jednę z najpokaźniejszych izb w głębi dworca kneź kazał zostawić pustą, nie mówiąc o jéj przeznaczeniu.
Tegoż wieczora Mieszko poszedł do siostry.
Domyślano się tam zawczasu, co się na zamku gotowało, a Górka nie bardzo była może rada nowéj pani i nowemu porządkowi, nie wiedząc, jak się zgodzi z nieznaną bratową. Podejrzliwém okiem spoglądała na brata i przyjęła go z należném poszanowaniem, ale milcząco.
Kneź usiadł zadumany i począł się jéj przypatrywać.
— Nie jużci téż, Górka... zamążpójście na myśl nie przychodzi? — zapytał nagle.
Siostra się zarumieniła mocno, bo po wiek wieków żadna niezamężna dziewica nigdy się przyznawać nie zwykła, by sobie stan zmienić życzyła. Zawsze się to uważa za nieprzyzwoite pożądać czepca. I Górka téż z dumą pańską odpowiedziała bratu, po chwili namysłu.
— Miłościwy panie, być może, iż wam się mnie pozbyć chce z domu, alem ja nie zatęskniła w nim nigdy...
— A przecie — odezwał się kneź — tak tu wiecznie nie możesz pozostać. Szkodaby krasy i młodości... Ale to moja rzecz męża wyszukać, wiano dać i sprawić wesele...
Górka się zarumieniła mocniéj jeszcze, kneź spojrzał z ukosa.
— Nie bój się — rzekł — znajdę ci takiego, co będzie godnym pięknéj jak ty kniehini... Ty wiesz, że ja Bolkową córkę biorę, abym jedną nogą w Czechach stał, czekając, póki dwoma nie będę mógł stąpić... Ona chrześcianka idzie za mnie... ty téż chrześcianką zostać musisz, a poniesiesz z sobą tę wiarę do Ugrów, którym rękę podamy, aby Czechów trzymać zawsze grozą i nie dać sie[7] im uciskać... Dziki to naród, wojowniczy, ale straszny... Musieli się na nich wszyscy niemcy zebrać do kupy nad Lechą, aby zwyciężyć... a w domu oni niezwyciężeni... Tobie tam panować przystało i królować...
Górka nie odpowiedziała nic, bo niewieście naówczas, choćby rodu pańskiego, swojéj woli mieć się nie godziło. Mieszko mówił napół do niéj wpół do siebie, uśmiechając się myśli swéj.
— Nie obawiaj się, brat ci krzywdy uczynić nie da, a jeśli z domu jego wyjdziesz, nie pożałujesz zamiany... Od téj wiary nowéj, którą niemcy swoją zowią, nie obronimy się już. Zewsząd nas ogarnia... panuje wszędzie... wojować z nią nie można... ale przyjąwszy ją, nią wojować będziemy choćby z cesarzem...
W sprawie wiary Górka nie miała pono tak samo woli, jak w sprawie własnego losu; słuchała wiedząc, że uczynić będzie musiała co każą. Westchnęła tylko, bo ją straszono surowością chrześciaństwa.
— Wiara to straszna!.. — wymówiła pocichu.
Brat nie odpowiedział długo.
— Gdyby w istocie taką była, czyżby ją tylu ludzi mogło wyznawać?.. — rzekł po namyśle.
Zamyślił się i westchnął, może mu na pamięć przyszły dawne gody i swoboda, lecz nie rzekł nic.
Siostrę pogłaskał po twarzy i zwolna wysunął się z dworu.
Nazajutrz rano świetnie przybrany dwór, starszyzna, stolnicy, cześnicy, służba, pachołkowie, rycerstwo, Sydbór, który przywdział zbroję świecącą, naostatek Mieszko sam w płaszczu bramowanym złotem, wyjeżdżali z grodu nad Cybiną. Nikt nie wiedział dokąd i na jak długo. Na zamku gotowano się na przyjęcie mnogich gości. Kogo? domyślać się tylko było można. Mieszko nie miał zwyczaju tłumaczyć się nikomu.
Dobrosław został w grodzie mając dozór nad przygotowaniami.
Tegoż samego dnia ks. Jordan potajemnie wyszedł zamknąć się w izbie przy dworcu przyszłéj kniehini zostawionéj. On i Dobrosław przez cały dzień znosili tam naczynia i szaty, nie wzywając nikogo do pomocy i nie biorąc z sobą ludzi.
W izbie téj, któréj okno zewnątrz napół przysłonięte było, tak że zajrzéć do niéj nikt nie mógł, ks. Jordan urządzał kaplicę, z tą radością i przejęciem, jakiego może doznawać kapłan, pierwszy ołtarz stawiąc w kraju pozbawionym prawdziwéj wiary. Lice jego promieniało, trzęsły się ręce, gdy sam zaścielał ten stół ofiarny białemi ręczniki, ustawiał na nim świeczniki, ubierał go i przyozdabiał, gdy błogosławił modląc się i krzyż na nim wzniósł, przed którym on i Dobrosław odmówili przejętą modlitwę.
Pierwsza kaplica zamkowa nie wyglądała wspaniale, był to ołtarz jakby obozowy tego wojska, które tu za wiarę walczyć miało. Gromadka, co się u stóp jego zbierać mogła, szczupłą jeszcze była i izba ta aż nadto dla niéj starczyła.
Tu w obecności jednego Dobrosława pierwszą mszę odprawił przyszły pasterz owczarni rozpierzchłéj i zmuszonéj ukrywać się długo jeszcze.
Mieszko o swojém nawróceniu nie mówił nic; Dobrosław kilka razy rzucał pytania i nie otrzymał odpowiedzi.
Orszak, który z kneziem na czele wyruszył z zamku nad Cybinę[8], pociągnął ku granicy zwykłą drogą. Jesienna pogoda powolnemu pochodowi sprzyjała. Dni wyrachowane być musiały.
Wieczorem położono się w lesie u saméj rubieży na uroczysku, które się zwało Zawite. Rozbito namioty, postawiono szałasy, rozpalono ognie, wysłano dokoła straże i noc upłynęła cała niemal na czuwaniu.
Nazajutrz kazał kneź obóz zwinąć, lecz z miejsca nie ruszył.
Słońce ku południowi wybiło się po nad mgły i świeciło letnim blaskiem, gdy rogi słyszeć się dały zdala i straż nadbiegła oznajmując o zbliżającym się orszaku czeskim.
Siadł Mieszko na koń, a dwór jego cały ustawił się w porządku.
Zdala już widać było okazały orszak, który kniehinię prowadził. Towarzyszył jéj wedle obyczaju brat, mnoga liczba panów i dworu ojcowskiego, poczet wojskowy i nieporachowany sznur wozów, które szły jedne za drugiemi, strzeżone przez zbrojnych ludzi. Oddział pancernych zamykał w końcu wspaniały ten pochód, któremu przygrywali na trąbach i rogach gędźbiarze.
Kniehini jechała na pięknym koniu obok brata, w suknię złocistą przybrana, w płaszczu na ramiona zarzuconym, złotemi blaszkami naszywanym. Na widok Mieszka zarumieniła się męzka jéj twarz i oczy śmiało nań spojrzały.
Nie było to trwożliwe dziewczę, ale towarzyszka pańska i niewiasta czująca się królową.
Bolko młodszy o kilka kroków ją wyprzedził, witając Mieszka, poczém oba z koni zsiadłszy, szli do Dubrawki, która téż z wierzchowca się spuściwszy, lekkim ukłonem pozdrowiła męża swojego. Ale Mieszko inaczéj ją chciał witać... i śmiejąc się objąwszy w pół, cale pogańskim obyczajem, zarumienioną w twarz pocałował. Podano sobie ręce. Wesele malowało się na licach.
— Jesteście miłościwa pani — zawołał Mieszko — już na mojéj, a razem na swéj ziemi, gdzie ja gospodarzem... Przystało tę dobrą godzinę uczcić dobrą myślą...
To mówiąc skinął na stolników swych i rękę jedną Dubrawce, drugą podawszy Bolkowi, powiódł ich pod dęby nade drogą, gdzie rozesłane było sukno i naczynia stały z jadłem i napojami. Dla obu téż orszaków beczki były pogotowiu. Tymczasem gędźbiarze grali wesoło na trąbach i rogach i lica się śmiały wszystkim. Dwa dwory czeski i polski po raz pierwszy zbliżały się ku sobie przyjacielsko podając sobie dłonie i próbując języka, który obu posługiwał zarówno, prawie będąc jednakim.
Z kniehinią mnogi lud jechał, niewiasty, usługa, dworacy, duchowni, panowie... lecz na przyjęcie było pogotowiu wszystko na drodze i starczyłoby dla liczniejszéj jeszcze drużyny.
Wmięszany w ten dwór stał Włast w towarzystwie kilku duchownych, między którymi surowa twarz i uboga suknia O. Prokopa zwracały oczy Mieszkowego orszaku. Dziwnie wydawał się im ten człowiek stary, w odzieży prostéj, w obuwiu wyszarzaném, z głową postrzyżoną, podobny do żebraka, a śmiało obracający się wśród świetnego orszaku panów, który mu okazywał uszanowanie.
Nie biesiadowano tu długo, gdy oba kneziowie powstawszy dali znak dalszego pochodu. Przyprowadzono konie i Mieszko stanął na swoim obok Dubrawki, któréj lice nie zdradzało najmniejszéj obawy, uśmiechając się owszem weselem i ciekawością.
Od granicy poczynał się ten kraj nieochrzczony jeszcze, pełen jawnych oznak pogańskiego bałwochwalstwa, na którego widok lica duchownych pochmurniały. Dubrawka jednak nie ulękła się stojących na rozdrożach bałwanów i zdawała na nie uwagi nie zwracać. Wesołemi żarty skracano podróż, którą z nadzwyczajnym odbywano pospiechem.
Gdy na drugim przystanku spocząć koniom było potrzeba, Mieszko ujrzawszy Własta, zawołał go ku sobie i łaskawie pozdrowił.
— Weź kilku ludzi i lepsze konie — rzekł — pojedźcie przodem o nas oznajmić, aby wszystko było pogotowiu.
Tak więc choć znużony drogą, Włast musiał natychmiast, nie spoczywając, przodować orszakowi. Ostrożność ta była zbyteczna, gdyż na grodzie dzień i noc stał lud mnogi, gotów na przyjęcie kniehini, i starszyzna, żupanowie, władycy, kmiecie już byli zgromadzeni. Oni i orszaki ich napełniały nietylko gród, ale zalegały pola nad Cybiną i Wartą. Mnogie téż tłumy ciekawych z uczuciami różnemi zbiegły się patrzyć na przybywającą panię.
Roiło się dokoła ludem, nad drogą wszędzie stały szeregami ciżby niezliczone w oczekiwaniu na to widowisko, którego następstwa napełniały trwogą...
Z tą panią nową jechała wiara nowa, rozpoczynało się życie jakieś nowe, którego przeczucia niepokoiły. Niewiasty płakały, mężowie stali sparci na kijach, zadumani... Starcy przebiegali tłumy z pieśnią żałosną. Czuli wszyscy, iż dzień ten zapowiadał życie odmienne. Jakie? nikt nie śnił naówczas, wiedzieli tylko, że ze starém rozbrat wziąć było potrzeba, a z niém zrosło się wszystko, co najdroższém było.
Pośrodkiem tych gromad milczących, które mogły mniéj śmiałą niż Dubrawka niewiastę przejąć trwogą, przesuwał się orszak Mieszków i czescy rycerze a panowie. Już o mil kilka od Poznania drogi były nabite ludem, ale zarazem poczty wojenne stały na nich, siłę Mieszkową ukazując obcym.
Nie ustępowały one pokaźnością Czechom, ani urodą, ani orężem. Minęły te czasy, gdy Polanie nasiekiwanemi pałkami i smolonemi oszczepami walczyć musieli, mało mając kruszcu i oręża. Za Ziemomysła już zdobyto i zakupiono dosyć zbroi i mieczów téż nie brakło... Żelaza miano obficie i łatwiéj nabywać je było, w nadworskich[9] miastach handlowych. Wojny z niemcami dostarczały go także...
Skarbiec Mieszków nieustępował najzasobniejszym, i niewyczerpywał się ale powiększał... Na Czechach widać wprawdzie było ogładę jaką im ściślejsze z cesarstwem i zachodem stosunki przyniosły, ale w wojsku Mieszka więcéj było starego słowiańskiego ducha i resztek tego tajemniczego świata, który téż w sobie miał wyrobione długiemi wiekami życie...
Wśród wrzawy trąb, rogów, okrzyków i śpiewów, wjeżdżała na nową swoją stolicę Dubrawka, tak niewzruszonym umysłem i ciekawemi oczyma mierząc ją, jak owego wieczora nad Wełtawą nieznajomego jéj jeszcze przybysza, który za męża był dla niéj przeznaczony.
Z okna swojego dworca, oczyma zazdrosnemi może i załzawionemi przypatrywała się Górka téj nowéj pani... przeciw któréj wyjść nie śmiała... U drzwi dworu zsiadłszy Mieszko podał rękę żonie i wprowadził ją do wielkiéj izby biesiadnéj. Tu stali panowie jego, poważne starce z siwemi brody i dorodni mężowie pokłonami witając panią, z góry spoglądającą na nowych poddanych swoich...
Skromny dworzec drewniany ubogo się musiał wydać kniehini, do murowanych ścian nawykłéj, nie było tu nic coby chrześciaństwo przypominało, lecz drewniana chata Mieszka świeciła nagromadzonemi bogactwy, które nawet panów czeskich zdziwiły... Stoły się uginały pod ciężarem kowanych sreber... wystawionych więcéj na pokaz i zdumienie niż z potrzeby... Przyjąwszy cześć i powitanie dworu, który wykrzykiwał wesoło, Dubrawka zwróciła się do Mieszka.
— Panie miłościwy, rzekła — nie uczuję się ja tu ani żoną twą, ani gospodynią, dopóki nas duchowny nie pobłogosławi...
Mieszko trochę się zmarszczył...
— Kniehini moja — rzekł — obejrzyjcie się po komnatach i podwórzach — policzcie tych ludzi co nas otaczają... to są, jak ja, poganie wszyscy.. Gdybym ja dziś waszemu się Bogu pokłonił, kto wie coby mnie czekało jutro... Dajcie mi czas... a pracujcie ze mną.
— Lecz żyć z wami nie mogę inaczéj — odpowiedziała Dubrawka.
Niech ślub zostanie potajemnym, a przecie on dopełnić się musi.
Przystąpił Bolko z naleganiem. Mieszko stał jakby w niepewności co miał począć. Nie położono mu wprzódy warunku tego, ani się spodziewał by uledz musiał, a dnia tego zasmucać nie chciał waśnią. Nie rzekł nic — obrócił się patrzając po przytomnych, czy oczyma znak dał komu, czy szepnął słowo... nikt nie dopatrzył, lecz wnet odezwał się do Bolka i Dubrawki — iż im dworce swe i izby wszystkie i komnaty dla żony zgotowane chce okazać... Szli więc zwolna... Mieszko wiodąc kniehinię, Bolko jeszcze jako stał we zbroi i rynsztunku podróżnym, Dobrosław jako przełożony nad dworem.
Czescy i polscy panowie zostali stojąc w biesiadnéj izbie i czekając na powrót pana. Trzy złotogłowem okryte krzesła u osobnego stołu, zgotowane dla nich były...
Przez izby i podsienia Mieszko z pierwszego dworu, skierował się ku mieszkaniom królowéj. Tu już niewieście towarzyszki, służbę pani i jéj dworaków przyjmowała Różana, która się bogaciéj i wykwintniéj niż kiedykolwiek przybrała.
Dubrawka przeszła szereg izb, komór, składów pełnych bogactw... nie spoglądając prawie na nie... ostatnie drzwi stały zamknięte przed niemi... W chwili, gdy się do nich zbliżyli, jakby czarodziejską siłą, otwarły się ze wnętrza i za niemi dała się widzieć światłami płonąca kaplica... U ołtarza bogato obwieszonego stał ks. Jordan, mając przy sobie O. Matję i O. Prokopa...
Mieszko szedł widocznie chmurny i prawie gniewny, lecz milczący i posłuszny...
Dubrawce oczy się śmiały...
Za niemi wnet zatrzasły się drzwi i w obliczu kilku tylko świadków, ks. Jordan pokropił naprzód wodą chrztu knezia milczącego... a potém szybko obrzęd ślubu dopełnił... W tych obrządkach musiano ze względu na szczególne położenie, na ważność ich, odstąpić od wielu warunków, zapomnieć o wielu ceremonjach, dopuścić się umyślnie zaniedbań... Szło o to, aby chrześciańska przysięga związała przyszłych małżonków... Drżącym głosem pobłogosławił im ks. Jordan... i związał dłonie...
Dubrawka dopomagała małżonkowi, aby wykonał to, co dla ważności obrzędu konieczném było. Na twarzy Mieszka malował się niepokój ciągły i zniecierpliwienie, które trwało dopóki nie wyszli z kaplicy i nie wrócili do oglądania komnat z drugiéj strony dworca położonych.
Z twarzą weselszą jeszcze Dubrawka z mężem i bratem wróciła do biesiadnéj izby... aby zasiąść w wianku dziewiczym, którego, jak mówiła, nigdy zrzucać nie chciała na przygotowaném siedzeniu obok męża i brata...
Polańscy panowie mogli się teraz przypatrzeć kniehini, którą każdy ciekaw był nietylko zobaczyć, lecz odgadnąć. Nie zdawało się to trudném. Na pierwsze wejrzenie Dubrawka, nadto będąc dumną by się ukrywała z czémkolwiek, wydawała się z wesołem usposobieniem, z odwagą i męzkim niemal charakterem. Mieszko przy niéj zdał się daleko do odgadnięcia trudniejszym... Śmiała się ochoczo i głośno, wyzywała żarty i oświadczała wręcz, że zabawy i pląsy lubiła bardzo...
Polańskim panom nawykłym do bojaźliwych niewolnic zahukanych, kniehini wydała się jakby nową cale istotą. Dla dzikich nieco ludzi miała urok ta śmiałość czeskiéj niewiasty... stającéj od razu niemal na równi z mężczyznami, okiem, mową i odwagą...
Mieszko śmiał się z nią razem, łagodnie i dobrotliwie, zdawał niemal uległym, przecież kniehini czuła w duszy, że nie łacno go pokonać i podbić potrafi.
Instynkt mógł ją tego nauczyć.
Śmiałość i samowola z jaką się Dubrawka ciągle okazywała jawnie, słabego człowieka byłyby uczyniły niepewnym siebie i chmurnym. Mieszko brał to lekko, wtórował śmiechowi i wesołości, jakby je w dziecku spotykał.
Pod koniec uczty, przeciągającéj się długo, goście, wedle zwyczaju, zaczęli nowo zaślubionym, składać podarki... i u nóg młodéj pani zebrała się góra cała osobliwszych rzeczy, które o zamożności starych rodów świadczyły...
Dziękował Mieszko; śmiało i wymownie, jakby stara znajoma, dziękowała młoda pani. Dziwowali się jéj wszyscy, że tak od razu przystała do ludzi, do domu, do nowéj ziemi i nowych poddanych. Mieszko téż poglądał niekiedy z ciekawością na ożywioną jéj twarz i jasne oczy, w których najmniejszego wahania się i niepewności widać nie było...
Po uczcie, która się przeciągnęła, nastąpiły pląsy i tany, ale kniehini, choć im poklaskiwała, okazując, że nie są obojętne, tego dnia nie chciała iść z drugiemi, i pozostała przy mężu. Wkrótce téż Bolko ją odprowadził do dworca, a Mieszko znikł także, zostawując Sydbóra w zastępstwie swém, by gości uraczał, nie dając im się oddalić.
Weselne ucztowanie musiało trwać dni kilka bez przerwy w każdym domu, tém bardziéj w książęcym...
Nazajutrz téż od rana stoły były pozastawiane wewnątrz dworca, i w podwórcach karmiono poczty wojenne polskie i czeskie, które się zabawiały wyścigami, rzucaniem pocisków i strzelaniem... Jak poprzedzającego dnia tak tego tłumy ludu okrywały wały przypatrując się widowisku i biesiadzie...
Szczęściem surowy dozór zapobiegł by wśród tego rozochocenia, chrześcianie z poganami, polacy z czechami nie powaśnili się o lada co. Czeski dwór czując wyższość swoją, lekce czasem sobie cenił i prześmiewał polan, a w tych niecierpliwa krew wrzała, i hamować było trzeba nieustannie, aby z małéj sprzeczki duża bójka nie urosła. Chodziła téż starszyzna naglądając i ładząc natychmiast, gdziekolwiek głośniejszy krzyk usłyszała lub zaognione postrzegła lica.
Ludzie z pocztów kneziowskich i do dworu należący, już przygotowani i oswojeni z wielą nawyknieniami chrześciańskiemi, godzili się z niemi, słuchali opowiadań i poufale przestawali. Wewnątrz grodu wesoło szło i ochoczo, lecz gromady, które stały zdala na wałach wpatrując się w igrzyska te, i kupa starców, wyglądających ze świętego gaju groźną i smutną miała postawę.
O. Prokop nawykły do swobodnego obracania się w Czechach, wiedząc, że i tu już wiara miała opiekę i obronę, wcale nie czuł potrzeby zachowywania pewnych ostrożności i ukrywania się z sobą. Zaraz téż drugiego dnia, z innym duchownym, wybrał się, zasłyszawszy coś widać o zakładaniu kościoła, aby miejsce nań przeznaczone obejrzeć. Jak wszędzie tak i tu duchowieństwo na poświęconych czci bałwanów uroczyskach, na posadach świątyń i słupów, stawiało kościoły i krzyże, i tu więc, gaj i świątynia zdała się przyszłéj pierwszéj katedry polańskiéj miejscem koniecznem. O. Prokop ze spokojem i odwagą, niepostrzeżony wyszedłszy ze dworca, przesunął się przez tłumy na podwórcach zebrane i posunął ku gajowi...
Przystęp do niego dla obcych był wzbronionym, jakby na straży stała tu kupka dziadów i wróżbitów, którą kapłan pominąwszy wszedł pod drzewa, kierując się wprost do kontyny.
Lecz zaledwie kilkanaście postąpił kroków, gdy straż na znak jakiś dany jéj przez jednego ze starszych, pobiegła za nim. Zdala patrzący na to Dobrosław, ujrzawszy ją z podniesionemi kijami, lecących z wściekłością za O. Prokopem, miotających przekleństwa i rozjadłych, natychmiast pobiegł na ratunek. Nim miał czas dojść na miejsce, już starcy pochwycili byli kapłana i targając go, bijąc, ciągnęli z sobą ku chramowi... O. Prokop ani mógł się bronić przeciw rozjuszonéj zgrai, podarto na nim suknie... niesiono go niemal na rękach, gdy krzyk naprzód Dobrosława dał się słyszeć, a wnet on sam napadł na zuchwałych wróżbitów. Wściekłość ich była tak wielka, że nawet Dobrosławowi z trudnością przyszło wyrwać im z rąk czeskiego księdza...
Nie śmiał zaś wołać na pomoc ludzi, ani zajścia tego czynić widoczniejszém, bo łatwo i lud z wałów i pijani wojacy mogli się wmięszać a powszechny zamęt i bójkę wywołać. Ulękli się wreście i uspokoili owi stróże świątyni, i O. Prokop, choć oszarpany i potłuczony mógł się z pomocą obrońcy ze szpon zajadłych starców oswobodzić.
Co najprędzéj wyciągnął go z sobą z gaju Dobrosław, tłumacząc mu, że jeszcze tu żadnych środków do wprowadzenia publicznego wiary przedsięwziąć nie było czasu i że póki sam kneź ich nie obmyśli, dawne zwyczaje pozostać muszą w swéj sile...
Tak szczęśliwie wypadek, który mógł grozić zamięszaniem, przeszedł prawie niepostrzeżony i O. Prokop wrócił do dworca, mało co wzruszony niebezpieczeństwem własném, lecz niespokojny o przyszłość swéj kniehini i kraju, tak nieprzygotowanego do nawrócenia.
Na dworcu tymczasem i sama kniehini i towarzyszki jéj wyprawiały wesołe pląsy, nuciły śpiewy... a polańscy panowie podziwiali te niewiasty, jakim podobnych nie widzieli. Dubrawka zyskiwała sobie serca uprzejmością swą i niecierpliwa równie jak O. Prokop, nie wahała się coraz rzucić słowo o nowéj wierze.
Dziwnie się to apostołowanie mogło wydawać wśród zabawy, lecz młoda pani przejęta była swém posłannictwem i w środkach spełnienia nie przebierała; panowie téż czescy naśladowali ją w tém porywczém apostołowaniu, i pod koniec dnia pochmurniały twarze, między czechami a Polanami zaczynało się dawać czuć oziębienie, rozdział jakiś, coraz widoczniejszy. Mieszko zdala patrzał, milczał, nie mówił nic, ale chmurniejszym był...
Trzeciego dnia nie ustawały stoły pańskie i zabawa, lecz nie szła ona jak z razu. Poprzedzającego dnia bójek na grodzie było kilka, lud warczał jakoś na przybyszów...
Czwartego rana sam na sam naradzał się kneź z Sydbórem i Dobrosławem, gdy śpiewając, z wesołą swą twarzą i pańskiém wejrzeniem weszła Dubrawka. Na widok jéj pogodniejsze téż oblicze przybrał Mieszko, a oczyma swoim towarzyszom wskazał, aby ich samych zostawili.
— Mieszku, ozwała się widząc ich ustępujących Dubrawka — weseliliśmy się ochoczo trzy dni całe, czas przystępować do dzieła!
Mieszko popatrzył trochę zdumiony...
— Duchowni czekają... nie ma co zwlekać i nawracanie o chrzest rozpoczynać należy.
— Piękna kniehini moja — rzekł Mieszko — ieśli[10] niewiasty twojego dworu zechcecie nawracać — czyńcie, proszę, ale co do mojego narodu — zostawcie mnie staranie. Jedyny to sposób byłby, żeby nic nie uczynić lub głową nałożyć — gdybyśmy się porwali nagle i nie przygotowawszy...
To mówiąc wstał, pocałował żonę śmiejąc się i rzekł do niéj...
— To moja sprawa...
Stała jeszcze zdumiona i trochę zmięszana Dubrawka, gdy kneź dodał.
— Jeden z tych, których wyście z sobą przywieźli, wczoraj o mało życiem nie przypłacił nieopatrzności... bo go ledwie z rąk zajadłych ludzi wyrwano. Twoi Czesi nie zdali się do nawracania bo nas nie znają. Miłościwa pani, damy im podarki bogate, ale ich ztąd odprawim do domu...
Dubrawka, która najwięcéj liczyła na swój dwór, zasmuciła się bardzo, lecz Mieszkowi się przeciwić nie było sposobu... Z twarzy mu patrzało, że choć śmiał się, ale żelazną miał wolę...
— Nie zlękniecież się zostać tu wśród nas pogan, saméj? — dodał Mieszko. Dubrawka, choć może w istocie czuła trwogę, okazać się jéj wstydziła. Męzka jéj dusza brzydziła się nią.
— Z wami przecież zostanę — obawiać się nie mam czego...
Mieszko się jéj dziękczynnie uśmiechnął.
— Ja, rzekł, znajdę duchownych, wyszukam ludzi — godzinę naznaczę, a gdy ta przyjdzie i powiem, że chrzest muszą przyjmować — przyjmą... Kto się oprze — zginie. Lecz nim się to stanie, mój dwór i moje wojsko, mojém być musi, aby mi naród nie był groźnym... W jednym dniu odmieni się twarz téj ziemi... a no, dzień ten ja jeden wiem...
Miłościwa moja — ja sam poganinem jeszcze jestem... nawróćcie wprzódy mnie i nauczcie... słucham was często i nie rozumiem. Co u nas cnotą było, u was jest występkiem; co u was się zowie pięknem, nam się wydawało złem.
Ruszył ramionami.
— Mięsa mi zakazują jeść... a zkądże ja wezmę siłę?
Zemsta zbroniona, a któż się mnie będzie lękał?
Dubrawka słuchała go... i zwolna może przekonała się, że to nawrócenie, które się jéj tak łatwém wydawało... było dziełem nie jednego słowa...
Musiała spuścić głowę i zamilknąć. Mieszko ujął ją pod rękę.
— Tymczasem chodźmy a weselmy się, a wy, kniehini moja, zabawiajcie się ze swojemi, których pożegnać musicie.
Czechów odprawić trzeba i dlatego, aby naród nie rzekł, żem ja ich dla wprowadzenia nowéj wiary potrzebował...
Wyszli milczący i skierowali się ku dworowi, w którym pomięszane głosy gędźby, śpiewy, wrzawę i śmiechy słychać było...
Grali czesi na rogach i piszczałkach, kilku gęślarzy u drzwi śpiewało, za stołami piła starszyzna i pokrzykiwała... inni nucili pieśni razem aż się rozlegało. Wszystko to umilkło, gdy kneź się ukazał z żoną, ale natychmiast skinął, aby byli myśli... wesołéj...
I znowu huczało a brzmiało do koła...
Tego wieczora Włast, wyprosił się u knezia, aby mu było wolno do Krasnéjgóry zbiedz na godzinę. Skinął mu głową przyzwalająco, i O. Matja, któremu wrzawa weselna przykrą była, natychmiast dosiadł konia, biegnąc na swoje zgorzelisko...
Mrok już padał, gdy się znowu znalazł na skraju lasu, i jak za pierwszym razem, zastawszy tu spalony dwór, teraz znowu uląkł się i stanął osłupiały.
Nie mniéj go zdziwiło to co tu ujrzał... bo mu się téż cudem niemal wydało. W miejscu zgliszcza stał już nowy dworzec, daleko obszerniejszy od pierwszego, gotowy, dokończony, pokryty, ogrodzony tynami... odbudowany cały do najmniejszéj szopki...
Oczom zrazu wierzyć nie chcąc, Włast podjechał pod wrota, i miał zsiadać, gdy z drugiéj strony nadbiegł Jarmierz, a za nim kilku parobków. Ze zdumienia niewiedząc co mówić, Włast wprost poszedł do dworu... Jarmierz mu towarzyszył. Gdy się sami znaleźli w progu, odwrócił się ku niemu Włast i spytał.
— Jak to być mogło, ażeby dwór stanął tak rychło?
— Z rozkazu knezia, ludzi gromada naszła wielka, odezwał się Jarmierz. Jam z mojemi patrzał tylko z założonemi rękami...
Dworzec nowy pobudowany był podobnie do starego, lecz wyższy od niego, pokaźniejszy i obszerniejszy... W miejscu komory, w któréj zmarł Luboń i gdzie była kaplica... staraniem Dobrosława nowy ołtarz stanął ze wszelkim do służby Bożéj przyborem.
Tu naprzód, na kolana padłszy Włast, zalany łzami, modlił się długo...
Wstawał jeszcze poruszony i przejęty cały, gdy w progu ujrzał postać niewieścią... Nie mógł on poznać jéj zrazu, osłonioną miała twarz i głowę czepcem zamężnych niewiast... dopiero zbliżywszy się do niéj... gdy mu się do kolan kłaniała, ujrzał w niéj siostrę swą Hożę...
— A zkądże ty tutaj?— zapytał... jakim sposobem?
Hoża poczęła od rzewnego płaczu... zaszła się, tuląc twarz w chustach i nie mogła mówić długo...
— Gdzie mąż twój? — zapytał Włast...
Po nowych łzach i płaczu domyśleć się mógł brat, iż jakiś los nieszczęśliwy spotkać musiał Wojsława; nie chciał już naglić o odpowiedź... bo Hoża coraz nowemi zalewała się łzami.
Jarmierz, który za nią stał, szepnął mu na ucho, że dziesiętnicy Mieszkowi długo się za nim z jego rozkazu uganiali, nocą go napadli w chacie leśnéj, związanego wzięli na gród, a tam nazajutrz Mieszko obwiesić go kazał...
Hoża opłakując męża, niewiedząc co począć ze swém sieroctwem, i wdowieństwem, pieszo przywlokła się do rodzicielskiego domu... w którym musiała szukać przytułku.
Upewnił ją Włast, że pozostać może, i mieszkać jak u rodzica, pocieszając zasmuconą. Zdziwiło go tylko, że kneź, który go widywał ciągle i mawiał z nim prawie co dnia, ani o odbudowaniu dworu, ani o sprawiedliwości domierzonéj nad Wojsławem, nie wspomniał nigdy.
Pan był milczący i zamknięty.
Tak, w nowo odbudowanym dworze, pierwszy wieczór spędził Włast, któremu siostra po staremu usługiwać chciała... Nie dopuścił jednak tego, rozkazując jéj usiąść razem do stołu, przy którym i Jarmierz zajął miejsce... Radowało się serce jego myślą tą, że opatrzność zesłała mu siostrę, aby jak ojciec, nawróconą została. Zdało mu się téż, że i Jarmierza, już przygotowanego, łatwo do przyjęcia nowéj wiary skłonić potrafi...
Ale pierwszego tego wieczora zaraz, gdy z niecierpliwych ust wyrywały mu się już wyrazy natchnione, przekonać się mógł, jak daleko stały pojęcia tych biednych ludzi w nieświadomości wychowanych, wykarmionych życiem inném, od chrześciańskich wyobrażeń...
Hoża wprawdzie słuchała go chętnie, lecz więcéj ją zdumiewało to co mówił, niż przekonywało...
Włast postanowił, cierpliwie, powolnie, wytrwale poświęcić się zyskaniu tych dusz... W myśli jego było połączenie siostry z Jarmierzem i oddanie im po ojcu majętności. Sam on dla siebie nie potrzebował nic, chciał wymówić tylko kaplicę i w tym domu pierwszych chrześcian gromadzić. Blizkość zamku, położenie w lesie i na ustroni czyniło miejsce dogodném... Zdawało mu się, że ci, co z dymem raz dwór puścili, drugi już raz ważyć się nań i porwać nie będą śmieli. Najpiękniejszemi marzeniami kołysany, po długiéj wieczornéj u domowego ołtarza modlitwie, Włast legł spocząć... nazajutrz do dnia chcąc powrócić do zamku, w którym spodziewał się zastać więcéj ciszy i spokoju... Rano przy drzwiach zamkniętych odprawiwszy tu pierwszą ofiarę za duszę ojca, pomodliwszy się na grobie jego, pożegnawszy czule siostrę, przeprowadzany długo przez Jarmierza, Włast na duchu spokojny i szczęśliwy, na zamek nad Cybiną powracał...
Zawiódł się tylko, sądząc, iż tu już pokój panował, teraz bowiem po przyjęciu Czechów, następowało huczne ich pożegnanie.
Po odprawieniu poczestném czechów, których Mieszko obdarzonych sowicie, wkrótce do granicy odesłał — cisza znowu na zamek wróciła, i na pozór nic się w nim nie zmieniło.
Nie poruszono ani chramu w Gnieźnie na górze Lecha, ani staréj na grodzie nad Cybiną świątyni — kapłani chrześciańscy nie odprawiali jawnie nowéj wiary obrządków, żadnemi oznakami nie objawiała się ona na zewnątrz.
Ks. Jordan odprawiał pocichu mszę świętą w zamkowéj kaplicy, ale na nią Dubrawka z trudnością mogła męża przyciągnąć — nowo i dawniéj nawróceni gromadzili się po cichu na Krasnéjgórze. Gdy następowały dnie, które kościół zwykł uroczyście obchodzić — drogami różnemi zewsząd ściągali się ludzie do dworu Luboniów, i zbierali się w małéj kapliczce. Częstokroć przebywali tu po dwa i trzy dni, przyjmowani przez Własta spędzając większą część godzin na nabożeństwie.
Śpiewy dawały się słyszeć coraz śmieléj, i choć się na pozór jeszcze ukrywano, z każdym dniem odwaga rosła w wyznawcach Chrystusowych. Dodawało jéj to co się działo na zamku kneziowskim, a nikomu to tajném nie było.
Jarmierz, z obawy napaści jakiéj pilno około dworu stróżował, nie wpuszczano do zagrody tylko znajomych ludzi. Zdawało się téż, iż wróżbici i gorliwsi obrońcy bałwochwalstwa, choć się uparcie przy niém trzymali, cofali się w głąb lasów i ukrywać starali. Można było sądzić, że stracili odwagę do dalszych wystąpień.
Około dworu, choć się czasem niepostrzeżeni snuli różni ludzie, na tych nie zwracano uwagi, gdy się zdala trzymali — parobcy i czeladź mająca stosunki podejrzane, zręcznie się ukrywała z niemi.
Jarmierz był już ochrzczony, gorliwie uczył się swych obowiązków chrześcianina; Hoża téż nieopierając się woli brata, słuchała go i zdawała nauki brać do serca.
Na zamku, choć Mieszko na pozór nie czynił nic, robiło się bardzo wiele. Ks. Jordan był duszą wszystkiego, choć niemiec pochodzeniem, był prawdziwym chrześcianinem i przywiązał się dawno do słowian, teraz do polan, których stał się bratem serdecznym. Pan Bóg go stworzył do tego posłannictwa, dając mu anielską cierpliwość, wesele a przytomność ducha, nieopuszczające go nigdy.
Na grodzie zbierały się ciągle kupy wojska, wśród którego ks. Jordan prawie nieustannie się krzątał. Dawał się spoufalać z sobą, zyskiwał ludzi przysługami i datkami, a potém, na proste umysły, umiał działać bardzo téż prostemi środkami. Toż samo, na inny sposób Dobrosław robił u dworu.
Nie upłynął tydzień, ażeby w kaplicy książęcéj nie ochrzczono kogoś potajemnie — a każdy neofita stawał się natychmiast narzędziem do nawracania towarzyszów.
Z władyków i żupanów kilkunastu już dało się skłonić do przyjęcia chrztu, ci w domach swych tygodniami ugaszczali ks. Jordana. Wiara chrześciańska miała dla nich, oprócz tego uroku, jaki jéj tylko jest właściwym — potęgę jakąś wyższości, siły, która[11] z sobą niosła, mającéj kraj podnieść i odrodzić, postawić go na stopniu równym innym. Możniejsi wiedzieli jak stały naówczas chrześciańskie narody, zamożnością, obfitością wszystkiego, umiejętnością życia w pokoju i wojnie. Przykład Mieszka połączonego z żoną chrześcianką, gotowego do przyjęcia uroczystego téj wiary (z czego nie czyniono tajemnicy), skłaniał możniejszych do naśladowania.
Dubrawka otwarcie ich do tego namawiała i nagliła o pospiech. Chociaż wszystko na pozór niby jakaś osłaniała tajemnica — lud, który stał przy swych starych bogach, wróżbici i gęślarze — starszyzna, ofiarnicy — wiedzieli dobrze co się po dworach działo, co na zamku gotowano w milczeniu. Obawiając się jawny stawić opór, zbiegali starowiercy w głębie lasów, knowali i przemyślali nad zemstą, grozili nią, ale na nic się porywać nie śmieli. Starszyzna czekać kazała pomyślniejszéj doby, wojny lub zawikłania. Szukano wodza i znaleść go było trudno.
Mieszko choć milczący i nieczynny — znali go — był im strasznym. Wiedziano, że to co go otacza, dwór, wojsko, urzędnicy będą mu ślepo posłuszni. Nie było zresztą pozoru do poruszenia ludu, bo jawnie kneź nic nie czynił przeciwko staremu obyczajowi.
Z każdym dniem tymczasem rosło a mnożyło się chrześciaństwo — najmniéj jednak między ludem, który trzymał się tego, do czego nawykł od wieków.
Na oko więc spokój był największy, ale kneź wiedział przez swych ludzi, że po lasach wrzało i opór się przysposabiał. Dlatego może, chcąc być pewniejszym zwycięztwa, zwlekał kroki stanowcze... W ciszy uroczystéj przyspasabiało się to dzieło, które o przyszłości narodu stanowić miało.
Wśród tego niewidomego trudu, ucierano się na granicy z Geronem i jego namiestnikami, Mieszko wychodził sam, wysyłał Sydbóra — walczył ze szczęściem różném.
Nadchodziły wielkanocne święta.
Ks. Jordan wielkie ponosił utrapienie z kneziem, do postu go nie mogąc nałamać, w czém i Dubrawka mało pomogła. Mieszko wcale ich słuchać nie chciał, mięso na stół przynosić kazał, żonę do jedzenia go zmuszał i lekce to sobie ważył. Miał się już ów czterdziestodniowy post ku końcowi, gdy jednego dnia, nagle, zapowiedziano podróż jakąś.
Śmiejąc się Dubrawka, spytała go, czyliby od téj nakazanéj wstrzemięźliwości uciekał? Rozciągała się ona bowiem, jak widziemy z opowiadań Dytmara, nietylko do użycia mięsa, ale do wszelkich innych przyjemności cielesnych, od których się czasu postu powściągać musiano.
Mieszko jakoś na te przestrogi i namowy był głuchym dotąd — i pytanie Dubrawki, zbył dwuznaczném głowy ruszeniem.
Badała go więc dokąd jechał — ale śmiechem i milczeniem odpowiedział — probowała się dowiedzieć czy zabawi długo — rzekł obojętnie, że tego naprzód obrachować nie może.
Coś tajemniczego, niezwyczajnego podróż ta zapowiadała. Książę wyruszał zwykle w licznym poczcie, teraz zaledwie kilkunastu wyznaczył ludzi. Między innymi, co było najdziwniejsza, i ks. Jordan miał mu towarzyszyć. Suknie i konie, z których baczna Dubrawka odgadnąć coś chciała, wybrane były tak, jakby kneź się ze swém dostojeństwem nie bardzo chciał objawiać. Orszak téż ani zbyt lichym być miał, ani nadto pokaźnym...
Trwoga jakaś ogarnęła żonę.
Znając męztwo męża, mogła się obawiać, że się zuchwale z garścią tą gdzieś rzucić może. Probowała ks. Jordana o cel wycieczki, kapłan jéj słowem swém zaręczył, że nie zna go, nie wie o niczém, a wezwany posłusznym być musi.
Jednéj nocy, dobrze przed ranem, nim się reszta dworu przebudziła, kneź siadł na koń i z tą szczupłą garstką zniknął z grodu. Nie wiedziano nawet w którą się udał stronę.
Stara Różana, która usiłowała sobie zaskarbić łaski nowéj pani, tegoż dnia szepnęła jéj po cichu, iż od szatnego się dowiedziała, jakoby Mieszko w podróż szaty i stroje pobrał na krój niemiecki — a ludzi téż kazał tak poodziewać, aby ich nie łatwo poznać można, do kogo należeli. Zdawało się więc to dowodzić że się udać musiał do Niemiec, co i towarzystwo ks. Jordana potwierdzało. Wiedziała Dubrawka o tém, że sąsiadując, a nieustannie mając do czynienia z niemcami, Mieszko od dzieciństwa, języka ich dobrze się wyuczył. Mógł więc przekraść się niepostrzeżony, ale trwogą myśl téj wyprawy, napełniała serce Dubrawki — bo z twarzy mógł go łatwo poznać niejeden nieprzyjaciel, co go widział z blizka na polu bitwy, lub przy zjazdach i umowach na granicy.
W istocie — Mieszko, nikomu się nie zwierzywszy z tego, dążył ku granicy niemieckiéj do Sasów.
Na pół drogi, zjechał się z nim Chotek nawrócony dawniéj wódz Lutyków, z którym stosunki były częste, choć tajemne. Mieszko połączył się z nim, przybrał imię Wrotka knezia, krewniaka jego, i w podwojonym orszaku wkroczyli na niemieckie ziemie.
Nie lękał się od nikogo zdrady, gdyż najmniejszéj po sobie nie okazując obawy — jechał jako sprzymierzeniec cesarski — przerzynając się ku Quedlinburgowi, gdzie zwykłym swym obyczajem, cesarz Otto, święta miał przepędzać.
Znając dotąd tylko z posłuchów kraje niemieckie, Mieszko po raz pierwszy mógł się im przypatrzeć z bliska, a przekonać o wielkiéj różnicy między niemi a ziemiami słowiańskiemi.
Przejeżdżali miasta, osady, mijali zamki, świadczące o urządzeniu kraju zupełnie różném, i na pozór silném — tak, że wojna nigdy go całkiem spustoszyć nie mogła... Ludzie tu trzymali się spójnie i karnie, wszędzie nad sobą mając władzę surową.
Podróż szła powoli — a w drodze było się czemu przypatrywać. Kościoły i klasztory stojące po wszystkich znaczniejszych osadach, wyglądały wspaniale; dwa razy ks. Jordan zapukał do wrót gościnnych opactw i monasterów, i zgromadzeniom tym, a kunsztom, które one uprawiały, Mieszko się przyglądał ze zdumieniem. W owéj epoce przepisywanie ozdobne rękopismów, malowanie, rzeźba, złotnictwo, szczególniéj dla potrzeb kościoła i klasztorów, były w rękach zakonników. Oni kuli sprzęty ze srebra, złota i bronzu, i okrywali je świetnemi barwami.
Duchowieństwo świeckie i zakonne, nietylko w tém, we wszystkiém przodowało. Tryb życia i porządek był tu cale inny. Siła, która wcale nie istniała u słowian — bo tam kapłanami byli naczelnicy rodzin, starszyzna, kneziowie, wróżbici; siła osobnego stanu kapłańskiego — występująca obok i na równi z władzą świecką, podpierająca ją, kierująca nią zarazem — tu się objawiała Mieszkowi, jako nowa i nieznana.
W obecnéj chwili cesarska potęga Ottona była tak wielką, że sobie przywłaszczała zwierzchnictwo i nad duchowieństwem, właśnie był cesarz zrzucił Jana XII, a Leona VIII na stolicy osadził, zapewniając dla swych następców prawo ustanawiania głowy kościoła — a jednak cesarz ten sam, ulegać musiał duchowieństwu, i w niczém sprzeciwić mu się nie mógł. Otaczało go ono czcią — ale stało na straży prawa i sumienia, wskazywało drogi, broniło fałszywych, groziło karami, rzucało anathemy...
Była to siła nieznana słowiańskiemu panu — a téj poddać się i on musiał. Stała ona ponad wszystkiém, cesarz kłonił przed nią głową.
Po drodze ustępować musieli z drogi orszakom biskupów, świetniejszym niż świeckich hrabiów i książąt, potężnie zbrojnym, ciągnącym z bogatemi dwory, okazałością i powagą — a choć edykta zakazywały zbroi i hełmu duchownym (wyrzucano ich używanie Janowi XIII), wielu prałatów jechało przy mieczach i w zbroi.
Ks. Jordan opowiadał ciągle, ile to ziem i osad należało do kościołów, ile szlachty wpisało się w ich opiekę i poddaństwo... On mu był tłumaczem wielu zagadkowych rzeczy, które poganinowi, na pierwszy rzut oka, zrozumieć było trudno. Uderzały one silnie człowieka nieobeznanego z tym światem nowym, z jego hierarchią i porządkami, ale Mieszko umiał tak pokrywać swe zdziwienie, iż się z niém nie wydał wcale...
Nie unikali spotkań i znajomości, Chotek towarzyszący Mieszkowi znał tu wodzów i grafów wielu, przed któremi pokornym był sługą, choć w duszy ich nie nawidził — wdawano się więc w rozmowy, i ciekawych spraw nasłuchać się było można. Kneź, z którego twarzy biła buta nieposkromiona, jak mógł pokornego Lutyka udawał... Ten i ów pytał ich, po co i z czém jechali — Mieszko mruczał, że z pokłonem i ciekawością jedzie, aby tak możnego władzcę jak cesarz Otto zobaczyć. Nikogo to nie dziwiło, ciągnęli również, jak wiedziano, posłowie od Ugrów, Bułgarów, od Duńczyków i Greków.
Było to w wielkim tygodniu, wiosna acz wczesna, niestała była i przemienna, deszcz i śnieg ze słońcem walczyły, drogi kałużami stały, rzeki były wezbrane, i podróż uprzykrzona szła powoli. A tuż ku Quedlinburgowi się zbliżając, coraz było tłumniéj na gościńcach.
Wzgórzystsza coraz okolica, piękna dla oka, jeszcze się w zieloną trawę nie była całkiem przybrała, łąki tylko już młodą trawą się okryły... Tu oczów od najrozmaitszych widowisk oderwać było trudno.
Tłumami płynęły ku miastu poczty książąt, grafów, markgrafów, biskupów i wszelkiego ludu. Wśród nich i słowiańskie książątka zawojowane, spotykały się ciągnące z żalami i prośbami do cesarza. Konne te poczty, zbrojne różnie, każdy odziany inaczéj, mówiące językami najrozmaitszemi, spoglądały na siebie ciekawie, często nie bardzo przyjaźnie, szydersko nawet i wzgardliwie. Grekom śmiesznie wydawały się obcisłe frankijskie stroje, bulgarom saskie okrycia głów słomiane, a tym co z odkrytemi włosami jechali, czapki włochów zdały się próżnym ciężarem. Mieszko choć pańsko wyglądał z lica, z małym swym, niepokaźnym orszakiem, ginął w téj powodzi. Było mu to może na rękę, gdyż więcéj widzieć pragnął, niżeli być widzianym.
Wiodło mu się też bardzo szczęśliwie, i nie zwracał oczów na siebie, aż o pół dnia drogi do miejsca, ku któremu dążyli — gdy tu — cale niespodzianie, o mało bez niczyjéj winy, zdradzonym nie został... Z rana spuszczając się z góry, natrafili na liczny i okazały poczet, który zdala ciekawość knezia obudził. Dla dognania go konie puszczono kłusem i, w chwili gdy się mijać mieli, obróciwszy się Mieszko poznał na przedzie jadącego, szwagra swojego, młodego Bolka czeskiego.
On téż przez niego postrzeżonym został i poznanym, nie pozostało mu więc nic, jeno zatrzymawszy konia, przyznać się do potajemnéj wycieczki pod cudzém imieniem.
— Spodziewam się — rzekł Mieszko — że ani wy, ani ludzie wasi, nie zechcecie wydać mnie, kim jestem. Jadę, abym się przypatrzył oczyma własnemi temu, o czém mi ludzie opowiadali — ale nie chcę, aby o mnie wiedziano.
Bolko nietylko zgodził się na to chętnie, ale dla bezpieczeństwa większego zaprosił, aby się Mieszko z nim połączył, by jadąc w jego orszaku, mniéj jeszcze oczów zwracał na siebie. Tak się téż stało i skromnie w poczet czechów się wmięszawszy z ludźmi swojémi, chętnie zgodził się kneź na podrzędne stanowisko, Bolkowi dając pierwszeństwo.
Chociaż w tym roku, napływ na dwór cesarski mniejszym był może, niż w innych latach, zawsze jeszcze był dość znacznym, aby dać pojęcie o potędze cesarza Ottona. W murach miasta, na zamku, cesarz zaledwie i najbliżsi go z rodziny i dworu, a najdostojeńjsi z duchowieństwa, arcybiskupi książęta Kolonii, Krewiru, Moguncyi, pomieścić się mogli — reszta gospody sobie pod namiotami w polu szukać musiała nad obu ramionami Body.
Poczty pańskie, niemal wszystkie do koła, na równinie i stokach wzgórzów otaczających, rozkładały się obozami, a namioty różnobarwne, szałasy i budy, wielką już przestrzeń zajmowały... Gdzieniegdzie po nad niemi powiewały małe chorągiewki z przeróżnemi znaki. Wśród ciżby wojskowych i ciurów, tłum najróżnorodniejszych handlarzy, kupców, kuglarzy i posługaczy roił się wykrzykując i nawołując. Bliżéj bramy miasta, przy wozach okrytych, kupcy z Wenecyi i Amalfi dobijali się wnijścia dla sprzedaży... Na tysiące liczyć było można poczty panów, które już Bolka i Mieszka poprzedziły, tak, że chcąc sobie dogodne i niezbyt odległe znaleść miejsce na obozowisko, musieli szukać długo, dobierać, a potém się o nie prawie z orężem w ręku dobijać jeszcze.
Z samego miasta, mocnemi mury i wieżami obwarowanego, widoczniejszemi były niż pałac cesarski, klasztory i kościoły, niedawno jeszcze z wielką wspaniałością wzniesione i obdarowane. Cesarskiéj krwi niewiasty pobożne pierwszemi tu były opactwa przeoryszami; w zamkowym kościele grób sascy panowie wystawili dla siebie, tu spoczął Henryk ojciec Ottona i matka jego. Kopuły i krzyże kościelne wysoko panowały nad grodem.
Zaledwie spocząwszy na wytkniętém obozowisku, które Bolko znamieniem swém na włóczni osadzoném naznaczyć kazał, wdziawszy suknie i przypasawszy miecze, Bolko i Mieszko razem poszli do kościoła. Na nieszporném nabożeństwie najłatwiéj mogli ujrzeć zdala pobożnego pana, którego oba oglądać byli ciekawi.
Z niemi i za niemi szedł tłum mnogi z obozu ku kościołom, wśród którego różne narodowości rozpoznać lub domyślać się ich mogli.
Frankijskich strojów prostota mięszała się już z grecką, ze wschodu przywiezioną wykwintnością, krótkie opończe niemieckie ocierały o płaszcze dalmackie fałdziste; szli giermkowie dwubarwni, których odzież napoły była żółta i niebieska, obok rycerzy zbrojnych jakby do wojny z dzidami w ręku, tarczami, nożami u pasa i mieczami. Jedni z długiemi włosy i odkrytemi głowy, drudzy w skórzanych, blachami obciąganych hełmach, inni w słomianych kapeluszach i czapkach futrzanych... Wprawniejsze oko mogło rozeznać sasów, bawarczyków, franków i szwabów, włochów i duńczyków, greków i ugrów w dziwnych strojach przybranych bogato. Fryzyjskie płaszcze, greckie okrycia, jedwab i wełna, składały się na ubiory pstre i jaskrawe, a błyskotkami nawieszane. Dawna prostota franków już ustępowała obyczajowi nowemu. Przepych dworu saskiego i byzanckiego odbijał się w hołdownikach Ottona, który Rzym i Włochy zagarnąwszy, z nich miłość do wystawności i błyskotek przyniósł z sobą.
Do kościoła zaledwie się już mogli docisnąć. Mieszko po raz pierwszy oglądał zbliska budowę z takim kunsztem i okazałością, jakby nie ludzką ręką wzniesioną. Kamienne jéj ściany wyniosłe, sklepienia wiszące w powietrzu, ozdoby, oświecenie, bogactwo ołtarzów, choć teraz na wpół zasłonami żałobnemi okrytych, szaty duchownych, naczynia ofiarne, postacie ukrzyżowanego, gołąb złocisty nad ołtarzem zdający się ulatywać w powietrzu, skrzydlate anioły, olbrzymie posągi przejmujące grozą, surowe i straszne, odgłos śpiewów pełnych boleści, uroczysty spokój świątyni i pokora wszystkich w niéj znajdujących się, uczyniły wrażenie jakiejś trwogi i niepokoju na mieszkańcach i panu krajów, żyjących w pierwotnych wieków prostocie.
Trony — cesarski i biskupi, stojące naprzeciw siebie, zwróciły naprzód jego oczy. Na jednym z nich siedział w czapce ze złocistém kołem i przepaską kamieniami sadzoną, mąż surowéj twarzy, z brodą ciemną, niestrzyżoną, z pochyloném czołem, zamyślony i smutny. Twarz to była rycerza, pana, człowieka nawykłego walczyć z losem i przełamywać co stało na drodze, poorana marszczkami, fałdami porznięta, ogorzała, zmęczona... Domyśleć się było można w nim ojca, co musiał walczyć z synem, z bratem, z papieżem, z cesarzem byzantyńskim, z saraceny i ugrami, ze słowiany i własnym narodem, który zwyciężył wszystkich i teraz spoczywał w swéj sile, marząc o połączeniu może dwóch koron cesarskich na jednéj skroni, przez Teofanię dla syna wyswataną. Odziany płaszczem purpurowym, obszytym klejnotami, spiętym klamrą iskrzącą na piersi, w przepasanéj kosztownym pasem od miecza tunice, w szkarłatném obuwiu, Otto siedział na tronie złotym, którego dwie lwie paszczęki z pod fałdów płaszcza wyglądały. Zamyślony słuchał pieśni, która się lała powoli jak krew z rany. Nie rozumiejąc słów jéj, czuć było jęk, jakby konających z rozpaczy...
Tuż przy tronie, na stopniach aż do dołu i posadzki, ustawieni byli, jak posągi nieruchome, cesarscy urzędnicy, wedle dostojeństwa, dzierżący miecze, laski, tarcze pańskie i godła władzy... Z odkrytemi głowy, ze wzrokiem spuszczonym, obwieszeni łańcuchami, okryci płaszczami bogatemi... czuwali na straży przy panu.
Naprzeciw na drugim tronie, niższym, ale wspaniałym jak cesarki[12], pod baldachymem także, siedział starzec z brodą siwą, z głową okrytą czapką dwurożną złocistą, od któréj dwa końce szyte spadały, w płaszczu bogatym, ze złotą laską pasterską w ręku. Otaczał go równie prawie liczny orszak duchowieństwa, przyklękającego przed nim, przynoszącego mu światło i kadzidło... podtrzymującego księgi w złotych okładzinach, rękami ich gołemi dotknąć nie śmiejąc.
Przed nimi obu i nad nimi wznosił się ołtarz, a wśród niego na prostym krzyżu z ledwie ociosanego drzewa umęczony Zbawiciel, ranami okryty, konający, odarty, w cierniowéj koronie, królował wyżéj purpury i złota, w majestacie boleści.
Mieszko, duchem poganin jeszcze, nie rozumiał tego Boga, ale drżał przed nim...
Niżéj stał tłum ogromny, w żelazo okuci rycerze, cali w łuskowych kaftanach, niektórzy z tarczami krągłemi, po których duńczyków poznać było można, inni z owalnemi rzymskiemi, inni z ogromnemi puklerzami gockiemi, z mieczami u nasadzonych pasów złotych, w blachach, w okryciach jasnych, w strojach najrozmaitszych, longobardowie, włochy, skandynawy, grecy, dalmaci, bulgarowie, francuzi...
Na każdéj z tych twarzy czarnych, bladych, śniadych, czerwonych, żółtych, napiętnowanéj pochodzeniem odmienném, inny charakter, inne ludzkie tryskało uczucie i myśl, to rozbudzona, to na pół uśpiona, to w pieluchach dziecięcych drzémiąca...
Wszystkie te sprzeczności, niesworności, zapaśnictwa, w milczącéj czci łączyła jedność wiary i jedna karna władzy podległość.
Potęga tego Boga i pana chrześcian, który w jego imieniu sprawiał rządy nad światem, nigdzie się wyraźniéj odmalować nie mogła, jak tu i w téj chwili. Na skinienie z tych dwu tronów, w najodleglejsze krańce ziemi gotowe były biedz te hufce i ćmy zbrojne.
Mógłże Mieszko walczyć z tą siłą, jak fale wezbranego morza wylewającą się na ziemię?
Stał on wpatrzony, zamyślony, a w głowie jego zarazem przesuwało się wspomnienie o wszystkich ziemiach jednéj mowy, rozdzielonych, rozproszonych, rozbitych, które on mógł w imię téj saméj Bożéj potęgi zjednoczyć.
Mieszko czy Bolko, ktokolwiekby miał rozum i siłę, nie miałżeby państwa od granic Byzancyum aż po rubieże Ottona?
Upokorzenie, uczucie słabości, jakiego doznał na chwilę, ustąpiło dumie pewnéj i nadziei.
Sascy książęta w swém gnieździe nad Łabą byliż dawniéj potężniejsi od niego?..
Ażeby dorosnąć do téj potęgi, potrzeba było tylko tych dwu tronów siłę uśpić, sprzymierzyć się z nią, pokłonić jéj, cierpieć, milczeć, uniżyć się, by podnieść — może dopiero w spadku pokoleniom zostawić owoc tego upokorzenia i ofiary.
Gdy w chórze brzmiały żałobne pieśni kościelne, Mieszko stał myśląc o sobie, o przyszłości rodu i narodu swojego, okiem trwożliwém badał tę twarz cesarską, niepojętą dlań, bo widział na niéj teraz pokorę tylko i smutek.
Tak pokornym musiał on być, aby pozyskać siłę...
Ściśnięci wśród mnóztwa napełniającego świątynię stali aż do końca długich modłów i śpiewów. Umilkły wreszcie i cesarz przyklęknąwszy, ruszył ze swojego tronu, przeprowadzany przez biskupa i duchowieństwo. Niesiono przed nim światło i kadzono mu jak bóztwu. Szeregiem przed nim postępowali dostojnicy dzierżący miecze, tarcze, laski, rozgarniający tłum, strzegący, aby się suknia pańska nie otarła o ciżbę poślednią. W tym orszaku szedł Billung saski i Otto król syn cesarski i Luitgarda i książęta bawarscy i mnodzy inni. We drzwiach świątyni znikało powoli widzenie, kościół ciemniał, mrok i cisza zalegała go, lampy płonęły tylko u grobu Chrystusa...
Bolko i Mieszko stali długo przypatrując się się[13] odpływającym tłumom, które po ulicach miasta, w podwórcach pałacu i drzwiach domostw znikały.
I im wreszcie pora była odchodzić do obozu, gdyż do oblicza cesarskiego nie przystępował nawet z daleka, kto chciał. Poszli więc w milczeniu, nie mówiąc nawet do siebie, i dostawszy się do bramy, znaleźli się na obozowisku. Tu paliły się latarnie, gdzieniegdzie pobrzękiwała muzyka i mimo żałoby odzywały się śpiewki, rżały konie, a okolica przypominała przeddzień bitwy, gdy się wojsko położy napół, wpół czuwa, aby nazajutrz do boju gotowém było.
Mieszko ścisnąwszy szwagra, nie mówiąc słowa o tém, co widział, pod swoim namiotem legł na spoczynek.
Pierwszego dnia Wielkiéj Nocy cesarz Otto, po nabożeństwie dawał posłuchanie zdala przybyłym posłom, panom i książętom.
Bolkowi téż czeskiemu dzień ten do złożenia hołdu był wyznaczony. Każdy z książąt szedł z pocztem swoim, który w pierwszéj izbie zwykle pozostawał. Przystęp do cesarza nie był łatwym, otaczał go dwór wielki, ogarniali proszący, skarżący się, domagający posiłków i pomocy, przybyli zdaleka. Wielu odsyłał pan do swych kanclerzy, pisarzy i starszyzny licznéj nad miarę, z niektóremi wymieniał słowo dobre, innych całkiem przypuścić nie dozwalał. Stali ci co gniew na siebie ściągnęli, po trzy dni w podwórcach, a w końcu czasem wyniesiono im odpowiedź, aby na rok następny przybyli. [14] Dla Bolka cesarz, jako świeżego sprzymierzeńca, mając w pamięci Ugrów może i Lechowe pole, łaskawszym się okazał.
Wpuszczono go dla pokłonu, a Mieszko wmięszawszy się między poczet szwagra, zdala się tylko przypatrzyć mógł majestatowi cesarskiemu. Otto siedział na złocistém krześle, okrytém poduszkami szkarłatnemi, w jedwabnéj sukni lekkiéj, perłami obszywanéj. Po za nim stał dwór cały w łańcuchach, szkarłatach, drogich futrach i pasach kamieniami sadzonych. Niedaleko tronu srebrny stół pozłocisty, na którym widać było wyryty wizerunek stolicy Byzancyum, zastawiony kubki i naczyniami złocistemi, okryty tuwalniami szytemi, błyszczał jak ołtarz kościelny. Obok starego Ottona stał syn w złotogłowie i jedwabiach, sparty na wielkim mieczu, którego pochwa iskrzyła się od szmaragdów i rubinów. Bogactwa nagromadzone dokoła zdawały się umyślnie, aby olśnić tych, co cesarzowi pokłonić się przychodzili. Wszystko, na co ówczesna sztuka grecka, handel wschodu, zręczność włochów i gallów zdobyć się mogła, otaczało cesarza. Szkarłaty, o które się tak dobijał Luitprand dla Ottona, jak o rękę Teofanii dla syna jego, rozlegały się wszędzie. Podłogę wyścielały kobierce, ściany okrywały szyte królowéj Matyldy i Edyty córki Luitgardy i Matyldy ręką, opony wzorzyste.
Wszystko to jednak najmniéj Mieszka zdumiewało, w swym skarbcu, w drewnianym dworze nad Cybiną, miał może tyleż drogiego kruszcu co Otto, zazdrościł mu nie złota i jedwabiu, ale powagi i siły, tych zjednoczonych ludów, podbitych narodów, szerokich granic i mnogości hołdowników. Zdala spojrzał na cesarza, na syna, jakby badał myśl ich i ducha... Bolka przyjął Otto łaskawie, o ojca starego zapytał o Ugrów, których posłowie przybyli, zagadnął... skinął i odprawił...
Tegoż dnia Bolka z pocztem jego przedniejszym wezwano do pańskiego stołu, i mieli cześć obiadować z niemieckiemi książęty, poglądającemi na ochrzczonych słowian jak na stworzenia, co ledwie ludźmi nazwać się mogły. Mieszko słuchał, jak się na niego odgrażano i jak mu wróżono zagładę. Napróżno Bolko oznajmił, iż wkrótce wiara chrześciańska ogłoszoną zostanie u polan, szydzono z tego i naśmiewano się.
Któryś z markgrafów ozwał się, że jeden tylko Gero chrzci skutecznie słowian, przypominając tę ucztę, na którą zaprosiwszy kilkudziesięciu wodzów słowiańskich, margraf ich wszystkich w pień wyrznąć kazał.
Już ku końcowi utrapionéj biesiady świadkami im być przyszło niespodzianego wcale wypadku.
W podwórcu wrzawliwe zaczęły się odzywać głosy, mianowicie jeden górujący zuchwale nad innemi. Poskoczyła więc pospiesznie służba cesarska, aby uśmierzyć wrzawę, gdyż Ottona brwi groźnie się marszczyć zaczynały.
W drugiéj komnacie, do któréj drzwi były odsłonione, siedział cesarz u srebrnego stołu z córkami i synem.
Dano mu znać, iż gwałtownie i natarczywie dobijał się przypuszczenia Wigman graf Lunenburgski. Był to ten krewniak cesarski, którego Włast spotkał na zamku grafa Gozberta, niespokojny duch, któremu się zdało może, że jak Ludolf i Thankmar potrafi zmusić Ottona do dania mu jakiéj Marchii nad granicą lub księstwa wewnątrz niemiec. Znano go wszakże zbyt dobrze, aby mu zaufać miano. Wigman miewał sobie poruczone zlecenia i dowództwa, a nigdy z żadnéj sprawy nie wyszedł inaczéj, jak z waśnią i bójką. Dosyć było imienia Wigmana, by cesarzowi popsuć biesiadę i myśl wesołą, wysłał natychmiast przeciw niemu podkomorzego, czekać mu w podwórzu rozkazując.
Wigmanowi, który się mianował jakimś siostrzeńcem Ottonowym, w podwórzu między gawiedzią, wystawionemu na pośmiewisko, stać się nie chciało. Odparł więc hardo, że czekać będzie, ale nie z pachołkami, tylko w cesarskich komnatach i wszedł gwałtem prawie do pierwszéj z nich, gdzie właśnie między innemi książęty i grafami Bolko z Mieszkiem siedzieli. A że niejeden już raz kneź się z nim oko w oko w bitwach spotykał i dobrze się znali, uląkł się przeto Mieszko, aby nie był przezeń wskazanym i podparłszy się na stole, twarz sobie w części zasłonił. Gdyby Wigman go publicznie po imieniu nazwał, a podstępne przybycie na dwór cesarski odkryło się, wiedział Mieszko, iż mu to groziło niebezpieczeństwem, bo nie będąc jeszcze sprzymierzeńcem Ottona, za szpiega wypatrującego mógłby być wzięty.
Szczęściem dla niego, Wigman wszedł jeszcze cały oburzony i gniewny za doznane zrazu przyjęcie obelżywe i niewiele widział, co się wkoło niego działo. Stanąwszy naprzeciwko drzwi i stołu cesarskiego, wlepił oczy w Ottona i już ich z niego nie spuścił. Cesarz zaś, który i widział go pewnie i słyszał, i przez podkomorzego był o nim zawiadomiony, choć siedział naprzeciw, ani nań spojrzał, ani okazał, że się oń bynajmniéj troszczy. Śmiał się i rozmawiał umyślnie niby objawiając, że go to nic nie obchodzi, a przeciągał siedzenie u stołu, aby zuchwałego człowieka upokorzyć.
Wigman, któremu pewnie stało na to, aby wystąpił przed cesarzem, jak dla niego przystało, ubrał się ubogo, odarto, niemal brudno, we zbroję porwaną, w chodaki poszarpane, miecz na ladajakim pasku... aby okazał, jak krewniaka w nędzy opuszczono. Lecz mimo to duma biła mu z zasępionéj twarzy i strój jeszcze wybitniéj podnosił butę człowieka, który się równym krwią z Ottonem sądził.
Wszyscy książęta siedzący u stołu widząc, na co się tu zanosi, radzi byli doczekać końca sprawy, a spodziewać się było można, że i cesarz publicznie doznawszy napaści hałaśliwéj, która jego dostojeństwu uwłaczała, zechce ją powetować tak, aby wszyscy byli świadkami upokorzenia dumnego panka.
Gdy się to przedłużało, Mieszko ciągle twarz musiał odwracać i ukrywać, aby przypadkiem w oko nie wpaść nieprzyjacielowi.
Naostatek, gdy misy srebrne z przed cesarza zdjęto i obrusy szyte, a uczta była skończoną, wyszedł podkomorzy cesarski, dając znak, ażeby się przybliżył.
Jakby od niechcenia zwolna począł iść Wigman, niby pyszniąc się swą odartą odzieżą i we drzwiach naprzeciwko Ottona stanąwszy, ledwie głowę przed nim skłonił.
Dopiero teraz cesarz z groźném obliczem, zmierzywszy go oczyma, potarł gęstą i długą brodę i stłumionym głosem zapytał go, czego chce?
— Czego ja chcę, miłościwy panie — ochrypłym i gniewnym tonem ozwał się Wigman — łatwo to odgadnąć spojrzawszy na mnie i przypomniawszy kto jestem. Wszyscy ci nawet, co wojowali z cesarzem i miecz na niego podnieśli, wyposażeni są, a Wigman nie ma nic... Czas, ażeby się to skończyło.
Otto słuchał nie patrząc nań.
— I Wigman — rzekł — wyposażony był przez cesarza... a wypłacił mu się nieposłuszeństwem i zdradą... niechże cierpi...
— Cesarskiemu domowi nie przynosi to zaszczytu — mruknął Wigman — gdy się krew jego wala nie mając przytułku... i jak płatny ciura służyć musi...
— Gdy krew zła, to ją z żyły puszczają — odparł Otto.
Wigman się cynicznie rozśmiał.
— Nie przyszedłem prosić o łaskę, ale o sprawiedliwość... — rzekł — na to was Bóg posadził na téj stolicy, abyście ją sprawiali...
— I pełnię ją — odparł Otto groźnie — z większém miłosierdziem niż surowością... Jeżelim zaprawdę zgrzeszył, to chyba łaskawością względem tych, którzy się nigdy opamiętać i nigdy poprawić nie umieją, nawet gdy się im czas daje do pokuty.
— Spojrzcież na mnie — począł podnosząc głos Wigman — spojrzcie, a może wyrozumiecie, iż mam słuszność przychodzić tu z żalem i skargą. Przystałoż mi tém być, czemeście mnie uczynili?
To mówiąc i śmiejąc się szydersko, pokazał na poszarpaną odzież i zbroję.
— Nie myśmy z was uczynili takiego nędzarza, ale wy sami — zawołał cesarz. — Zamiast siedzieć na waszém hrabstwie, kumaliście się ze wszystkiemi buntownikami, próbowaliście słowian zbierać przeciwko nam, wskazywaliście im drogi, chodziliście z niemi...
— Tak samo syn rodzony wasz chodził przeciw ojca, gdy mu się niesprawiedliwość stała... Prawda, szukałem obrony u słowian, nie mogąc sprawiedliwości znaleść u ciebie.
— Idźże i dziś do nich, niech ci pomogą! — odparł popędliwie Otto, wskazując ku drzwiom.
Wigman stał patrząc dumnie i szydersko.
— To ostatnie cesarskie słowo? — zapytał.
— Proście Boga, aby ono było ostatniém — zawołał Otto — bo po niém mogłoby z ust moich wyjść jeszcze inne, któreby na wieki sprawę między mną a tobą rozstrzygnęło.
Wigman posłyszawszy to nie zmienił postawy, nie uląkł się i nie ruszył.
— Dobrze jest — rzekł ponuro — iż tego wyroku, groźby i przyjęcia licznych mam świadków. Nie powiedzą ludzie, że Wigman się nie upokorzył przed swym panem, nie prosił... i że został odepchnięty.
Cesarz odwrócił twarz, syn i córki stały w milczeniu, nieco się cofnąwszy, widocznie strwożeni. Świadkowie téż mimowolni w pierwszéj izbie z zajęciem oczekiwali końca téj rozprawy, która mogła się albo więzieniem rozstrzygnąć lub wygnaniem. Otto wszakże ścierpiał tę dumę krewniaka, a gdy ten stał ciągle nieruchomy, dodał.
— Jedźcie gdzie wam nakazano być, pod rozkazy Gerona, czyńcie co on poleci... a po upływie roku, gdy nic wam do zarzucenia nie będzie, zobaczymy, co wam sprawić będziemy mogli.
— Pod rozkazy Gerona? ja? pod jego zwierzchnictwo?.. — krzyknął Wigman — jabym to ścierpiał, aby mi jeden taki prosty człek przewodził? aby mnie upokarzał i wysługiwał się?..
Cesarz nie chciał już odpowiadać, Wigman zaczekawszy i widząc, że zmiany wyprosić nie potrafi, ruszył się nareszcie.
— Niech więc się stanie co przeznaczono — rzekł. — Nie z ręki waszéj, miłościwy panie, ale z ręki Boga przyjmuję na co mnie skazujecie... będę wiedział, co mam czynić. A jakiekolwiek następstwa z tego wynikną, niech spadną na tego, co je wywołał... Wigman jest nędznym, ubogim wojakiem, niemającym przyjaciela ani sprzymierzeńca... — dodał — ale Bóg wielki... znajdą się może co go poratują i siłę mu dadzą...
Ta odgróżka rozgniewała Ottona, który się zwrócił do swojego dworu.
— Dziękuj Bogu, zuchwały człecze — zawołał — iż dnia Zmartwychwstania Pańskiego, dnia tryumfu i wesela nie chcę surowością pokalać... Oddal się natychmiast!
Na drzwi powtórnie ukazał Otto.
Zaczynali się ruszać przyboczni jego i Wigman, zapewne obawiając się, aby zuchwalszy który ręki na nim nie położył, z twarzą gniewem zmienioną cofać się począł. Milczenie straszne w obu komnatach towarzyszyło temu powolnemu pochodowi. Jakby obawiając się napaści Wigman na mieczu położył dłoń i nie ma wątpliwości, że gdyby był naówczas kto przystąpił doń, bezkarnieby mu to nie uszło.
Cesarz zdala oczyma śledził każdy krok zuchwałego krewniaka, który nareszcie zwolna i jakby umyślnie mierzył kroki, doszedł do progu pierwszéj komnaty, ztąd jeszcze groźny wzrok odwrócił na cesarza, popatrzył nań wyzywająco i tak samo, nie spiesząc, aby nie okazać bojaźni, wyszedł z pałacu.
Jakkolwiek cesarz moc swą i powagę okazał, nieprzyjemne po sobie wrażenie zostawiło to spotkanie.
Nikt nie śmiał słowa rzec, ani podnieść oczów. Jeden z podkomorzych wyjrzał za odchodzącym i śledził go w dziedzińcu. Tu Wigman dosiadł konia i w towarzystwie dwóch tylko ludzi, z których jeden wiózł tarczę jego, drugi ogromny miecz jednosieczny bez pochwy, z podwórca zamkowego wyjechał.
Łacno się było domyśleć po tém rozstaniu z cesarzem, że Wigman, który już podobnego używał środka, uda się do Słowian i burzyć będzie na granicach plemiona, które najmniejszą nadzieją połechtać się dawały i nakłonić do buntu. Otto wszakże dosyć był teraz mocen na granicy, dzięki Geronowi i przymierzu z Czechami, by się warchoła jak Wigman nie lękać, mogąc raczéj spodziewać, iż Słowianie sami w końcu go pochwycą i albo wydadzą lub zamordują. Nie kazano go więc zatrzymywać, ani się go starano ułagodzić i przejednać, puszczając wolno na losy, jakie go spotkać mogły.
Mieszko w czasie téj rozmowy przysłuchiwał się jéj z nadzwyczajną uwagą, pierwszy raz słysząc cesarza, z głosu i mowy usiłował go odgadnąć. Posłużył mu Wigman więcéj do poznania Ottona, niż cały pobyt w Quedlinburgu.
Dnia tego przed wieczorem jeszcze na podwórzach młodzież rodzaj gonitwy rycerskiéj odprawiała, któréj sam cesarz z wysokiego ganku się przypatrywał, poczém z duchownymi i panami przybocznymi na radę poszedł i na niéj do późna pozostał. Niemniéj jednak podkomorzowie i stolnicy, przy ciągle zastawionych stołach, gości cesarskich przyjmowali. Tak upłynęły na nabożeństwach, turniejach, biesiadach, radach i posłuchaniach dni następne, w czasie których, ośmielony tém, iż go nikt nie poznawał, Mieszko korzystał z pobytu, aby się całemu porządkowi dworu cesarskiego i jego wspaniałościom przypatrzyć. Ciągle w orszaku Bolka, jako jego powinowaty skromnie się zachowując, sądził Mieszko, iż nań wcale oczów nie zwracano i nikt o nim wiedzieć nie mógł. Nieodstępnym będąc przy Bolku, jego o wydanie tajemnicy wcale posądzać nie myślał, ani się go obawiał.
Nadeszły wreszcie dni ostatnie, gdyż cesarz, jak zwykle, zaledwie święta odprawiwszy, w podróż się nazad do Włoch wybierał, których posiadanie więcéj go może obchodziło, niż sprawy niemieckie. Dlatego tu gotów był łagodzić, jednać i uspokajać, ażeby tam całą siłę módz obrócić.
Ostatniego dnia uroczyście żegnali przybyli cesarza i każdy, wedle stopnia i stanu swojego był obdarzony. Dary te składały się z kosztownych naczyń, pasów i mieczów rycerskich dla przedniejszych osób, bogatych futer i płaszczów jedwabnych, a dla pośledniejszych z sukien wełnianych, futer zwykłych i odzieży rozmaitéj. Wymagał tego i obyczaj i cześć cesarza, aby nikt ztąd nie odszedł z próżnemi rękami. Na to ostatnie posłuchanie dopuszczano każdy poczet i każdego z książąt i panów osobno, aby cesarz mógł ustnie wypowiedzieć im, czego nadal po nich wymagał. Niektórym z nich dawał zlecenia poufne, które na osobności powierzone być musiały. Przyszła więc koléj na Bolka, a temu téż baczność na Ugrów poleconą być miała, i szedł on do cesarza, gdy Mieszko, który podarku chciał uwłaczającego sobie uniknąć, zażądał, aby mu dał zostać.
Działo się to w obecności podkomorzego cesarskiego i Mieszko na ucho się zwierzał z żądaniem swém szwagrowi, który nie wiedział co począć, gdy urzędnik znać się domyślając może, o co szło, wyraził życzenie cesarza, by Bolko swoich towarzyszów poprowadził, nie odpuszczając. Nie chcąc podejrzenia wzbudzić jakiegoś, Mieszko przodem puściwszy Sławnika, szedł starając się jak najmniéj być na widoku.
Otto przyjmował wszystkich siedząc na krześle tronowém, takiém jakie wprzódy stało w kościele. Miał téż na sobie płaszcz purpurowy i sandały szkarłatne ze złotem. Gdy wchodzący pokłonili mu się, a Bolko przystąpił naprzód, wielce to zmięszało Mieszka, iż Otto zamiast na czechów zwrócić uwagę, pilno mu się przypatrywać zaczął. Kilką słowy potém pozdrowić kazawszy starego Bolesława, podać kazał cesarz kubek złoty, roboty misternéj, sadzony perłami i kamieniami, i prosił, by na pamiątkę go przyjął. Innym téż dostały się szuby i płaszcze, i Mieszko już się bezpiecznym sądził, gdy cesarz znowu nań pilno bardzo wzrok skierował. Szepnął coś do ucha podskarbiemu swojemu, a ten mu przyniósł miecz z pasem nadzwyczaj wytwornéj roboty a ceny wysokiéj. Poglądali wszyscy zdziwieni, komuby go cesarz chciał dać, gdyż już nikogo tak dostojnego nie było, aby tak drogocenna rzecz dostać mu się mogła.
Ująwszy miecz w rękę, Otto skinął ku Mieszkowi i odezwał się z uśmiechem.
— Nie znam was, miły kneziu... nie wiem nawet kto jesteście... Dosyć mi tego, że ze sprzymierzeńcem moim i dobrym przyjacielem przybywacie... Chciałbym, abyście i wy téż byli mi przyjaznym, przyjmijcie ten miecz z życzeniem, abyście go nigdy przeciwko mnie nie podnieśli, a raczéj z nim w pomoc mi przyszli w potrzebie, tak jak ja gotów będę was wesprzéć, gdybyście żądali...
Mieszko nie mógł nie przyjąć cesarskiego daru, lecz zarazem uląkł się mocno domyślając, że był poznanym i zdradzonym. Na twarzy Ottona malowało się raczéj zadowolnienie i radość, niż gniew lub podejrzenie. Bolko pobladł w obawie, by nie został posądzonym o wydanie tajemnicy. Nastąpiło krótkie milczenie, a cesarz dodał jeszcze uśmiechając się.
— Na mieczu tym krzyż jest wyryty... niech wam przypomni, iż on jedynie jest znamieniem zwycięztwa... i że tam, gdzie on nie panuje, ani pokój ni szczęście panować nigdy nie mogą...
Wszyscy zatém jeszcze raz się pokłoniwszy cesarzowi odchodzili, a Mieszko, który miecz swój niósł, nie mogąc go ani przypasać, ani ukryć, ściągnął na siebie oczy całego dworu. Oczywistą było rzeczą, iż Otto w nim poznał, lub był uwiadomionym o księciu polańskim. Inni domyślali się jeszcze więcéj i inaczéj niż było. Szeptano spoglądając ciekawie na obdarzonego.
Zaledwie w podwórze wyszli, gdy Bolko się zwrócił do szwagra, poprzysięgając mu, iż nie zdradził on, ani żaden z jego ludzi, ale inny ktoś chyba poznać i ukazać go musiał. Mieszko łatwo temu uwierzył, chociaż niepojętém się to zdawało, a podarunek miecza tak bogatego omyłką żadną być nie mógł.
Tém prędzéj teraz, obawiając się, aby wieść o nim się nie rozeszła, Mieszko chciał odjeżdżać; posłano po ks. Jordana, który przez cały ten czas u księży przy kościele św. Wiperta bawił. Padało nań podejrzenie najmocniejsze, że on przed duchownymi mógł się wydać z tajemnicą, a jeden z nich do cesarza ją zaniósł. Ks. Jordan jednak nie przyznawał się do tego.
Natychmiast obóz zwijać poczęto i do drogi się sposobić. Inni téż goście wyjeżdżali każdy w swą stronę, kupcy z bud i szałasów towary na wozy pakowali, ruszając daléj w głąb kraju. Okolica miasta ludna i życia pełna, co godzina puściejszą się stawała. Cesarz wkrótce także Quedlinburg miał opuścić i wojsko towarzyszące mu już stało pogotowiu.
Nie wszyscy równie wesoło opuszczali gród cesarski, wielu jak Wigman groźbami odprawionych zostało, inni czego chcieli nie dopięli, duchowieństwo tylko całe pobożnością i dobroczynnością pana wzruszone, opiewało chwałę jego.
Część drogi mając razem ze szwagrem odbywać, Bolko starał się wyrozumieć z niego, jakie dwór cesarski i potęga jego uczyniła na nim wrażenie, nie potrafił jednak dobyć zeń nic jasnego. Mieszko uśmiechał się, dobréj był myśli, rad z podróży, potakiwał bratu, ale tego co czuł, nie wydawał.
Rozstali się ku granicy już, tam gdzie się wprzódy spotkali i Mieszko z małym orszakiem swoim puścił się ku Poznaniowi. Następnego dnia o Wigmanie dostał języka Chotek, który towarzyszył kneziowi, jakoby z Wolinami się związał i coś na pograniczu zamierzał, lub przeciwko polanom, albo nawet Ottonowi, lub obojgu razem. Tém téż spieszniéj ku domowi dążyć było potrzeba. Chotek wyprawiony został, aby miał oko na swoich i w razie potrzeby z Mieszkiem się łączył.
Domyślano się, że Wigman lub cesarzowi się chcąc zasłużyć, rzuci się do podbojów za Odrę, albo — bo i to być mogło, obrócić się przeciw niemu, ze Słowian sobie groźny zastęp tworząc, by go zastraszył i wyjednał sobie czego pragnął. Na jednéj i drugiéj stronie widywano już tego człowieka, który się łatwo przerzucał, gdzie widział korzyść swą lub rozgłos mógł zyskać.
Jeszcze z nim trzymali nieraz nadgraniczni markgrafowie, gdy już na nich wiązał się z nieprzyjacioły. Dla Słowian taki człowiek jak on był pożądanym sprzymierzeńcem, gdyż wojować umiał, odwagę miał, niemców znał dobrze, a nigdy nieuspokojonego ducha, ciągle coś knuł nowego, nie spoczywając na chwilę.
Tak jak był nocą i niemal pokryjomu z grodu swojego zniknął Mieszko, jednéj znowu wiosennéj nocy, gdy go się nie spodziewano, zjawił się tu po cichu i poszedł Dubrawkę powitać.
Nie powiedział jéj kędy był, przywiózł tylko pozdrowienie od brata i podarek, co do myślenia dawało, że w Czechach mógł bawić, bo Dubrawka o podróży Bolka nie wiedziała.
Tegoż samego dnia do Sydbóra posłano do Gniezna, aby wojska miał pogotowiu i na dany znak ściągał z niemi.
Na zamku ruch się wziął wielki, posłańcy i szpiegi wyprawiono na granicę, ludzi zewsząd spędzano i w przyborach tych do wojny na czatach stojąc niemal, Mieszko pogodniejszéj doczekał się wiosny.
Chodzące po kraju groźne wieści, które przez gadatliwy dwór Dubrawki mogły być puszczane, kazały się co chwila spodziewać obalenia świątyń pogańskich i powołania ludu do chrztu, tak jak się to w Czechach stało... Niemal codzień i co godzina wyczekiwano rozkazu, któremu jawnie się opierać nie było sposobu... Mieszko miał z sobą i przy sobie najdzielniejszą młodzież, ludzi do boju wciągniętych i zupełnie sobie oddanych, a z temi tłum walczyć nie czuł się na siłach...
W szeregach ich znajdowało się już chrześcian wielu, liczba ich rosła, starszyzna nawracała się jawnie, cała ludność, bliższa Poznania i Gniezna, powoli już się dzieliła na dwa obozy, stroniąc od siebie i tając przed sobą. Chrześcianie coraz śmielszymi się stawali, bałwochwalcy coraz bojaźliwszemi...
Nie w jednéj rodzinie ojciec taił się przed synem, brat przed bratem...
Duszą oporu byli starcy, dziadowie, wróżbici, śpiewacy, stróże przy chramach i lud zamieszkały w głębi kraju... Apostołowie jeszcze tam nie byli doszli, i żadnéj nie czując zmiany, ani z góry nakazu, pochlebiali sobie mieszkańcy osad odleglejszych, że Mieszko nie będzie miał odwagi rzucić się na starą swą wiarę...
Przedłużone milczenie, obojętność knezia pozorna, rozmaicie go sobie tłumaczyć dozwalały. Było i takich wielu, którzy sądzili, że Mieszko uwodzi chrześcian, aby im tém większą zadał klęskę...
Stary Warga wedle potrzeby, raz przeciwko niemu jątrzył, to znowu w nim kazał pokładać nadzieję. Przybycie Dubrawki zrazu zdawało się zwiastować chwilę stanowczą, lecz gdy miesiące upływały, a nic nie przedsiębrano i kontyny stały całe, różnie myślić poczęto.
Warga i jego towarzysze, co lud się jątrzyć starali i do oporu przygotowywać, gdy nie było dłużéj powodu żadnego do wystąpienia, stracili wpływ i zaufanie. Wzdychano z niemi, pojono ich, ale nie wiązano się słowem żadném. Na zbiorowiskach w dnie uroczyste, gdzie się dawniéj tłumy zbiegały, teraz coraz puściéj było.
Wypadek niespodziany, na nowo ostygłe te uczucia przywiązania do dawnych obyczajów, rozbudził. O mil dwie od Warty i Cybiny, w głąb kraju, w lasach, było jedno z miejsc najwięcéj czczonych i jak świątynia szanowanych. Uroczysko zwało się Białém, rzeczka co je przebiegała Białka, lub Świętą. Wody jéj w chorobach miały cudowną siłę leczącą, gaj otaczający wzgórze za poświęcony i nietykalny się uważał. W pośrodku jego wznosiła się od dawna wystawiona nieforemna postać jakiegoś bóstwa, które Bielem nazwano. Ogromny kamień służył mu za podstawę, a bałwan był z drzewa sękowatego niezgrabnie i grubo wyciosany i przedstawiał niby tułub z głową czapką okrytą; bez rąk, bez nóg, z wyrościami, które piersi uwydatniały. Obok Biela dwa inne żłobkowato wyrobione, jak misy kamienie przeznaczone były na składanie w nich ofiar... Po za gajem przy dwóch dębach w szałasie mieszkał tu zawsze wróżbit stary, który przybywającym pielgrzymom rady dawał, wskazywał jak i gdzie wody świętéj użyć mieli, wróżył im z ziemi i ognia, i żywił się z ich datków...
Jednego dnia przybywające z dala niewiasty, znalazły starego Złogę w szałasie niby uśpionym, a w istocie umarłym... Nic nie okazywało ażeby ktoś na nim gwałt popełnił. Złoga był niezmiernie stary, najstarsi gospodarze, przypominali go sobie niemłodym już siwym. Nie było więc nic dziwnego, że nareście usnąć musiał, gdy się siły wyczerpały...
Dano znać do najbliższéj osady o śmierci Złogi, zebrali się pokrewni jego do palenia ciała i pogrzebu, zbiegło się dosyć dziadów i bab, szło o zajęcie miejsca po nim, które było łakome. — Wszczęły się o to spory, bo wielu rościło do tego prawa, nikt nie chciał współzawodnika dopuścić, odgrażali się jedni i drudzy, a skończyło się na tém, iż szałas zburzono, i na Białem nie było nikogo. Miało się to rozstrzygać na jakimś wiecu na kupałę, tymczasem Biel został bez stróża sam jeden...
Jednego dnia przybyły baby z zimnicą do strumienia i przestraszyły się, ujrzawszy, że bałwan został obalony, kamienie poroztaczane, a ręka złośliwa, co tego dokonała, podłożyła suchych gałęzi pod kłodę i na pół ją spaliła.
Ponieważ Biel powszechnie był czczony i za bóstwo opiekuńcze okolicy uważany, lament i płacz, narzekanie i oburzenie wstrząsnęło całą ludnością. Wszyscy biegali oglądać spustoszone uroczyska, łamali ręce, płakali. Naturalnie, nikogo o takie porwanie się na stary posąg posądzać nawet nie było można, tylko chrześcian. Obejrzano się po okolicy, zaczęto dowiadywać o przejeżdżających w tych dniach, o widzianych w blizkości, ale śladu winowajcy nie było.
Warga, który nadbiegł na miejsce, skorzystał z rozdrażnienia i począł namawiać do wystąpienia nocą, w umówiony dzień przeciw wszystkim dworom i chatom, które posądzano o odstępstwo. Dwory miały być popalone, chrześcianie zamordowani. Gdy się to stanie — mówił — Mieszko zadrży i nie będzie śmiał się porywać!
W pierwszéj chwili wszyscy mu potakiwali[15] gniew i pragnienie zemsty było wielkie, lecz drugiego dnia, jakiś dziad wpadł na myśl inną, i zdaniem wielu, rozumniejszą jeszcze.
— Dobrze — rzekł — niechaj tak będzie, ale wprzódy popróbować trzeba. Pójdziemy wszyscy, choćby w tysiąc ludzi na skargę do Mieszka, że nam się stała krzywda, która nieszczęście, grad, pioruny, głód na okolicę sprowadzi, zobaczemy co powie.
Warga śmiał się — ale inni jakoś przystali. — Uchwalono gromadą iść z podarkiem i skargą do miłościwego pana. Nim się jednak ludzie zmówili i zebrali — drugiego dnia dano znać z okolicy na Dąbrowach, że słup kamienny, który tam téż stał od niepamiętnych czasów, nocą ręka jakaś zuchwała obaliła, a staczając się z pagórka, bóg na kawały się rozpadł. Ludzie na nowo zapalili się gniewem i od Biela pobiegli na Dąbrowę płakać nad okruchami zwalonego słupa. Tu znaleziono ślady koni kilku pod dębami i dowody, że ludzi musiało być wielu, boby téż temu jeden nie podołał. Warga wołał o zemstę i wskazywał dwory podejrzane, ale ludzie się uparli gromadami iść do knezia.
Upieczono kołacze, przygotowano szyte ręczniki, kury i jaja, bo bez ofiary jakiéjkolwiek nie szło się naówczas z prośbą, ani z żalem, ani o sprawiedliwość. Gromady zwołały się na dzień oznaczony, kilku starszych wystąpiło na czele i wszyscy pociągnęli nad Cybinę.
Pochód ten w pewnym porządku, odbywał się powoli, po drodze łączyli się z nim, dla powiększenia tłumu ludzie dobréj woli, nie tajono się wcale z czém szli i Mieszko, na pół dnia prawie wprzódy uwiadomiony był o wszystkiem. Wierni przyszli dać znać zawczasu — nie odpowiedział nic.
Na grodzie nie ruszył się nikt nawet. Gromada przed wałami się ustawiwszy, wyznaczyła kto mówić miał i w milczeniu ciągnęła przed dworzec pański, a przybywszy tu, stanęła w porządku i milczeniu uroczystém. Mieszko, który widział wszystko z za okiennicy, wysłał stolnika swego spytać — czegoby chcieli?
Temu opowiedzieli starsi jak się rzecz miała. Kazano czekać, na ostatek Mieszko wyszedł, a starszyzna przyszła i podarki złożyć i do kolan mu upaść.
Kneź miał jakoś oblicze wesołe.
Mówić zaczęto, a jak to zwykle bywa, prawiono szeroko, poprawiał jeden drugiego, przerywał, powtarzano szczegóły, powieść przeciągnęła się bardzo długo. Siedząc na ławie w przedsieniu Mieszko słuchał z uwagą.
Gdy się w końcu przebrało opowiadania i jedni drugich zaczęli skłaniać do milczenia, aby téż posłuchać, co pan zawyrokuje — zapytał kneź — kto był sprawcą?
Na to pytanie długo odpowiedzi zabrakło. Ten i ów się zbierał na nią — ale w istocie nikt nie znał sprawcy, ani się go domyślał. Obwiniać chrześcian nie było powodu ni dowodu. Mruczano, potrząsano ramionami, a Mieszko powtarzał pytanie — kto to uczynił? Starszy i śmielszy, ubogi kmieć Drzewica, ozwał się wreście.
— Miłościwy panie, gdybyśmy wiedzieli, kto winien, samibyśmy go karali, bo za nasze bogi ująć się musimy — wy, miłościwy kneziu, wiecie wszystko, każcie śledzić i ukarzcie — pomożcie nam...
— Słuchaj Drzewico — odrzekł Mieszko — a mocne to były Bogi?
Gromada wołać zaczęła, że pioruny i grad i pomór na bydło i głód mogły zesłać.
— Za cóż na was mścić się mają, kiedyście wy niewinni? — rzekł Mieszko. — A jeżeli potęgę i siłę mają, to się same nią obronią i pomszczą?
Wszczął się szmer, bo nie dobrze zrozumiano jeszcze, Mieszko powtórzył toż samo, na ostatek dodał, że winowajcy nie ma, sprawiedliwości więc być nie może, a Bogom trzeba zostawić pomstę za siebie. Mają pioruny, zabiją winnego.
W tém z ciżby rozpychając ją, wybił się gwałtem Warga z włosem rozczochranym, zapalony, jak w gorączce. Zaledwie się skłoniwszy kneziowi, krzyknął podniesionym głosem.
— Co tu szukać winnego? albo to my nie wiemy kto przeciw nam i bogom starym powstaje? Palcami pokazać łatwo tych, co niemiecką wiarę do nas prowadzą! Namnożyło się tego nasienia, jest go dosyć wszędzie. Nie kto winien tylko oni, ich karać, gubić i wypędzić. My sobie krzywdy wyrządzić nie damy, a nie uzyskamy sprawiedliwości, sami ją zrobimy.
Mieszko się popatrzał na mówiącego i skinął na swoich komorników, aby go wzięli. Tłum oniemiał.
— Ja cię znam stary — rzekł — tyś raz już dwór na Krasnéjgórze podpalił. Puszczono się na wolność, teraz sprawiedliwość chcesz sobie sam znów mierzyć. Sprawiedliwość należy do mnie...
Gdy komornicy zabrali się go z tłumu wziąć, zamruczała gromada. Starsi prosić zaczęli za Wargą, on sam zmilkł blady. Mieszko kazał go puścić, ale tak groźno nań spojrzał, że dziad słowa nie rzekłszy, znikł gdzieś w tłumie.
— Sprawiedliwości wam nie dam, bo nie ma na kim jéj spełnić — dokończył kneź. Bogi są mocne, chronią się same.
Było u nas z wieków wieka tak, że każdy czcił Boga jakiego chciał, i nikt mu nic nie mówił. Przynieśli jedni Trygława, drudzy Radegasta, trzeci Światowida, inni Wołosa, stawili ich i kłaniali się im. Od Redarów, od Wilków, od Lutyków, od Wolinów, od Dulebów przynoszono bóstwa, nikt się temu nie przeciwił. Tak ma być i nadal. Niech ci, co chrześciańskiego Boga wyznają, czczą go w spokoju, a kto się na nich dopuści gwałtu — tego ukarzę ja!
Rzekłszy to, wstał Mieszko, popatrzał na milczącą gromadę i skinieniem ręki ją odprawił. — Pokłoniła się starszyzna i w głębokim milczeniu odchodzić zaczęła. Warga tak się ukrywać umiał i tak go zasłaniano, że dopóki za wały nie wyszli, widać go wcale nie było. Lękał się, aby go jeszcze nie wzięto.
Próba więc nie powiodła się wcale. Długi czas szli wszyscy z głowy pospuszczanemi, milczący, smutni, pogrążeni, nikt słowa odezwać się nie śmiał. Opodal od zamku zmęczeni położyli się na łące nad Wartą.
Tu dopiero powoli usta się rozwiązywać zaczęły, do narzekań i utyskiwania. Śmielsi szemrali, drudzy z obawą patrząc na nich, milczeli, bojąc się niemal słuchać. Warga długo siedział ponury i gniewny.
— U nich sprawiedliwości prosić! — zawołał w końcu — u nich! kiedy tam pełen dwór chrześcian i oni nie kto przewodzi. Co tu pytać? po co prosić? Nie było nic u nas, póki Lubonia syn nie wrócił zakażony niemiecką wiarą! Spaliliśmy mu dwór... tak! nie dosyć. Jego z nim spalić trzeba. Przez niego weszło wszystko. Do niego się oni schodzą, z nim radzą...
Ale drugi raz nie wezmą mnie już... bo mnie tu nie będzie.
Nikt na tę pogróżkę nie odpowiedział, a Warga téż nie zdawał się dbać wiele o to, mruczał sam do siebie mówiąc, z oczyma wlepionymi w ziemię, miotał się, krzyczał to głośniéj, to ciszéj i długo nie mógł uspokoić.
Z nikogo jednak nie wywołał potakiwania, nikt mu się w pomoc nie ofiarował, owszem Drzewica się odezwał, że kneź miał słuszność, że nikt nikomu nigdy nie bronił Boga sobie wybierać jakiego chciał — że chrześcianie od dawna się pokazywali tu i owdzie, a nikt ich nie prześladował i za ojca kneziowego i za dziada.
Drudzy téż, dla miłego spokoju może, staremu choć głowami potakiwali, Warga zmilkł i długo siedział zadumany, wstał potém nie obejrzawszy się na nikogo, nie rzekłszy już nic i poszedł przez pole bez drogi, gdzie go oczy niosły. Nikt go nie zawrócił i nie strzymał. Niektórzy gorliwsi byli tego zdania, że i Biela i słup na Dąbrowach, należało postawić na nowo. Na to się godzili wszyscy i gorąco zaraz rozebrali między siebie robotę.
Tegoż wieczora wiedziano o tém na Krasnéjgórze, przybiegł ktoś z grodu i doniósł o skardze gromady — o danéj jéj odpowiedzi, a nawet o Wargi odgróżkach. Jarmierz nie powiedział nic Włastowi, ale straże około dworu ustawił, i przez całą noc czuwać im kazał.
Mieszko tymczasem, zamiast ociągania się i obawy, tegoż dnia pilnie zajął się przygotowaniami do publicznego przyjęcia chrześciańskiej wiary... Wysłano do Czech po kilku duchownych w pomoc ks. Jordanowi; żądając téż od Bolka, aby ludzi dał coby z kamienia budować wedle obyczaju chrześciańskiego umieli kościoły, i wszelkiego rzemieślnika do przygotowania sprzętu, jaki był do ofiar i urządzenia nowych świątyń potrzebnym.
Znowu w tę podróż musiał być wyprawionym Włast, który służył chętnie we wszystkiem, co nawrócenie zupełne przyśpieszyć mogło. Tym czasem, nie objawiając na co, wozić kazano kamień na zamki w Gnieźnie i Poznaniu.
Wielkie przygotowania działy się po grodach, choć o ich celu nie ogłaszano ludowi... Ks. Jordan tylko chodził przysposabiając kogo mógł do przyjęcia chrztu, zarazem objawiając o wielkich darach, jakie kneź miał dla chętnych czynić... Białe szaty z płótna i sukna szyto secinami na zamku u Górki i Dubrawki, i składano je stosami.
Jordan opowiadając ewangielię, zarazem zwiastował, że ona wszystkich uczyni braćmi w Chrystusie, połączy i porówna, że kneź stanie się dla nowo nawróconych ojcem zarazem i bratem.
Pomimo wzburzenia umysłów, jakie obalenie Biela i słupa na Dąbrowach wywołało — nie było prawie nocy, aby gdzieś posąg na rozdrożu lub uroczysku nie upadł i nie został zniszczony. Zdawało się, że je niewidzialna jakaś ręka wywraca, bo nigdzie sprawcy, ani nawet śladu dojść nie było podobna...
Czekano kary Bogów na próżno — nie broniły się już stare bogi...
Resztę ich, które stały po domach i zapadłych kątach, chowali pobożni i kryć się zaczynali z niemi.
Warga, który usiłował do czynnego i rozpaczliwego skłonić oporu, zaledwie nieznaczną garstkę w koło siebie zgromadził, i ukrywać się z nią musiał.
Smutek padł na kraj cały... Nigdy bez bólu nawet do lepszego stanu nie przechodzi człowiek, a stokroć trudniejszém jest odrodzenie się społeczeństwa, które zwichnięte w biegu, nie łatwo odzyskuje ruch bezpieczny i stały. Chwile przesilenia i gorączki są zawsze dobą nieładu i rozprężenia. Źli korzystają ze swobody, jaką daje nieposzanowanie praw, które się walą, uwalniając zarazem od poszanowania tych, których znać jeszcze nie mogą. Toż co zawsze i wszędzie objawiało się u Polan teraz, ale silna dłoń Mieszka nie dopuściła, aby zamęt ten wyrodził się w całkowite starganie wszystkich węzłów.
Gdy się to gotowało zwolna, bo pośpiech w wykonaniu codzień się okazywał trudniejszym, bo przygotowania olbrzymie być musiały, Mieszko odłożył znowu uroczyste ogłoszenie wiary do następnego roku.
Trzeba było tymczasem zwiększyć gromadkę przysposobionych do chrztu i z myślą nowego znamienia pogodzić kraj, który swych dawnych bogów opłakiwał.
Gdy się to działo, Mieszko szukał sposobności do jakiegoś wystąpienia, któreby mu przymierze konieczne z cesarzem Ottonem ułatwiło... Los mu je nastręczył.
Już w Quedlinburgu mogli się wszyscy domyślać, że dumny Wigman, odprawiony niemal z pogardą przez cesarza, szukać będzie sposobności wojowania przeciwko niemu. Miano nań oko, ale znikł pomiędzy słowiańskiemi książątkami, u nich szukając schronienia.
Wszczął się był spór o pograniczne posiadłości między obodryckim wodzem Mstiwojem a Zeliborem wagirskim. Oba oni już zawojowani, radzi nie radzi zależeli od saskiego markgrafa Hermana.
Spór miał rozstrzygnąć Herman i Zelibora uznawszy winnym napaści i gwałtu, skazał go na wydziedziczenie i odebranie mu władzy.
Zelibor nie myśląc się poddać, powołał Wigmana do siebie. Oba więc porwali się do broni. Zaledwie to się stało i nim przysposobić się mogli, Mstiwoj z Hermanem naszli na osadę i gród Zelibora, wzięli je prawie bez oporu, a oba wodze ucieczką ratować się musieli. Do tych waśni Mieszko się mięszać nie myślał wcale, lecz pilno się im przypatrywał, mając tam ludzi zawsze i dostając łatwo języka.
Zbiegły Wigman siedział teraz u Wolińców nad Odrą, a że spokojnie wytrwać nie mógł, z niemi razem napadał już kilkakroć na ziemie Mieszkowe... Teraz więc był czas, broniąc własnych posiadłości, razem cesarzowi uczynić przysługę i uwolnić go od niespokojnego krewniaka.
Włast jadąc do Pragi, zaniósł tam także do Bolka prośbę, aby parę ufców zbrojnych dobrze w pomoc Mieszkowi przybywało...
I gdy z jednéj strony chrztem się zajmować zdawali wszyscy, kneź, któremu dolegał spoczynek, gotował się do wystąpienia przeciwko Wigmanowi.
Jednego wieczora, powracający Włast, przywiódł z sobą i gromadkę duchownych i kupkę rzemieślników a kunsztmistrzów i dwa świetne piękne oddziały czeskiéj jazdy. Wszystko się z zamku wyroiło ujrzawszy ten dosyć mnogi lud napływający do grodu.
Wybiegła i Dubrawka z niezmierną radością witając swych czechów, szczególniéj duchownych, co jéj do przysposobienia wielkiego dzieła pomocą być mieli.
Ona w istocie duszą jego była i przynaglała aby corychléj spełnić się mogło. Dając jéj czynić co chciała, Mieszko zawsze jeszcze milczał i zwlekał.
Teraz chwila już zdawała się być blizką.
Na powitanie czechów, wyszedł i Mieszko sam, dowódzców dwu oddziałów zapraszając na dworzec, razem z duchownemi.
Resztę przybyłych wnet rozmieszczono na grodzie, gdzie dla nich wszystko było przygotowaném. Omyliła się wszakże Dubrawka sądząc, że poczty czeskie przybyły, aby uroczystości wielkiéj więcéj dodać świetności. Kilka dni pozwolono im spoczywać. Rzemieślnikom natychmiast wyznaczono pomoc, schronienie i usługę, a Mieszko rozporządziwszy wszystkiem i księży zdawszy ks. Jordanowi, sam — zaczął się przysposabiać do wycieczki jakiéjś.
Wszystka piechota, a téj było najwięcéj jeszcze, wyruszyła cicho na granicę ku Odrze, drugiego dnia ujrzano czechów, występujących w tęż stronę, trzeciego rano sam kneź, pożegnawszy żonę, siadał na konia i wraz z Sydbórem ruszał w pole...
Już trudno było cierpliwéj Dubrawce na nową tę patrzeć zwłokę, na pół ze łzami, wpół gniewna, gdy Mieszko miecz sobie ów cesarski przypasywać kazał, zapytała go, coby to znaczyć miało.
— Kniehini ty moja — odezwał się Mieszko spokojnie — dajcie mi mojemi sprawy rozrządzać wedle myśli mojéj... Ja wrzeciona nie tykam, ani was prząść myślę uczyć, dopuśćcież mi wojować jako wiem i umiem.
— Ale po cóż nową rozpoczynać wojnę, wprzódy nie uczyniwszy w domu co najpilniejsza, aby na nią Boże mieć błogosławieństwo? — przerwała Dubrawka.
I na to pytanie rozśmiał się nieco Mieszko — ręką tylko w powietrzu zamachnąwszy, jakby mieczem...
— Na wszystko będzie pora, miłościwa a niecierpliwa pani moja — rzekł. — Ludzie się tymczasem lepiéj przysposobią, oswoją i obejdą z tém co ich czeka... Księża jeszcze wiele z mojemi i ze mną mieć będą do czynienia, nim nas na chrześcian przemienią.
Gdy ujrzę, że czas potemu, nie zwlekę... a teraz w pole trzeba, na łowy... i bywajcie mi zdrową miłościwa pani.
Miłościwa pani smutnie przyjęła rozkazy, lecz nauczyła się już w pożyciu z mężem, iż go powolnie tylko przekonać i skłaniać było można. Trwał przy swojém twardo i nie łatwo obrócić się dawał, gdy powziął postanowienie.
Wyciągnął więc i tym razem w pole, nie rzekłszy nawet dokąd, a na zamku zostali apostołowie pod kierunkiem ks. Jordana pracujący, w Krasnéjgórze zaś Włast na swą rękę zwołujący do winnicy...
A pod grodem w chałupach siedzieli sprowadzeni rzemieślnicy kując srebro, lejąc spiże, wyrzynając drzewo, ucząc obrabiać kamienie a palić wapno... Przy nich już parobcy tutejsi przypatrując się im, otwierali oczy, i sposobili ręce do roboty, która dla nich miała urok nowości...
Od pługa i miecza, do młota i dłuta, przejście łatwem nie było....
W obozie nad Odrą, jednego wieczora cesarski krewniak, nie tak jakeśmy go widzieli w Quedlinburgu odarty i opuszczony, ale we zbroi lśniącéj, na koniu dzielnym, w hełmie skórzanym łuskami żelaznemi naszywanym z kitą czerwoną, w płaszczu niebieskim na ramionach, opatrywał nowych swych przyjaciół szeregi.
Sam jeden tu był wśród tego ludu, do którego i on nie przystawał, i orszak co go otaczał, jakby cudzy przy nim wyglądał. Dziwnie zaprawdę wydawał się ten niemiecki rycerz, przygodami osobliwemi ze dworu najświetniejszego w Europie wygnany, pomiędzy lud na pół surowy i do innego należący świata. Między tym wodzem a jego ludźmi, trudno było powinowactwa dopatrzeć. Ziemko i Hłaska, dwaj naczelnicy wolińców, jechali przy zbrojnym niemcu, także niby z niemiecka przyodziani, ale dziwacznie. Mieli oba po kawałku zbroi... Ziemko na głowie skórzaną czapkę, na krzyż żelaznemi opasaną prętami, mieczyk u boku, pióro u hełmu, jaskrawy płaszczyk na ramionach, ale na nogach po staremu chodaki sznurowane wytarte, i spodnie z grubego płótna. Nie lepiéj wyglądał Hłaska, który téż między niemcami bywał, i przyodziaćby się był rad, aby wstydu Wigmanowi nie czynił. Krótki tułubek frankijski, paskiem obszyty miał czerwono, pod szyją śpiżowe spięcie, na ramionach stare kolce mosiężne, wszystko to z sobą nie dobrze szło, ale Hłaska uczynił co mógł.
Dwaj wolińcy, w rozpaczy, dla wybicia się z jarzma niemieckiego, niemca się chwycili... Zdało się im, że ten cesarski krewny, a sławiony rycerz najlepiéj mógł ich poprowadzić. Nim jednak na niemców napaść mieli, chcieli się na polanach sprobować i łupem się opatrzywszy, a jak im się zdało, pobiwszy może — większą siłą występować dla wyswobodzenia, na markgrafów.
Na Mieszku próba tylko uczynioną być miała.
Wigman się zabawiał z wolińcami, Ziemko i Hłaska w oczy mu patrząc jak wyroczni go słuchali... Świetne mieli nadzieje... Naprzód polan zwojować i albo ich zmódz a złupić, lub z sobą na markgrafa pociągnąć. Zdawało się to łatwém — urok niemieckiego wodza oślepiał biednych słowian, a stare waśnie graniczne kazały zapominać, że mieli walczyć z pobratymcami.
Pycha Wigmana, który się bezmiernie wśród tych prostodusznych ludzi czynił wielkim, a pewnym siebie, wiarę w nich wlewała... Czynił ten wódz nowy z niemi co chciał, ufali mu jako zbawcy, a przyszłéj wielkości swéj założycielowi...
Niemiecki Comes tymczasem objeżdżając szeregi tego ludu, dziwnie jakoś nań poglądał. Nie było to wojsko — ale tłum mężny i bitny, ochoczy do walki, a niesworny. Na kilka oddziałów podzieleni wolińce, leżeli obozem nad rzeczką, na wysokim brzegu, a było ich tak sporo, że jak okiem zajrzeć w dolinie, łąka ludźmi była usłana. Starszyzna tylko miała parę namiotów szarych, na tykach rozpiętych. Dla Wigmana na wzgórzu paradniejszy ustawiono; reszta pod gołem niebem i w małych szałasach koczowała przy ogniskach.
Nie wiele jazdy i to dosyć niepokaźnéj udało się Ziemkowi zgromadzić. Na małych konikach, siedzieli więksi stosunkowo od nich wojownicy w prostych sukmanach, z łukami na plecach, z młotami i siekierami u siodeł, z dzidami różnych rozmiarów w dłoni. Z twarzy tych ludzi, którym włosy długie i gęste starczyły za nakrycia głowy po większéj części, widać było dzikie i nieustraszone męztwo — lecz nie to co się powodować umie i łączyć spójnie w gromadę, ale rachujące samo na siebie tylko i niedające ni pokierować sobą, ni powstrzymać.
Jak konie rwały się i wierzgały a kąsały, w kupie ustać nie mogąc, tak ludzie ucierali się, łajali i przechwalali głośno.
Po niemieckich pocztach milczących i posłusznych, ta butna ciżba Wigmanowi osobliwą wydawać się musiała. Poglądał na nią oczyma zdumionemi, a Ziemko i Hłaska, jadąc tuż, w jego oczach usiłowali czytać, co myślał o ich drużynie, któréj oni sił i męztwa byli pewni.
Comes liczył tylko ile ich było, bo na nic innego jak na lik znać rachować nie mógł.
To Ziemko to Hłaska po bokach jadąc, zagadywali go, wskazując na swych ludzi, rycerz niemiecki tylko głową potrząsał i ramionami ruszał.
Tak przepatrzywszy jednych, u których żelaznego okrycia ledwie można było gdzie dopatrzyć, ruszyli ku pieszemu ludowi, którego daleko więcéj było. Kazano leżącym i spoczywającym wstawać, a zbijać się w rzędy, aby i tych okazać, czém byli.
Dosyć nieochoczo ruszył się tłum mrucząc, i wstali jak dęby ogromni, szerokich ramion, niezbyt odziani, na pół bosi wojacy, u których oszczepów i pałek więcéj było, niż innéj broni. Za to niemal wszyscy mieli tarcze, tak jak i polanie, z desek cienkich drewnianych pospajane, dwa i trzy razy obciągnięte skórą, gdzieniegdzie gwoźdźmi nabijane i sztabkami.
Z gwarem na nogi wstając wolińcy stawali kupami, każdy chwyciwszy broń jaką miał.
Wigman pomyślał w duchu, iż gdyby oręż a wprawa nic nie ważyła, straszneby były te gromady ludzi silnych, nielękających się śmierci, chciwych boju dla niego samego, dla krwi i gorączki, jaką walka daje. I znowu z konia siedząc niemiec liczył sobie tych ludzi, na mnogości ich pokładając nadzieję.
Lecz na Mieszka, który niewiele może lepszego miał żołnierza, zdawało się to dostateczném, gdy taki wódz prowadził.
Dwaj wodzowie jak najlepszą mieli otuchę, czy ją Wigman podzielał, odgadnąć było trudno. Objechawszy szeregi, zawrócił nazad ku wzgórkowi i namiotowi. Naglili go Ziemko i Hłaska, aby im co rzekł; powiedział im tylko, że lud piękny...
Czegoś mu na duszy smętno było, popatrzywszy gdzie, z kim był, i komu miał dowodzić. Przed namiotem zsiedli z koni, jeszcze raz pytać go zaczęli, odpowiedział im mało, pozdrowił dumnie ręką i wszedł opłotek uchyliwszy do wnętrza.
Jeden stary jak pan sługa, niemiec Hatton, czekał tu na niego. Ten jeden nie opuścił go i nie zdradził, a choć wstręt miał iść przeciw cesarzowi z poganami razem wojować, Wigmana nie rzucił. Był to człowiek przykuty do comesa, który porzuciwszy go, nie wiedziałby zaprawdę co uczynić z sobą. Mały, krępy, posiwiały pachołek, milczące stworzenie i posłuszne, stworzone było aby przy kimś wisiało. Los mu nastręczył Wigmana. Z nim i świetne przeżył lata i teraz gorzkiemi truł się dniami.
Gdy Wigman pod namiot wszedł, zerwał się stary Hatton, aby mu zbroję zdjąć, i wnet począł swą usługę. Milczący comes dawał mu czynić z sobą co chciał, był zadumany i ponury.
— Hattonie! co mówisz na to? — począł ponuro niemiec — z Quedlinburga do obozu wolińców? z gościny u tego Ottona do Ziemka? hę? dobrześmy padli?..
Hatton ramionami ruszył. Milczał długo.
— Miłościwy grafie — rzekł w końcu — a nie lepsze to, jak los Eryka, Bakki, Hermana, Wiryna i Ezeryna?..
— Pewnie... ależ ci omal Hilliwarda biskupa nie zabili, przeto ich Otto w Quedlinburgu pościnać kazał... a ja?.. ja tylko swojego broniłem gardła...
Hatton mruczał.
— Mów ty mruku głośniéj, chceszli, by cię zrozumiał! — krzyknął Wigman.
— Broniliście miłościwy panie gardła, nie trzeba było pleców żałować... — odparł giermek.
— Krzyże mam twarde! to nieszczęście moje... — zawołał Wigman — w żyłach moich krew Ottonów płynie...
Hatton głową skinął potakująco. Rozpinał mu kaftan łuską wyszywany, pod którym drugi skórzany widać było. (Noszono ich po kilka na sobie.)
— U nich... u nas... — mówił daléj Wigman — wszystko pod humor i od fantazyi... Gdybym na Ottona dobrego trafił, dobrzeby mi było, los mój chciał, abym na złego padł...
Pamiętasz Hattonie — dodał — Gintera ratysbońskiego biskupa? I co mu dało biskupią dostojność?..
Hatton milczący głową pokiwał.
— Otto szedł rano na mszę w Ratysbonie do klasztoru świętego Emmerama. Po drodze powiedział sobie: Stołek biskupi wakuje... komu go dać? komu?.. niechaj los wybiera... Pierwszy duchowny, którego spotkam, biskupem będzie... U furty klasztoru ubogi Ginter mu otwiera... Co mi dasz za biskupią infułę? pyta Otton. — Miłościwy panie, śmiejąc się odparł biedny księżyna, nie mam nic swojego oprócz podartych na nogach chodaków... I został biskupem... — dorzucił Wigman. — Tak samo ja w dobrą godzinę mógłem być saskim księciem w miejsce Hermana...
Hatton ostatni kawał zbroi odczepiał i znowu mruczał coś niezrozumiale.
— A coby ci po tém przyszło miłościwy panie — rzekł chmurno. — Albo w łaskach będący Herman nie wywołał na się gniewu cesarskiego za to, że go w Magdeburgu przy biciu w dzwony i oświeconym kościele przyjmowano, że śmiał tam spać w łóżku cesarskiém i u cesarskiego siedzieć stołu? Albo go nie wyklął biskup Bruno tego szczęśliwego Hermana, któremu zazdrościcie...
— Wolałbym być jednak wyklętym przez Brunona — zawołał Wigman — niż odepchniętym przez cesarza... Ale łaska familii niestała rzecz... Wolałbym być jego bękartem niż krewniakiem...
Hatto[16] rękami poruszył jakby zaprzeczał tym rozpaczliwym oświadczeniom.
— Pewnie — potwierdził Wigman wzdychając — alboż nie wiesz, że bękarta swojego z niewolnicy, ze słowianki, z prostéj dziewki narodzonego, Wilhelma, uczynił Otto arcybiskupem mogunckim?.. Jego synom, jego córkom, jego nieprawemu potomstwu wszystko było wolno... a nam, biednym, milczeć tylko i cierpieć... Wilhelm został arcybiskupem, a wdowa po Konradzie frankońskim, choć Kononowi potajemnie ślubowała, wyparła się go i Burchard wystąpił w jéj obronie, a rękę mu obciął, co zawysoko sięgała!..
Mówił tak Wigman z bólem wielkim, aż zamilkł wreszcie, głos coraz był smutniejszym i siła a duma w téj chwili zdawały złamane. Gdy Hatton mu zbroję zdjął i odstąpił, Wigman na stole ujrzawszy krzyż, kląkł się modlić.
Z pokorą i skruchą załamał dłonie przed Chrystusem i na głos począł odmawiać modlitwy, Hatton, który w kącie stał, jakby mimowolnie téż ręce złożył i za panem je powtarzał. Modlił się tak długo, a wśród szmeru modłów tych okrzyki obozu wolińców dolatywały dzikie, jakby szydziły z ich nabożeństwa.
Wigman legł wreszcie na pościel przygotowaną, ale do snu mu było daleko, oczy miał otwarte, sparty na dłoni, dumał może o cesarzu, o sobie i dziwnych losach swoich.
Zaczynało zmierzchać, gdy sykanie słyszeć się dało przed namiotem. Hatton zerwał się i wyszedł, Wigman głowę zwróciwszy czekał.
Po chwili wprowadził giermek Ziemka.
Szedł on pospiesznie bardzo i z ożywioną twarzą i wzrokiem.
— O Mieszku wieść przyniesiono — rzekł szybko.
— Rad jéj będę... Gdzież on jest?
— Stoi o pół dnia drogi od nas, pewnie się niczego nie spodziewając... co poczniemy? Mamyli czekać na niego czy następować?
Wigman wstał z łoża i siadł.
— Licznyż ma poczet z sobą?.. gdzie się położył?..
Na to Ziemko odpowiedzieć nie umiał, przywołano tego, który przyszedł z wieścią. Był to stary człek, o kiju, w koszuli, w sakwach przez plecy, boso, trochę przelękły a bardzo niespokojny. Ziemko badać go począł. Widział on tylko piechotę w obozie, a zapytany ręczył, że jéj pewnie i połowy nie było téj, jaką wolińce mieli. Obóz był na łące, wśród zarośli i gajów, rozłożony bezpiecznie, jakby się sąsiedztwa niczyjego nie spodziewał.
Ziemko patrzał w oczy niemcowi, który się wahał długo.
— Jeżeli swoim ufacie, czemubyśmy naprzeciw nich iść nie mieli? — rzekł Wigman — zawsze ten przewagę ma, kto pierwszy naciera...
— Więc ruszym jutro o świcie...
Comes ani zaprzeczał, ni zachęcał, położył się znów skinąwszy głowę i w myślach swych zatopił.
Nazajutrz jako dzień ruszyło się wszystko z obozowiska, ustawiać poczęło, siedli wodzowie na konie, Wigman znowu opięty kaftanem łuskowym, wyjechał z Hattonem, który małą tarczę i zapaśny miecz wiózł za nim.
Dzień obiecywał się skwarny.
Oddziały wyruszały powoli, każdy poprzedzany stanicą swą, na których orły, ptaki i potworne stworzenia grubo były wyrzezane. Stanica Ziemka wystawiała wołu białego.
Ruszając z noclegu zanucili pieśń jakąś dziwnie brzmiącą w uszach Wigmana, który pocichu modlitwy odmawiał.
W obozie Mieszka, on, Sydbór i dwaj czescy dowódzcy stali od rana pogotowiu. Wiedziano tu o Wigmanie, o wolińcach, o ich sile i kneź rano wstawszy, czechów jazdę z dwu stron na boki wyprawił, poleciwszy jéj, by się dopiero na skinienie i hasło ruszyła.
Na wysokiéj sośnie posadzone pacholę czatowało, by dać znać gdy się wolińcy spodziewani ukażą. Równo prawie z hasłem przez chłopaka daném zdala i śpiewy usłyszano. Mieszkowy lud niecierpliwy był, ale mu się ruszać nie kazano. Stać tak mieli, ażby na nich naszedł nieprzyjaciel.
Gdy się w dali kupy owe ukazały, Mieszko i Sydbór skoczyli na koniach przodem, postali im na widoku trochę i puścili nazad spiesznie, a wnet i ludziom niby popłoszonym zwolna się cofać nakazano.
Ujrzawszy to Wigman i Ziemko, którzy przodem szli, z okrzykiem gromadom swoim dali znak, aby się na nieprzyjaciela rzuciły.
Stał się w obozie Mieszka jakby zamęt umyślny i oddziały jego jedne po drugich za gajami znikać poczęły.
W pogoń się puścili wolińcy, z okrzykiem coraz głośniejszym, ze wrzawą i zapałem niezmiernym. Wigman na koniu przed niemi.
Mieszkowi ustępowali, lecz tak zwolna, że się dogonić dali... ustępowali głębiéj między gaje, i jakby się ulękli wolińców, nawet im nie stawili czoła.
Tém silniéj nacierali Ziemko i Hłaska, tém gwałtowniéj zagrzewać począł Wigman.
Już byli kilkoro staj od nieprzyjaciela, gdy na dany znak piechota Mieszkowa odwróciła się na wolińców i do bitwy stanęła. Z obu stron rzucono się na siebie z porywczością wielką.
Cały zastęp wolińców bez porządku wysypał się, wylał, rzucił na polan. Podniesiono tarcze i pałki walić o nie zaczęły. Świsnęły strzały... posypały się pociski...
W téj chwili, gdy jeszcze wolińcy pewni byli prawie zwycięztwa, z lewéj i prawéj strony na tyłach, na odgłos trąbki Sydbóra, wystąpiły ukryte w zaroślach dwa czeskiéj jazdy oddziały.
Zatętniała ziemia pod kopytami i nim kupy niesforne wycofać się mogły, wzięte były z obu stron jak w kleszcze, między Mieszkową piechotą a konnicą Sławnika; już czesi im siedzieli na karkach. Z drugiéj strony oddział Sydbóra piechoty, ludzie dobrani i wprawni do boju, kładł trupem wolińców, zaczynających się rozsypywać i w ucieczce szukać ratunku.
Ziemko i Hłaska widząc się w położeniu rozpaczliwém, poszli naprzód, aby ratować swoich, albo ginąć z nimi. Wigman z konia swego na wzgórzu stojąc już widział, że bitwa była przegraną.
Siły piesze Mieszka niewiększe były może niż wolińców, lecz ujęte w porządniejsze szeregi; jazdy nie mieli prawie sprzymierzeńcy Wigmana, a czeska była wyborna i uzbrojona jak niemiecka. Chwilę comes patrzał na tę rzeź, z któréj ratować się już nie było nadziei, wreszcie z pogardą i dumą zawrócił konia i wolnym krokiem ustępować począł. Jedynym ratunkiem była ucieczka... Serce się krwawiło na myśl sromotnego uchodzenia przed nieprzyjacielem, Wigman nie spieszył, gdy przypadłszy doń Hatton, zaklinać go zaczął, aby uchodził.
Czas jeszcze było się cofnąć i ujść czechów pogoni, zajętych rozpraszaniem gromady, która po gajach szukała bezpieczniejszego schronienia.
Wigman już konia miał uderzyć, gdy z zaiskrzonemi oczyma, w porwanéj sukni, z krwawą twarzą dopędził go Ziemko i za cugle konia pochwycił. Rozpacz malowała się na jego obliczu.
— Ha! — zawołał — dobrze wam było nas wprowadzić w zasadzkę, oddać na rzeź i zgubę, samemu będąc pewnym, że was dobry koń ztąd wyniesie?
Wigman zaczerwieniał od téj wymówki jak policzek mu ciśniętéj; można było sądzić, że mieczem, który trzymał w ręku, przebije zuchwałego śmiałka. Powstrzymał się jednak, drgnął cały i z konia zeskoczył.
Z dobytym mieczem, nie odpowiadając słowa, poszedł gdzie wrzała bitwa.
Koń rzucony nie dając się pochwycić Hattonowi, który chciał cugle porwać, spłoszony krzykiem, rzucił się czwałem w pole.
Wigman w ciężkiéj zbroi został pieszo. Około niego łamiąc ręce i przeklinając dzień i godzinę nieszczęśliwą szedł Ziemko, ale na przekleństwa i wymówki jego nie odwracał się nawet Wigman. Oskoczyła ich wnet kupa Mieszkowéj piechoty. Starszyzna wolińców i Wigman z nią musieli się począć cofać odcinając. Comes milczący szedł nie okazując wściekłości, ale ilekroć się odwrócił, płatał straszliwie napastników. Od żelaznych łusk jego kaftana odskakiwały miecze[17] kruszyły się na nim oszczepy. Ziemko i Hłaska bronili się téż z rozpaczą ludzi, którzy wiedząc, że nie obronią życia, drogo je przynajmniéj chcą kazać opłacić wrogowi.
W dolinie wkrótce nie było już wojsk walczących z sobą, tylko kupki przelękłych, unoszących życie ludzi, które ścigali zwycięzcy. Tam gdzie się starły pierwsze szeregi, leżały wałem trupy pobite i przez czechów posiekane. W krzakach i zaroślach tulili się ranni. Zielona łąka stratowana, zkrwawiona, potrzaskanemi usypana pociskami, była jakby straszném śmietniskiem grobowém. W prawo i lewo wśród lasów słychać było wycie i jęki. Uciekali jedni, gonili drudzy na wszystkie strony.
Jeden oddział z Sydbórem puścił się ścigać Wigmana, o którym wiedziano, że prowadził wolińców. Mieszko nie chciał mu dać ujść i byłby go sam pędził, gdyby mu fałszywie innéj kupki nie wskazano, w któréj się miał comes znajdować. Pogoń ta rozpoczęta około południa, przeciągnęła się do wieczora. Następowali polanie na Wigmana i tych co przy nim byli, ale go ująć ani zabić nie mogli. Zmniejszała się gromadka jego towarzyszów, wołano nań, aby się poddał, krew mu z ran ciekła, lecz krewniak cesarski z dumą swojego rodu ginąć wolał, niż temu tłumowi zdać oręż i życie na łaskę... Krok w krok szli za nim zmęczeni jak on, ale równie chciwi pochwycenia go jak on ocalenia, napastnicy; łajano się wzajem po słowiańsku i niemiecku... i mrok padał, a końca téj walce upartéj nie było. Wigmanowi udało się nieco oddalić od pogoni, pomogły mu gąszcze w lesie, zdawało się, że ujść potrafi. Ziemko już był zginął. Hłaska się odbił w pochodzie, został on sam, a z nim Hatton tylko, który go i tu nie chciał opuścić.
Nadeszła noc i ciemność...
Jeszcze w prawo i w lewo słyszeli przedzierających się tych co ich ścigali, ale wkrótce ucichły głosy, i Wigman padł na ziemię napół żywy. Ostrza włóczni kilku tkwiły w jego kaftanie i krew się z pod nich sączyła.
Z niecierpliwością wyrywać je począł Wigman, choć nowéj przyczyniał boleści. Ranny Hatton przywlókł się chcąc go ratować, lecz siły już sam nie miał, upadł u nóg jego i ducha wyzionął.
Wigman popatrzał nań jakby na wiernego psa ubitego na łowach, w oku mu się zakręciła łza, drżącą rękę przyłożył do jego czoła. Oblane było potem, ale już zimne, stygło bardziéj pod jego dłonią.
Został sam, ranny, z poszczerbionym mieczem, nie wiedząc gdzie był i co miał począć z sobą. Umierać tak w lesie, na pustkowiu, czy usiłować się jeszcze ocalić? Dokoła cicho było, las tylko szumiał i czasem niezrozumiały krzyk ptaka, jakby czémś zbudzonego, przerywał głuche milczenie.
Wigman pozostał tak długo patrząc na trupa sługi, rozciągnionego u nóg swoich, to na niebo, które gdzieniegdzie z między gałęzi świeciło gwiazdami. Sam nie wiedział, jak długo tak leżał, aż gdy powstać zapragnął, uczuł się złamanym i bezsilnym. Uśmiech mu usta blade wykrzywił; zmógł się na ostatek mocy i poruszył, oparłszy na mieczu. Powolnym krokiem począł się sunąć, nie wiedząc dokąd go doprowadzi dalsza nocna ucieczka. Bojowe krzyki, hasła, nawoływania, wszystko ucichło. Las tylko szumiał mu nad głową i wiatr czasami przerzynał się przez gałęzie, jakby duchy w polocie uderzyły o nie.
Wigman już nie miał ocalenia życia nadziei, ale cześć swą rycerską ocalił, miecza nie pozbył, z ran płynęła krew, lecz do niewoli się nie dostał. Chciał pomodlić się i skonać gdzieś spokojnie, chciał... sam już nie wiedział czego. Instynkt jakiś kazał mu szukać przytułku. Wlókł się więc lasem, trzymając skraju jego, podpierając na skrwawionym mieczu, myśląc o Hattonie, którego ciało zostało bez chrześciańskiego pogrzebu.
Myśliwy i wojak, trochę znał niebo i gwiazdy, bo się po nocach nieraz przez puszcze przedzierał. Na niebie wóz północny wskazywał mu zbliżanie się poranku, ku wschodowi blada łuna poprzedzająca dzień już się zarysowywała. Nie wiedząc dokąd, szedł daléj Wigman, niekiedy odpoczywając przy drzewach, gdy w dali na wybrzeżu lasu zdało mu się, że ujrzał zagrodę. Zbliżając się rozpoznał w istocie wysokie ostrokoły, które ją otaczały, dach okryty dranicami, drewniany dymnik i żuraw studni.
Pragnienie go paliło.
Około chaty cisza panowała i nierychło, gdy się ku niéj zbliżał, psy ujadać zaczęły. Głos ten był mu prawie miłym, zwiastował ludzi... mógł się ktoś znaleść litościwy.
Wigman stanął u wrót zamkniętych, z których drugiéj strony zebrane psy wrzawę nań ogromną podniosły. Skrzypnęły drzwi chaty i wyszedł człowiek. Dniało już, mógł więc dojrzéć tę postać olbrzymią, która się wnijścia dopraszała milcząc.
Chata była słowiańskiego ubogiego ziemianina, jak wszystkie stojące otworem dla każdego proszącego o schronienie. Gościnność była u słowian prawem, z którego i wroga nie wyjmowano.
Z siermięgą narzuconą na plecy wyszedł milczący gospodarz otworzyć wrota. Spojrzał na okrwawionego rycerza, poznał w nim niemca i nic nie mówiąc poprowadził za sobą. Psy zdala idąc za nim ujadały i wyły.
Słaniając się przywlókł Wigman do wnętrza chaty, gdzie już od węgli w ognisku zapalono łuczywo, obejrzał tylko i rzucił na ławę. Krew po nim ciekła, wyglądał straszno i gospodarz ujrzawszy go, ręce załamał.
Podparty na stole niemiec spoczywał, ręką tylko wskazał, że ma pragnienie. Przyniesiono mu wody.
Gdy się to działo w chacie, a psy się jeszcze uspokoić nie mogły, na podwórku wrzawa powstała.
Wigman usłyszawszy ją, słabą ręką porwał za miecz, który przy sobie postawił; chciał wstać, ale sił już nie miał.
W tém w progu chaty zjawili się ścigający niedobitków po lesie Mieszkowi ludzie, kilku prostych ciurów. Od progu téż dał się słyszeć krzyk radosny; mieli go nakoniec w ręku.
Z podniesionemi pałkami i oszczepami poczęli się cisnąć otaczając Wigmana, który miecz podniósłszy z za stołu, groził im jeszcze.
Naczelnik wołał, aby się poddał.
— Ja? wam?.. nigdy!.. niech tu przyjdzie wasz kneź sam, tylko jemu jednemu miecz oddam... a nie, bronić się będę do ostatniego tchu i kropli krwi... Precz, hałastro!..
Na chwilę wstrzymali się ludzie, lecz wnet poczęli znowu naciskać, i jeden z nich pałką się na Wigmana zamierzył który oburącz miecz chwyciwszy i pałkę odbił i rękę zakrwawił.
Ta rozpaczliwa obrona wstrzymała napaść. Nie było potrzeby nieszczęśliwego dobijać, który cały krwią był okryty i chwiał się na nogach; poczęto szukać starszego i słać za Sydbórem, który był blisko. Mieszkowi żołnierze zostali tak w pewném oddaleniu, szanując nieszczęście w człowieku, którego chwile były policzone.
Wigman słabł widocznie, lecz oczy mu jeszcze świeciły groźnie i twarzą zdawał się napastnikom urągać.
Trwało to chwilę, gdy Sydbór nadbiegł spiesznie, przebił się przez kupkę ludzi i stanął naprzeci[18] Wigmana.
— Poddaj się, lub zginiesz!..
— Ktoś ty? — zapytał comes.
— Brat Mieszka.
Nastąpiło milczenie. Wigman popatrzył na swój miecz oblany krwią, chwycił go za ostrze i rękojeścią wyciągnął do Sydbóra. Oczy mu znowu zapałały dziko i wargi się zatrzęsły.
— Oddaj ten miecz zwyciężonego Wigmana panu swojemu — rzekł — i powiedz mu, niech go odeśle przyjacielowi swojemu cesarzowi, Otto wdzięczen mu będzie za to... i wynagrodzi go pewnie...
Gdy Sydbór wpatrując się w niego ciekawie stał miecz biorąc, Wigman szepnął.
— Dajże mi umrzeć spokojnie...
I jak stał za stołem, posunąwszy go jeszcze, padł na kolana na ziemię, złożył ręce i głośno po niemiecku modlić się zaczął.
W téj przedśmiertnéj modlitwie było coś tak przejmującego, że ludzie wszyscy ustąpili się z trwogą i poszanowaniem od niego. On nie widział już ich i nikogo, modlił się gorąco... Ze krwią razem płynęły mu łzy, a z ust dobywały się niezrozumiałe wyrazy i głębokie westchnienia; kilkakroć dłonią okrwawioną uderzył się w piersi, potém czoło sparł na skrzyżowanych dłoniach, zasłonił oczy, jak ci rzymscy gladiatorowie, co rzucali na twarz kraj szaty, aby się nie wydać z bolu wyrazem... nie widać było nic, tylko drżące dłonie i zbielałe czoło. Zsunął się powoli na ławę i skonał.
Tam gdzie siedział i klęczał, stała kałuża krwi skrzepłéj.
Sydbór i wszyscy świadkowie téj śmierci długo stali, wpatrując się w nieszczęśliwego. Dzień się robił coraz jaśniejszy i do chaty zaglądał już, gdy zatętniło i kneź Mieszko z drużyną podjechał pod zagrodę. Wybiegł Sydbór miecz Wigmana niosąc i winszując mu zwycięztwa.
Wolińcy byli na głowę pobici, poszli w rozsypkę i mnogim trupem usłali pobojowisko, najniebezpieczniejszy z nieprzyjaciół, Wigman, nie żył.
Mieszko wszedł spojrzéć tylko na trupa, zmierzył oczyma tę dumną, nawet w chwili zgonu postać i nie rzekłszy słowa, chatę opuścił, nakazując pogrzeb przystojny nieprzyjacielowi.
Wkrótce około zagrody zbierać się zaczęły rozproszone oddziały, które przez całą noc ścigały uchodzących. Ziemko i Hłaska polegli oba, zwycięztwo było zupełne i na długo trwogą napełnić mogło nad-odrzańców.
Czesi i polany zebrali się tu znowu, znosząc łupy i obliczając swe straty, które bardzo szczupłe były. Zdobyczy nie wzięto wielkiéj, oprócz silnego niewolnika a niewiele wartego uzbrojenia.
Tu odpocząwszy nieco kneź zdał dowództwo Sydbórowi, napowrót ciągnąć mu każąc do Poznania, a sam w kilkanaście koni tylko puścił się przodem, zabrawszy z sobą Wigmanów miecz, jako zwycięztwa swojego pamiątkę.
Tak skończył niespokojny ów warchoł, który z Geronem razem napadał naprzód polan, potém na nich wiódł wolińców, wojował za cesarza i przeciw niemu, ze słowiany i na słowian... i nigdzie nie znalazłszy spokoju, musiał umrzeć, aby przestać mącić go drugim.
Naprzeciw zagrody słowiańskiéj usypano mogiłę comesowi, na któréj krzyża nie było komu postawić.
Cesarz dowiedziawszy się o tém z pogranicza, nie rzekł nic, żal mu go było może.
Nazajutrz w Regensburgu uroczyste za duszę grafa odprawiono nabożeństwo.
Jak niegdyś ojciec Własta przyjmował na Krasnéjgórze swych powinowatych i sąsiadów, gdy mu syn powrócił — teraz jesienią O. Matja na dzień Wszystkich Świętych, zaprosił chrześcian nawróconych do siebie, aby z nim razem nabożeństwo i skromną odprawili biesiadę, nie potrzebował się on taić ze swą wiarą, która codzień jawniéj po całym kraju występowała; ustały nawet nadzwyczajne ostrożności, gdyż nie zdawało się, ażeby gorliwsi bałwochwalstwa wyznawcy, śmieli się porwać na chrześcian, do których kniehini, znaczna część dworu jawnie, a kneź téż, choć nie ogłaszając się z tém, należał.
Bałwochwalstwo ustępowało milczące; strwożone, ale się tuliło uparte tam, gdzie je dosięgnąć było najtrudniéj... w lasy i niedostępne uroczyska.
Tu, kto z nowych apostołów śmiał się puścić, niosąc krzyż i ewangelią, znajdował opór tak groźny, iż życie unosząc, uchodzić musiał. Gdy w pobliżu grodów, już wszystkie na drogach bałwany, oznaki pogaństwa, poobalano — daléj w lasach strzeżone były pilnie i żadna ich ręka nie tknęła.
Gromady starców, bab, parobków w pałki pouzbrajanych, obsiadły brzegi świętych strumieni, rozdroża, dęby, i przystępu do nich broniły.
W lasach między Gnieznem a Poznaniem — na miejscu wywróconych bogów, kryjomo stawiano krzyże, ale nazajutrz znajdowano je połamane i popalone.
Nigdzie do téj walki nie występowano jawnie, a jednak nie ustawała ona ciągnąc się nieprzerwanie... Chrześciaństwo zyskiwało wyznawców — bałwochwalcy coraz się do rozpaczliwszéj pobudzali obrony...
Dom Własta, do którego oprócz nowych chrześcian, nikt prawie nie zaglądał, przybrał postać nową i wszystkie oznaki, jakie mieszkania chrześcian na zachodzie odróżniały.
Znikły dawne uzbrojenia, rynsztunki, łuki i tarcze, które Jarmierz pochował do komor.
O. Matia uczynił klasztor niemal ze swojego dworu. Sam teraz przywdział ciemną suknię podobną do tych, które nosili synowie Św. Benedykta na Monte Cassino, u których czas jakiś przebywał — a izby przybrał jak cele klasztorne w wizerunki zbawiciela, w bizantskie obrazki matki jego, w krzyże i godła wiary swojéj. U każdych drzwi wisiała przybita kropielnica... a kaplica coraz nowemi zbogacana nabytkami, świeciła kosztownym sprzętem i bogatemi aparatami. Ołtarz umajały kwiaty... zmieniane codzień. Przed nim O. Matia, modlił się za duszę ojca i za nawrócenie kraju, którego miłość była dlań pobudką nieustannego apostolstwa.
On i ks. Jordan, kilku czechów, którzy im pomagali, nauczali codziennie gromady tych, co już chrzest przyjąwszy, na pół jeszcze bałwochwalcami pozostali. Wielu tu wiarę jak szatę nową wdziewało obojętnie, a żyło starym obyczajem, usiłując z sobą pogodzić nieodżałowaną przeszłość, z nieuniknioną przyszłością.
Hoża już także z rąk brata przyjęła chrzest i zwała się Hanną, Jarmierz wziął imię Andrzeja, ślub połączył tę parę, którą Włast uczynił u siebie gospodarzami; lecz i z temi najbliższemi téż same miał trudności O. Matia co z obcemi. Powoli krzewiła się wiara, nie łatwo przyswajano jéj obowiązki.
Jesień już późna, na uroczysty ten dzień wszystkich świętych, obdarzyła niezwykłém ciepłem i pogodą. Pajęczyny jedwabne rozścielały się po polach, na drzewach ostatki liści pożółkłych jeszcze się trzymały, zasiane żyta już zdawały się wiosny obietnicą, tak zieleniały bujno.
Lekki przymrozek posrebrzył je tego rana.
We dworze już przed brzaskiem było wszystko w ruchu, pieczono i warzono dla gości, ustawiano stoły po izbach i w szopce... bo się spodziewano wielu. Włast z dawnych tradycyi, która się dobrze godziły z chrześciańską nauką, zachował gościnność polańską dla wszystkich. Każdy kto do drzwi jego zapukał, przyjętym był, choćby zresztą i do chrześcian nie należał. Jałmużnę rozdawano obficie.
Rano, razem z gośćmi dalszémi, przybył ks. Jordan z zamku, i dwaj czescy kapłani... przysposabiano się do mszy, a tymczasem coraz ktoś nadciągał nowy. Byli to po większéj części nawróceni żupani i kmiecie, ale i uboższego ludu przychodziły nieśmiałe gromadki. Większa część przybywszy, jako znak na piersiach zawieszała krzyżyk przy chrzcie dany, który najczęściéj jedną był w nich chrześciaństwa cechą.
Mała kapliczka nie mogła pomieścić przychodzących, lecz ołtarz stał naprzeciw otwartego okna, tak, że z podwórza przy nim widzieć było można kapłana, i tu ustawiały się téż szeregi. Tymczasem Jarmierz ze służbą przysposabiał stoły, chleb i przyjęcie.
Chrześciańska ta nowa społeczność powierzchownie się jeszcze nie różniła niczém od dawnéj pogańskiéj; szaty, oręże, wszystko zostało toż same, tylko łagodniejsze już widać było oblicza, i ciszéj sprawiali się zbrojni goście.
Przed południem, gdy już i podwórko i izby pełne były, samych prawie mężczyzn, ks. Jordan z dwoma duchownemi, wyszedł przed ołtarz ubogi ze mszą świętą. Cisza uroczysta zaległa do koła. Większa część tych chrześcian nie wiele modlitw umiała... modlono się duchem tylko, dopiero gdy po ofierze rozpoczęto litanią, cała gromadka powtarzać zaczęła głośno — zmiłuj się i módl się za nami.
Może, jak opowiada o innych słowianach Dytmar, że — kiryeelejson — przez nieświadomość przekręcali na — Ukra-olsza (u krzaku olszyna), tak i tu niejeden słów nie rozumiał, lub odmienił, lecz sama chęć starczyła ubogim na duchu za modlitwę.
Nabożeństwo odbyło się wśród ciszy poważnie i musiało radować apostołów, widzących już owoce swojego trudu. Z promieniejącą twarzą pomodliwszy się u ołtarza, O. Matia zdejmował białą komżę i miał spieszyć do gości, gdy Jarmierz wpadł dając mu znać, że od Poznania widać ciągnący orszak, w którym się domyślano knezia...
Wyszedłszy przed wrota, w istocie ujrzał Włast kilkanaście koni, które się zwolna ku dworowi zbliżały, a na ich czele mężczyznę, i dorodną niewiastę... Za niemi szły psy, a chłopak obok niósł na ręku sokoła.
Wyjechali więc na łowy, a Krasnagóra znalazła się na drodze — wypadkiem — czy do niéj zboczyli umyślnie?? Włast został przy wrotach, aby na wypadek odwiedzin pańskich powitać go z czołobitnością należną...
Gdy się jadący zbliżyli, łatwo już było rozpoznać wesołe knezia oblicze i swobodną zawsze twarz Dubrawki, która dotąd wianka dziewiczego zrzucić nie chciała, i teraz téż w nim jechała uśmiechając się to mężowi, to wesołéj okolicy. Zdala już kneź skinął na Własta i podjechawszy do wrót, stanął.
— Dziwne sprawy — zawołał — u was zawsze widzę gody! Zastałem je niegdy tu u ojca waszego, a oto i syn także biesiaduje i gości ściąga.
Kneź popatrzył na stojących w podwórzu, którzy mu się nizko kłaniali. Dubrawka rozglądając się téż, dostrzegła przez otwarte okno ołtarz i krzyż i przeżegnała pokornie.
— Co to u was dziś — wesele czy urodziny? spytał Kneź.
— Święto — odparł duchowny ks. Jordan — pamiątka tych wszystkich, co za wiarę cierpieli, i co się dla niéj zasłużyli — a jutro, obchodzić będziemy dzień zmarłych.
Kneź głową pokiwał tylko, jakby o tém mowy unikał, był bowiem nie bardzo jeszcze świadom obyczaju nowego i z ks. Jordanem często odzywając się, miewał o to spory... bo mu się trafiały dziwne sądy i pytania. Przy ludziach więc Mieszko wolał nie mówić, aby się na poprawki nieubłaganego kapłana nie narażać.
Włast ośmielił się poprosić, aby kneź i kniehini zsiedli i odpoczęli.
— Nie mam ja czasu — rzekł kneź - ze psy i sokoły, jedziemy sobie do Gniezna. Zamiast tu pozostać, ja gościa jeszcze zabiorę... Ks. Jordan mi potrzebny, pojedzie ze mną — ale kubek miodu mi dajcie — wypiję.
I tak na koniu siedząc, Mieszko rozglądając się ciągle, miód podany wychylił — kniehini téż drugi przyniesiono, i nie odtrąciła go. Śmiejąc się, przyłożyła do ust rumianych. Tymczasem już dla ks. Jordana konia wyprowadzano, i cały ten orszak, jak przybył zwolna, tak odciągnął nie spiesząc ku lasom. Ludzie stojąc długo za nim patrzali.
Ks. Jordan w orszaku pańskim jechał milczący modlił się, nie wiedząc spełna na co był w podróży i Gnieźnie potrzebny, lecz wszędzie i zawsze miał wiele do czynienia. Parę razy puszczono psy, raz czy dwa razy sokół się zerwał, ale łowy nie szły, co ks. Jordan świątecznemu dniowi przypisywał, ale dla nowo nawróconych w wielu rzeczach trzeba było być pobłażającym.
Przez cały dzień, polami i lasami podróż do nocy się przeciągnęła i już dobrze zmierzchało, gdy osada nad jeziorem z grodem na Lechowéj górze się ukazała. Znaczną przestrzeń zalegało miasteczko nad brzegiem, z drzewa pobudowane całe, ale czyste i zamożne. Dworki świeciły ścianami malowanemi, i wyrzynanemi słupkami.
Rzemieślników było tu prawie tyle co w Poznaniu i tyleż wojska... w części na grodzie, i w chatach około niego pomieszczonego. Na górze opasany wałem, a z jednéj strony wodą oblany stał gród książęcy stary, drewniany jak wszystkie ówczesne słowian, jak większa część budowli w niemczech nawet. Wśród niego widać było szarą, na wysokich słupach stojącą kontynę pogańską, z dachem czerwono malowanym. Na najwyższym jéj szczycie, wycięty z drzewa potwór jakiś się unosił.
Tuż były domostwa książęce obszerne, podobne do tych, co stały nad Cybiną, starsze od nich może, w tenże sposób przyozdobione.
Ale tu krasne malowania i dawne barwy wypełzły i słupy a ściany jednako szaro wyglądały a posępnie. Sydbór wyszedł pieszo do bramy naprzeciw brata, ciesząc się z jego przybycia. Musiał się go spodziewać, bo nietylko stoły czekały nakryte, ale gromada ziemian w podwórzu z odkrytemi głowy. Pomiędzy dworem a kontyną leżały stosy kamieni zwiezionych świeżo. Za starszyzną u ściany widać było ludzi obcych twarzy, którzy téż zdawali się tu oczekiwać na Mieszka i ciekawie mu się przypatrywali.
I on i Dubrawka zsiedli z koni pokłonami witani aż do ziemi — lecz zamiast iść do dworu, Mieszko poszedł z ks. Jordanem ku kontynie, dokoła ją okrążył, obejrzał się po podworcach, nic nie rzekł, i wszedł wróciwszy do izby biesiadnéj.
Mieszkanie to było nizkie, okopcone, proste i niczém nie ozdobne, tak jak z Piastowych czasów zostało... Ławy do koła, stoły na krzyżowych podporach, podłoga z opółków, zielonym kosaćcem posypana. Przez pootwierane drzwi, widać było izby dalsze, do pierwszéj podobne.
Mieszko się obejrzał z pewném uszanowaniem po dworze. U głównego stołu stały już gotowe dwa siedzenia, a przed niemi naczynia srebrne... i misy, lecz nie siadł kneź jeszcze i rzekł do żony...
— Pokłonić się nam trzeba wprzód... duchowi tego gospodarza, co tu pierwszy ze krwi naszéj gościł.
I szedł potém prowadząc żonę, a Sydbór jakby domyśliwszy się, poprzedzał ich przez izby i komory. I obeszli tak całą połać jedną grodu, aż do drzwi, które stały zaparte. Sydbór je otworzył...
Komora była niewielka, podobna do świetlicy w ubogiéj chacie. Ława i stół w niéj tylko... Naprzeciw wnijścia na ścianie, oponą bogatą, jak królewska szata, wisiało coś osłonionego.
Mieszko widocznie wzruszony kołpak zdjął z głowy, a Sydbór na dany znak, przystąpiwszy do ściany, oponę zwolna odgarnął.
Spodziewała się może kniehini ujrzeć jakieś bogactwa, lub coś nadzwyczajnego... U ściany wisiała prosta szara siermięga, lipowe kurpie i kobiałka, a pod niemi stał ul pusty.
— Miłościwa pani — odezwał się Mieszko — Piastowa to pradziadowa kmieca odzież, od któréj go wzięto na stolicę... Nam ją wnukom zostawił, abyśmy nasz początek i wyjście pomnieli.
To mówiąc, ujął w ręce kraj staréj szaty i pocałował ją kneź, a za nim Sydbór — Dubrawka stała nieco opodal.
— Nie zachowali my na Hradszynie Przemysławowego pługa — miły panie, ale Piastowa siermięga i ul na równi z nim w pamięci wnuków zostaną.
Sydbór zasłonę ściągnął — Mieszko wyszedł smutny. To wspomnienie przeszłości było dlań może wyrzutem w chwili, gdy mu się zdawało, że ją zdradził, i że się jéj wyrzekał. Zawahał się czując chwilę stanowczą nadchodzącą.
Dubrawka zdawała się myśli odgadywać, i gdy do izby dochodzili, w któréj starszyzna czekała, zaledwie mrucząc po cichu — odezwała się do knezia...
— Szkoda żeście z sobą do téj komory, nie wzięli ks. Jordana — niechby ową siermięgę święconą wodą pokropił — a lżéjby na sercu wam było...
Wchodzili już do izby, witani znowu pokłonami nizkiemi... a że mrok był, pacholęta wniosły pochodnie i uczta się rozpoczęła.
Nie było niewiasty nad Dubrawkę milszéj, gdy gośćmi otoczona, wesele w nich i dobrą myśl dostrzegła. Naówczas śmiały się jéj usta i oczy, i pobudzała drugich, wyzywała, a ochoty dodawała. Nikt u niéj czoła pochmurnego nie widział, ani ponuréj twarzy, przez co i drudzy się téż ożywiali i ośmielali.
Umiał kto pieśni, kazała spiewać, proszono ją, chętnie nuciła swoje czeskie stare, w których ludzie, jakby zapomniane swoje własne znajdowali. Czyniły one takie wrażenie u polan — jak gdyby je kiedyś w dzieciństwie — czy na drugim świecie jakimś słyszeli... a teraz je dopiero sobie przypominali. Gdy nad Wełtawą pieśń przezimowała ciężkie lata i z wiosną się obudziła — tu — nad Wartą i Wisłą, zmroził ją jakiś podmuch — czy wyżegła wojna...
W wielkiéj izbie wesoło było dziwnie... ale Mieszko siedział smutny... czy mu na oczach stała Piastowa siermięga, czy Wigmanowa śmierć — czy to co jutro przyjść miało.
Przez otwarte okna coraz to się dawał słyszeć trzask jakiś dziwny, na który nikt może nie zważał, oprócz Mieszka. Ile razy doszedł uszu jego, kneź się wstrząsnął, popijał, a oczyma wodził jakby przestraszonemi.
Gdy tu biesiadowano wesoło, w podworcu działo się, na co ludzie stojący na wałach dokoła, z przerażeniem patrzali.
Kupka obcych jakichś, którą kneź wysłał przodem, przystąpiła do staréj kontyny. — We drzwiach jéj stało dwu dziadów na kijach opartych. Starszyzna jakiś odezwał się do nich.
— Idźcie sobie starzy, nie macie tu już co robić, ni czego strzedz. Skarb wzięty na dworzec, a chramowi przyszła ostatnia godzina.
Dwaj dziadowie posłuchali jakby nie rozumieli, spojrzeli potém po sobie, i milcząc, weszli do środka. Za zasłonami stał stary drewniany kloc, podobny do jakiéjś nieforemnéj człowieczéj postaci, obwieszany blachami i kawałkami zbroi. Z jednéj strony przymocowana była dzida, z drugiéj tarcza bogata. U nóg posągu stały ofiarne naczynia.
Dziadowie przyszli do stóp posągu i posiadali na ziemi.
Człowiek, który ustąpić im kazał, poszedł powoli w ślad za niemi.
— Ustąpić! — zawołał — rozkaz knezia, idźcie ztąd, nie macie tu nic już do roboty.
Starcy ze spuszczonemi głowy, nie odezwali się z żadną odpowiedzią. Ten, co ich chciał wygnać ztąd, poczekawszy nieco, zniecierpliwiony jednego z nich za ramię chwycił i szarpnął. Dziad się pochylił, starał oprzéć, obalił, podniósł i siadł znowu. Łajanie, groźby, nie pomagało nic. Musiał wyjść i ludzi zawołać, którzy do starych się zbliżywszy, gdy inaczéj wyprzeć ich ztąd nie było podobna, musieli za bary pochwycić i mimo oporu wyrzucić za drzwi kontyny. Lecz zaledwie wypchnięci, oba wrócili i pokładali się przy posągu. Wyciągnięto ich raz jeszcze i związanych zaprowadzono gdzieś za dworzec. Na wałach jak mur stali ludzie milczący, patrzali mimo ciemnéj nocy i ktoby był usłyszeć mógł głosy, co z tamtąd płynąc, z wrzawą biesiadną się mięszały, rozeznałby w nich jęki i płacze, ale ciche i stłumione...
Co się działo wewnątrz kontyny, nie widział nikt, wynoszono z niéj, wytaczano, zabierano sprzętu resztę. Słychać było jak się darły zasłony i słupy nagie stanęły, a na przestrzał pod dachem, szopa pusta. W tém głuche uderzenia siekier słyszeć się dały, a każde z nich odezwało się w sercach tych, co tam na wałach stali. I biły siekiery długo, podrębywały do koła, a na niebie czarny dach chramu zdało się zadrżał, chylił, chwiał — po tém, odskoczyli ludzie, cała budowa stara z trzaskiem wielkim runęła na ziemię. Głośniejszy jeszcze od niego był jęk, który przebiegł po wałach. Świat się to walił stary. Ludzie oczy pozakrywali i płakali.
Ze dworca, mimo łomu tego i wrzawy, nikt nie wyszedł, pachołkowie z zewnątrz zasuwali okiennice. Została kupa rumowiska, w któréj gdzieniegdzie jeszcze coś chrupnęło, obsunęło się głębiéj i zapadło.
Ludzie długo nie przystępowali do téj ruiny, lecz wskazał starszy z boku i rozpoczęła się szybka robota. Chwytano i wyciągano belki, rozrąbywano krokwie, wleczono słupy, oczyszczano miejsce na którém stała kontyna. Parobcy zwołani dźwigali to i składali na kupę pod wałami, które gromady ludu zalegały. Nie ruszał się nikt zrazu, po tém w mroku jak mrówki zaczęli się tłumem spuszczać ludzie z okopów i unosić te szczątki. Ledwie się to rozpoczęło, w mgnieniu oka posypali się z innych stron drudzy, i belki, słupy, resztki dachu, wszystko co zostało, nikło. Tysiące rąk podawało sobie te pokruszone części chramu, które gdzieś w ciemnościach nocy tonęły.
Tylko na wałach, w cichych gromadach ruch się wziął jakiś, pospieszny, gorączkowy, nieustanny. Jedni na dół się spuszczali, drudzy pędzili do góry, mijając się w milczeniu. Straż i ci, co znosili drzewo, chcieli się opierać téj kradzieży. — Tłum ich milczący nacisnął, otoczył, skupił się, objął tak, że z trudnością wyzwolić się potrafili. Z wałów stoczyli się ludzie ci niemi, ku rumowisku i wprost z niego chwytali unosząc co leżało jeszcze. Wyparci obcy, którzy obalili chram, musieli milczący i bezczynni pozostać na boku, nie śmiejąc się już ruszyć. Z rąk im wyrywano drzewo odpychając, krzyczeć i wołać pomocy nie chcieli, ustąpili więc, czekając aż rabunek się skończy.
Stos się zmniejszał w mgnieniu oka, najcięższe kłody wysuwały się w ciemności gdzieś i przepadały w nich. Została kupka kamieni tylko i te potoczyły się ku wałom, nareszcie poruszona ziemia, węgle i trzaski okrywały plac i tłum z wałów odpływać począł.
Małe kupki gdzieniegdzie widać było zdala, po tém nikogo więcéj. Stary chram zniknął bez śladu.
Gdy po długiéj uczcie wyszła starszyzna z dworca, rozgrzana miodem i rozradowana przyjęciem, wszyscy stanęli oniemieli na widok pustéj przestrzeni, gdzie przed niewielą godzinami jeszcze stał chram stary. Spojrzeli po sobie długo, milcząco i cicho rozchodzić się zaczęli.
Po wałach czuwały zbrojne straże i wszystek lud wojenny gotowy był jakby nazajutrz wybierano się na wyprawę. Noc przeszła na czuwaniu w grodzie i mieście, tylko Mieszko legł spać, nie troszcząc się o nic. Do dnia, już był na nogach. Ze dworca wychodził on, Dubrawka, Sydbór i ks. Jordan w białéj sukience, włożonéj na czarną, którą zwykle nosił. Za nim chłopak dźwigał naczynie z wodą spiżowe.
Mieszko wyszedłszy z dworca, oczyma potoczył do koła. Świątyni dawnéj nie było ani szczątka, znikło nawet to z czego była zbudowana. — Noc, jakby cudem uprzątnęła miejsce, zmiotła okruchy nawet, tylko świeżo ruszona ziemia znaczyła plac, gdzie niegdyś stał chram Jessego.
Wolnym krokiem zbliżyli się wszyscy ku miejscu, które już ks. Jordan przodem pospieszając, kropił wodą święconą. Kneź się obejrzał do koła. Na grodzie nie było nikogo, prócz zbrojnych ludzi i dworu.
Obcy człek z odkrytą głową zbliżył się pokornie, w ręku trzymając miarę. Za nim postępowało kilku pomocników. Razem z ks. Jordanem poszli odmierzać plac i zakreślili na nim wielki krzyż, który białemi kołkami wytknięty, zdala był widoczny.
Godło zbawienia leżało w rozmiarach olbrzymich, na poświęconém miejscu, a Dubrawka przeżegnawszy się, wskazała środek krzyża.
— Tu będzie mój grób! — rzekła.
Mieszko milczał.
Odstąpili wracając ku dworowi, gdy do knezia zbliżył się jeden z jego komorników.
— Miłościwy panie — odezwał się cicho[19] — Dwaj starzy od chramu leżą powiązani, co zrobić każecie z niemi. Wczoraj bronili przystępu, nie można było ich odegnać.
Kneź milczał, zniżył głos, obejrzał się ku księdzu i żonie, jakby się lękał, aby go nie posłyszeli...
— Weźmijcie ich na wóz! nakryjcie słomą, wywieźcie gdzie do lasu na uroczysko i wyrzućcie. Odwrócił się szybko, nie wesoło mu z oczów patrzało.
Dubrawka przyszła i rękę położyła na ramieniu.
— Panie mój miłościwy — radować się i cieszyć macie, boście wielkiego dokonali dzieła.
— Nie dokonaliśmy go jeszcze — szepnął Mieszko — nie dokonali a już boli, cóż będzie, gdy się spełni.
— Wówczas boleć przestanie — dodała Dubrawka śmiało — a im prędzéj to uczynicie, będzie lepiéj.
Kneź swoim zwyczajem nie odpowiadając nic, na Sydbóra spojrzał, który także stał na pół wystraszony, pół smutny, weszli obaj do dworca.
Na owym rozpiętym krzyżu, który wodą pokropił święconą, klęczał ks. Jordan i modlił się. Nie obchodziło go to wcale, iż ludzie, poganie w wielkiéj części, patrzali nań z podziwem i zabobonną trwogą. Ta modlitwa dziękczynna była potrzebą jego duszy, od któréj się powstrzymać nie mógł. Z rękami zaciśniętemi, oczyma wlepionémi w ziemię na któréj klęczał, modlił się płacząc, jakby chciał wszelkie nieszczęścia od tego poświęconego przez się miejsca odegnać i sprowadzić nań błogosławieństwo Boże, po wiek wieków.
Tymczasem obcy ludzie co mierzyli i wytykali jakby zagrzani jakimś zapałem, ruszyli się ku stosom przygotowanych kamieni, drudzy już z łopatami stali, gotowi kopać. Ks. Jordan klęczał jeszcze. Gdy wstał i pobłogosławił na cztéry strony plac, dano znak i dokoła posypała się ziemia. Mieszko i Dubrawka już odjeżdżali, ks. Jordan téż z niemi, Sydbór przeprowadzał brata.
Tak się przygotowywało wprowadzenie wiary chrześciańskiéj do kraju i Dubrawka co chwila się spodziewała, że nareszcie krzyż zatknięty zostanie na dachu pierwszego kościoła. Im bardziéj jednak zbliżała się ta chwila, tém Mieszko dziwniéj ociągał się z nią i odkładał krok stanowczy. Ile razy wyruszył na łowy, spotkał w drodze lud, popatrzał na chmurne twarze, pomówił z ziemianami, którzy od wpływu dworu byli dalecy, wracał jakby niepewny i wahający się znowu, a gdy kniehini pytała go o chrzest ów zapowiedziany, uroczysty, nie odpowiadał jéj nic.
Ks. Jordan wzywany do narady, życzył czekać i nie nalegać — zdało mu się, że sama potrzeba zasłonięcia się od niemiec i przymierza z cesarzem zmusi do chrztu i otwartego krzewienia wiary. Wprawdzie nie ukrywano się z nią, opiekowano nawróconemi, odprawiano nabożeństwa, ale sam kneź nie był już ani poganinem, ani chrześcianinem jeszcze. Wielu rzeczom się opierał, a bardzo wielu rozumieć i słuchać nie chciał. Samowola, do któréj nawykł przez całe życie, poddanie się prawu czyniła dlań nieznośném. — W duszy może nieraz lepiéj rozumiał opór ludu, dla którego był pobłażającym, niż przymus jaki nań wywierano.
Ks. Jordan był cierpliwy. Dubrawka, mimo postanowienia coraz się więcéj zżymała na męża, zwłaszcza, że z Czech szły ciągle zapytania o chrzest i ślub uroczysty, o ogłoszenie chrześciańskiéj wiary głośne i jawne, na które nie wiedziała już co odpowiedzieć. Jéj staraniem tymczasem nawróconą została Górka, a za nią poszedł niemal cały dwór jéj, oprócz staréj Srokichy, która uciekła naprzód na Krasnągórę do wychowanka, a tam znalazłszy wszystko do niepoznania zmienioném, płacząc schroniła się gdzieś do lasu.
Napróżno Włast usiłował ją wstrzymywać, wyrwała mu się jednego ranka i więcéj już nie powróciła.
Przez całą zimę trwało to naleganie ze strony kniehini i milczenie uparte samego pana.
Dubrawka, niecierpliwa i żywa z trudnością znosiła upór mężowski, nie mogła nawet odgadnąć jego myśli. Nieprzeciwił się nawracaniu, czasem karał tych, co chrześcianom krzywdy wyrządzali, lecz niekiedy bronił naglonych do przyjęcia chrztu i niepodzielał wcale gorliwości córki Bolesława, która w tym pogańskim jeszcze świecie, nieustannie myślała, tylko aby wszystko dawne obalić. Gdy Mieszko obojętnie jakoś czekał i przeciągał, jéj wysłańcy pokryjomu obalali posągi, palili kontyny i po nocach zatykali krzyże napróżno.
Po nowym roku, raz jeszcze kniehini poczęła prosić męża, aby jéj dotrzymał słowa. Mieszko znowu zmilczał, a gdy naciskać zaczęła nań, wyszedł nic nie przyrzekłszy.
Kneź był dobrym mężem, ale niewieście nie przyznawał prawa rozporządzania się w domu. — Gdy go nagliła bardzo, miał zwyczaj żartobliwie odsyłać ją do wrzeciona i krosien.
Zima była ostra w tym roku, dzień po dniu jednak jeżdżono na łowy, Mieszko wyruszał często przededniem, bawił długo i ledwie wróciwszy, wybierał się znowu.
Raz gdy z takich łowów wrócił na zamek późną nocą, a kilkoro sań przywiozło za nim zwierzynę, w komorze do któréj wszedł, znalazł na siebie oczekującego Dobrosława.
Zaczął mu opowiadać o łowach i o ostatnim dziku, którego ludzie żywcem wzięli, gdy spojrzawszy na twarz swojemu słudze, postrzegł na niéj oznaki jakiegoś niepokoju. Nie nawykły do milczenia, spytał zaraz — czy się co we dworze nie stało?
Dobrosław zwlekał z odpowiedzią.
— Miłościwy kneziu — rzekł wreszcie skinąwszy wprzód na komorników, aby odeszli — nasza kniehini się wybiera w drogę...
— Dokąd? kiedy? — spytał kneź.
— Przyjechał z Pragi poseł... nie wiem co przywiózł z sobą, kazano wszystko do podróży sposobić...
Ponieważ noc była późna, Mieszko nie pytając ani dowiadując się więcéj, legł na spoczynek.
Nazajutrz raniéj niż zwykle był na nogach. W istocie w dworcu Dubrawki ładowano juki i skrzynie i wynoszono je w podwórze, widać było ludzi spiesznie się uwijających i ruch niezwykły. Posłał Mieszko natychmiast po Różanę.
Zdaje się, że stara pani już się tego spodziewała, bo mimo pory rannéj weszła ubrana starannie, we wszystkie błyskotki, które lubiła.
— Co się u was dzieje? — zapytał kneź.
— A! miłościwy panie! miłościwy panie... — do nóg się kłaniając i przystępując blisko, jak do poufnego zwierzenia Różana — co się u nas dzieje!.. tracę głowę! sama nie wiem... Zamęt... Wczoraj przybyli czechy do miłościwéj pani, mówiła z niemi długo na osobności. Nie mam tego zwyczaju, żebym podsłuchiwała... nie wiem nawet, co mówili... Ale cicho szeptano długo, długo, a potém wyszła miłościwa pani i kazała wszystko swoje co przywiozła z Pragi ładować i wiązać... wszystko... wszystko... Któż może zgadnąć, co to znaczy? Ja stoję i patrzę... kniehini ma swoje niewiasty czeszki, którym się zwierza... na mnie ledwie rzuci okiem... Nigdy nic nie wiem!..
Różana załamała ręce.
Mieszko popatrzał na nią i skinieniem ją odprawił. Czekał na to, aby mu Dubrawka sama przyszła wytłumaczyć, co znaczył ten wybór w drogę; godzina upłynęła jeszcze. Naostatek Dubrawka weszła. Ale nie jak zwykle z twarzą wesołą i obliczem rozpromienioném — niespokojna, smutna i widocznie poruszona.
Mieszko ręką jéj wskazał w podwórze, jakby zapytywał — Co to jest?
Dubrawka popatrzała nań.
— Posłałam do Pragi, aby po mnie ojcowscy ludzie przybyli... wrócę do rodzicielskiego domu. Dłużéj tu nie mogę zostać...
Strzymała się nieco i ciągnęła daléj patrząc na męża.
— Wstyd mi... widzicie że noszę wianek dziewiczy na głowie, bo uroczystego chrztu i zaślubin nie było. Nie mogę powiedzieć, żem żoną twoją... Wobec chrześcian córka Bolesława jest tylko twoją ulubienicą, jak te dawne Lilje i Luby... a córka Bolesława Lutego, wnuczka Przemysławów, nie może nią być i nie będzie. Wolę powrócić do domu, niż dłużéj to cierpieć i sromać się przed mojemi pogaństwa a takiego życia. Pojadę do domu! — powtórzyła.
Stał Mieszko zdziwiony i niemy — Dubrawka téż prawie płakała... ale nie chciała dać poznać po sobie, że na łzy się jéj zbierało.
— Nie pojedziecie — odparł Mieszko — musieliby po was całe czeskie wojsko przysłać, inaczéj ja nie puszczę.
— Ucieknę — a tak w grzechu i wstydzie żyć nie będę — dodała Dubrawka.
Kneź ramionami ruszywszy siadł na łożu i zadumał się.
— Słowo dałem i strzymam — odezwał się — wiem co czynię.
— Miłościwy panie i ja wiem czego żądam... czekałam z pokorą... czas albo mnie nazwać żoną, lub opuścić ze wstydem.
Wstał kneź zwolna, zadumał się — przystąpił do płaczącéj i rzekł.
— Gdy pierwszy skowronek zaśpiewa, upadnie resztę chramów i w Gnieźnie krzyż zatkniemy. Gdy pierwszy skowronek zaśpiewa — powtórzył.
Dubrawka plasnęła w ręce i oczy jéj zaświeciły...
— Na nowego Boga twojego, na Chrystusa, który wiarołomnych karze, przysięgnij mi — zawołała — i z szyi zdejmując krzyżyk, podała mu go — przysięgnij.
— Przysięgam — rzekł Mieszko...
Dubrawka rzuciła mu się dziękować, kneź siadł chmurny, nie mówiąc więcéj.
Od tego dnia rozpoczęły się jawne przygotowania do większéj uroczystości.
Posłowie czescy odprawieni nazad do Pragi, mieli jeszcze raz przybyć ze skowronkiem razem... wioząc z sobą świętobliwego kapłana Bohowida, który chrzest uroczysty Mieszka miał dopełnić.
W Gnieźnie nad częścią już wznoszącego się nowego kościoła, na prędce dach kazano ukończyć, aby w téj pierwszéj świątyni, odbyć się mógł obrząd chrztu. Ks. Jordan, O. Matja i inni duchowni zbierali tymczasem przygotowujących się neofitów, ażeby razem z kneziem jak największa ich liczba do chrztu stanąć mogła.
Na zamek gnieźnieński wieziono białe szaty i wszystko co do świetnéj uroczystości téj było potrzebném. W tym samym dniu po całéj ziemi, oznaki bałwochwalstwa, posągi, słupy, kamienie wywrócone i zniszczone być miały.
Na grodzie poznańskim, gdzie dawno już stary chram stał pustkami, obalono go jednego dnia, w obec wszystkich, nie znajdując żadnego oporu, bo dwór i wojsko już wcześnie całe prawie do przyjęcia chrztu było przygotowane.
Tegoż dnia poświęcił ks. Jordan pierwszy kamień kościoła, który miał się wznieść na jéj miejscu. Działo się to jawnie, bezkarnie, o starych wróżbitach i gęślarzach słychać nawet nie było, znikli gdzieś i niepokazywali się więcéj. Kraj był spokojny, lud milczący... księża przebiegali go bezpiecznie, ale u możniejszych tylko znajdowali gościnę i posłuch chętny — osadnicy ubożsi milcząco i obojętnie dawali im mówić nieodpowiadając wcale. Pomiędzy niemi nawrócenia były rzadkie.
Z pierwszym skowronkiem, po roztopach wiosennych przybyło czeskie poselstwo i Bohowid staruszek, który dawne czasy pamiętał.
Dubrawka wyszła pieszo przeciwko niemu; Mieszko przyjął ze czcią należną. Dwór, wojsko, co było chrześcian i tych, którzy niemi zostać mieli, wszystko pierwszych dni marca pociągnęło do Gniezna.
Pochód był uroczysty, powolny i wspaniały, lecz drogi, któremi ciągnął puste. Gdziekolwiek został jeszcze ślad pogaństwa, zatykano krzyże białe po drodze, które księża poświęcali.
Na wszystkich rozstajach, u źródeł, gdzie dawniéj składano ofiary, wznoszono znamiona wiary. Nigdzie i nikt nie śmiał stanąć w obronie dawnych bogów. Na widok tego orszaku, któremu towarzyszyły czeskie poczty — ludzie z pól uciekali i kryli się po lasach, głuche milczenie szło za nim.
Na zamku w Gnieźnie wały i dworce pomieścić nie mogły natłoku. Tu zbiegło się wszystko co pragnęło pod nową zaciągnąć się chorągiew, ziemianie, władycy i żupanowie, wojsko całe, wreście z ludu namówieni i zjednani. Tym od rana rozdawano szaty białe poszyte umyślnie, które kładli jako oznakę odrodzenia i oczyszczenia.
Gromadami stojących do koła grodu kapłani kropili wodą i dawali imiona nowe. Dostojniejszych czesi i Dubrawka we dworcu do chrztu trzymali. Naostatek przed świeżo wzniesionym ołtarzem w nowéj jeszcze i nieskończonéj świątyni, dla któréj relikwie z Pragi przywiózł Bohowid... Mieszko ochrzczonym został przez niego i pobłogosławionym wraz z Dubrawką... Sydbór i Górka także przyjęli chrzest, razem z niemi. Wspaniała uczta zakończyła ten dzień wielki, a nad dachem świątyni nowéj jaśniał wysoko wzniesiony krzyż który odtąd dziejom téj ziemi miał przyświecać.
Zdawać się mogło obcym patrzącym na ten spokój i ciszę, wśród których się odbył chrzest całego narodu, że nigdy może z większą uległością nie zmieniła się wiara od wieków wszczepiona na nową i nieznaną. Cieszyli się czescy kapłani i prorokowali przyszłość szczęśliwą, jeden Mieszko tylko wiedział, co znaczyło milczenie, to zaparcie tchu i zbieganie osadników w niedostępne lasy.
Ponieważ w głąb kraju dosięgnąć dla obalenia kontyn po lasach i bałwanów na polach a wzgórzach niełatwo było, nazajutrz zaraz wyznaczono oddziały zbrojne, które z duchownymi i przygotowanemi krzyżami wyruszyć miały, dotrzeć do znanych zakątków i tam wznieść godła wiary.
Włast z chęcią ofiarował się do jednéj z tych apostolskich wycieczek za przewodnika. Pragnąc się na nią wybrać jednak, natychmiast z Gniezna wyjechał do Krasnéjgóry, dokąd po niego przybyć mieli ci, którym mu towarzyszyć kazano.
Przed wieczorem jeszcze, przebiegłszy całą przestrzeń, którą wczoraj pochód książęcy przybrał w krzyże nowe, O. Matja ze smutkiem mógł się przekonać, co znaczyło owo pokorne tłumów milczenie. Wszystkie krzyże leżały podruzgotane, popalone i zbezczeszczone; nie został żaden na swojém miejscu. Ludzie się nie pokazywali nigdzie.
Z bolesném duszy wrażeniem przybył Włast do dworu.
Wieczór był chłodny wiosenny, w progu domostwa zastał siedzących Hannę i Andrzeja.
Wyszli oboje na jego spotkanie dowiadując się, co się w Gnieźnie i jak odbyło. Włast smutnie napół, wpół radośnie począł im opowiadać, jak świetnie chrzest się spełnił, jak mnogo ludu wdziało białe szaty, a jak podstępnie potém i sprośnie krzyże wystawione pozrzucano i zbezczeszczono w nocy.
— Ojcze mój — odezwał się nawykły tém imieniem go nazywać Jarmierz — początek to dopiero... wszystkiego się jeszcze spodziewać można, i nie dziś tylko, ale przez długie lata... Kto wie, co nas wszystkich czeka?..
O. Matja chwycił go za ręce.
— A! nie... — zawołał — teraz, gdy mamy prawo do tego, pojedziemy nauczać, objaśniać, nawracać, ludziom się serca i oczy otworzyć muszą, tak jak się one wam otwarły na światło...
Jarmierz spuścił głowę i nic już nie odpowiedział.
Weszli do dworu, O. Matja najprzód do ołtarza spieszył, aby się przy nim pomodlić. Hanna zastawiała skromną wieczerzę. Zasiedli do niéj właśnie, gdy Jarmierz wstał jeszcze, aby pójść obejrzéć wkoło dwór i zobaczyć, gdzie byli parobcy i stróże.
Obchodził je tak zwykle co wieczora.
Tym razem dłużéj go nie było z powrotem i Hanna poszła zobaczyć, gdzie się zabawiał tak długo.
Włast pozostał sam. Weszli nareszcie z powrotem, ale bledzi i strwożeni tak, że podniósłszy na nich oczy, brat spytał, co ich tak niepokoiło.
Jarmierz odzyskawszy przytomność, zawołał tylko.
— Uciekaj!..
Nie zrozumiał tego zrazu Włast.
— Dwór otaczają ogromne ludzi gromady, które z lasu ciągną w milczeniu... Parobcy uszli wszyscy, nie ma nikogo do obrony!.. Uchodzić trzeba, jeśli można...
Przeżegnawszy się, spokojnie O. Matja wstał z za stołu i wyszedł razem z Jarmierzem na podwórze.
Ztąd już widać było i od strony lasku i od pola jak mur w milczeniu stojące tłumy ludu, w którego pierwszych szeregach rozeznać mogli starych dziadów. W jednéj gromadzie Warga dowodził.
Ucieczka już była niepodobieństwem. Z tyłu, z przodu i po bokach, wszędzie opasywały ich te zastępy, o których złéj woli wątpić nie było można.
Włast uścisnął siostrę i Jarmierza.
— Uchodźcie — wyrzekł — ratujcie się, wam przebaczą i nie uczynią nic... Mnie co ma spotkać z woli Bożéj, przyjmę jako nagrodę. Idźcie...
Hanna płakała. Jarmierz zaklął się, iż nie odstąpi brata.
Głuchy szmer, jakby warczenie dalekiéj burzy, dochodził ich uszów. Stali w przedsieni naprzeciwko wrót, na których oparty pokazał się Warga z rozczochranym włosem. Zobaczywszy go Jarmierz, podbiegł ku niemu, lecz nim się zbliżył, starzec podniósł kij i krzyknął.
— Ubiję!..
Pomimo groźby zbliżył się do niego nieustraszony chłopak.
— Czego chcecie? — zawołał.
— Przyszliśmy na wasze nabożeństwo! — zaryczał stary — a że ciemno, my wam do niego poświecimy...
To mówiąc odstąpił od wrót.
Hanna jak obłąkana wpadła w głąb dworu, chcąc ratować brata i ciągnąc go z sobą. Na przestrzał przebiegli sień domostwa. Z drugiéj strony stał taki sam tłum gęsto zbity. Od lasu roiło się ciżbą. Jarmierz próbował się wydobyć przebojem, aby uciekłszy, sprowadzić pomoc, ludzie go pałkami wpędzili nazad na podwórze.
— Zniszczyć to gniazdo!..
— Z dymem ich puścić!.. — krzyczeli.
O. Matja postał chwilę, posłuchał, jeszcze raz uściskał siostrę i poszedł do kaplicy. Tu kląkł przed ołtarzem czekając śmierci. Jarmierz biegał jeszcze próbując, ażali mu się wykupić lub wyprosić nie uda u ludzi, lecz odpychano go wszędzie, mówić nawet nie dając.
Niedługo potém z kilku stron dworu błysnął ogień i dym zaczęło być czuć w powietrzu.
Podpalone dachy, popodkładane głownie pod ściany gorzały coraz większym płomieniem.
W chwili téj, gdy już żadnego nie było ratunku, Jarmierz przypomniał sobie jamę, w któréj niegdyś ojciec trzymał nieszczęśliwego Własta. Została ona przy odbudowywaniu dworu pokryta dachem i mało komu była znaną. Zdawało mu się, że do niéj schroniwszy się, mogą ujść płomieni i śmierci, bo nawet gdyby lekki daszek zgorzawszy padł na nią, mogli się w wyżłobieniu pod ścianą przechować, pókiby tłuszcza ta nie odciągnęła, a ci, co na ich życie czyhali, sądzić mogli, że zginęli w płomieniach. Z tą myślą pobiegł do Własta.
Trudno było modlącego się oderwać od miejsca, na którém chciał zginąć, aby dać wierze swéj świadectwo. Nareszcie zaklęcia i prośby wymogły na Właście, że się dał odciągnąć i uprowadzić.
Wszystko więc troje, niepostrzeżeni, bo lud nie napadł dworu nic z niego tknąć nie chcąc, tylko żywcem spalić swe ofiary, spuścili się zwolna do téj kryjówki, tak Włastowi pamiętnéj.
Los jego prowadził go znowu w to samo miejsce, na śmierć czy ocalenie... któż mógł przewidzieć?
Gdy Jarmierz narzuciwszy mokréj słomy i mierzwy na wrota, zapuścił je na jamę, starając się ją ukryć przed oczyma napastników, w ciemności téj i zamknięciu zrazu nie słyszeli, nie widzieli nic... wpadli jakby w grób...
Włast do modlitwy zachęcał. Klękli wszyscy i powtarzali za nim wyrazy, które wymawiał powoli.
Napróżne było nasłuchiwanie.
Głos żaden nie dochodził tutaj.
Zdawało się im, że wiek trwało to okropne milczenie śmierci, gdy nareszcie szelest jakiś i jakby szum dobiegł ich uszu.
Jarmierz poznał głos ognia, który się zbliżał. Gorzały dachy.
Ile razy ciesząc się swém łatwém zwycięstwem, tłum ogromnym dzikim odezwał się krzykiem, echo jego głucho odbijało się pod ziemią. Gdy belki padać zaczęły z góry, ziemia się kilkakroć wstrzęsła. Zatętniało potém, jakby ciżba wpadła na pogorzelisko. Na wrota jamy, które tylko zgorzały dach mógł ocalić okrywając je, jeszcze się nic nie zwaliło.
Powietrze robiło się duszne i ciężkie; Hanna z płaczu i trwogi mdlała, trwoga jéj napowrót przytomność wracała. Włast się modlił. Jarmierz do wrót się przyczepiwszy starał się śledzić postęp pożaru. Przez szpary przeciskało się światełko i dym wlokący po ziemi dusić zaczynał.
Śmierć szybką zmienili tylko na powolną męczarnię. Włast myślał o duszy już nie o ocaleniu, rozgrzeszał siostrę, brata i modlił się za nich i siebie.
Jak deszcz ognisty naprzód z dachu posypały się iskry, potém kilka krokwi przepalonych upadło na wrota, wreszcie część dachu, pod którą się znajdowały, runęła z łoskotem i przysypała je ognistemi węglami.
Śmierć zdawała się nieuchronną, gdyż oddychać już nie mieli czém... powietrza ubywało... gorąco dawało się czuć straszliwe...
Zdala słychać było walenie się ostatnich belek i kawałów pokrycia, a każdemu runięciu ich towarzyszyły okrzyki.
Włast z czołem opartém o ziemię stracił wreszcie przytomność. Hanna leżała bez zmysłów.
Zrozpaczony Jarmierz barkami podniósł nieco wrota, aby wpuścić powietrza. Zamiast niego wpadł gryzący dym do jamy.
Trzymając tak ten ciężar nad sobą Jarmierz mógł się przysłuchiwać.
Krzyki zdawały się oddalać.
Nie chciał zrazu uszom wierzyć i cudowi... czekał jeszcze.
Głosu żadnego nie słyszał już, oprócz trzaskania dopalających się belek i szumiącego wiatru, w którym deszcz razem rzęsisty rozpoznać było można. Dym rozszedł się nieco, powietrze weszło do lochu, aby ocucić pomdlonych.
Jarmierz odważył się odsunąwszy nieco wrota na pół wydobyć z ukrycia. Noc była czarna, czerwona łuna pożaru świeciła tylko, nikogo dokoła nie dojrzał, pusto było i cicho...
Dwór cały leżał w węglach, gdzieniegdzie tlił się słup, którego płomień deszcz z jednéj strony przygaszał... Jarmierz wyskoczył całkiem nad loch i pełzając starał się rozpatrzyć dokoła. Tłumy rozbiegły się po lasach, pewne, że zamknięci we dworze zginąć musieli w płomieniach.
Istotnym cudem męczennicy zostali ocaleni. Lecz mogliż się uważać już za bezpiecznych?
Na pogorzelisko łatwo ludzie powrócić mogli, uchodzić z niego do lasu groziło dostaniem się w ich ręce.
Wstawszy z ziemi, nie widząc nikogo dokoła, Jarmierz wahał się czy ma wydobyć Własta i żonę, czy dłużéj ich zostawić w téj kryjówce. Pełznąc aby nie być postrzeżonym, jeśliby kto jeszcze stał na straży, dostał się do studni w podwórku, przy któréj znalazł wiadro wody pełne. Z niém nazad pospieszył do Hanny i Własta. Ale ci już byli powrócili do życia, gdy wrota powietrze świeże dopuściły.
Włast odmawiał stojąc hymn dziękczynny, ze złożonemi rękami, z głową podniesioną, i wołał.
— Cud uczyniłeś Panie, abyś nawrócił niewiernych, abyś zawstydził złych... Cud uczyniłeś Panie, nie dla niegodnych cudu, ale dla wielkiego imienia Twojego...
I Hanna widziała w tém cud, i Jarmierz, który drżał z radości, chociaż na myśl o tych tłumach, gdzieś w pobliżu będących, nowa go trwoga ogarniała...
Nie wiedział jeszcze co poczynać, gdy z ogromnym tententem koni i wrzawą przypadła gromada jezdnych i u pogorzeliska stanęła.
Nie wiedząc kto przybywał, Jarmierz padł zrazu na ziemię, lecz wkrótce z mowy, która go dochodziła, poznał oddział ludzi z grodu nad Cybiną, wysłany gdy łuna pożar zwiastowała. Co prędzéj więc powstawszy począł biedz ku nim. Na widok jego rzucili się, aby go pochwycić... i nie rychło mógł się im dać poznać. Ludzie zsiadłszy zaraz z koni, pomogli mu do wydobycia Własta i Hanny napół żywych, lecz ocalonych.
Deszcz ustawał, resztki stosu tego ofiarnego gorejąc oświecały rumowisko. Jakież było podziwienie Własta i wszystkich, gdy otoczony głowniami gorejącymi dokoła ujrzeli ołtarz kapliczny całym i na nim krzyż nieobalony, świecący zdaleka... Zaiste był to cud równie wielki, jak ocalenie tych ludzi, skazanych na śmierć w płomieniach.
Własta żadna siła powstrzymać nie mogła, aby nie pobiegł uklęknąć przed tym ołtarzem, do którego z sobą pociągnął siostrę i brata, równie jak on tym cudem przejętych. Gromadka ludzi z zamku przybyłych, świeżo nawróconych także, klękła zdjęta trwogą i modliła się razem z niemi.
Widok tego znamienia nowéj wiary, ocalonego z płomieni, przejmował wszystkich, jak dowód potęgi nowego Boga.
Po skończonéj modlitwie, ująwszy z ołtarza krzyż i resztę kościelnego sprzętu, okrytą węglami a nie zgorzałą, Włast musiał razem z ludźmi co go ocalili udać się na zamek nad Cybiną.
Dniało już gdy w las wjechali wszyscy, Włast na danym mu koniu przodem ze świecącym krzyżem w dłoni, za nim Jarmierz i Hanna.
Zaledwie stai parę oddaliwszy się od pogorzeliska, z przestrachem i zdziwieniem postrzegli w lesie koczującą, na ziemi rozłożoną gromadę ludzi, która się schroniła tu przed ulewą po pożarze, którego pilnowała.
Na widok jadących popodnosili głowy, Warga postrzegł pierwszy i poznał Własta ocalonego, z krzyżem w ręku. Stary wróżbita oniemiał z przerażenia. Był pewnym jego śmierci... strzeżono dokoła dworu, aby się nikt z niego wymknąć nie mógł. Jak na widok upiora wstałego z grobu, starzec krzyknął i dłońmi zakrywszy sobie oczy, porwał się natychmiast z ziemi pędem uciekając w las, za nim tłum coprędzéj zrywać się téż zaczął i uciekać z wrzaskiem... Ludzie padali na ziemię przestraszeni. Orszak wiodący O. Matję przeciągnął powoli w milczeniu i znikł na drodze do grodu.
|
W roku 973, w kilka lat po opisanych wypadkach, cesarz Otto z cesarzową Adelajdą — opowiadają współczesne kroniki — z Włoch znowu dążąc na święta wielkanocne do Quedlinburga, gdzie w niedawno założonym klasztorze, córka jego ksienią była — na kwietnią niedzielę stanął w Magdeburgu.
Pan to był wielce pobożny, więc jak skoro ujrzał krzyże kościelne, a posłyszał dzwony [20] witające go wesołemi odgłosy, zsiadł z konia natychmiast...
Naprzeciw niego szło z zapalonemi świecami i pochodniami duchowieństwo, arcybiskupi Geron i Adalbert, prałaci, zakonnicy niosący relikwiarze, krzyże, obrazy i kadzielnice... Zatrzymawszy się cesarz ucałował podaną mu ewangielię i relikwie — i przy odgłosie pieśni szedł daléj na czele duchowieństwa do kościoła, w którym drogie nie dawno otrzymane relikwie św. Maurycego złożone były.
Nazajutrz, opisują ciż kronikarze, cesarz niezmiernemi darami ubogacił kościół, biskupstwo, księży i samo miasto.
Między innemi były tam księgi naówczas rzadkie, przedziwnie pisane i malowane, jakiemi niewiele świątyń pochlubić się mogło...
W tym samym czasie Mieszko także w poczcie wspaniałym, zdążał do Quedlinburga, dla powitania sprzymierzeńca swego cesarza, niosąc mu bogate dary.
Wśród orszaku książęcego, obudzający po drodze podziw ludzi i zdumienie, szedł ogromny wielbłąd czerwoną kapą okryty, przeznaczony w ofierze dla Ottona. Tym razem zmieniło się zupełnie położenie Mieszka, stosunki jego, siła i znaczenie. Pomiędzy nim a szwagrem Bolesławem, panowała niechęć i wojna, o Szlązk i Chorbacyą, którą oba posiadać chcieli... Mieczysław pochlebił już sobie, że zawładnie słowiańszczyzną całą, tąż samą myślą żył Bolko... Oba szukali przymierza z cesarstwem dla tego tylko, aby módz całą siłę na zwiększenie państwa swojego obrócić — oba rozumieli to, że kraje jednéj mowy, musiały albo się znaleść w jedném ręku, lub stać się łupem cesarskich markgrafów.
Lecz Otto starzał, myślą i sercem mieszkał za Alpami — tu chciał czémkolwiekbądź okupionego pokoju...
W tym roku zjazd do Quedlinburga, był liczniejszy daleko, niż lat dawnych, przybywali posłowie upokorzonych greków, co się nie dawno z potęgi Ottona naśmiewali, posła jego lekceważąc w Byzancium. Szli posłowie Benewentu, jechali wysłańcy Ghezy księcia ugrów; bulgarowie, duńczycy i liczni kneziowie słowiańscy, na których czele Mieszko polański i Bolko czeski.
Dwór Mieszków świetniejszym był nad wszystkie, a kneź ochrzczony stał tuż na równi z najdostojniejszemi dukami, kłaniał się jeszcze potędze cesarskiéj, ale dla tego tylko, aby się od niéj i wszelkiéj innéj wyzwolić. Na obliczu téż księcia widać było ufność w swą siłę, i spokój — które choć się okrywały pokorą, tryskały z pod niéj jak rumieniec z bladych policzków, gdy je duma zagrzeje lub gniew...
Przodem przed panem poszły do Quedlinburga obozy, ludzie i konie, zajęły miejsce najlepsze, a kneź znalazł namiot rozbity i dwór gotowy na przyjęcie. Tłumy skupiały się około wysoko nad ludzi i konie podnoszącego głowę potworną wielbłąda.
Zaledwie przybył Mieszko... przyszli mu się pokłonić słowiańscy wodzowie... czuli w nim pana, a szanowali wojownika, który nigdy oręża nie składał i nieustannie był czynnym.
Gdy drugiego dnia świąt wielkanocnych, posłuchanie miał Mieszko otrzymać, jechał na nie z całym orszakiem swym, przypasawszy miecz niegdyś przez Ottona mu dany. Za nim strojni z włóczniami do turniejów wojownicy, pacholęta niosący tarcze i miecze, konie powodne...
Na grzbiecie wielbłąda sznurami purpurowemi związane, suknem fryzyjskiém okryte, jechały dary dla Ottona.
Kilka lat walk i życia posrebrzyły włosy i brodę cesarza, poorały mu twarz, smutkiem jakimś, jakby przeczuciem grobowém okryły czoło. Zdawał się przewidywać, że ciężkie berło, które w dłoni dźwigał rychło mu śmierć wydrze.
Gdy z pokłonem wszedł Mieszko... Otto go jak znajomego powitał mile — i do tronu na którym siedział, ręką bliżéj zawezwał.
— Wiele się zmieniło w krótkim czasu przeciągu — rzekł patrząc nań — wyście dzięki Bogu i sami prawdziwą wiarę przyjęli i kraj swój do kościoła przyłączyli... szczęściło się wam z nieprzyjacioły, błogosławieństwa doświadczyliście mnogiego, a ufam, iż ono was nie odstąpi.
Tu westchnął. Nie bojujcie tu, a nie walczcie z sobą — ani z mojemi... Wiele bez tego do czynienia macie. Pogan zostało mnogo, kościołów jest mało — duchowieństwa wam braknie... chrzcić i nawracać, a chrztem podbijać możecie ludów wiele.
Wy, Bolko i moi markgrafowie idźcie razem na wytępienie pogaństwa.
Westchnął Otto — a Mieszko odrzekł — iż rad był żyć ze wszystkiemi w pokoju, ale swoich ziem, do których ma słuszne prawa, nikomu sobie wydrzeć nie dozwoli.
Nic na to nie rzekł Otto — a po chwili znowu — pokoju z czechami życzył. Mieszko zamilkł ostrożnie.
Święta to były pamiętne z wielu różnych obrzędów i wypadków.
Dnia 1. kwietnia nagle zmarł Herman, książe saski, którego ciało cesarz uczcił, gdy je syn wyprowadzał do rodzinnego grobu do Lunenburga, którego niegdy Wigman pokonany przez Mieszka, tak mu zazdrościł.
Za życia jeszcze Henryk powaśniwszy się z Brunonem, biskupem ferdeńskim, wyklętym był przez niego.
Gdy zwłoki prowadzono, syn Bernard zaklinał mściwego nieprzyjaciela, aby z nieboszczyka przynajmniéj zdjął klątwę i dozwolił go w poświęconéj ziemi pochować.
Bruno był nieubłaganym.
Mieszko obdarowany przez cesarza nawzajem, powrócił już był do domu, sposobiąc się do nowéj walki z bratem żony, gdy cesarz, który na wniebowstąpienie znajdował się w Merseburgu, wyjechawszy ztąd we wtorek przed Zielonemi Świętami, spoczął w Miminlewie. Tu siadł jeszcze wesół do stołu — rozmawiał z przybocznemi, ale w czasie nieszporów nagle słabnąć począł... Pochwycono go i przeniesiono na łoże — otoczyło duchowieństwo modląc się... Nazajutrz Otto cesarz nie żył. Następca już koronowany, obejmował po nim rządy.
W tych samych stosunkach ostrożnego przymierza i warunkowéj przyjaźni, która napadać na granice i ścierać się często nie przeszkadzała — pozostał polański książe z Ottonem drugim. Sascy cesarze nadto marzyli o Włochach i Rzymie, aby spokoju granic swych, choćby ofiarami nie okupywali. Czescy i polańscy książęta temu może byli winni, że gdzieindziéj odwrócona potęga cesarstwa, im rosnąć, skupiać się i zagarniać kraje słowiańskie pod panowanie swe dozwalała.
Spytacie może o losy O. Matji? czyli Własta syna Lubonia. Milczą o nich dzieje nasze. Pierwszy kapłan i apostoł nie dobijał się żadnego stanowiska w hierarchii kościelnéj, ani sławy i rozgłosu pomiędzy ludźmi — cicho przeszedł po świecie tym, kryjąc się z sobą i okrywając pokorą. Imienia jego nie wzmiankują kroniki, nie zapisują rocznikarze, nie znają martyrologi.
Całą majętność swoją rozległą oddawszy siostrze i jéj mężowi, Włast wymówił sobie to miejsce, na którém stał dwór ojcowski, aby na niém wystawić kościół... Miał myśl też, zakonników z Monte Cassino, u których przebył lat parę, sprowadzić i klasztor im pobudować. Trudności jakie naówczas przedstawiały podróże, zajęcia apostolskie u boku pierwszego biskupa poznańskiego Jordana, nie dozwoliły mu do Włoch się udać, i dawnych braci tu sprowadzić.
Ks. Jordan, on, kapłani czescy i kilku włochów wiele mieli u polan do czynienia. Kraj milczał i ścierpiał w pierwszéj chwili narzuconą sobie wiarę, ale wytrwał tajemnie przy dawnéj. Przez długie wieki pozostały jéj ślady i szczątki, w pieśniach, obrzędach, w kryjomo obchodzonych świętach i mnóstwie zwyczajów, które niezrozumiałe już były pokoleniom następnym, ale im do serca przyrosły.
Mieszko i jego poddani, co się ochrzcili nawet, długo bardzo nie mogli nawyknąć do nowych obowiązków. Dubrawka przez lat kilka nie zachowywała sama postu, aby zwolna do poszanowania go męża nakłonić. Późniéj już sam przez żonę pokonany, Mieszko z surowością sobie zwyczajną, kazał nie szanującym postów — jak piszą, zęby wybijać...
Tak samo zakazywano śpiewać stare pieśni, zbierać się na Kupałę, nocne odbywać pląsy i zabobonne gusła, zabraniano grzebać ciała po rozdrożach i uroczyskach, jak to dawniéj bywało we zwyczaju z tryznami, obiatami, stypami trwającemi po dni kilka. Ludzie przywiązani do odwiecznych tych obrzędów, uciekali w głąb lasów, kryli się, ale przez długie wieki pamięć dawnéj wiary przechować umieli.
Nie było sposobu od tych strumieni, kamieni, słupów, dębów i gajów ich odzwyczaić i duchowieństwo stawiło na nich krzyże. Z dawnych bóstw imion czyniono świętych, dni uroczyste u pogan zastosowywano do obchodów i pamiątek kościelnych.
Tak te resztki wiekowéj spuścizny zmięszały się, zlały, dziwnie częstokroć, z legendami chrześciańskiemi.
Dzień 7 marca, który był naznaczonym do zburzenia wszędzie, gdziebykolwiek się znajdowały, resztek pogańskich bałwanów, na długo został pamiętnym. Długosz powiada, że w niektórych wioskach w Polsce, w czwartą niedzielę postu, zatykano na długich żerdziach (stanice dawne) wizerunki Dziewanny i Marzanny, a potém je rzucano i topiono w bagnach.
Pobożny O. Matja przeżywszy panowanie Mieszka, które było jakby wstępną pieśnią bohaterskiego poematu Bolesława Wielkiego, pozostał przy kościele głównym w Poznaniu, zkąd mu łatwiéj było i swój nowo założony odwiedzać.
Nieopodal od niego stał nowy dwór Hanny i Andrzeja w miejscu, które się pono nazwało późniéj Głuszynem (tak jak bardzo być może, iż z Krasnéjgóry Górczyn mógł powstać). Tu O. Matja przybywał błogosławić małym dziatkom siostry swéj i w młodociane główki wpajać pierwsze, mające w nich się krzewić pojęcia. Tu on, otoczony tą gromadką, napół dzikich, ledwie odzianych, puszczanych swobodnie, wedle dawnego obyczaju dzieci, stawał się dla nich sam dzieckiem prawie i wedle nauki Chrystusa przywabiał je do siebie.
Wiele lat upłynęło od opisanych wypadków, potęga Mieszka wzrosła, państwo rozszerzyło granice, kościoły stawały liczne po całéj ziemi polan, przebiegali ją kapłani dla połowu dusz zbłąkanych. O. Matja był wszędzie z nimi, gdziekolwiek groziło niebezpieczeństwo, trudności były do przełamania, a językiem rodzonym i sercem braterskiém przemówić było trzeba do ludu.
Z uśmiechem, gdy mu kto chciał wrazić obawę, mawiał, że się po dwu w życiu niebezpieczeństwach, z jakich go Bóg ocalił, już żadnego się nie lęka. Znano go, i najzapaleńsi nawet starowiercy szanowali w nim nieustraszone męztwo i niezmożoną niczém cierpliwość a niewyczerpaną dobroczynność.
W ubogiéj swéj sukni czarnéj, z kijem w ręku mógł bezpiecznie przebiegać najodleglejsze, najzapadlejsze kraju zakątki, gdzie się nikt inny dojść nie ważył.
W ręku przy lasce, na któréj się podpierał, miał zwykle siekierkę małą, nie dla obrony od napaści, ale aby móc naprędce wyciosać krzyżyk i postawić go wszędzie, gdziekolwiek znalazł jakiś znak dawnego bałwochwalstwa. Nie zrażało go to, gdy drugi raz na to miejsce przychodząc, pierwszéj swéj pracy nie znalazł śladu. Siadał ciosać krzyż swój nanowo i wbijał go w tém samém miejscu. Czasem po dwa i trzy razy musiał podnosić to znamię, nim się ono nareszcie ostało. Zabobonny lud przypisywał cudowi to powracanie krzyża, a cudem była tylko święta cierpliwość nieznużonego apostoła.
W miejscu gdzie był dwór i kaplica spalona, O. Matja pobudował mały kościołek, a tam gdzie była owa jama, w któréj naprzód ojciec go więził, późniéj czasu pożaru Jarmierz zdołał go ukrytego ocalić, wymurował sobie za życia grób, do którego często zaglądał.
Do tego kościoła chodził z Poznania pieszo, często w nim długie spędzając godziny. Stroił go, ubierał, zbogacał, opatrywał we wszystko, jak najulubieńsze dzieło swoje. Często gdy go nie znajdowano w Poznaniu u św. Jana jerozolimskiego, wiedziano gdzie go szukać. Trwał na modlitwie w swoim kościołku, albo z miotłą w ręku oczyszczał go, obmywał i utrzymywał w nim porządek. Obcéj ręce nie dawał się tu prawie dotknąć niczego.
Jednego wiosennego dnia około Wniebowstąpienia, gdy słowiki śpiewały najgłośniéj a czeremchy rozkwitały wonią napełniając powietrze, szukano napróżno O. Matji w Poznaniu. Izdebka jego, którą zawsze zostawiał otworem, stała pustą, nie było go dni kilka. Ponieważ przy szczupłéj liczbie ówczesnego duchowieństwa, był pilno biskupowi Jordanowi potrzebnym, wysłano za nim do siostry do Głuszyna, ale ztąd wrócił posłaniec oznajmiając, iż go tu także od kilku już tygodni nie widziano. Bardzo być mogło, iż wyszedł na jednę z pielgrzymek swych, które często pieszo odbywał. Lecz zbliżało się Wniebowstąpienie, a na wielkie uroczystości wracał zwykle do Poznania. W wigilję tego dnia, gdy po raz wtóry nadbiegł posłaniec do Głuszyna, trochę niespokojny Jarmierz z Hanną udali się do kościółka na Krasnéjgórze, bo im na myśl przyszło, a raczéj przeczucie jakieś mieli, iż tam go znaleść mogą.
W istocie zbliżywszy się do kościółka, drzwi znaleźli niezamknięte, a uchyliwszy je, spostrzegli brata krzyżem leżącego przed ołtarzem, na którym świece się dawno powypalały. Wszedłszy poklękli zrazu oczekując, ażali modlitwy skończywszy, O. Matja nie wstanie ku nim.
Upłynął jednak czas dość długi, a modlący się nie poruszył wcale.
Gdy już zmierzchało, Hanna podeszła ku niemu i poklęknąwszy w rękę go chciała pocałować, aby dać znać o sobie.
Ręka była jak kamień zimna.
O. Matja nie żył.
Skończył życie wśród modlitwy, leżąc krzyżem właśnie na tym kamieniu, który pokrywał wnijście do zamurowanego grobu.
Na krzyk bolesny Hanny nadbiegł Jarmierz, podniesiono zlekka ciało już zupełnie ostygłe, bo nieboszczyk od dwóch pewno dni już żyć przestał. Na twarzy jego bladéj wyraz słodkiego uszczęśliwienia panował, usta zamknięte uśmiechały się spokojem.
Wielki był żal wszystkich po człowieku pobożnym, cichym a tak potrzebnym kościołowi, kapłanie, którego nikt nie mógł zastąpić.
Dano zaraz znać do Poznania, naznaczono dzień pogrzebu i przy wielkim nacisku pobożnych, na trzeci dzień w prostéj trumience, jak przykazał, złożono ciało jego w grobowcu pod ołtarzem.
Cóż dziwnego, że potém w kilkanaście, kilkadziesiąt lat nikt już imienia pobożnego kapłana nie pamiętał, że w sto lat nie było śladu kościoła i grobowca, a we dwieście miejsce zmieniło imię i rodzina wygasła. Tak wszystko na ziemi przemija i ginie...
- ↑ Najprawdopodobniej winno być gródka.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – stanowił.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – konia.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – sobie.
- ↑ Z Kroniki Ditmara.
- ↑ Ditmar.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – się.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Cybiną.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – nadmorskich.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – jeśli.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – którą.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – cesarski.
- ↑ Błąd w druku; dwa razy się.
- ↑ Ditmar.
- ↑ Błąd w druku; brak przecinka.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Hatton.
- ↑ Błąd w druku;brak przecinka.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – naprzeciw.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Dwaj) winien być małą literą.
- ↑ Dzwony w Magdeburgu wspomina już Dytmar. Były one zapewne kute z blach spiżowych lub żelaznych.