Ludzie elektryczni/Zagadkowa karawana
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ludzie elektryczni |
Podtytuł | Powieść fantastyczna Tom I |
Wydawca | Bibljoteka Książek Błękitnych |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Uroczyście żegnano udającą się w podróż w głąb pustyni pierwszą karawanę kolonizatorów Sahary.
Do granic miasta odprowadzali ich przedstawiciele władz, dziennikarze, różne korporacje i stowarzyszenia oraz tłumy mieszkańców.
Przy ostatecznym pożegnaniu nie było końca mowom, hucznym wiwatom i okrzykom na cześć śmiałych podróżników, w y chylono wiele toastów, i wreszcie Czesław Halicz uścisnął po raz ostatni pana Erazma, skłonił się kapeluszem wszystkim odprowadzającym i, stanąwszy na czele karawany, dał znak do dalszego pochodu.
Wyciągniętym wężem posuwali się naprzód, żegnani pełnemi entuzjazmu okrzykami algerczyków, kierując się w stronę zarysowujących się w oddali na błękicie niebios gór Atlasu, po przebyciu których wstąpić już mieli w granice pustyni Sahary.
Tej Sahary, w którą tchnąć nowe życie miało być ich zadaniem i celem.
Karawana była olbrzymia, gdyż liczyła z górą sto wielbłądów, obładowanych pakami z częściami maszyn oraz zapasami żywności i worami skórzanemi na wodę, którą nabrać w nie mieli przed zapuszczeniem się w głąb pustyni w pierwszej napotkanej po drodze oazie.
Oprócz tego towarzyszył jej znaczny oddział jeźdźców arabskich, uzbrojonych w karabiny najnowszego systemu, pozostających pod wodzą Abdula, których zadaniem było bronienie karawany przed napaściami band rozbójniczych Beduinów, tak gęsto snujących się po piaszczystych obszarach Sahary, a głównem zajęciem których było napadanie i ograbianie po drodze karawan.
Podobnież uzbrojeni byli i towarzyszący wyprawie rzemieślnicy, którzy po przybyciu na miejsce zająć się mieli składaniem maszyn i puszczeniem w ruch całego przedsięwzięcia.
W każdej chwili mogli się oni zamienić w dobrze wyćwiczony oddział wojska regularnego i dzielnie stawić czoło napastnikom... Każdy z nich przedtem odbywał długie ćwiczenia z bronią, przygotowanym więc był należycie.
Niższa służba, zajęta posługą przy wielbłądach oraz przygotowaniem posiłku, a składająca się przeważnie z murzynów, dopełniała karawany, do której podobna nigdy chyba nie deptała piasków Sahary, chyba że za czasów pierwszych wypraw zdobywczych Arabów.
Na czele jej podążał Czesław wraz z Abdulem, prowadzącym karawanę i wskazującym jej drogę.
Jako prawdziwe dziecko pustyni, znał on znakomicie każdy szlak na niej, orjentując się wśród jej piasków z podobną łatwością, jak marynarz wśród bezbrzeżnych fal oceanu.
Na małych, raźnych, zwinnych berberyjskich konikach wysuwali się naprzód nieraz o cały kilometr, by zbadać drogę pod względem technicznym, mianowicie, czy będzie ona nadawać się w przyszłości do przeprowadzenia przez nią linji kolei elektrycznej, mającej połączyć nowe obszary kolonizowane z Algerem.
Raźno posuwano się naprzód przez przestrzenie, okryte ogrodami, winnicami oraz łanami zbożowemi kolonistów, sprowadzonych do Algeru z Francji i oddawna już tam osiadłych.
Wszyscy byli w znakomitem usposobieniu i pełni otuchy, że zamierzony cel osiągnięty zostanie, że nieprzystępne, tajemnicze obszary pustyni ulec muszą przepotężnej woli człowieka i przynosić płody.
Napotykane gromady arabskich koczowników z podziwem i zdumieniem patrzały na tak liczną i tak dobrze uzbrojoną karawanę, przyczem do uszu Czesława i Abdula dobiegały przeróżne zdania, wygłaszane o celu jej i przeznaczeniu przez te dzieci pustyni.
Największy podziw ich wzbudzały olbrzymie paki, naładowane na kilka wielbłądów, a mieszczące skrzydła i inne części składowe aeroplanu nowej konstrukcji, oraz podążający prawie że na samym końcu karawany spory samochód o nader lekkiej konstrukcji, zastosowany do podróży po piaskach pustyni.
Służyć on miał do komunikacji między oazami, zanim przeprowadzoną zostanie linja kolei elektrycznej, łączącej oddzielne stacje.
Skończyły się wreszcie uprawne fermy kolonistów, rozpoczęły się piaszczyste przestrzenie, porosłe gdzieniegdzie prawie że suchemi źdźbłami trawy oraz rzadkiemi kępami palm.
Rozpoczynało się państwo pustyni.
Czesław Halicz iskrzącym wzrokiem zmierzył tę przestrzeń i, zaciąwszy rumaka, wybiegł znacznie naprzód.
Wybiegł, jakby chcąc nasycić wzrok jej bezgranicznym widokiem, jakby chcąc pełną piersią odetchnąć jej czystem, suchem powietrzem.
Lecz pustynia ta nie była bezbrzeżną... W oddali, w czystem, przejrzystem powietrzu odcinały się wyraźnie kontury gór Atlasu, po których przebyciu dopiero mieli ujrzeć Saharę, prawdziwą Saharę.
Karawana powoli posuwała się naprzód. Zatrzymywała się często dla odpoczynku, nie chcąc wyczerpywać sił zwierząt, pragnąc zachować je do uciążliwej podróży po piaszczystych przestrzeniach Sahary.
Po sześciu dniach wędrówki niezbyt uciążliwej i nużącej stanęli wreszcie u podnóża Atlasu. Wznosiły się przed nimi wyniosłe szczyty gór, okrytych śniegiem na samych wierzchołkach, a zielenią lasów poniżej...
Rozłożyli się tam obozem, i Czesław z Abdulem i towarzyszami swymi odbył krótką naradę nad tem, którą drogę obrać przez ten łańcuch górski. Jednogłośnie zgodzili się, że należy iść wąwozem, przez który była już przeprowadzoną linja kolejowa przez Saharę, jako najbezpieczniejszym i najłagodniejszym.
— Tak, — mówił, gestykulując żywo Abdul, — tam, panie, po przejściu, wejdziemy w krainę schottów, gdzie napotkamy wielką obfitość wszystkiego, tam też odpoczniemy przez dwa dni, by wielbłądy nabrały sił do przebycia uciążliwej drogi w pustyni.
— Tam również, — rzekł Czesław do towarzyszów, — pożegnamy się z światem cywilizowanym na czas dłuższy... i zaczniemy pędzić życie nawpół dzikich koczowników... Powrócimy tam na czas pewien do stanu nawpół pierwotnego, weźmiemy rozbrat ze wszystkiem, do czego nas cywilizacja przyzwyczaiła... Musimy się wyrzec wielu wygód, co przyjdzie nam zrazu z trudnością, lecz przezwyciężymy je, byle tylko idea nasza zwyciężyła, byle tylko cel, do którego dążymy, osiągnięty został.
— Tak, — potwierdził Abdul, — lecz tam, panie, również trzeba będzie mieć się ciągle na baczności, gdyż wejdziemy w krainę, gdzie wiecznie, jak sępy na żer łakome, krążą Tuaredzy i inne narody pustyni, czyhające na zdobycz, któraby im obfity łup dała.
— Trzeba będzie zaraz wydać rozkazy zaopatrzenia się w ostre naboje oraz okrzyknąć baczność ogólną, — rzekł na to Czesław Halicz, — ty, Abdulu, poleć to swoim Arabom, i niech od dziś nikt sam nie oddala się od karawany. Dziś już tu zanocujemy, a jutro, skoro świt, puszczamy się w dalszą drogę... przez wąwóz.
Abdul odszedł, ażeby wydać podwładnym swoim Arabom, odpowiednie rozkazy, a Czesław, przy pomocy towarzyszów, zajął się ustawianiem telegrafu bez drutu, by zaprowadzić połączenie ze stacją w Algerze, umieszczoną specjalnie w domu, należącym do Towarzystwa Kolonizacji Sahary i stanowiącym jego składy.
Ustawiono przyrząd wysyłający, i towarzysz Czesława, Henryk, ująwszy za rączkę klucza, przesyłać począł sygnały.
Niedługo czekał na odpowiedź. A wtedy pierwszem było pytanie:
— Z kim jesteśmy połączeni?
A gdy nadeszła odpowiedź:
— Tow. Kolonizowania Sahary, — telegrafował dalej:
— Stoimy u podnóża Atlasu, jutro od świtu rozpoczynamy przeprawę przez wąwóz, a pojutrze staniemy na granicy Sahary.
A na to nadeszła znów odpowiedź, tym razem już przesłana przez pana Erazma:
— Boże, błogosław ci, chłopcze, niech podróż wasza w dalszym ciągu odbywa się równie szczęśliwie; pamiętajcie jednak o broni i miejscie się na baczności przed Tuaregami.
— Czy niema wieści z Europy? — pytał dalej Czesław.
— Jest list od stryja Kazimierza. Zaleca on ostrożność oraz po przybyciu na miejsce rozpoczęcie wiercenia studzien. Sam za dwa tygodnie ze sztabem robotników wyrusza w drogę. Nadszedł również transport nowych części do maszyn, między któremi są niektóre bardzo ważne. Co z niemi zrobić?
— Wysłać natychmiast koleją, — odtelegrafował Czesław: — niech z transportem tym jedzie Stanisław; po dostawieniu go na miejsce, do stacji krańcowej kolei Sahara — Alger, wróci z powrotem. A my już tak pokierujemy naszą drogą, by transport ten zabrać...
Naraz stało się coś dziwnego. Odbieracz zaczął drgać, wibrować, i zamiast odpowiedzi — zarysowały się na pasku papieru zygzaki jakieś i splątane linje.
— Przerwane połączenie! — zawołał Henryk, towarzysz Czesława.
— Tak, na naszej drodze stanął ktoś inny, kto przejąć się stara wysyłane przez nas depesze. Trzeba wzmocnić siłę prądu i zapytać stryja, czy odebrał ostatnią odpowiedź, a zarazem przekonać się, czy naprawdę usiłowanem jest przejęcie depeszy… Byłoby to bardzo ważne, a zarazem i znamienne dla nas. Wskazywałoby, że jest ktoś, komu zależy na zdobyciu tajemnicy naszej wyprawy, a zarazem i na pokrzyżowaniu naszych planów. Puszczaj, Henryku, prądy coraz mocniejsze, gdyż wiele mi na tem zależy.
Poczęli więc wysyłać w stronę Algeru prądy coraz mocniejsze i wreszcie po długich usiłowaniach i przerwach udało się im uzyskać odpowiedź następującą:
— Prąd nam przerwano… Ostatnia odpowiedź doszła niejasno… Powtórzcie!
Powtórzył więc ją Henryk, lecz tym razem, obawiając się, ażeby depesza nie dostała się w ręce kogoś niepotrzebnego, użył klucza szyfrowanego, znanego jednemu tylko Stanisławowi.
Po chwili też nadeszła odpowiedź tymże samym kluczem:
— Zrozumiałem. Wyjeżdżam jutro o świcie specjalnym pociągiem.
Przesłano sobie jeszcze wyrazy pożegnania i przerwano połączenie.
Czesław z Henrykiem połączyli się z obozem, lecz pierwszy zaprzątniętą miał głowę myślą, kto mógł być tym tajemniczym osobnikiem, przerywającym połączenie.
Pochłonięty rozmyślaniem o tem udał się na spoczynek, rozważając wciąż nad tem, komuby mogło zależeć na przejęciu porozumienia się ich i ewentualnem szkodzeniu im, Wszakżeż konkurencyjne przedsiębiorstwo nie istniało, i nie zanosiło się nawet na to, ażeby w krótkim czasie powstać mogło.
Po północy już było, gdy usnął, a skoro świt był już na nogach, wydając rozkazy szykowania się do dalszej drogi, pilnując osobiście wyruszenia karawany w uciążliwy i trudny pochód przez wąwóz Atlasu.
Już mieli wyruszyć w drogę, gdy naraz od tyłu nadbiegł młody Dżemil, bratanek Abdula i, kłaniając się Czesławowi, zawołał:
— Effendi, z tyłu za nami, widać podążającą jakąś karawanę.
— Jak liczna? — rzucił krótkie zapytanie Czesław.
— Nie taka, jak nasza, — z przechwałką w głosie odrzekł Dżemil, — tam tylko trzech Europejczyków, a reszta to Arabowie i murzyni… Ale nie mają nawet i dziesiątej części tych koni i wielbłądów, co my…
Zastanowiła Czesława ta tajemnicza karawana, podążająca wślad za nim, i wyprawiwszy naprzód swoją, pod przewodnictwem Dżemila i Henryka, sam z Abdulem i dwoma Arabami postanowił czekać na jej przybycie i wyjaśnić cel jej podróży.
Jakiś dziwny instynkt szeptał mu, że między karawaną tą, a wczorajszem przerywaniem prądu w telegrafie bez drutu musi być jakiś związek.
Ukryci w cieniu palmy, czekali na ukazanie się tej tajemniczej karawany, by przyjrzeć się jej zbliska i ocenić jej siły. Zależało im na tem, by wiedzieć z jak znaczną liczbę nieprzyjaciół przyszłoby im walczyć w razie ewentualnego starcia, i czy siły ich mogłyby stawić opór.
Czekanie ich nie trwało długo… W godzinę jakąś prawie ujrzeli postępującą drogą karawanę, złożoną z kilkunastu Arabów i murzynów, siedzących na małych, lecz silnych berberyjskich konikach. W gromadzie tej z łatwością odróżnić można było trzech Europejczyków, w hełmach korkowych na głowach, w lekkich ubraniach płóciennych, z przewieszonemi przez ramię karabinkami. Wielbłądy, obładowane skrzyniami i worami, a prowadzone przez murzyńskich poganiaczy, dopełniały całości karawany.
Pod względem liczebnym nie przedstawiała się ona wcale groźnie, a i co do uzbrojenia ustępowała znacznie karawanie Tow. Kolonizacji Sahary. Oprócz trzech Europejczyków i dwóch Arabów, zaopatrzonych w karabiny najnowszego systemu, reszta Arabów miała strzelby starego systemu, skałkówki.
Lecz mimo to na twarzy Abdula odbił się niepokój.
— Panie, — szepnął cicho, pociągając za rękaw Czesława, — miejmy się na baczności i cofnijmy się ku karawanie.
— Dlaczegóż to? — zapytał tenże ze zdumieniem.
— Dlatego, — odrzekł szeptem Abdul, — że na czele tej właśnie karawany stoi największy rozbójnik między Arabami, Jossuf, który w wiecznych pozostaje konszachtach z Beduinami pustyni. Ze strony jego zawsze należy obawiać się jakiegoś niebezpieczeństwa. Nie bez powodu podąża on tą drogą za nami. Wąwóz ten omijają zwykle karawany, zwłaszcza turystów, gdyż nie daje on tak pięknych widoków, jak inne.
— A więc tembardziej nie powinniśmy się cofać, — zawołał z mocą Czesław, — przeciwnie, obowiązkiem naszym jest ostrzec tych Europejczyków przed grożącem im niebezpieczeństwem.
— Nie czyń tego, panie! — z przerażeniem w głosie zawołał Abdul. — Jussuf jest mściwy. Potrafiłby on mścić się na nas aż do dziesiątego pokolenia. Ci Europejczycy muszą wiedzieć, kto on jest, gdyż w Algerze każdy im to powiedział.
— A jak są to świeżo przyjezdni, którzy nie mieli czasu zapytać się kogokolwiek o niego, — gorączkowo spytał Czesław.
— O, nie, panie!… mieli oni czas na to… Tych Europejczyków ja już od dwóch tygodni widziałem kręcących się po Algierze. Zaglądali oni i na podwórze waszego domu, panie! A z Jussufem, to już od tygodnia chodzili po wszystkich kawiarniach, i z nim, i z innymi, do niego podobnymi tajemnicze po kątach prowadzili narady. Zdaje się, że to są ptaki z tego samego gniazda, co i Jussuf.
Zastanowiło to trochę Czesława. Zestawił fakty, porównał je i przyszedł do przekonania, że Jussuf, ci Europejczycy i wczorajsze przerywanie fal elektrycznych w telegrafie bez drutu muszą mieć z sobą jakąś łączność, że lepiej może będzie iść za zdaniem Abdula: nie zaczepiać nieznajomych, a mieć się na baczności. W ten sposób łatwo będzie pokrzyżować zbrodnicze zamysły tajemniczych podróżnych względem karawany Tow. Kolonizacji Sahary, o ile tylko oni ją mają.
Trzeba będzie od dziś rozstawić wokoło obozu straże, a nawet i rozsyłać w okolice większe oddziałki celem ich przejrzenia.
Zaciął więc konia i, nie czekając na zbliżenie się karawany, podążył do swoich.
Od tego dnia wokoło karawany rozstawione zostały straże, w nocy zaś czujność podwojono.