<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lubonie |
Podtytuł | Powieść z X wieku |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Tak się przygotowywało wprowadzenie wiary chrześciańskiéj do kraju i Dubrawka co chwila się spodziewała, że nareszcie krzyż zatknięty zostanie na dachu pierwszego kościoła. Im bardziéj jednak zbliżała się ta chwila, tém Mieszko dziwniéj ociągał się z nią i odkładał krok stanowczy. Ile razy wyruszył na łowy, spotkał w drodze lud, popatrzał na chmurne twarze, pomówił z ziemianami, którzy od wpływu dworu byli dalecy, wracał jakby niepewny i wahający się znowu, a gdy kniehini pytała go o chrzest ów zapowiedziany, uroczysty, nie odpowiadał jéj nic.
Ks. Jordan wzywany do narady, życzył czekać i nie nalegać — zdało mu się, że sama potrzeba zasłonięcia się od niemiec i przymierza z cesarzem zmusi do chrztu i otwartego krzewienia wiary. Wprawdzie nie ukrywano się z nią, opiekowano nawróconemi, odprawiano nabożeństwa, ale sam kneź nie był już ani poganinem, ani chrześcianinem jeszcze. Wielu rzeczom się opierał, a bardzo wielu rozumieć i słuchać nie chciał. Samowola, do któréj nawykł przez całe życie, poddanie się prawu czyniła dlań nieznośném. — W duszy może nieraz lepiéj rozumiał opór ludu, dla którego był pobłażającym, niż przymus jaki nań wywierano.
Ks. Jordan był cierpliwy. Dubrawka, mimo postanowienia coraz się więcéj zżymała na męża, zwłaszcza, że z Czech szły ciągle zapytania o chrzest i ślub uroczysty, o ogłoszenie chrześciańskiéj wiary głośne i jawne, na które nie wiedziała już co odpowiedzieć. Jéj staraniem tymczasem nawróconą została Górka, a za nią poszedł niemal cały dwór jéj, oprócz staréj Srokichy, która uciekła naprzód na Krasnągórę do wychowanka, a tam znalazłszy wszystko do niepoznania zmienioném, płacząc schroniła się gdzieś do lasu.
Napróżno Włast usiłował ją wstrzymywać, wyrwała mu się jednego ranka i więcéj już nie powróciła.
Przez całą zimę trwało to naleganie ze strony kniehini i milczenie uparte samego pana.
Dubrawka, niecierpliwa i żywa z trudnością znosiła upór mężowski, nie mogła nawet odgadnąć jego myśli. Nieprzeciwił się nawracaniu, czasem karał tych, co chrześcianom krzywdy wyrządzali, lecz niekiedy bronił naglonych do przyjęcia chrztu i niepodzielał wcale gorliwości córki Bolesława, która w tym pogańskim jeszcze świecie, nieustannie myślała, tylko aby wszystko dawne obalić. Gdy Mieszko obojętnie jakoś czekał i przeciągał, jéj wysłańcy pokryjomu obalali posągi, palili kontyny i po nocach zatykali krzyże napróżno.
Po nowym roku, raz jeszcze kniehini poczęła prosić męża, aby jéj dotrzymał słowa. Mieszko znowu zmilczał, a gdy naciskać zaczęła nań, wyszedł nic nie przyrzekłszy.
Kneź był dobrym mężem, ale niewieście nie przyznawał prawa rozporządzania się w domu. — Gdy go nagliła bardzo, miał zwyczaj żartobliwie odsyłać ją do wrzeciona i krosien.
Zima była ostra w tym roku, dzień po dniu jednak jeżdżono na łowy, Mieszko wyruszał często przededniem, bawił długo i ledwie wróciwszy, wybierał się znowu.
Raz gdy z takich łowów wrócił na zamek późną nocą, a kilkoro sań przywiozło za nim zwierzynę, w komorze do któréj wszedł, znalazł na siebie oczekującego Dobrosława.
Zaczął mu opowiadać o łowach i o ostatnim dziku, którego ludzie żywcem wzięli, gdy spojrzawszy na twarz swojemu słudze, postrzegł na niéj oznaki jakiegoś niepokoju. Nie nawykły do milczenia, spytał zaraz — czy się co we dworze nie stało?
Dobrosław zwlekał z odpowiedzią.
— Miłościwy kneziu — rzekł wreszcie skinąwszy wprzód na komorników, aby odeszli — nasza kniehini się wybiera w drogę...
— Dokąd? kiedy? — spytał kneź.
— Przyjechał z Pragi poseł... nie wiem co przywiózł z sobą, kazano wszystko do podróży sposobić...
Ponieważ noc była późna, Mieszko nie pytając ani dowiadując się więcéj, legł na spoczynek.
Nazajutrz raniéj niż zwykle był na nogach. W istocie w dworcu Dubrawki ładowano juki i skrzynie i wynoszono je w podwórze, widać było ludzi spiesznie się uwijających i ruch niezwykły. Posłał Mieszko natychmiast po Różanę.
Zdaje się, że stara pani już się tego spodziewała, bo mimo pory rannéj weszła ubrana starannie, we wszystkie błyskotki, które lubiła.
— Co się u was dzieje? — zapytał kneź.
— A! miłościwy panie! miłościwy panie... — do nóg się kłaniając i przystępując blisko, jak do poufnego zwierzenia Różana — co się u nas dzieje!.. tracę głowę! sama nie wiem... Zamęt... Wczoraj przybyli czechy do miłościwéj pani, mówiła z niemi długo na osobności. Nie mam tego zwyczaju, żebym podsłuchiwała... nie wiem nawet, co mówili... Ale cicho szeptano długo, długo, a potém wyszła miłościwa pani i kazała wszystko swoje co przywiozła z Pragi ładować i wiązać... wszystko... wszystko... Któż może zgadnąć, co to znaczy? Ja stoję i patrzę... kniehini ma swoje niewiasty czeszki, którym się zwierza... na mnie ledwie rzuci okiem... Nigdy nic nie wiem!..
Różana załamała ręce.
Mieszko popatrzał na nią i skinieniem ją odprawił. Czekał na to, aby mu Dubrawka sama przyszła wytłumaczyć, co znaczył ten wybór w drogę; godzina upłynęła jeszcze. Naostatek Dubrawka weszła. Ale nie jak zwykle z twarzą wesołą i obliczem rozpromienioném — niespokojna, smutna i widocznie poruszona.
Mieszko ręką jéj wskazał w podwórze, jakby zapytywał — Co to jest?
Dubrawka popatrzała nań.
— Posłałam do Pragi, aby po mnie ojcowscy ludzie przybyli... wrócę do rodzicielskiego domu. Dłużéj tu nie mogę zostać...
Strzymała się nieco i ciągnęła daléj patrząc na męża.
— Wstyd mi... widzicie że noszę wianek dziewiczy na głowie, bo uroczystego chrztu i zaślubin nie było. Nie mogę powiedzieć, żem żoną twoją... Wobec chrześcian córka Bolesława jest tylko twoją ulubienicą, jak te dawne Lilje i Luby... a córka Bolesława Lutego, wnuczka Przemysławów, nie może nią być i nie będzie. Wolę powrócić do domu, niż dłużéj to cierpieć i sromać się przed mojemi pogaństwa a takiego życia. Pojadę do domu! — powtórzyła.
Stał Mieszko zdziwiony i niemy — Dubrawka téż prawie płakała... ale nie chciała dać poznać po sobie, że na łzy się jéj zbierało.
— Nie pojedziecie — odparł Mieszko — musieliby po was całe czeskie wojsko przysłać, inaczéj ja nie puszczę.
— Ucieknę — a tak w grzechu i wstydzie żyć nie będę — dodała Dubrawka.
Kneź ramionami ruszywszy siadł na łożu i zadumał się.
— Słowo dałem i strzymam — odezwał się — wiem co czynię.
— Miłościwy panie i ja wiem czego żądam... czekałam z pokorą... czas albo mnie nazwać żoną, lub opuścić ze wstydem.
Wstał kneź zwolna, zadumał się — przystąpił do płaczącéj i rzekł.
— Gdy pierwszy skowronek zaśpiewa, upadnie resztę chramów i w Gnieźnie krzyż zatkniemy. Gdy pierwszy skowronek zaśpiewa — powtórzył.
Dubrawka plasnęła w ręce i oczy jéj zaświeciły...
— Na nowego Boga twojego, na Chrystusa, który wiarołomnych karze, przysięgnij mi — zawołała — i z szyi zdejmując krzyżyk, podała mu go — przysięgnij.
— Przysięgam — rzekł Mieszko...
Dubrawka rzuciła mu się dziękować, kneź siadł chmurny, nie mówiąc więcéj.
Od tego dnia rozpoczęły się jawne przygotowania do większéj uroczystości.
Posłowie czescy odprawieni nazad do Pragi, mieli jeszcze raz przybyć ze skowronkiem razem... wioząc z sobą świętobliwego kapłana Bohowida, który chrzest uroczysty Mieszka miał dopełnić.
W Gnieźnie nad częścią już wznoszącego się nowego kościoła, na prędce dach kazano ukończyć, aby w téj pierwszéj świątyni, odbyć się mógł obrząd chrztu. Ks. Jordan, O. Matja i inni duchowni zbierali tymczasem przygotowujących się neofitów, ażeby razem z kneziem jak największa ich liczba do chrztu stanąć mogła.
Na zamek gnieźnieński wieziono białe szaty i wszystko co do świetnéj uroczystości téj było potrzebném. W tym samym dniu po całéj ziemi, oznaki bałwochwalstwa, posągi, słupy, kamienie wywrócone i zniszczone być miały.
Na grodzie poznańskim, gdzie dawno już stary chram stał pustkami, obalono go jednego dnia, w obec wszystkich, nie znajdując żadnego oporu, bo dwór i wojsko już wcześnie całe prawie do przyjęcia chrztu było przygotowane.
Tegoż dnia poświęcił ks. Jordan pierwszy kamień kościoła, który miał się wznieść na jéj miejscu. Działo się to jawnie, bezkarnie, o starych wróżbitach i gęślarzach słychać nawet nie było, znikli gdzieś i niepokazywali się więcéj. Kraj był spokojny, lud milczący... księża przebiegali go bezpiecznie, ale u możniejszych tylko znajdowali gościnę i posłuch chętny — osadnicy ubożsi milcząco i obojętnie dawali im mówić nieodpowiadając wcale. Pomiędzy niemi nawrócenia były rzadkie.
Z pierwszym skowronkiem, po roztopach wiosennych przybyło czeskie poselstwo i Bohowid staruszek, który dawne czasy pamiętał.
Dubrawka wyszła pieszo przeciwko niemu; Mieszko przyjął ze czcią należną. Dwór, wojsko, co było chrześcian i tych, którzy niemi zostać mieli, wszystko pierwszych dni marca pociągnęło do Gniezna.
Pochód był uroczysty, powolny i wspaniały, lecz drogi, któremi ciągnął puste. Gdziekolwiek został jeszcze ślad pogaństwa, zatykano krzyże białe po drodze, które księża poświęcali.
Na wszystkich rozstajach, u źródeł, gdzie dawniéj składano ofiary, wznoszono znamiona wiary. Nigdzie i nikt nie śmiał stanąć w obronie dawnych bogów. Na widok tego orszaku, któremu towarzyszyły czeskie poczty — ludzie z pól uciekali i kryli się po lasach, głuche milczenie szło za nim.
Na zamku w Gnieźnie wały i dworce pomieścić nie mogły natłoku. Tu zbiegło się wszystko co pragnęło pod nową zaciągnąć się chorągiew, ziemianie, władycy i żupanowie, wojsko całe, wreście z ludu namówieni i zjednani. Tym od rana rozdawano szaty białe poszyte umyślnie, które kładli jako oznakę odrodzenia i oczyszczenia.
Gromadami stojących do koła grodu kapłani kropili wodą i dawali imiona nowe. Dostojniejszych czesi i Dubrawka we dworcu do chrztu trzymali. Naostatek przed świeżo wzniesionym ołtarzem w nowéj jeszcze i nieskończonéj świątyni, dla któréj relikwie z Pragi przywiózł Bohowid... Mieszko ochrzczonym został przez niego i pobłogosławionym wraz z Dubrawką... Sydbór i Górka także przyjęli chrzest, razem z niemi. Wspaniała uczta zakończyła ten dzień wielki, a nad dachem świątyni nowéj jaśniał wysoko wzniesiony krzyż który odtąd dziejom téj ziemi miał przyświecać.
Zdawać się mogło obcym patrzącym na ten spokój i ciszę, wśród których się odbył chrzest całego narodu, że nigdy może z większą uległością nie zmieniła się wiara od wieków wszczepiona na nową i nieznaną. Cieszyli się czescy kapłani i prorokowali przyszłość szczęśliwą, jeden Mieszko tylko wiedział, co znaczyło milczenie, to zaparcie tchu i zbieganie osadników w niedostępne lasy.
Ponieważ w głąb kraju dosięgnąć dla obalenia kontyn po lasach i bałwanów na polach a wzgórzach niełatwo było, nazajutrz zaraz wyznaczono oddziały zbrojne, które z duchownymi i przygotowanemi krzyżami wyruszyć miały, dotrzeć do znanych zakątków i tam wznieść godła wiary.
Włast z chęcią ofiarował się do jednéj z tych apostolskich wycieczek za przewodnika. Pragnąc się na nią wybrać jednak, natychmiast z Gniezna wyjechał do Krasnéjgóry, dokąd po niego przybyć mieli ci, którym mu towarzyszyć kazano.
Przed wieczorem jeszcze, przebiegłszy całą przestrzeń, którą wczoraj pochód książęcy przybrał w krzyże nowe, O. Matja ze smutkiem mógł się przekonać, co znaczyło owo pokorne tłumów milczenie. Wszystkie krzyże leżały podruzgotane, popalone i zbezczeszczone; nie został żaden na swojém miejscu. Ludzie się nie pokazywali nigdzie.
Z bolesném duszy wrażeniem przybył Włast do dworu.
Wieczór był chłodny wiosenny, w progu domostwa zastał siedzących Hannę i Andrzeja.
Wyszli oboje na jego spotkanie dowiadując się, co się w Gnieźnie i jak odbyło. Włast smutnie napół, wpół radośnie począł im opowiadać, jak świetnie chrzest się spełnił, jak mnogo ludu wdziało białe szaty, a jak podstępnie potém i sprośnie krzyże wystawione pozrzucano i zbezczeszczono w nocy.
— Ojcze mój — odezwał się nawykły tém imieniem go nazywać Jarmierz — początek to dopiero... wszystkiego się jeszcze spodziewać można, i nie dziś tylko, ale przez długie lata... Kto wie, co nas wszystkich czeka?..
O. Matja chwycił go za ręce.
— A! nie... — zawołał — teraz, gdy mamy prawo do tego, pojedziemy nauczać, objaśniać, nawracać, ludziom się serca i oczy otworzyć muszą, tak jak się one wam otwarły na światło...
Jarmierz spuścił głowę i nic już nie odpowiedział.
Weszli do dworu, O. Matja najprzód do ołtarza spieszył, aby się przy nim pomodlić. Hanna zastawiała skromną wieczerzę. Zasiedli do niéj właśnie, gdy Jarmierz wstał jeszcze, aby pójść obejrzéć wkoło dwór i zobaczyć, gdzie byli parobcy i stróże.
Obchodził je tak zwykle co wieczora.
Tym razem dłużéj go nie było z powrotem i Hanna poszła zobaczyć, gdzie się zabawiał tak długo.
Włast pozostał sam. Weszli nareszcie z powrotem, ale bledzi i strwożeni tak, że podniósłszy na nich oczy, brat spytał, co ich tak niepokoiło.
Jarmierz odzyskawszy przytomność, zawołał tylko.
— Uciekaj!..
Nie zrozumiał tego zrazu Włast.
— Dwór otaczają ogromne ludzi gromady, które z lasu ciągną w milczeniu... Parobcy uszli wszyscy, nie ma nikogo do obrony!.. Uchodzić trzeba, jeśli można...
Przeżegnawszy się, spokojnie O. Matja wstał z za stołu i wyszedł razem z Jarmierzem na podwórze.
Ztąd już widać było i od strony lasku i od pola jak mur w milczeniu stojące tłumy ludu, w którego pierwszych szeregach rozeznać mogli starych dziadów. W jednéj gromadzie Warga dowodził.
Ucieczka już była niepodobieństwem. Z tyłu, z przodu i po bokach, wszędzie opasywały ich te zastępy, o których złéj woli wątpić nie było można.
Włast uścisnął siostrę i Jarmierza.
— Uchodźcie — wyrzekł — ratujcie się, wam przebaczą i nie uczynią nic... Mnie co ma spotkać z woli Bożéj, przyjmę jako nagrodę. Idźcie...
Hanna płakała. Jarmierz zaklął się, iż nie odstąpi brata.
Głuchy szmer, jakby warczenie dalekiéj burzy, dochodził ich uszów. Stali w przedsieni naprzeciwko wrót, na których oparty pokazał się Warga z rozczochranym włosem. Zobaczywszy go Jarmierz, podbiegł ku niemu, lecz nim się zbliżył, starzec podniósł kij i krzyknął.
— Ubiję!..
Pomimo groźby zbliżył się do niego nieustraszony chłopak.
— Czego chcecie? — zawołał.
— Przyszliśmy na wasze nabożeństwo! — zaryczał stary — a że ciemno, my wam do niego poświecimy...
To mówiąc odstąpił od wrót.
Hanna jak obłąkana wpadła w głąb dworu, chcąc ratować brata i ciągnąc go z sobą. Na przestrzał przebiegli sień domostwa. Z drugiéj strony stał taki sam tłum gęsto zbity. Od lasu roiło się ciżbą. Jarmierz próbował się wydobyć przebojem, aby uciekłszy, sprowadzić pomoc, ludzie go pałkami wpędzili nazad na podwórze.
— Zniszczyć to gniazdo!..
— Z dymem ich puścić!.. — krzyczeli.
O. Matja postał chwilę, posłuchał, jeszcze raz uściskał siostrę i poszedł do kaplicy. Tu kląkł przed ołtarzem czekając śmierci. Jarmierz biegał jeszcze próbując, ażali mu się wykupić lub wyprosić nie uda u ludzi, lecz odpychano go wszędzie, mówić nawet nie dając.
Niedługo potém z kilku stron dworu błysnął ogień i dym zaczęło być czuć w powietrzu.
Podpalone dachy, popodkładane głownie pod ściany gorzały coraz większym płomieniem.
W chwili téj, gdy już żadnego nie było ratunku, Jarmierz przypomniał sobie jamę, w któréj niegdyś ojciec trzymał nieszczęśliwego Własta. Została ona przy odbudowywaniu dworu pokryta dachem i mało komu była znaną. Zdawało mu się, że do niéj schroniwszy się, mogą ujść płomieni i śmierci, bo nawet gdyby lekki daszek zgorzawszy padł na nią, mogli się w wyżłobieniu pod ścianą przechować, pókiby tłuszcza ta nie odciągnęła, a ci, co na ich życie czyhali, sądzić mogli, że zginęli w płomieniach. Z tą myślą pobiegł do Własta.
Trudno było modlącego się oderwać od miejsca, na którém chciał zginąć, aby dać wierze swéj świadectwo. Nareszcie zaklęcia i prośby wymogły na Właście, że się dał odciągnąć i uprowadzić.
Wszystko więc troje, niepostrzeżeni, bo lud nie napadł dworu nic z niego tknąć nie chcąc, tylko żywcem spalić swe ofiary, spuścili się zwolna do téj kryjówki, tak Włastowi pamiętnéj.
Los jego prowadził go znowu w to samo miejsce, na śmierć czy ocalenie... któż mógł przewidzieć?
Gdy Jarmierz narzuciwszy mokréj słomy i mierzwy na wrota, zapuścił je na jamę, starając się ją ukryć przed oczyma napastników, w ciemności téj i zamknięciu zrazu nie słyszeli, nie widzieli nic... wpadli jakby w grób...
Włast do modlitwy zachęcał. Klękli wszyscy i powtarzali za nim wyrazy, które wymawiał powoli.
Napróżne było nasłuchiwanie.
Głos żaden nie dochodził tutaj.
Zdawało się im, że wiek trwało to okropne milczenie śmierci, gdy nareszcie szelest jakiś i jakby szum dobiegł ich uszu.
Jarmierz poznał głos ognia, który się zbliżał. Gorzały dachy.
Ile razy ciesząc się swém łatwém zwycięstwem, tłum ogromnym dzikim odezwał się krzykiem, echo jego głucho odbijało się pod ziemią. Gdy belki padać zaczęły z góry, ziemia się kilkakroć wstrzęsła. Zatętniało potém, jakby ciżba wpadła na pogorzelisko. Na wrota jamy, które tylko zgorzały dach mógł ocalić okrywając je, jeszcze się nic nie zwaliło.
Powietrze robiło się duszne i ciężkie; Hanna z płaczu i trwogi mdlała, trwoga jéj napowrót przytomność wracała. Włast się modlił. Jarmierz do wrót się przyczepiwszy starał się śledzić postęp pożaru. Przez szpary przeciskało się światełko i dym wlokący po ziemi dusić zaczynał.
Śmierć szybką zmienili tylko na powolną męczarnię. Włast myślał o duszy już nie o ocaleniu, rozgrzeszał siostrę, brata i modlił się za nich i siebie.
Jak deszcz ognisty naprzód z dachu posypały się iskry, potém kilka krokwi przepalonych upadło na wrota, wreszcie część dachu, pod którą się znajdowały, runęła z łoskotem i przysypała je ognistemi węglami.
Śmierć zdawała się nieuchronną, gdyż oddychać już nie mieli czém... powietrza ubywało... gorąco dawało się czuć straszliwe...
Zdala słychać było walenie się ostatnich belek i kawałów pokrycia, a każdemu runięciu ich towarzyszyły okrzyki.
Włast z czołem opartém o ziemię stracił wreszcie przytomność. Hanna leżała bez zmysłów.
Zrozpaczony Jarmierz barkami podniósł nieco wrota, aby wpuścić powietrza. Zamiast niego wpadł gryzący dym do jamy.
Trzymając tak ten ciężar nad sobą Jarmierz mógł się przysłuchiwać.
Krzyki zdawały się oddalać.
Nie chciał zrazu uszom wierzyć i cudowi... czekał jeszcze.
Głosu żadnego nie słyszał już, oprócz trzaskania dopalających się belek i szumiącego wiatru, w którym deszcz razem rzęsisty rozpoznać było można. Dym rozszedł się nieco, powietrze weszło do lochu, aby ocucić pomdlonych.
Jarmierz odważył się odsunąwszy nieco wrota na pół wydobyć z ukrycia. Noc była czarna, czerwona łuna pożaru świeciła tylko, nikogo dokoła nie dojrzał, pusto było i cicho...
Dwór cały leżał w węglach, gdzieniegdzie tlił się słup, którego płomień deszcz z jednéj strony przygaszał... Jarmierz wyskoczył całkiem nad loch i pełzając starał się rozpatrzyć dokoła. Tłumy rozbiegły się po lasach, pewne, że zamknięci we dworze zginąć musieli w płomieniach.
Istotnym cudem męczennicy zostali ocaleni. Lecz mogliż się uważać już za bezpiecznych?
Na pogorzelisko łatwo ludzie powrócić mogli, uchodzić z niego do lasu groziło dostaniem się w ich ręce.
Wstawszy z ziemi, nie widząc nikogo dokoła, Jarmierz wahał się czy ma wydobyć Własta i żonę, czy dłużéj ich zostawić w téj kryjówce. Pełznąc aby nie być postrzeżonym, jeśliby kto jeszcze stał na straży, dostał się do studni w podwórku, przy któréj znalazł wiadro wody pełne. Z niém nazad pospieszył do Hanny i Własta. Ale ci już byli powrócili do życia, gdy wrota powietrze świeże dopuściły.
Włast odmawiał stojąc hymn dziękczynny, ze złożonemi rękami, z głową podniesioną, i wołał.
— Cud uczyniłeś Panie, abyś nawrócił niewiernych, abyś zawstydził złych... Cud uczyniłeś Panie, nie dla niegodnych cudu, ale dla wielkiego imienia Twojego...
I Hanna widziała w tém cud, i Jarmierz, który drżał z radości, chociaż na myśl o tych tłumach, gdzieś w pobliżu będących, nowa go trwoga ogarniała...
Nie wiedział jeszcze co poczynać, gdy z ogromnym tententem koni i wrzawą przypadła gromada jezdnych i u pogorzeliska stanęła.
Nie wiedząc kto przybywał, Jarmierz padł zrazu na ziemię, lecz wkrótce z mowy, która go dochodziła, poznał oddział ludzi z grodu nad Cybiną, wysłany gdy łuna pożar zwiastowała. Co prędzéj więc powstawszy począł biedz ku nim. Na widok jego rzucili się, aby go pochwycić... i nie rychło mógł się im dać poznać. Ludzie zsiadłszy zaraz z koni, pomogli mu do wydobycia Własta i Hanny napół żywych, lecz ocalonych.
Deszcz ustawał, resztki stosu tego ofiarnego gorejąc oświecały rumowisko. Jakież było podziwienie Własta i wszystkich, gdy otoczony głowniami gorejącymi dokoła ujrzeli ołtarz kapliczny całym i na nim krzyż nieobalony, świecący zdaleka... Zaiste był to cud równie wielki, jak ocalenie tych ludzi, skazanych na śmierć w płomieniach.
Własta żadna siła powstrzymać nie mogła, aby nie pobiegł uklęknąć przed tym ołtarzem, do którego z sobą pociągnął siostrę i brata, równie jak on tym cudem przejętych. Gromadka ludzi z zamku przybyłych, świeżo nawróconych także, klękła zdjęta trwogą i modliła się razem z niemi.
Widok tego znamienia nowéj wiary, ocalonego z płomieni, przejmował wszystkich, jak dowód potęgi nowego Boga.
Po skończonéj modlitwie, ująwszy z ołtarza krzyż i resztę kościelnego sprzętu, okrytą węglami a nie zgorzałą, Włast musiał razem z ludźmi co go ocalili udać się na zamek nad Cybiną.
Dniało już gdy w las wjechali wszyscy, Włast na danym mu koniu przodem ze świecącym krzyżem w dłoni, za nim Jarmierz i Hanna.
Zaledwie stai parę oddaliwszy się od pogorzeliska, z przestrachem i zdziwieniem postrzegli w lesie koczującą, na ziemi rozłożoną gromadę ludzi, która się schroniła tu przed ulewą po pożarze, którego pilnowała.
Na widok jadących popodnosili głowy, Warga postrzegł pierwszy i poznał Własta ocalonego, z krzyżem w ręku. Stary wróżbita oniemiał z przerażenia. Był pewnym jego śmierci... strzeżono dokoła dworu, aby się nikt z niego wymknąć nie mógł. Jak na widok upiora wstałego z grobu, starzec krzyknął i dłońmi zakrywszy sobie oczy, porwał się natychmiast z ziemi pędem uciekając w las, za nim tłum coprędzéj zrywać się téż zaczął i uciekać z wrzaskiem... Ludzie padali na ziemię przestraszeni. Orszak wiodący O. Matję przeciągnął powoli w milczeniu i znikł na drodze do grodu.