Ludzie elektryczni/W Algierze

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Jezierski
Tytuł Ludzie elektryczni
Podtytuł Powieść fantastyczna
Tom I
Wydawca Bibljoteka Książek Błękitnych
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
W ALGIERZE.

W porcie algerskim ruch panuje wielki. Po olbrzymim bulwarze, zawalonym stosami skrzyń i beczek z towarami, snuje się różnobarwny tłum, złożony z przedstawicieli wszystkich nieomal raz i narodów na świecie. Oprócz rdzennych mieszkańców Afryki, Arabów, Fellahów i Murzynów, nie brak tam i Europejczyków, a gdzieniegdzie nawet przewinie się i skośnooki, żółtawy mieszkaniec Azji, brunatny Hindus i Malajczyk, a nawet gdzieniegdzie widać i czerwonoskórych Indjan.
Gwar i hałas panują tam ogłuszająco. Każdy woła w swoim języku, starając się przekrzyczeć drugiego, a wszystko tworzy razem istną wieżę Babel...
Robotnicy, zajęci wyładowywaniem lub naładowywaniem okrętów, przyczyniają się do jeszcze większego hałasu. Od czasu do czasu w całe to piekło i wrzawę wdziera się potężny głos syreny jednego ze stojących w porcie okrętów.
W jednym punkcie portu stoi gromadka ludzi, w milczeniu wypatrująca coś na morzu. Na twarzach ich znać zniecierpliwienie i niepokój...
— Ręczę, że „Liberté“ nie przyjdzie dziś, — rzekł jeden z gromadki po polsku do drugiego, jasnego blondyna wyniosłego wzrostu, o energicznym wyrazie twarzy.
— Nadejdzie, — odrzekł tenże, — stryj telegrafował mi, że jest już w drodze. Powinien więc dziś przybić do portu.
— Tak, Czesławie, lecz pamiętaj, że wczoraj szalała na morzu burza... że Bóg wie, co mogło się stać z okrętem, — rzucił pierwszy.
— „Liberté“ jest statkiem mocno zbudowanym, — wstrącił się do rozmowy trzeci z młodzieńców, — i nie ulęknie się takiej burzy, jaka była wczoraj. Najwyżej wpłynąć ona może na parogodzinne opóźnienie. Chodźmy teraz do domu, a za jakie trzy godziny wrócimy tu, by się przekonać, czy nie nadpływa...
Już wszyscy trzej mieli w czyn wprowadzić ten projekt towarzysza, gdy naraz rozległy się okrzyki:
— Okręt!... okręt!... — i wnet uwaga wszystkich zebranych w porcie zwróconą została na nikły obłoczek dymu, widniejący w oddali na horyzoncie...
Trzej towarzysze zatrzymali się, i jeden z nich, nazwany Czesławem, a który był Czesławem Haliczem, bratankiem inżyniera, wydobył lunetę, i bacznie przez nią przyglądać się zaczął zbliżającemu się okrętowi.
— To „Liberté“, — zawołał po chwili, — poznaję go po budowie. Powinien za godzinę tu być...
A okręt tymczasem zbliżał się coraz bardziej do portu, rósł niemal w oczach, aż wreszcie widocznym się stał napis, umieszczony na przodzie jego: „Liberté“.
Zbliżył się wreszcie zupełnie do portu, podpłynął do bulwaru, śruby obróciły się jeszcze parę razy, i z pokładu na bulwar rzucono mostek, po którym udali się na statek przedstawiciele władz portowych, celem załatwienia niezbędnych formalności. Za nimi w ślad udał się Czesław Halicz z towarzyszami.
Tłoczyć się za nimi poczęli liczni tragarze, murzyni i arabi, lecz tych nie puścili dalej marynarze, którzy stanęli na straży przy mostku.
— No cóż, kapitanie! — zawołał Czesław Halicz, uściskiem ręki witając starego wilka morskiego, — szczęśliwie, bez wypadku, odbyłeś podróż?... Nie uszkodziła czego wczorajsza burza?...
Zapytany roześmiał się i odparł:
— A cóż znaczy taka burza dla naszej „Liberté“? Dziesięć takich przetrzyma i nic się jej nie stanie. Oho, nieraz już ona staczała walki z rozszalałym żywiołem i zawsze zwycięsko z nich wychodziła.
W trakcie tej rozmowy podszedł do nich wyniosły starzec, którego poznaliśmy już w gabinecie inżyniera Halicza, i zwracając się do młodzieńców, zapytał:
— Który z was, panowie, jest Czesław Halicz?
— Jam jest, — odrzekł Czesław, ciekawie patrząc na pytającego, — czem mogę panu służyć?
— Jak się masz, chłopcze, — rzekł starzec, ujmując go za ramiona i wpatrując się badawczo w twarz jego, — nie poznajesz mnie? Nic dziwnego. Ostatni raz, gdyś mnie widział, małem byłeś pacholęciem... Może nazwisko moje ci co powie... — Jestem Erazm Skarczewski...
— Dziad Erazm! — zawołał uradowany Czesław, chwytając starca za rękę i całując go gorąco.
I jednocześnie falą napłynęły mu do głowy wspomnienia. Jak przez mgłę widział wyniosłą postać tego pięknego starca, gdy pochylony nad nim, całował go w czoło, a łza, ciężka, gorąca łza stoczyła się mu z oka na czoło jego... Czuł jeszcze do dziś dnia tę łzę palącą...
Później mówiła mu matka, że dziad Erazm za swą działalność zesłany miał być daleko, hen! na Sybir.
I od czasu tego nauczył się z gorącą czcią i miłością powtarzać imię tego dziada, imię, które stało się nieomal legendarnem w rodzinie...
A teraz starzec ten stoi przed nim, tuli go w objęciach... Tem goręcej też uściskał dziada.
— No, chłopcze! — rzekł pan Erazm, gdy pierwsza chwila rozrzewnienia minęła, — przychodzę, by stanąć tu wraz z wami do pracy, do czynu, by przy was odżyć drugą młodością... Szczegółowiej objaśni cię o tem list wuja Kazimierza.
I podał mu kopertę z listem.
— Wszystko, dziadku, znakomicie się składa. Zajmiesz teraz moje miejsce tu, będziesz odbierał transporty i wysyłał je na miejsce przeznaczenia. Jeden z moich towarzyszów pozostanie ci do pomocy, ja zaś ze wszystkimi pracownikami naszymi udam się do punktu, w którym mamy rozpocząć robotę. Przyspieszy to znacznie ich bieg, trzeba się też energicznie zająć wyładowaniem okrętu.
I zwracając się do kapitana, dodał:
— Panie kapitanie, proszę, po załatwieniu formalności urzędowych polecić natychmiastowe wyładowanie okrętu, tak żeby cały ładunek na wieczór już był u nas w składach...
— Dobrze, panie inżynierze! — odrzekł z ukłonem kapitan, — już porucznik kończy załatwianie formalności, a ja zaraz przywołam tych czarnych djabłów, i pod komendą załogi zaczną oni przenosić ładunek do składów.
I wprowadzając w czyn te słowa, wnet przywołał gromadkę arabskich tragarzy i rozpoczął z nimi hałaśliwe pertraktacje.
Czesław Halicz tymczasem zaznajomił pana Erazma z towarzyszami swymi, poczem, pozostawiwszy jednego z nich na straży przy wyładowywaniu, udali się razem do położonych nieopodal portu składów „Towarzystwa Kolonizacji Sahary“.
Były to olbrzymie budynki, podobne do wielkich spichrzy, wyładowane pakami.
Na podwórzu i w samych składach uwijało się wielu ludzi, zajętych pracą przy przeładowywaniu pak oraz przy oczyszczaniu maszyn różnych i narzędzi.
— Tu się koncentruje główny ruch naszego Towarzystwa... Tu składane są wszystkie transporty, oczyszczane i przepakowywane do dalszej podróży w głąb pustyni, do punktu, który obieramy za centrum dla swej działalności...
— Gdzie to jest? — zapytał pan Erazm.
— Tuż zaraz za oazą Tuat, nieopodal wyżyny Muidir. Lecz to tymczasowe będzie stanowisko nasze, gdyż następnie mamy zamiar przedostać się aż do pasma wzgórz Ahaggar, i tam, na samym zwrotniku Raka, założyć pierwszą naszą stację. W miarę potrzeby stacje te posuwane będą coraz bardziej na południe, ku krainom zamieszkałym i rodzajnym na wybrzeżu gwinejskiem.
W trakcie tej rozmowy zbliżył się do nich średnich lat mężczyzna, o inteligentnym wyrazie twarzy, ubrany w bluzę robotniczą i, zwracając się do Czesława, zapytał czystą polszczyzną:
— Panie inżynierze, czy „Liberté“ nadpłynęła, i czy dziś jeszcze ładunek zniesiony zostanie?
— Nadpłynęła, panie Józefie! — odrzekł zapytany, — a ładunek jej dziś jeszcze znajdzie się u nas w składach...
— Trzeba więc wydać polecenie, by miejsce przygotowano na nie.
Już miał odejść, gdy Czesław zapytał go:
— Panie Józefie, czy Abdul nie przychodził tu dziś?
— Był, panie inżynierze... był... a jakże, czyż to który dzień obyłby się bez niego... Pytał się, czy karawana prędko będzie potrzebną do przewiezienia towarów w głąb pustyni...
— A więc, gdy jeszcze dziś przyjdzie, zechce pan mu powiedzieć, ażeby zobaczył się ze mną. Niezależnie od tego, zechce pan uprzedzić wszystkich, że wyruszamy w drogę najdalej za trzy dni. Na ten czas muszą być wszystkie ładunki gotowe.
— Czy pan dyrektor już przyjeżdża? — zapytał pan Józef z błyskiem radości w oczach.
— Nie jeszcze, lecz tymczasem komendę tu obejmie dziad mój, a my wyruszymy w drogę, by już na miejscu przystąpić do czynu.
Skłonił się pan Józef z szacunkiem panu Erazmowi i nic nie mówiąc już, odszedł do zajętych pracą ludzi.
— Czy wielu Polaków znajduje się wśród waszego personelu? — zapytał ciekawie pan Erazm.
— Prawie połowa. Resztę stanowią Francuzi... Komplet pracowników mamy dobrany, jak rzadko... każdy jest chętny, gorliwy w pracy, pojętny, a przytem wszyscy ściśle przestrzegają tajemnicy, tak niezbędnej przy przeprowadzaniu naszych planów.
Zwiedzać zaczęli składy, naładowane towarem, w których wrzała praca przy przygotowaniach do podróży.
Czesław Halicz kolejno objaśniał pana Erazma o zawartości pak i o ich przeznaczeniu. Zbliżali się już do końca, gdy ukazał się jeden z robotników, mówiąc, że przyszedł Abdul i chce widzieć się z panem inżynierem.
Skierowali się więc ku wyjściu na podwórze, gdzie oczekiwał na nich wysmukły Arab o śniadej pięknej twarzy, otoczonej czarnym, bujnym zarostem, otulony białym burnusem.
Przywitawszy „Salemem“ na sposób wschodni młodego inżyniera, stał wyprostowany dumnie, wpatrując się w niego błyszczącem spojrzeniem.
— Abdulu, — rzekł Czesław do niego, — czy karawana twoja będzie mogła być gotową do wyruszenia w drogę za trzy dni?
— Jak każesz, panie, — odrzekł Arab, — wola twoja spełnioną będzie.
— Ile sztuk wielbłądów możesz mi na czas ten dostarczyć? — pytał dalej Czesław.
— Ile każesz, panie… Wszystkie będą młode, silne, wypoczęte, gotowe do odbycia najdalszej drogi w pustyni.
— A iloma ludźmi możesz rozporządzać, Abdulu?
— Tyloma, ilu będzie potrzeba do prowadzenia wielbłądów i do obrony karawany w razie napaści Tuaregów.
— A czy wierni oni będą? czy można im będzie zaufać?
— Tak, jak sobie samemu, panie! — uroczyście odrzekł Abdul, — każdy z nich zaprzysięgnie ci wierność i posłuszeństwo na brodę proroka.
Zamyślił się przez chwilę Czesław, wreszcie rzekł:
— Dobrze zatem… Zgłoś się dziś jeszcze do biura wieczorem, a otrzymasz szczegółowy wykaz potrzebnej nam ilości ludzi i wielbłądów, a za trzy dni postaraj się, ażeby wszystko gotowe było do drogi.
— Stanie się zgodnie z twą wolą, panie, — rzekł Abdul, i złożywszy ręce na piersiach, skłonił mu się, i dumnym, majestatycznym krokiem opuścił podwórze.
— Czy pewien jesteś tego Araba? — zapytał po jego wyjściu Czesława pan Erazm.
— W zupełności. Ma on względem stryja Kazimierza wielki obowiązki, — odrzekł tenże.
— Jakież to? — zapytał z zaciekawieniem w głosie pan Erazm.
— Przed paru laty, gdy stryj Kazimierz dla studjów naukowych przebywał tu, w Algerze, schwytany został na gorącym uczynku zabójstwa młody Arab. Zabił on starego Beduina, znanego z wielu wypraw rozbójniczych. Przeprowadzone śledztwo wyjaśniło, że z ręki Beduina tego zginęła cała rodzina młodego Araba... Czyn więc jego był prostą zemstą, rodzajem vendetty korsykańskiej. Według prawa groziła mu za to kara śmierci... Los młodego Araba budził we wszystkich współczucie. Zainteresował się nim również stryj Kazimierz, zbadał dokładnie akta sprawy, i zgłosiwszy się do prezesa sądu, oświadczył, że podejmuje się obrony jego. Choć nie prawnik, wymową jednak swoją oraz mocą argumentacji, na podstaw ie badań zwyczajowych i etnograficznych, wzruszył całą publiczność. Lecz nie dość tego, potrafił nawet przekonać i sędziów przysięgłych, którzy jednogłośnie wydali wyrok uniewinniający. Wtedy młody Arab padł do nóg stryjowi Kazimierzowi, i przysiągł uroczyście, że wiernym mu będzie do śmierci, i że w razie potrzeby — życie chętnie odda za niego. Tym Arabem był Abdul.
— No, to można być pewnym, — zauważył pan Erazm, — że przysięgi swej dotrzyma. Znam trochę Arabów i wiem, że umieją oni być wdzięczni.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Krüger.