Ludzie elektryczni/Sami w oazie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Jezierski
Tytuł Ludzie elektryczni
Podtytuł Powieść fantastyczna
Tom I
Wydawca Bibljoteka Książek Błękitnych
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
SAMI W OAZIE…

Stali jak wryci, nie mogąc przemówić ani słowa.
To tajemnicze zniknięcie auta, ten ślad tak zagadkowy, a przytem tak wymowny — raziły ich, jak gromem.
Co teraz robić?… oto pierwsze pytanie, jakie przyszło na myśl Czesławowi.
Puszczać się w pogoń za uchodzącym samochodem, poszukiwać go w bezbrzeżnych, zda się, obszarach pustyni, wydawało się im absurdem, niemożebnym do wykonania.
Toż samochód biegł z szybkością 90 mil angielskich na godzinę, a oni, pieszo, nawet i jednej dziesiątej tego nie zrobią…
Pościg więc za nim był niemożebny, zwłaszcza, że ci, co go wykradli, zapewne dobrze nim kierować umieli.
Trzeba się więc było wyrzec tej myśli, ażeby dogonić i odzyskać samochód, stanowiący jedyny ich łącznik z obozem i ze światem…
Musieli więc pozostać w oazie, przykuci do niej koniecznością, i czekać cierpliwie, aż zjawi się im pomoc, czy to w postaci przechodzącej przez pustynię karawany, czy też ze strony opuszczonego przez nich obozowiska…
Wszakżeż tam spostrzegą ich zniknięcie, i Henryk, któremu dobrze był znany kierunek, w jakim się udali, nie omieszka, w razie dłuższej ich nieobecności, podążyć im z pomocą…
Pierwszy krew zimną i spokój odzyskał Czesław.
— Trudno, — rzekł, zwracając się do Stefana i Saida, — nie wrócimy go i nie odbierzemy. Tajemniczy złoczyńcy znajdują się już napewno bardzo daleko stąd, tak że o doścignięciu ich i odebraniu samochodu siłą, nie mamy nawet co i marzyć… Musimy zatem siedzieć tu, w oazie, i czekać, aż zjawi się nam jaka pomoc. Na szczęście palmy dostarczą nam żywności, a strumień — wody, nie zginiemy zatem ani z głodu, ani z pragnienia. A przypuszczam, iż Henryk, spostrzegłszy, że nie wracamy zbyt długo, obmyślił dla nas sposób ratunku i przybędzie z pomocą… Nie traćmy więc otuchy. Wracajmy do chatki i zajmijmy się pogrzebaniem zwłok tych nieszczęśliwych oraz małą Aïą.
Słowa te jego uspokoiły Stefana i Saida, zawrócili więc i skierowali się w stronę zburzonego szałasu.
Tam przy pomocy kawałka deski wykopali dół, w którym pogrzebali zwłoki obydwojga Arabów, poczem, posiliwszy się nieco, nakarmili małą Aïę, i znużeni przejściami dnia całego, położyli się, by spocząć przez chwilę…
Mała Aïa nie spała…
Nieufnie patrząc na nich, siedziała na pagórku, stanowiącym mogiłę jej rodziców, i szeroko rozwartemi oczyma wpatrywała się w tych, którzy stali się jej opiekunami.
Tak przesiedziała noc całą, jakby na straży…
Z pierwszym brzaskiem dnia, najprzód przebudził się Said. Zerwał się, przetarł oczy, i odmówiwszy przepisane przez Koran modlitwy, z nadzwyczajną zręcznością wdrapał się na najbliżej stojącą palmę, i szybko zrywać z niej począł owoce.
Aïa przyglądała mu się przez chwilę, wreszcie jakby błysk wesela ukazał się w jej oczach. Zerwała się z mogiły rodziców, i smukła, zwinna, gibka, jak młody kociak, wdrapała się na pień drugiej palmy, i wkrótce tych dwoje dzieci pustyni siedziało nawprost siebie, rwąc daktyle, jakby rywalizując z sobą…
Na widok ten wybuchnął on śmiechem, na co odpowiedzią była mu kaskada śmiechu ze strony dziewczyny-dziecka.
Narwali wreszcie dostateczną ilość, zeszli z palm i już w najlepszej komitywie zabrali się do przyrządzania śniadania dla obydwóch Europejczyków.
Mile też zdziwił się Czesław, gdy po przebudzeniu zauważył tę ich zgodę i porozumienie.
Wstał, podszedł do Aï, chciał ująć ją za ramię i przemówić słów parę, lecz dziecko szarpnęło się, odskoczyło w bok i odwróciwszy się tyłem, ponury wzrok utopiło w ziemi…
Dopiero, gdy Said, podszedłszy do niej, zaczął jej coś tłumaczyć i objaśniać, z większą już ufnością spojrzała na niego i nie boczyła się tak…
Na zapytania jednak jego nie dawała mu żadnej odpowiedzi…
Zamknęła się w uporczywem milczeniu, jakby chcąc dowieść tym ludziom, obcym jej i krwią, i pochodzeniem, i wszystkiem, że nic ich z sobą nie łączy, że obcymi są sobie, i że nigdy zaufania jej, dziecka pustyni, nie zdobędą…
Czesław też, rozumiejąc dobrze i odczuwając stan jej psychiczny, nie zaczepiał jej więcej, zwracając się tylko do Saida, który znów ze swej strony porozumiewał się z Aïą.
W ten sposób służył on za pośrednika między nią a Europejczykami.
Dzień cały zeszedł im na bezczynności. Zwiedzili tylko oazę, lecz zbyt wiele nie mieli tam do oglądania… Kilkanaście palm, wysmukłych, o bujnych koronach liści, oraz zdrój, cicho wytryskający z pośród piasku pustyni u podnóża jednej z palm, przepływający kilka metrów i ginący następnie znów w piasku, — oto wszystko, co było do obejrzenia…
Nawet polować nie mieli na co, gdyż ani zwierzyna, ani ptak żaden nie ukazały się.
Cisza tylko, absolutna cisza, niczem nie przerwana, panowała wokoło…
Nie mając nic do roboty, przeleżeli dzień prawie cały, gawędząc o różnych rzeczach, przypominając sobie dawne dzieje, jeszcze z czasów pobytu w kraju.
Stefan, dziecko Warszawy, której zakątek każdy dobrze był mu znany, opowiadał o niej Czesławowi, który znów nigdy tam nie był. Dzieckiem wyjechawszy z kraju, lata młodzieńcze spędził na wędrówce po obczyźnie, tęskniąc tylko za krajem, chciwie pochłaniając podawane przez gazety wiadomości o nim. Słuchał też z zajęciem tej opowieści, słuchał, jak baśni o czemś drogiem bardzo, ukochanem.
Mała Aïa z Saidem, żyjący w najlepszej komitywie i porozumieniu, ze swojej strony znów zajmowali się gospodarstwem. Zrywali daktyle, przynosili wodę ze zdroju, usługiwali…
Tak zeszedł im czas do wieczora.
— No, — rzekł Czesław, układając się do snu, — jutro o tej porze powinni nam przyjść z pomocą. Jeżeliby nasz pobyt miał potrwać tu dłużej, to możnaby się wściec z nudów…
Usnęli zaraz. Jak spali długo, trudno byłoby określić. Zmrok nocy jeszcze panował, gdy naraz Czesław poczuł dotknięcie czyjejś ręki na ramieniu. Obudził się zaraz, porwał z miejsca, przetarł oczy i ujrzał przed sobą stojącą Aïę.
Owinięta w biały burnus, w bladem świetle księżyca wyglądała jak mały duszek.
Szarpnęła go za ramię i cicho szeptała:
— Effendi! wstawaj! oni… oni…
I oczy jej z wyrazem bezgranicznego lęku wpatrywały się w przestrzeń.
A lęk ten musiał być potężny, olbrzymi, kiedy zdołał przezwyciężyć obawę, jaką ją przejmowali obydwaj Europejczycy.
Czesław w jednej chwili porwał się na nogi i nasłuchiwać począł.
Zrazu nic nie mógł dosłyszeć. Lecz nadzwyczaj delikatne ucho dziecka pustyni słyszało wyraźnie odgłosy stąpania, skrzyp piasku pod stopami zbliżających się ludzi.
Wskazała mu gestem, by położył się na piasku i ucho do niego przyłożył. Usłuchał jej. Wyciągnął się jak długi i, przylgnąwszy uchem do ziemi, nasłuchiwał…
Zrazu nic nie słyszał, lecz wreszcie, po pewnym czasie dobiegł do uszu jego jakby skrzyp piasku, uginającego się pod ciężarem nóg koni i wielbłądów.
Instynktownie prawie przeczuł niebezpieczeństwo i w jednej chwili pomyślał o obronie… Po cichu zbudził Stefana i Saida, i w paru słowach powiadomiwszy ich o grożącem niebezpieczeństwie, nakazał przyszykować broń do odparcia przypuszczalnego napadu.
Nie był pewien jeszcze, kto to być może. Czy byli to napastnicy, ci sami, co zabrali samochód, co wymordowali rodzinę arabską?
Czyżby przybywali, by dokonać dzieła rabunku, i pomordowawszy ich, zagrabić im wszystko, a zwłaszcza broń, broń, na którą zawsze z chciwością rzucają się pierwotne dzieci pustyni, a która zawsze łakomą dla nich zdobycz stanowi.
A może to była spodziewana i tak oczekiwana pomoc?
A może była to jaka karawana kupiecka, dążąca z towarami w głąb pustyni, od oazy do oazy, a która się wybawczynią ich stać miała?
Lecz co do tego miał pewne wątpliwości. Drugim samochodem karawana nie rozporządzała, a na koniach i wielbłądach nie zdążyliby przybyć w tak krótkim przeciągu czasu.
Co do karawany, również było i to problematycznem wielce... Szlak ten nie był tak często nawiedzanym przez wielkie karawany, które miały inną drogę, więcej uczęszczaną i daleko większe przedstawiającą bezpieczeństwo.
Oaza ta, zdaje się, należała do rzędu omijanych stale przez wielkie karawany, a z odgłosu, niesionego przez piasek pustyni, łatwo wywnioskować można było, iż liczba zbliżających się ludzi jest bardzo znaczną…
Zresztą instynkt Aï, tak silnie rozwinięty zazwyczaj w dzieciach pustyni, wyraźnie wskazywał, że byli to „oni“, ci sami, od których ciosów zginęli jej rodzice, a którzy w pamięci jej utkwili na zawsze…
Szeptem więc naradzać począł się z towarzyszami, co czynić, i wynikiem tego było, że postanowili usunąć się w głąb oazy, przypuszczając zupełnie słusznie, że napastnicy cały impet swego napadu skierują na chatkę, gdzie, jak przypuszczać będą, znajdą oni schronienie.
A tymczasem, ukryci z boku, za pniami palm, będą mogli przyjąć ich ogniem i rozproszyć…
Zdecydowali się pierwsi zaatakować przeciwników, pewni, że właśnie tem niespodziewanem natarciem zdołają zmusić do cofnięcia się nieprzyjaciela, liczącego na to, że zastanie ich nieprzygotowanymi do walki, że zaskoczy ich znienacka i z łatwością dokona swego…
Projekt ten z ogólnem spotkał się uznaniem, i wnet przystąpiono do jego wykonania, ażeby nie stracić ani chwili drogiego czasu…
Mając w środku małą Aïę, cofnęli się prawie na sam kraniec oazy i tam ukryli się za wałem, wzniesionym z piasku, nawianego przez wichry pustyni. Od biedy stanowić to mogło niezgorszą zasłonę przed strzałami przeciwników.
Teraz już odgłos stąpań kopyt końskich słychać było wyraźnie.
Said, który nasłuchiwał bacznie, podniósł głowę do góry i szepnął:
— Trzy razy po dziesięć.
A więc z trzydziestu przeciwnikami mieć będą do czynienia. I to z przeciwnikami uzbrojonymi należycie, zaciętymi, gotowymi walczyć do ostatniego tchnienia w piersi, lekceważącymi sobie życie i swoje, i tych, których atakowali. Sytuacja niezbyt wesoła i przyjemna. Na szczęście ich karabiny magazynowe były najnowszego systemu i zaopatrzone w poważny zapas nabojów.
— Strzelać celnie, — rzucił szeptem rozkaz Czesław, — a zwłaszcza w konie.
Napastnicy tymczasem zbliżali się już o tyle, że uznali, iż dalsze ukrywanie się będzie zupełnie bezcelowe.
Z głośnym krzykiem i wyciem pomknęli naprzód i jak huragan wpadli na chatkę.
Rozległ się huk strzałów, a wnet potem okrzyk zawodu. Tych, których szukali, nie znaleźli w chatce…
Wybiegli z niej i, zgrupowawszy się, hałaśliwie nad czemś naradzać się poczęli.
Czesław Halicz uznał, że nadszedł czas do działania, że lepiej stać się stroną atakującą, niż atakowaną, i że nagłym napadem może odebrać przeciwnikowi całą jego śmiałość i zmusić do cofnięcia się.
Pochylił się więc i szepnął:
— Baczność!… Cel!… Pal!…
I wnet rozległ się suchy trzask karabinów magazynowych, cichy świst kuli i trzech z pośród napastników, rażonych kulami, runęło na ziemię.
Pozostali, przerażeni tym nagłym i niespodziewanym atakiem, cofnęli się w nieładzie, wreszcie dopadłszy koni, czemprędzej uciekać poczęli.
Napadnięci odetchnęli z ulgą… Na jakiś czas wolni od niebezpieczeństwa… Na jakiś czas tylko, gdyż nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż napastnicy powrócą, by w zwiększonej znacznie liczbie atak swój powtórzyć i pomścić śmierć towarzyszów.
— No, odpoczniemy trochę! — rzekł Czesław, kładąc broń obok siebie, — możemy liczyć, że z parę godzin spokoju nam dadzą. Lecz potem…
— Co będzie potem? — pytał go Stefan.
— Znów walczyć będziemy, i albo zginiemy, albo też zdążą nam przybyć z pomocą…
— Daj Boże! — westchnął nabożnie Stefan, — ażeby stało się to drugie.
Lecz z głosu jego, zarówno jak i spojrzenia Czesława poznać łatwo można było, że przybycie pomocy jest dla nich tylko marzeniem, złudą, która ma im dodać siły i męstwa w tej ostatniej chwili przed śmiertelnemi zapasami…
Pewne było tylko pierwsze… pozostawało im walczyć, walczyć do ostatniego tchu, by drogo sprzedać swe życie i okupić je śmiercią wrogów.
Czas, wolny od napaści, postanowili użyć na lepsze zabezpieczenie się przed kulami Arabów oraz na zgromadzenie zapasów żywności i wody, by mogli wytrzymać nawet dłuższe oblężenie.
Podczas więc, gdy Czesław ze Stefanem zajęci byli sypaniem czegoś w rodzaju fosy z piasku, Said z Aïą, wspinając się na palmy, zrywali daktyle, znosząc je na jedno miejsce. Toż samo zrobiono z wodą, którą napełniono wszystkie naczynia, jakie tylko w chatce arabskiej znaleźć się dały.
— Teraz możemy przetrzymać nawet i dłuższe oblężenie, — rzekł Czesław, gdy ukończono te przygotowania. — Możecie przybyć, panowie Arabowie, przyjmiemy was godnie.
Nie długo potrzebowali czekać. Głuchy odgłos tętentu kopyt końskich po piasku pustyni dał im poznać, że napastnicy zbliżają się, i to zbliżają w znacznej liczbie.
— Baczność! — rzucił komendę Czesław.
Ścisnęli broń w ręku i czekali. Gdy odległość między nimi stała się taką, że kula karabinowa donieść mogła, Czesław rzekł tonem komendy:
— Cel! Pal!…
I trzy kule z świstem wszyły się w gromadę jeźdźców, powalając z nich trzech na ziemię… Pozostali rozproszyli się, lecz już w ślad za pierwszymi biegły trzy drugie kule, kładąc innych.
Wystrzelili i Arabowie ze swych skałkówek, lecz te, starego systemu, nie donosiły nawet na połowę odległości.
Cofnęli się więc poza linję strzałów, i tam, skupiwszy się w jedną gromadę, radzić nad czemś zaczęli.
Wynikiem tej narady było, iż rozłożyli się obozem w pewnej odległości od oblężonych, nie ośmielając się posunąć poza linję ich strzałów.
— O, do licha! — zawołał Czesław, widząc to, — nie mogąc nas wystrzelać, chcą nas wziąć głodem… Sytuacja staje się groźniejszą, i o ile nie nadejdzie pomoc, za jakieś dwa dni możemy stać się ich ofiarami.
Przygnębienie odbiło się na twarzach wszystkich.
Nie ulegało żadnej wątpliwości, że ostatecznie czeka ich ten los.
Czesław Halicz w ponurej zadumie opuścił głowę na piersi.
Teraz, gdy plany jego uwieńczone być miały powodzeniem, gdy bliskim był końca i urzeczywistnienia marzeń, o których niegdyś roił ze stryjem, czekał go koniec, straszny koniec w mękach wśród bezbrzeżnej piaszczystej pustyni.
Zginie bez śladu, i pamięć o nim wkrótce zaginie, i nikt bliski nie zapłacze nad mogiłą jego…
Nie ujrzy już więcej kraju rodzinnego, o którym marzył wciąż i roił.
Naraz te ponure myśli jego przerwał Stefan, chwytając go za ramię i wołając:
— Patrz… inżynierze, patrz tam!
Obudził się Czesław jakby ze snu przykrego i spojrzał we wskazanym kierunku, a wyraz zdziwienia odbił się na jego twarzy.
Wśród Arabów wyraźnie widniała postać Europejczyka, w biały strój płócienny przybranego, z powiewającym przy korkowym hełmie długim welonem.
Uwijał się on między nimi, wydając jakieś rozkazy, namawiając do czegoś, a Arabowie kręceniem głowy i machaniem rękoma odpowiadali odmownie na wszystkie jego propozycje.
Przyjrzał mu się Czesław uważnie, wreszcie rzekł:
— To ten sam, co był w karawanie, dowodzonej przez Jussufa.
— A i Jussuf jest tam również, — zauważył Said, który dowódcę napastników znał dobrze, — o, uwija się tam na białym koniu.
— A więc to nie są zwykli rabusie pustyni, — szepnął Czesław, — mają oni widocznie jakiś cel w prześladowaniu nas… Ale Jaki?
Nie miał już jednak czasu zastanawiać się dłużej nad tem, gdyż ruch w obozie nieprzyjacielskim zwrócił uwagę jego w tym kierunku.
Napastnicy, rozłożywszy się obozem, podzielili się na partje, które otaczać oblężonych poczęły. Teraz uwaga ich zwróconą być musiała na wszystkie strony.
Rozstawili się więc odpowiednio, i każdy śmiałek z pośród Arabów, o ile tylko przekroczył linję strzałów, życiem przypłacał swe zuchwalstwo.
Po parokrotnych też usiłowaniach, okupionych życiem paru Arabów, zaprzestali atakowania, cofając się do pierwotnych pozycyj…
Trzymali się teraz zdaleka, lecz oblężonym sił już brakować zaczynało. To ciągłe napięcie nerwów, to ciągłe trzymanie się na baczności wyczerpywało ich siły. Po paru godzinach tak naprężonego czuwania, wydobywali resztki sił, byle tylko nie dać się ogarnąć znużeniu.
A na to tylko czyhali Arabowie.
Wieczór już zapadał, gdy Czesław rzekł do Stefana:
— Jeszcze godzina… dwie najwyżej, a wezmą nas żywcem…
Lecz temu oczy zaiskrzyły się…
— Nie, nie dokażą tego! — zawołał.
— A to jakim sposobem? — spytał go Czesław.
— Wystrzelam wszystkie kule, a ostatnią wpakuję w łeb sobie, — odparł ten spokojnie.
Z podziwem spojrzał nań Czesław i gorąco uścisnął dłoń jego.
Uznali wreszcie Arabowie, że nadszedł czas wyruszenia do ataku i ostatecznego pokonania oblężonych. Ławą posunęli się naprzód, licząc na to, że szybkością i nagłością ataku pokonać ich zdołają…
Naszym przyjaciołom zdawało się, że nadeszła już ostatnia dla nich chwila; uściskiem dłoni pożegnali się przed tą ostateczną śmiertelną walką, gotując się na śmierć…
Gdy naraz…
Biegnący do ataku Arabowie zatrzymali się w miejscu jak wryci, okrzyk przerażenia wyrwał się z ich gardeł, a w chwilę potem, nie zważając zupełnie na krzyki i wołania Europejczyka, rozbiegli się na wszystkie strony…
Do uszu naszych przyjaciół doleciał jakiś dziwny szmer z góry…
Spojrzeli tam, i okrzyk radości wyrwał się z ich piersi.
Byli ocaleni.

KONIEC TOMU I.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Krüger.