Ludzie elektryczni/Oaza Simreh
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ludzie elektryczni |
Podtytuł | Powieść fantastyczna Tom I |
Wydawca | Bibljoteka Książek Błękitnych |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cicha spokojna oaza Simreh, położona u stóp wyżyny Ahaggar, zawrzała życiem.
Spłoszeni mieszkańcy jej, lękliwe antylopy, rzuciły się do ucieczki, lecz niedaleko odbiegły — wszystkie padły pod morderczemi kulami przybyszów.
Potężny lew, król pustyni, który do źródła, płynącego w cieniu palm, przychodził gasić pragnienie, z głuchym porykiem cofnął się, i on, który nie znał co to trwoga, uciekł tchórzliwie, ginąc w bezbrzeżnych piaskach pustyni, uchodząc przed ludźmi, się pokazywali, a którzy śmierć na końcu broni swej nieśli.
A tymczasem w oazie gwar panował i hałas… Człowiek objął ją w swoje władanie…
Pokazywał, iż jest jej panem i władcą, że nic mu oprzeć się zdoła… że wszędzie, gdzie się pokaże, niesie swą wszechmocną wolę, a zarazem śmierć i zagładę dla wszystkich niższych i słabszych istot.
Olbrzymia karawana, tak olbrzymia, że aż palmy z podziwem na nią patrzały, nie pomnąc podobnej od czasu swego istnienia, rozłożyła się w niej obozem.
I to rozłożyła się nie na krótko, nie na odpoczynek czasowy, by po nabrania sił w dalszą puścić się drogę... O nie!... Rozpięto namioty, wyładowano skrzynie, obciążające wielbłądy, i wreszcie po paru dniach odeszły i one, wraz z przewodnikami swymi w powrotną udając się drogę, a hałaśliwa gromada ludzka pozostała na miejscu, w oazie, rozlokowując się w niej tak, jakby nigdy opuścić jej nie miała zamiaru.
Kazimierz Halicz, który w czasie licznych wędrówek swoich poznał Saharę dokładnie, obrał oazę tę za podstawę do swej działalności.
Stamtąd miało się rozpocząć wprowadzanie w czyn dzieła jego; z niej to, jak od głównego słońca — rozchodzić się miały pierwsze twórcze promienie życiodajnej siły...
Ona to miała być tą pierwszą placówką, której forpoczty coraz głębiej i głębiej sięgać miały w pustynię, zagarniając ją coraz bardziej i bardziej we władanie swoje, aż wreszcie cała ulec miała wszechmocnej woli człowieka. Z tego punktu miał on rozpocząć swą władzę nad nią.
Czesław Halicz po rozłożeniu się obozem natychmiast zabrał się do czynu. Jedną z najpierwszych i najważniejszych rzeczy było — wiercenie całego szeregu studzien artezyjskich, studzien, które miały zaopatrzyć w wodę całą świeżo powstającą kolonję, a zarazem i zraszać okoliczne przestrzenie, przeznaczone pod uprawę.
Tu połączyć się musiało działanie dwóch sił: elektryczności i wody, ażeby poruszyć jałowe piaski, ażeby zmusić je do dawania płodów.
Do czynności tej zabrano się natychmiast po rozłożeniu obozu. Puszczono w ruch świder, który z cichym zgrzytem zanurzył się w piasku, zapuszczając się coraz głębiej i głębiej...
Praca trwała dzień cały. Nie była ona zbyt trudną i ciężką, gdyż nie natrafiano na żadną przeszkodę w postaci skały lub warstwy kamienia, a robotnicy w czynności swej wielką posiadali wprawę.
Wreszcie z ust ich wydarł się okrzyk radości i triumfu. Z założonej rury wytrysnął snop czystej jak kryształ wody, roztryskując się miljonem kropli, błyszczących jak brylanty w przestrzeni.
Praca nie przedstawiała się tak trudną, jak na pozór wydawać się mogło. Woda nie znajdowała się tak głęboko, jak przypuszczano, i system irygacyjny, jaki zamierzano przeprowadzić, wykonany mógł być z łatwością.
Po wywierceniu jednej studni przystąpiono zaraz do pracy przy innych, ograniczając się na razie czterema, z których woda potrzebną była na użytek obozu.
Po dokonaniu tego dopiero przystąpił Czesław Halicz do badań geologicznych, mających na celu przedewszystkiem odnalezienie pokładów węgla, tak niezbędnego do puszczenia w ruch maszyn.
Przy pomocy Henryka i paru innych pracowników dokonał całego szeregu wierceń, ażeby przekonać się, jak głęboko pod ziemią owe pokłady znajdować się mogą.
W czasie tego pozostali robotnicy, pod kierunkiem pana Józefa, zajęci byli wznoszeniem budowli na pomieszczenie maszyn i przyrządów.
Dzień cały wrzała tam praca… spokojna, wytrwała praca, mająca na celu zdobycie dla ludzkości nowych terenów pracy; w skupieniu, wytrwale, wprost z zapałem oddawali się wszyscy swemu zajęciu.
To też wszystko szło pomyślnie. Jeden budynek stawał za drugim, a za materjał służyło przywiezione drzewo oraz blachy aluminiowe.
Oaza powoli zmieniała swój wygląd, stawała się podobną do małego miasteczka, w którem się budzić poczyna ruch przemysłowy. Złudzenie to podtrzymywały snujące się wszędzie gromady zasmolonych przy pracy robotników oraz Arabowie, w swych białych burnusach podobni do bab przekupek, w białe chusty owiniętych.
Przystąpiono wreszcie do składania maszyn, przynajmniej tych, których części przywiozła z sobą karawana. Pozostałe, a najważniejsze, złożone być miały dopiero po przybyciu drugiej karawany, wraz z głównym kierownikiem Kazimierzem Haliczem.
Czesław Halicz pracował gorączkowo. Był wszędzie obecny, doglądał wszystkiego, wydawał rozkazy, kierował robotą, a niejednokrotnie i sam przykładał ręce do pracy.
Od poszukujących świdrem pokładów węgłowych biegł do składających maszyny i wznoszących budowle, to znów odwiedzał stację telegrafu bez drutu, by dowiedzieć się, czy niema jakiej nowej depeszy z Europy lub Algeru, lub też wysłać tamże telegraficzne sprawozdanie o postępie robót, lub też odwiedzał rannego Abdula, którego rana goiła się zupełnie dobrze i rokowała rychłe wyzdrowienie.
Rwał się też i on do czynu, codzień prawiąc długie kazania Dżemilowi o bacznem pilnowaniu obozu.
Depesze z Algeru przychodziły codziennie, a nawet i dwa razy dziennie.
Z nich też dowiedział się, że zniszczenie części maszyn przy rozbiciu pociągu i potrzeba robienia ich na nowo, opóźnią jeszcze o dwa tygodnie przybycie na teren robót Kazimierza Halicza; że akcje Tow. kolonizacji Sahary są już rozchwytane i stoją bardzo wysoko; że karawana z wielbłądami przybyła już do Algeru i czeka, nabierając nowych sił, na świeży ładunek, by odbyć powrotną drogę do oazy Simreh; wreszcie, że Kazimierz Halicz wyruszy wkrótce z Paryża, i że towarzyszyć mu będzie w podróży główny akcjonarjusz miljoner Leblanc.
Przeczytawszy tę depeszę, zawołał uradowany:
— Wiwat!… niedługo zaczniemy pracę na dobre!… — a zwracając się do Henryka, dodał:
— Wiesz co, mój kochany, że byłoby bardzo dobrze urządzić stryjowi jaką niespodziankę na jego przyjęcie.
— Ale jaką? — spytał Henryk.
— Poleć przyspieszyć wiercenie, — odrzekł Czesław, — odnalezienie pokładów węgla będzie dla niego prawdziwą i miłą niespodzianką…
Zabrano się więc energicznie do pracy. Robotnicy z wytężeniem sił dokonywali wierceń, aż wreszcie tegoż samego dnia, gdy Czesław otrzymał od stryja depeszę następującej treści:
„Wyjeżdżamy jutro wszyscy. Kazimierz Halicz“, — mógł mu nawzajem odtelegrafować:
„Znaleźliśmy węgiel na głębokości 60 stóp. Pokład gruby. Gatunek wyborowy“.
Pomimo gorączkowej pracy, pochłaniającej wszystkie chwile, nie zapomniał Czesław i o bezpieczeństwie obozu. Całe dnie i noce krążyły wokoło oddziały jeźdźców arabskich pod wodzą Dżemila, pilnując bacznie wszystkiego i zapuszczając się nieraz i w dalsze okolice.
Niepokoiło go zwłaszcza zniknięcie bez śladu owej tajemniczej karawany, pozostającej pod wodzą Jussufa.
Od czasu rozbicia pociągu nie było jej nigdzie widać, choć mnogie ślady i poszlaki dawały poznać, iż krążyła ona w pobliżu. I, co najdziwniejsza, komunikacja telegrafem bez drutu z Algerem nie była ani razu przerwaną...
Właśnie ten dziwny spokój i cisza drażniły go niepomiernie. Co one oznaczać mogą? O tem, ażeby tajemniczy wróg zaniechał swych złowrogich planów przeciwko nim, ani myślał. Przeciwnie, przypuszczał, że ukryty w cieniu, pocichu knuje on jakieś złowieszcze zamysły, które nagle ujawnione, wielką i niepowetowaną krzywdę pracy ich wyrządzą.
To ciągłe napięcie nerwów w oczekiwaniu czegoś niespodziewanego, co nagłym ciosem spaść miało na niego, doprowadzało go do jakiegoś dziwnego stanu nerwowego podniecenia, dochodzącego wprost do chorobliwości.
A tymczasem prace w oazie rosły. Olbrzymia wieża, mająca mieścić maszyny i motory elektryczne, coraz bardziej wznosiła się do góry... Prace odbywały się pośpiesznie, wykończano je na gwałt, jakby chcąc, by na przyjęcie Kazimierza Halicza wszystko gotowe było. By on, po przybyciu swojem, musiał tylko nadać temu wszystkiemu ruch, jakby tchnąć w te nieruchome maszyny życie, które szeroką falą rozlać się miało wokoło, niosąc swe owocodajne prądy wszędzie, wszędzie, we wszystkie zakątki piaszczystej Sahary.
Ukończono też prawie wszystko, a on jeszcze nie nadjeżdżał.
Pochłonięty ważnemi interesami, a przytem sam osobiście dozorując wykończenia niektórych części maszyn najbardziej precyzyjnych i najważniejszych, opóźnił swój przyjazd, przebywając jeszcze w Paryżu i komunikując się tylko z panem Erazmem, który znów wiadomości te przesyłał do oazy Simreh.
Wreszcie nadeszła nowa depesza, że Kazimierz Halicz wyjeżdża z Paryża z kompletnym już ładunkiem maszyn i przyborów, potrzebnych do urządzenia grodu elektrycznego. Tymczasem wyjazd nastąpił naprawdę.
Czesław obliczył czas, jaki ewentualnie potrwać może ta podróż i wobec tego, że wszystkie roboty pokończone, postanowił użyć go na rozrywki oraz na wycieczki do nieopodal leżącej grupy oaz...
W towarzystwie więc Abdula, który już zupełnie przyszedł do zdrowia, Saida i dwóch arabów z eskorty oraz dwóch europejczyków z pośród rzemieślników, zapuszczał się coraz dalej i dalej, polując na napotkaną po drodze zwierzynę...
Plony tych łowów właściwie były świetne, gdyż od strzałów karabina jego i towarzyszów padały przeważnie zwierzęta drapieżne, podczas, gdy lękliwe a prześliczne antylopy uchodziły bezkarnie z przed ich luf.
W czasie tych wycieczek nieraz też zetknęli się z lwem, królem pustyni.
Stawał on naprzeciw nich, mierząc ich płomiennym wzrokiem i bijąc się potężnym ogonem po bokach, jakby gniewny, że wdarli się w posiadłości jego, gdzie wszystko władzy i potędze jego ulegało.
Gniewny szykował się do skoku i rzucał się na nich, lecz przyjmowały go wnet kule z karabinów myśliwców, i rażony niemi śmiertelnie, padał na ziemię, rycząc głucho.
Lecz razu pewnego spotkanie takie o mało co nie przybrało tragiczniejszego zakończenia...
Czesław, chcąc obejrzeć jedną z dalej położonych oaz, udał się tam samochodem w towarzystwie tylko Saida i Stefana, ślusarza z Warszawy, którego los aż do Paryża, a stamtąd na Saharę zagnał...
Przejechali pół drogi, i minęli już wielkie złomy skaliste, sterczące na pustyni, gdy naraz rozległ się głuchy krzyk siedzącego w tyle samochodu Saida, a następnie trzask jakiś, szarpnięcie silne, tak jakby samochód w drodze swej natknął się na jakąś przeszkodę…
Obejrzeli się, i z ust ich wyrwał się krzyk przerażenia. Na samym tyle samochodu siedział potężny lew, i drapał pazurami po osłaniającej go blasze, pragnąc rozerwać ją, by dostać się do siedzącego tamże Saida.
Gruba blacha pancerna stawiała jednak opór usiłowaniom jego.
Czesław Halicz i towarzysz jego ani na chwilę nie stracili zimnej krwi. W okamgnieniu, jak na komendę, wydobyli z kieszeni rewolwery ostatniego systemu, i mierząc w łeb potężnej bestji, wystrzelili jednocześnie.
Rażone śmiertelnie zwierzę puściło się pazurami samochodu, zatoczyło i runęło na piasek pustyni, brocząc go krwią swą obficie.
Westchnienie ulgi wyrwało się z piersi obydwóch młodych ludzi.
— No! — zawołał Czesław Halicz, obcierając chustką czoło obficie zroszone, — żeby nie nasze brauningi, miałby ten lewek z nas ucztę nielada.
Zatrzymali samochód, i w towarzystwie trzęsącego się ze strachu Saida podeszli do rozciągniętej na piasku, martwej już bestji…
Był to okaz naprawdę olbrzymi… Potężne łapy, uzbrojone pazurami, wysunął naprzód, jakby chcąc rozszarpać nawijającą mu się pod nie zdobycz, oczy żółte, olbrzymie, zachowały wyraz ponurego gniewu, a wyszczerzone zęby zdawały się grozić śmiałkowi, który odważyłby się podejść zbyt blisko.
— Stary już, — zauważył Stefan, — samotnik… Nic dziwnego też, że napadł na nas… O ile czytałem, to tylko lwy stare, krążące pojedyńczo, mają w sobie tyle odwagi. Młodsze, a zwłaszcza nie same, są znacznie tchórzliwsze.
— Trzeba go będzie zabrać na pamiątkę, — rzekł Czesław, — skórę ma ładną. Będzie z niej piękny dar dla dziadka Erazma.
Przy pomocy Stefana i Saida martwego lwa władowali na samochód i pomknęli dalej, do widniejących w oddali palm oazy.
Lecz nie na tem był koniec przygód ich dnia tego.
Do oazy dotarli wkrótce, i wjechawszy tam, w cień rozłożystych, wachlarzowatych palm, zatrzymali samochód, i wysiadłszy z niego, szukać poczęli sączącego się wśród piasku źródełka, by ugasić pragnienie, które ich dręczyć poczynało.
Naraz do uszu Czesława dobiegł głos jakiś… głos jakby wzywający pomocy… jakby kwilenie jakieś…
Zatrzymał towarzyszów i zaczął nasłuchiwać. Głos ten powtórzył się znowu.
— To tam… tam… — rzekł, wskazując kierunek, — biegnijmy… Może potrzebną jest tam pomoc nasza.
I nie namyślając się długo, porwany pierwszym impulsem, pobiegł w tamtą stronę, a za nim Stefan i Said.
Nie potrzebowali biec daleko… Na drugim końcu oazy wznosiła się uboga chatka arabska, wzniesiona z liści palmowych, a przed nią leżały ciała dwojga Arabów, mężczyzny i kobiety, w krwią zbroczonych burnusach… Tuż przy nich siedziała na ziemi mała, może dziesięcioletnia dziewczynka, owinięta w białą płachtę, i z wzrokiem utkwionym w twarze martwych rodziców od czasu do czasu wydawała ów głos pełen żałości.
Ucichła dopiero przerażona, jakby zdrętwiała, wpatrywała się w postacie biegnących jej na ratunek ludzi.
Przerażenie jej jeszcze więcej potęgowało to, że ludzi ci byli zupełnie różni od tych, których dotyczas widywała, że niczem prawie nie przypominali postaci, do których przywykło jej oko…
Czesław przedewszystkiem nachylił się nad zwłokami pomordowanych, ażeby przekonać się, czy nie tli się w nich jeszcze choć iskierka życia.
Said tymczasem wszedł do chatki i na widok panującego tam nieładu, zawołał:
— To czyn Tuaregów… oni musieli to zrobić… Wywiedzieli się widać jakoś, że mieszkańcy tej oazy posiadają coś cenniejszego i napadłszy na nich, ograbili i zamordowali.
— Trzeba się zająć pogrzebaniem ich i zabrać tę małą do obozu, gdyż inaczej może tu, w pustyni, umrzeć z głodu… — zawołał Stefan.
— Eh, effendi, — odrzekł mu Said, sceptycznie machając ręką, — te dzieci pustyni w oazie nigdy nie zginą. Toż ona dla nich jak matka. Palma nakarmi, źródło napoi i wszystko dobrze… Lecz wola twoja, effendi…
Czesław nachylił się nad małą, pytając ją po arabsku o imię jej, a zarazem żądając opisu przebiegu całego zajścia.
Milczała ona jednak, wielkie płomienne dzikie oczy utkwiwszy w jego twarzy…
— Effendi! — zawołał Said, — pozwól, ja z nią pomówię. Mnie ona opowie wszystko…
I zbliżywszy się do dziewczynki, żywo zaczął jej coś tłumaczyć, dopomagając sobie gestykulacją rąk. Dobił się wreszcie tego, że powiedziała mu, że nazywa się Aïa, że na dom ich napadła gromada Tuaregów, którzy krzyczeli o coś na ojca, obrabowali potem chatę, zabrali różne przedmioty, zamordowali rodziców i odjechali… Stało się to wszystko przed wschodem słońca…
Wysłuchali tej opowieści, poczem Czesław rzekł, zwracając się do Stefana:
— Mój kochany, proszę cię, przejdź do auta, przynieś cokolwiek, coby nadało się do wykopania mogiły dla tych nieszczęśliwych. Trzeba pogrzebać ich uczciwie, a oaza ta, w której lat wiele zapewne przeżyli spokojnie, stanie się ich grobowcem…
Stefan posłusznie udał się, by wykonać to polecenie, a tymczasem Czesław z Saidem zajęli się Aïą…
Said zręcznie, jak kot, wdrapał się na palmę i narwał z niej daktyli, Czesław przyniósł wody z płynącego nieopodal źródła. Nakarmili Aïę, napoili, i już mieli zawijać w burnusy, jak w całuny, ciała zamordowanych, gdy naraz do uszu ich dobiegł krzyk jakiś, jakby wołanie Stefana.
Musiało zajść coś naprawdę ważnego, gdyż donośnym głosem wzywał on ich pomocy…
Rzucili wszystko i czemprędzej pobiegli w tym kierunku… Stefan stał sam, na skraju oazy, a auta wcale widać nie było…
Dopadli do niego i Czesław gorączkowo spytał:
— Gdzie jest samochód?
— Niema go… niema, — odpowiadał jakby nieprzytomnie Stefan, a jednocześnie wskazywał im ręką na ziemię.
Na piasku pustyni wyraźnym był ślad kół samochodu, który w tem miejscu skręcił.
Ślad ten biegł hen! w dal i ginął w pustyni…