Ludzie elektryczni/Rozbicie pociągu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ludzie elektryczni |
Podtytuł | Powieść fantastyczna Tom I |
Wydawca | Bibljoteka Książek Błękitnych |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mała, brudna wioska arabska Tugurt stanowi krańcową stację niedawno przeprowadzonej linji kolejowej z Algieru do tej pierwszej forpoczty Sahary.
Jest to prawie że ostatnia ludniejsza wioska, stanowiąca jakby przedsionek Sahary. W okolicy znajdują się już tylko rozrzucone pojedyńcze duary Arabów, zajmujących się hodowlą wielbłądów, koni, owiec i bydła.
Kursuje też na linji tej jeden pociąg dziennie, przewożący w wagonach swoich zarówno Arabów, których sprawy mnogie powołują do Algieru, jak i hodowane przez nich zwierzęta na targowiska do miast, skąd następnie okręty przewożą je do Europy, dla zaspokojenia głodu mnogich jej mieszkańców…
A barany z Tugurt oddawna słynęły ze swej dobroci, a nawet przez czas pewiem modnemi były w Paryżu.
Jedyny Francuz, zawiadowca stacji, wraz z wykonywującym wszelkie podrzędniejsze czynności stróżem stacyjnym, ex-żuawem, nie wiele ma do roboty. Całe dnie też spędza na osłoniętej płótnem od żaru słonecznego werandzie stacyjnej, leżąc wygodnie w hamaku i czytając od deski do deski „Libre Parole“.
Zajęcia przy przyjęciu i wyprawieniu jedynego pociągu na dzień niezbyt wiele zabierają mu czasu, może się też swobodnie oddawać polityce, którą uprawia z zapałem, żałując nieraz w głębi ducha, że nie jest we Francji, gdzie mógłby zostać wybranym na deputowanego do parlamentu, stamtąd zaś mógłby się dostać do senatu, skąd już krok tylko jeden do ministra, a następnie i na prezydenta Rzeczypospolitej… Ho! ho!… wtedyby dopiero pokazał światu, co potrafi…
Lecz dziś pan zawiadowca, monsieur François Duruy, w niezwykłem jest podnieceniu, nie ma ani sekundy czasu na zwykłe, a tak ulubione rozmyślania polityczne.
Przedewszystkiem z samego rana tuż nieopodal stacji rozłożyła się obozem karawana, należąca do Tow. kolonizowania Sahary, o którem tak wiele pisały wszystkie gazety, i którem on sam tak gorąco się interesował, a która podążała tam celem wprowadzenia w czyn planów tak wielkiego człowieka i wynalazcy, jakim był ów głośny inżynier, Kazimierz Halicz.
A może i on sam wśród niej się znajduje?
Na myśl o tem, że może ujrzy zbliska tak wielkiego męża, serce monsieur François Duruy zaczynało bić silniej z radości.
Następnie zjawiło się dwóch Europejczyków w asyście trzech uzbrojonych arabów z zapytaniem o pociąg nadzwyczajny, który miał przywieźć różne rzeczy dla karawany. Po trzecie wreszcie, co najważniejsza, otrzymał wprawdzie przed kilku dniami depeszę z Algieru o wyprawieniu pociągu nadzwyczajnego, lecz do dziś dnia pociąg ten nie przybył, choć od wczoraj już powinien być na stacji. Nic dziwnego też, że te niezwykłe wypadki wykoleiły zupełnie spokojnego zazwyczaj m-r Duruy.
Biega też niespokojnie po platformie stacyjnej, z wytężeniem kierując wzrok w dal, czy nie widać tego z tak wielkiem upragnieniem oczekiwanego pociągu.
Zukosa też rzuca spojrzenia na uczestników tej tak rozgłośnej wyprawy, którzy tymczasem ulokowali się wygodnie na werandzie stacyjnej i, zapaliwszy papierosy, cichą wiodą gawędę.
Wreszcie wstają i zbliżają się do niego z zapytaniami, co może być powodem opóźnienia.
Patrzy wzdłuż toru, lecz na błyszczącej powierzchni szyn nic widać nie było. Nawet pociągu zwykłego, który niedługo nadejść powinien. A tu ci dwaj europejczycy przynaglają go, ażeby zapytał się albo stacji centralnej w Algerze, albo też najbliższej, co słychać z pociągiem.
Z determinacją schwycił za klucz telegrafu i wypukiwać nim zaczął systemem Morse‘a następujące pytanie:
— Co słychać z pociągiem nadzwyczajnym?
Alger odpowiedział, że wysłany został w czasie normalnym. Zatelegrafował więc do stacji najbliższej. I stamtąd nadeszła odpowiedź tej treści:
„Wyprawiony dziś w nocy z opóźnieniem trzech godzin. Normalny wyszedł przed godziną“.
Tu już do cna zgłupiał m-r Duruy.
Toż wobec tego pociąg nadzwyczajny już od dwóch godzin przynajmniej powinien stać tu, na stacji.
I nie mogąc wyjaśnić sobie tej zagadki, znów biegać poczyna niespokojnie po platformie, aby uniknąć tylko pytań tych dwóch europejczyków o pociąg. Niepokój jego udziela się i im.
— Może wypadek jaki! — rzuca wreszcie przypuszczenie jeden z nich.
M-r Duruy już ma odpowiedź, że wszelkie wypadki wykluczone są zupełnie wobec niedawnego ukończenia linji, gdy naraz coś nadzwyczajnego zwraca i przykuwa uwagę jego. Tem czemś jest olbrzymi obłok kurzawy, unoszącej się na drodze, biegnącej równolegle z linją kolejową.
Zwracają na to uwagę i obydwaj europejczycy, i po chwili oczom ich ukazuje się pędzący galopem na spienionym koniu młody arab, którego biały burnus rozwiewa się wokoło nakształ skrzydeł olbrzymiego ptaka.
Dopadł wreszcie do stacji, zeskoczył ze spienionego konia i, ledwie dysząc ze zmęczenia, skierował się w stronę pobladłego z niepokoju m-r Duruy.
— Effendi!… effendi!… — wołał przerywanym głosem: — tam… tam… cały wóz… wszystkie wozy… huk wielki… trzask… gro-gromada szczątków… pożar…
Dosłyszał te jego słowa Czesław i, dopadłszy do niego, schwytał go za ramię, pytając:
— Pociąg się rozbił?… gdzie? kiedy?
— Tam, effendi, — odrzekł młody Arab, wskazując ręką kierunek, — zaraz po wschodzie słońca. Dróżnik, effendi, zobaczywszy to, zawołał mnie zaraz i rzekł: „Siądź, Saidzie na najszybszego ze swoich koni i pędź co sił do zawiadowcy — effendi i powiedz mu, co się stało“. Zrobiłem tak i oto jestem!
— A ludzie? — gorączkowo pytał go Czesław.
Nic więcej wydobyć z niego nie mogli. Katastrofa, której był świadkiem, tak silnie wstrząsnęła jego nerwami, że chwilami sprawiał wrażenie obłąkanego.
Widząc, że żadnych więcej szczegółów z niego nie wydostanie, Czesław wyjął zegarek. Była godzina siódma. Słońce weszło przed jakiemiś dwiema godzinami. Said konno mógł przez ten czas przebyć jakieś dwadzieścia kilometrów, on zaś przebędzie tę przestrzeń samochodem w kwadrans.
Nie namyślając się też długo, zwrócił się do Henryka, mówiąc:
— Pędź jaknajprędzej do karawany i sprowadź tu samochód. Udamy się na miejsce katastrofy... może uda się nam uratować Stanisława. A nie zapomnij zabrać z sobą paru ślusarzy i narzędzia... mogą się nam okazać potrzebne. Spiesz się, na miłość Boską, spiesz się...
Henryk momentalnie wskoczył na siodło, i nie upłynęło nawet dziesięciu minut, gdy przed stację zatoczył się samochód, gotów do drogi.
Zajęli w nim miejsca; nawet i Said, dygocąc coprawda z przerażenia na widok nieznanej maszyny, zasiadł przy Czesławie, wskazując drogę.
Samochód mknął naprzód całą siłą motoru, to też nie upłynął nawet i kwandrans, gdy oczom ich ukazał się straszliwy widok...
Na zboczu nasypu kolejowego leżały rozrzucone szczątki rozbitego pociągu, objęte płomieniem. Około nich uwijała się gromada ludzi, wydobywając paki z towarem, ratując służbę pociągową.
W jednym z nich Czesław ku wielkiej swej radości poznał Stanisława.
Uścisnęli sobie ręce gorąco, poczem pierwszem pytaniem Czesława było:
— A służba pociągowa?… bardzo ucierpiała?…
— Jest czterech zabitych, trzech ciężko rannych, reszta poniosła lekkie potłuczenia.
— A ty, jakim sposobem ocalałeś? — pytał dalej Czesław.
— Ja ocalenie swe zawdzięczam wprost cudowi. Wyszedłem z wagonu na platformę, by odetchnąć świeżem powietrzem poranku, gdy naraz usłyszałem silny trzask i poczułem chwianie się pociągu, który raptownie się zatrzymał. W okamgnieniu zeskoczyłem, jakby instynktem wiedziony, na nasyp, a w chwilę potem pociąg cały przedstawiał już jedną olbrzymią gromadę gruzów. Zajęliśmy się zaraz z dróżnikiem i paroma ludźmi ze służby pociągowej, którzy ocaleli, ratunkiem innych. Lecz niewiele, ze względu na słabe siły, zrobić mogliśmy. Na szczęście, jeden z ocalałych konduktorów okazał się felczerem, i ten zajął się opatrunkiem rannych…
— A jaka przyczyna katastrofy? — pytał dalej Czesław.
— Nie miałem jeszcze czasu sprawdzić, — odrzekł Stanisław.
Udali się więc na przód pociągu, gdzie leżała powalona na ziemi olbrzymia lokomotywa, ziejąc resztkami ognia, a tuż przy której spoczywały zwłoki ofiar obowiązku: maszynisty, pomocnika i palacza, którzy ponieśli śmierć na miejscu.
Wstąpili na nasyp i od jednego spojrzenia jawną się im stała przyczyna katastrofy. Szyny na znacznej przestrzeni były zerwane. Znać było, że dokonała tego ręka zbrodniarza. Lecz w jakim celu?... oto pytanie, które błyskawicą przebiegło im przez głowy... W jakim celu spowodowano tę katastrofę, pociągającą za sobą tyle ofiar?
Stanowiło to dla nich zagadkę, którą przyszłość dopiero rozwiązać miała.
Przywołali dróżnika i, wskazując owe szyny, Czesław zapytał:
— Czyście to widzieli?
Stanął jak słup nieszczęsny dróżnik, i, wpatrując się w szyny, z trudem wybełkotał:
— Obchodziłem... po północy... było wszystko w porządku.
— A o której stała się katastrofa? — pytał dalej Czesław.
— O czwartej minut pięćdziesiąt.
— A więc złoczyńcy dość mieli czasu dla dokonania swego zbrodniczego czynu, — zauważył Czesław, i jednocześnie przyszło mu znów na myśl pytanie, kto mógł być sprawcą tej katastrofy, i co mogło go do niej popchnąć
Bo, że nie chęć rabunku, to było widoczne... Uwijało się, coprawda, przy płonących szczątkach pociągu kilku arabów, lecz zajęci byli oni wynoszeniem z nich skrzyń i składaniem ich na boku, a więc ratowali raczej, a nie rabowali.
Mimowoli stanęła mu w pamięci owa karawana tajemnicza, którą prowadził Jussuff, a która przerywała prąd telegrafu bez drutu, chwytając wysyłane depesze… Czy czasem i między nią a tą straszną katastrofą nie zachodzi jaki bliższy związek?
Jednocześnie do uszu jego dobiegł gardłowy, jakby chrapliwy głos Abdula.
— Jussuff!… tu… — wołał on, stając wyprężony naprzeciwko jednego z arabów, przyodzianego w biały burnus, a uwijającego się żwawo dotychczas wśród gromady innych i wydającego im rozkazy.
Teraz stał on nieruchomo, jakby zmieszany tem odkryciem, lecz w chwilę potem, wydobywszy błyskawicznym ruchem z za pasa pistolety, dał z nich strzał do Abdula, zanim ktośkolwiek spostrzec i zapobiec temu zdołał.
Zachwiał się Abdul upadł na ziemię, Jussuf zaś nachylił się nad nim, by zadać mu cios śmiertelny, lecz nie zdążył uczynić tego. W okamgnieniu, jak pantera, rzucił mu się na plecy Henryk, powalając go na ziemię.
Epizod ten sprowadził radykalną zmianę na terenie rozbitego pociągu.
Prawie połowa arabów, zajętych niby to ratunkiem, wydobyła broń i rzuciła się na ratunek swego herszta. Lecz przyjęci gradem kul ze strony Czesława i jego towarzyszy, cofnęli się, kryjąc się w pobliskim lesie palmowym.
W chwilę potem znikli zupełnie, i przy rozbitym pociągu pozostała tylko garść arabów z pobliskiego duaru, patrzących na to wszystko ze zdumieniem.
Henryk, leżąc prawie na Jussufie, trzymał go mocno oburącz, obawiając się wypuścić z rąk tak cenną zdobycz.
Wił się też tenże jak wąż, usiłując się wszelkiemi sposobami wydobyć z jego uścisku. Wreszcie, widząc, że tak nic nie poradzi, przekręcił w jego stronę twarz, dyszącą wściekłością, i dosięgnąwszy ręki jego, schwytał go za nią zębami.
Henryk wydał okrzyk bólu, i mimowoli puścił go tą ręką. Na to tylko czekał Jussuf. Wykręcił się, szarpnął mocno, i wyśliznąwszy się ze stalowego uścisku Henryka, jak strzała, pomknął w stronę lasku, by połączyć się z towarzyszami.
Posypał się za nim grad kul, lecz, dziwnym trafem, żadna z nich go nie raniła.
Ukryci w lasku Arabowie wystrzelili jeszcze parokrotnie, lecz, widząc, że strzały ich żadnego nie odnoszą skutku, zaprzestali strzelania.
Na placu walki zapanowała cisza, przerywana tylko cichym trzaskiem dopalającego się pociągu.
Czesław, zaraz prawie po upadku Abdula, rażonego kulą Jussufa, nachylił się nad nim, chcąc zbadać stan rany.
— Nic… to nic… effendi, — uspokoił go tenże, — przestrzelił mi ramię… zagoi się niedługo… tylko trzymajcie go… trzymajcie… zastrzelić go trzeba, jak psa wściekłego, żeby nam więcej nie szkodził… nie można go puszczać żywym, gdyż jeszcze więcej szkodzić nam będzie, mszcząc się za zawód.
Wykrzywiły mu się też usta wściekłością, gdy ujrzał uchodzącego wroga. Ostatnim wysiłkiem sięgnął po pistolet i zdrową ręką wystrzelił w ślad za nim… lecz i jego kula chybiła.
Ranna ręka zawiodła… drgnęła, i kula przebiegła nad głową uchodzącego właśnie w chwili, gdy krył się wśród drzew lasku palmowego.
Teraz, po zdemaskowaniu Jussufa i jego bandy, stało się zupełnie jasnem, że udział w tej katastrofie mieć musieli uczestnicy zagadkowej karawany, że zniszczenie wiezionych pociągiem części maszyn leżało w ich planie.
Natychmiast też wrócił Czesław z Henrykiem i Stanisławem do pak uratowanych, i zgodnie ze spisem, posiadanym przez tegoż, sprawdzać je poczęli. Okazało się, że prawie połowa pak, zawierających najcenniejsze części maszyn, padła ofiarą pożaru i rozbicia…
Dokonawszy tego, poczęto radzić, co robić? Narada trwała krótko. Ocalałe paki miał zabrać z sobą Czesław i przyłączyć do karawany… Stanowiło to tylko kwestję kupna wielbłądów. Stanisław zaś natychmiast wracać miał koleją do Algeru i stamtąd dopiero porozumieć się z Kazimierzem Haliczem co do zastąpienia zniszczonych części na nowe. Dostawione one już miały być z resztą maszyn i przyrządów, które nadejść miały za dwa tygodnie, i z któremi na teren robót przybyć miał sam główny kierownik i inicjator.
Przystąpiono wnet do wykonania tego planu. Czesław zwrócił się do dróżnika z zapytaniem, gdzieby mogli znajdować się arabowie, od których możnaby było nabyć wielbłądy, i którzyby podjęli się przewiezienia skrzyń do obozu.
Said wnet pomknął do swego duaru, obiecując za godzinę przyprowadzić żądaną ilość wielbłądów, a tymczasem nadszedł pociąg, opóźniony znacznie, a dążący do Tugurt…
Służba pociągu tego, widząc, że nie można nawet marzyć o podążaniu dalej, postaru, samym zaś podążyć z powrotem do Algeru.
Nieliczni podróżni, radzi nie radzi, wysiąść musieli z wagonów i innemi sposobami dostać się do Tugurt, w opustoszałych wagonach lokowano tymczasem rannych, zajmowała w nich miejsca służba rozbitego pociągu, i wreszcie, gdy już maszynista dawał sygnał do odjazdu, wskoczył do niego Stanisław, pożegnany serdecznie przez Czesława i Henryka. Pociąg odjechał.
Przy dopalających się szczątkach rozbitego pociągu pozostał tylko Czesław i jego towarzysze oraz dróżnik, rozpaczający nad swą nieuwagą, widział, że stał się mimowolnym sprawcą katastrofy.
Nadciągnęli wreszcie i arabowie z wielbłądami, przyprowadzeni przez Saida.
Umowa z nimi nastąpiła szybko. Zgodzono się z łatwością co do ceny i wnet przystąpiono do ładowania skrzyń na garbate, łagodne stworzenia.
Nie upłynęły nawet i trzy godziny, gdy wyciągniętym sznurem podążyły w stronę stacji Tugurt obładowane skrzyniami i prowadzone przez przewodników wielbłądy, a za nimi powoli zdążał samochód, wiozący rannego Abdula, któremu naprędce opatrzono ranę…
Chyliło się już słońce ku zachodowi, gdy połączyli się z resztą karawany, oczekującą na nich niecierpliwie.
Abdulem zaopiekował się zaraz jeden ze starszych z jego drużyny, cieszący się sławą biegłego lekarza, Czesław zaś z Henrykiem i paroma z pośród starszych pracowników, przybyłych z Europy, odbył naradę co do dalszego postępowania.
Kwestja ta była bardzo ważną, wobec jawnego już występowania jakichś wrogich jednostek.
Rozprawiano też nad nią gorąco. Stawiano przeróżne wnioski i projekty, które kolejno ulegały rozpatrzeniu, i w końcu zostawały odrzucone, aż wreszcie zdecydowano puścić się w drogę natychmiast, od rana, bez najmniejszej zwłoki, przyczem i dzień, i noc miały być wokoło obozu rozstawione warty, których zadaniem było pilnować go przed niespodziewanym napadem. Niezależnie od tego, wszyscy mieli być w pogotowiu zbrojnem, by każdej chwili móc schwytać za broń dla obrony karawany.
Postanowienie to wprowadzono natychmiast w czyn, przyczem dowództwo nad arabami, zamiast rannego Abdula, objął jego bratanek Dżemil.
Wszyscy arabowie raz jeszcze złożyli Czesławowi zapewnienie swej wierności i oddania się, przysięgając na Mahometa, iż raczej życie oddadzą, niż dopuszczą do tego, by karawanie i jej uczestnikom stać się miała jakaśkolwiek krzywda.
Abdul przysięgę tę ich potwierdził, zapewniając uroczyście Czesława, że może im w zupełności ufać, że wszyscy oni pałają gorącą nienawiścią do zbrodniczego Jussufa, i że każdy z nich, w razie spotkania, wypali mu w łeb, jak psu podłemu, z wielką przyjemnością.
Zapewnienia te uspokoiły bardzo Czesława, i ze swej strony zapewnił arabów, że po przybyciu na miejsce czeka ich sowita nagroda za ich wierność…
Liczba członków karawany powiększyła się również o sześciu Arabów z duaru, którzy zająć się mieli opieką nad wielbłądami, oraz o małego Saida, który tak gorąco prosił o zabranie go na wyprawę w głąb pustyni, że Czesław uległ jego prośbom i zaliczył go do konwoju.
Uradowany chłopak uwijał się na swym małym berberyjskim koniku w około karawany, grożąc, że każdego napotkanego nieprzyjaciela zabije z małego karabinka, w jaki go uzbrojono.