Ludzie elektryczni/Wojna święta

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Jezierski
Tytuł Ludzie elektryczni
Podtytuł Powieść fantastyczna
Tom II
Wydawca Bibljoteka Książek Błękitnych
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
WOJNA ŚWIĘTA.

Cicho i spokojnie płynęło życie w Elektropolisie.
Goście, przybyli na poświęcenie, na drugi dzień wyjechali, pełni zachwytu i entuzjazmu dla tego dzieła genjuszu ludzkiego, a pierwszy wyjechał ów tajemniczy gość, czyniący tak korzystne propozycje Haliczowi...
Praca wrzała bez przerwy, a zaprzągnięta do służby ludziom elektryczność pokornie spełniała swe funkcje, jak najposłuszniejsza i uległa niewolnica...
Coraz też ze starej Europy przybywały nowe grupy kolonistów, rozmieszczane w przygotowanych już w zupełności na ich przyjęcie domkach.
Ludność miasta cudów coraz bardziej wzrastała, przyczem na ulicach jego coraz więcej można było spotkać postaci o rysach twarzy wybitnie słowiańskich, przyodzianych w szare lub granatowe kapoty, zależnie od tego, z której dzielnicy Polski pochodziły, ciekawie przyglądające się wszystkiemu, co je otaczało.
Pan Erazm, Czesław Halicz oraz pomocnicy ich niezmordowanie uczyli i objaśniali przybyszów o sposobie użycia nowych a nieznanych im narzędzi uprawy roli...
Pojętni wieśniacy w lot chwytali ich objaśnienia, i w krótkim czasie wszystkie pola, przyległe do Elektropolisu, wzruszone ożywczemi prądami siły elektrycznej, płynącej z wieży, uprawione były i zasiane.
Niektóre już nawet zazieleniły się świeżą runią.
Nie mniejszy ruch panował i w zakładach przemysłowych. W licznych fabrykach i kopalniach, do których również tłumnie napływali pracownicy ze starej Europy, praca wrzała, a codziennie odchodziły z Elektropolis do Algeru pociągi naładowane towarem, radując tem serca akcjonarjuszów, liczących na olbrzymie zyski...
Praca w fabrykach i kopalniach również nie należała do bardzo ciężkich. Przedewszystkiem odbywała się w warunkach nadzwyczaj higjenieznych, gdyż Kazimierz Halicz szczególny nacisk kładł na to; następnie trwała tylko określoną ilość godzin, tak ażeby nadmiernie nie wyczerpywała sił robotnika, wreszcie, co najważniejsza, wszystko prawie spełniała siła elektryczna, umiejętnie zastosowana przez Halicza, tak że zadaniem robotnika było tylko kontrolowanie prawidłowości funkcjonowania maszyny...
Resztę wolnego czasu mógł pracownik poświęcić albo nauce, albo rozrywce...
Do nauki miał specjalne kursa wieczorne, gdzie na zmianę albo Kazimierz Halicz, albo Czesław, lub który z pomocników miewali wykłady o elektryczności, z której potężną siłą mieli ciągle do czynienia.
Niezależnie od tego, sprowadzeni specjalnie z Europy profesorowie miewali wykłady z innych dziedzin wiedzy, tak że mieszkańcy Elektropolisu umysł swój rozwijać mogli wszechstronnie.
Dla mniej rozwiniętych istniały kursa początkowe, na których zaznajamiali się z elementarnemi zasadami wiedzy, by następnie przejść wyżej.
A nauka na kursach tych odbywała się w sposób tak zajmujący, tak podniecający i rozbudzający ciekawość słuchaczów, że nietylko bez żadnego przymusu uczęszczali na nie, lecz nawet z pewną niecierpliwością oczekiwali godziny wieczornej, przeznaczonej na naukę...
Niezależnie od tego istniała szkoła dzienna, do której uczęszczała młodzież i dzieci mieszkańców Elektropolisu...
Tu już zastosowany był przymus, gdyż każde dziecko obowiązkowo musiało przejść zakreślony kurs nauk, zanim mogło stanąć w szeregach pracowników.
Lecz i tu przymus ten był tylko na papierze, gdyż i bez niego dziatwa jak najchętniej biegła do szkoły, chciwie słuchając wszystkich wykładów nauczycielek i nauczycieli, wzbogacając swój umysł i starając się zasłużyć na pochwałę.
Na rozwój nauki położył najsilniejszy nacisk Kazimierz Halicz i bardzo dbał o nią.
Nauczycieli wybierał starannie, dobierając nietylko wykwalifikowanych w swej specjalności, ale i dobrych pedagogów i wychowawców, którzyby umieli przykuć i przywiązać do siebie serca uczniów...
Po szkole największą opieką otaczał kościołek biały, wzniesiony na wzgórzu, a oderwanym od ojczystej gleby wieśniakom mający przypominać strony rodzinne; dbał też o miejsca rozrywek.
A tych nie brakło w Elektropolisie. Był i teatr, w którym występowali artyści amatorzy z pośród mieszkańców miasta, był i kinematograf, przedstawiający na białem płótnie wszystkie najważniejsze wypadki, rozgrywające się w Europie, była sala odczytowa i koncertowa zarazem, w której od czasu do czasu odbywały się koncerty orkiestry, zorganizowanej z pośród mieszkańców miasta...
Jednem słowem wszystko szło pomyślnie... Nawet Arabi, którzy kolonję całą, pod wodzą Abdula, mieli tuż pod Elektropolisem, mniej nieufnie patrzeć się poczynali na przybyszów z Europy. Powoli zżywać się z nimi zaczęli, a nawet i przyjmowali początki kultury i oświaty europejskiej.
I o nich nie zapomniał Halicz. Dla nich umyślnie sprowadził nauczycieli, którym nie był obcym język arabski, i urządzał specjalne wykłady. Garnęli się oni do nich chętnie, i coraz bardziej przywiązując się do swoich europejskich nauczycieli, porzucali żywot koczownicy, przystępując do pracy na roli.
Przesądy i ciemnota znikały wśród nich, dobroczynne światło wiedzy widocznie odnosiło skutki. Do ogniska jego dopuszczone zostały i kobiety oraz dziewczęta, których wychowanie u Arabów wogóle wielce zaniedbane było.
Jedną z pierwszych uczenic w szkole dla dziewcząt była Aïa, chciwie chwytająca wszystko, co tylko wiedza dać jej mogła, ucząca się nadzwyczaj gorliwie i zdolnościami swemi przewyższająca nawet znacznie wszystkie swe europejskie koleżanki.
Przywiązała się powoli do swoich opiekunów, a zwłaszcza do Czesława, a już co do Kazimierza Halicza, to tego otaczała wprost jakąś czcią...
Myślał też i on o jej przyszłym losie, zamierzał kształcić ją jaknajwyżej, by następnie mogła być pionerką oświaty i postępu wśród swoich nieszczęśliwych, żyjących w ciemnocie i ucisku, sióstr arabskich...
Tak stały sprawy po upływie dwóch lat od rozpoczęcia olbrzymiego dzieła Kazimierza Halicza, gdy naraz jakieś alarmujące wieści nadchodzić zaczęły z głębin pustyni...
Wieści te wydawały się tak dziwne i niezrozumiałe, że nikt im wiary dać nie chciał...
Wreszcie pewnego dnia do Kazimierza Halicza przyszedł Abdul, uroczysty i pełen powagi, i skłoniwszy mu się, rzekł:
— Effendi, przybywam, by zwiastować ci rzeczy niezwykłej doniosłości... Przynoszę ci wieść o wielkiem niebezpieczeństwie, które grozi i tobie, i twoim...
— Cóż to takiego? — zapytał z niepokojem Halicz...
— W Timbuktu objawił się nowy Mahdi, który z wielkim zapałem głosi wojnę świętą przeciwko tobie, panie, i dziełu twemu... Tysiące gońców jego rozbiegło się po wszystkich stronach świata, gdzie tylko wiara Mahometa ma swoich wyznawców, wzywając do broni, gromadząc hufce... I wezwanie to odnosi skutek, gdyż w odezwie swej oświadcza on, iż, dokonawszy dzieła swego przy pomocy sił nieczystych, zamierzasz, panie, wszystkich wyznawców proroka zmusić do porzucenia wiary ojców oraz siedzib ojczystych, do zajęcia się uprawą roli... Tysiące derwiszów na rynkach wszystkich miast mahometańskich głoszą tę wojnę świętą i zbierają hufce... Niedługim też jest czas, gdy wyruszą one przeciw Elektropolisowi, by przynieść zagładę i tobie, i dziełu twemu...
Z zasępionem, pełnem chmur czołem, wysłuchał Kazimierz Halicz tej relacji... A więc to była ta pierwsza nieprzewidziana trudność, o którą mogło się rozbić całe dzieło jego... O ten fanatyzm ludności mahometańskiej, pogrążonej w mrokach ciemnoty...
Fale ich mogą zalać całą pustynię, zgnieść i zniweczyć dzieło jego...
Wiedział dobrze, że z żywiołową potęgą ruchu mas ludowych trudno jest się zmierzyć, zwłaszcza że czuł, iż siły jego zbyt są słabe, by mógł marzyć o stawianiu im oporu.
I umysł jego gorączkowo pracować począł nad obmyślaniem sposobu obrony.
— Skąd dowiedziałeś się o tem?... — rzucił mu zapytanie.
— Głuche wieści jakieś oddawna krążyły już po Saharze, lecz potwierdziła mi je dopiero karawana kupców, dążąca z Timbuktu do Algeru... — odrzekł Abdul.
— A jak na to zapatrują się podwładni tobie Arabowie?... — pytał dalej Halicz.
— Wszyscy, co do jednego, gotowi są stanąć w twej obronie, panie, — odrzekł stanowczym tonem Abdul.
— Jak prędko można się spodziewać natarcia tych oddziałów? — rzucił znów pytanie Halicz.
— Trudno przewidzieć to, panie, — odparł mu Abdul: — chmury gromadzą się, lecz grom z nich uderzyć może albo zaraz, albo po jakimś czasie... Ostrzegam cię tylko, panie, miej się na baczności, gdyż niewiadomem jest, kiedy burza wybuchnąć może...
Uścisnął gorąco Halicz dłoń Abdula i rzekł:
— Dziękuję ci szczerze za ostrzeżenie... Przedsięwezmę zaraz środki ostrożności, by napad nie zastał nas nieprzygotowanych... Proszę cię tylko, gdybyś znów dowiedział się o jakichś wrogich dla nas zamiarach, zawiadom mnie o nich natychmiast...
— Effendi, — odrzekł spokojnie Abdul, — raz już ci rzekłem, że życie swe chętnie oddam za ciebie, a Arab zawsze słowa swego dotrzymuje...
Jeszcze raz uścisnął Halicz dłoń Abdula, i ten wyszedł z gabinetu.
Halicz, pozostawiony sam, puścił swobodnie wodze myślom.
A więc dziełu jego, dziełu, o którem marzył przez cały szereg lat, już grozi poważne niebezpieczeństwo...
Czyżby po paru latach zaledwie istnienia runąć miało ono pod naciskiem fanatycznych, ciemnych tłumów?... Czyżby idea, której był wyznawcą, miała zostać pokonaną?... A co stanie się z tymi tysiącami ludzi, którzy, zawierzywszy mu, porzucili ojczyste strony, by na dalekiej Saharze zdobywać chleb i dobrobyt dla siebie?
Czyżby i oni zginąć mieli w nierównej walce?
To go największą przejmowało troską...
Co robić?...
Nie, zginąć nie można... spokojnie poddać się fali, któraby niosła nas hen! w dal, ku zagładzie, nie wolno... Bronić się, bronić wszystkiemi siłami, i choćby zginąć przyszło, nie wolno się poddać... nie wolno ulec... Zgubę swą okupić należy śmiercią wielu nieprzyjaciół...
Ożywiany i porwany tą myślą, odzyskał w jednej chwili osłabłą pod wrażeniem tej piorunującej wieści energję, i przedewszystkiem zawezwać postanowił na naradę pana Erazma, Leblanca, Czesława i paru ze starszych, rozumniejszych mieszkańców miasta.
Przybyli w skupieniu i z powagą wysłuchali relacji o grożącem miastu niebezpieczeństwie, wreszcie pan Erazm rzekł pierwszy:
— Prawda, niebezpieczeństwo jest poważne, niema go co kryć, lecz przeciwnie objawić wszystkim, by do obrony się szykowali... Codziennie teraz należy odbywać ćwiczenia z bronią oraz wysyłać patrole w okolice, by nieprzyjaciel nie zaskoczył nas nieprzygotowanych. A gdy przyjdzie, przyjmiemy go godnie, ale tak, że na długo popamięta to najście...
— Zgadzam się zupełnie ze słowami pana, — przytwierdził Leblanc — lecz, zgodnie z relacją Abdula, widzę, że siły nieprzyjacielskie są bardzo znaczne, i że nas falą swą zaleją, zniszczą, zanim za broń schwytać zdołamy... Uważam zatem za właściwe zwrócić się do władz francuskich w Algerze, które mają protektorat nad Elektropolisem, a którym ruch ten pośrednio zagraża, by odpowiednią pomoc zbrojną nam nadesłały...
Te słowa miljonera spotkały się z ogólnem uznaniem. Wszyscy zgadzali się na nie, i już Kazimierz Halicz wstał, by wydać odpowiednie rozkazy, gdy rozległo się donośne dobijanie do drzwi...
Otworzył je, ze zdumieniem patrząc, co to może być za gość, który tak gwałtownie dopomina się o wejście...
Na progu ukazał się Abdul, zdyszany, zmęczony, z trudem chwytający w płuca powietrze...
— Effendi, — zawołał, stając przed Haliczem — burza się zbliża...
— Jakto?... — zawołał tenże, nie mogąc ukryć zdumienia.
— W tej chwili był u mnie jeden z derwiszów i oznajmił, że na wezwanie nowego Mahdiego ruszyły się wszystkie plemiona, wyznające wiarę Mahometa, porwały za broń, i ciągną tu, przeciwko wam, a jest ich tak wielu, jak ziarnek piasku w pustyni.... a każdy uzbrojony, każdy przejęty pragnieniem pomsty na was...
Wieść ta mimowolnym dreszczem trwogi przejęła wszystkich...
Tylko Kazimierz Halicz i pan Erazm nie stracili spokoju oraz panowania nad sobą.
— Jak prędko mogą być tutaj?... — zapytał Kazimierz Halicz.
— Za pięć dni, — odrzekł Abdul — gdyż ciągną z całym taborem, a niektórzy nawet z żonami i dziećmi...
Pięć dni... a więc dosyć jest czasu do pomyślenia o obronie.
Kazimierz Halicz w jednej chwili odzyskał całą moc ducha, podniósł głowę do. góry i rzekł stanowczym tonem:
— Teraz, panowie, nadszedł czas czynu... Nieprzyjaciel blisko, trzeba przygotować się do przyjęcia go... Gród elektryczny — elektrycznością bronić się będzie... Czesławie, przystąp wnet do pracy... Z całym zastępem ludzi zabierz się do pracy, ja zaś porozumiem się z Algerem, by nadesłali nam odsiecz.
Nikt ani jednem słowem nie zaprotestował. Wszyscy uznawali potęgę ducha i rozumu tego niezwykłego człowieka. Z lekkim ukłonem wychodzili wszyscy z komnaty, oddając się pod komendę Czesława.
Kazimierz Halicz, pozostawszy sam, skierował się do przyrządu telegrafu bez drutu. Nastawił go i próbował połączyć się z Algerem... Usiłowania jednak jego próżnemi były, połączenie nie następowało.
— Czyżby aparat był zepsuty?... — szepnął.
— A może komunikacja przerwana; lecz któżby to uczynił?... Wszak Arabowie zbyt mało się przemyślni, by sami uczynić to mogli... Chyba, że poza nimi stoi ktoś, kto kieruje nimi i pcha ich do walki... Ale kto?...
Zadumał się nad tem, gdy naraz przyrząd dał sygnał... Ucieszony, że być może, nastąpiło połączenie z Algerem, odpowiedział i bacznie śledzić zaczął wąski pasek papieru, na którym aparat wypisywał, co następuje:

„Próżne usiłowania wasze... Jesteście odcięci od świata... Elektropolis czeka zagłada“...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Krüger.