Ludzie elektryczni/W obliczu wroga
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ludzie elektryczni |
Podtytuł | Powieść fantastyczna Tom II |
Wydawca | Bibljoteka Książek Błękitnych |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pięć dni upłynęło w Elektropolisie na gorączkowej pracy przy przygotowaniach do obrony. Cała ludność miasta zabrała się do niej, pracując gorączkowo, nie tracąc ani chwili czasu na odpoczynek, jakby rozumiejąc, że w tych zarządzeniach Kazimierza i Czesława Haliczów kryje się ich ocalenie przed zagładą.
Cały plan obrony Elektropolisu nie polegał na budowie wałów ochronnych, z którychby wychylały swe paszcze armaty, ani też rowów, fortów i t. p. urządzeń dawnej strategji... Bynajmniej, tego wokoło Elektropolisu widać nawet nie było, a natomiast gród cały otoczony był siecią drutów na wysokości takiej, że człowiek, przechodząc, musiał się do nich dotknąć.
Takaż sama sieć drutów i płyt żelaznych rozrzuconą została w piasku pustyni, u podstawy słupów, podtrzymujących pierwsze druty.
Niezależnie od tego, urządzone zostały silne reflektory do rzucania światła elektrycznego, w razie gdyby nieprzyjaciel zamierzał dokonać napaści w nocy.
Szykowano również i aeroplany, by z nich z góry zaatakować wroga.
Praca szła żwawo i zręcznie, wszyscy uwijali się, starając się wykonać ją możliwie spiesznie i dokładnie, wiedząc dobrze, że od tego tylko zawisło ich ocalenie.
Kazimierz Halicz sam osobiście doglądał wszystkiego, wnikając w każdy, najdrobniejszy nawet szczegół, gdyż on tylko jeden, podczas gdy wszyscy łudzili się nadzieją nadejścia pomocy z Algeru, wiedział o tem dobrze, że to nie nastąpi.
Komunikacja kolejowa z Algerem przerwaną została jednocześnie z przerwaniem komunikacji telegraficznej.
O pierwszem wiedział ogół mieszkańców kładąc to na karb zwykłego zepsucia linji, które się prędko da naprawić, lecz drugie tajemnicą dla nich było.
On tylko jeden wiedział, że sprawcami obydwóch wypadków są jedni i ci sami ludzie, którzy Arabów popchnęli do wystąpienia przeciwko nim, a którzy zagładę Elektropolisu mieli na celu.
Prawda, nie zaniedbał niczego ze swej strony, by uzyskać przerwane połączenie z Algerem i stamtąd zdobyć pomoc.
W tym celu wysłał aeroplanem najlepszej konstrukcji jednego z najzdolniejszych lotników, Stefana, owego towarzysza przygód Czesława. Obliczywszy jednak dokładnie czas, jaki on zużyje na przebycie drogi do Algeru, następnie zanim władze miejscowe przygotują oddziały, wyznaczone do wyprawy i, zanim one przybędą na miejsce wobec zerwania linji kolejowej, przyszedł do przekonania, że nie nastąpi to prędzej, jak za dziesięć dni, a do czasu tego Elektropolis stanie się łupem napastniczych band Arabów.
Całą więc swą energję i pomysłowość wytężył celem odpowiedniego zabezpieczenia miasta i przygotowania obrony.
Po obejrzeniu robót udawał się do laboratorjum, gdzie przygotowywał specjalnego systemu bomby, wydzielać mające duszące gazy, a które rzucane z aeroplanów, szerzyć miały zniszczenie wśród Arabów.
Niezależnie od tego w akumulatorach zbiorników elektryczności gromadził olbrzymie zapasy tej potężnej siły, która w walce z nieprzyjacielem niezwyciężoną broń stanowić miała.
Z troską i niepokojem śledził bieg robót przy przygotowaniach do obrony, spiesząc się, by wykonać je na czas, by nieprzyjaciel nie zaskoczył ich nieprzygotowanych.
Coraz też wyruszały na wywiady oddziałki rekonesansowe, lub też wznosił się w przestworza aeroplan, by z wyżyny dostrzec nadciągającego wroga.
Lecz tymczasem w okolicy spokój i cisza panowały.
Raz tylko Czesław, który udał się na zwiady aeroplanem wzdłuż linji kolejowej, zrujnowanej na znacznej przestrzeni i narazie niezdatnej do użytku, dojrzał kręcące się wśród wzgórz piaszczystych gromadki Arałów, w białe burnusy przyodzianych. Lecz mogła to być zarówno karawana kupiecka, jak i banda rozbójnicza.
Nie zatrzymując się też nad nimi, przemknął dalej, wreszcie zawrócił w powietrzu i podążył w stronę Elektropolisu.
Najbardziej nużące było to, że niewiadomem było, z której strony nieprzyjaciel nadciągnie, z której strony spodziewać należy się ataku.
Czuwano też bacznie, na wszystkie strony wysyłając podjazdy, lecz te zazwyczaj powracały z niczem, nie dostrzegając nigdzie nieprzyjaciela.
Na takiem dręczącem, pełnem naprężenia nerwów oczekiwaniu upłynęło dni parę, gdy wreszcie w południe do pracowni Kazimierza Halicza dopadł jeden z młodych mieszkańców Elektropolisu, i dobijając się do drzwi, wołać począł:
— Idą... idą!...
Kazimierz Halicz porzucił pracę, którą był zajęty, i wybiegł, by przekonać się o prawdzie słów jego.
Wszyscy prawie mieszkańcy Elektropolisu zgromadzeni byli na wielkim placu w południowej części miasta, i wzrok utkwiony mieli w wyłaniający się tam na czystem tle nieba obraz.
A widok był to rzeczywiście niezwykły.
Widać tam było olbrzymi tłum ludzki, zbrojny, o dzikim wyglądzie, posuwający się naprzód na wielbłądach, koniach i pieszo.
Nie można było rozróżnić jeszcze ich ubioru i uzbrojenia, lecz zdawało się, że wkrótce, za godzin parę, staną przed miastem i rozpoczną atak.
Na twarzach mieszkańców Elektropolisu odbiła się trwoga. Azaliż zdołają się oprzeć tej przeważającej liczebnie nawale ludzkiej? Czy nie ulegną w walce?
Widok ten trwał około dwóch godzin, i wreszcie, gdy słońce chylić się poczęło ku zachodowi, rozpływać się zaczął, rozwiewać, a wreszcie zniknął całkowicie.
Okrzyk zdumienia wyrwał się prawie ze wszystkich piersi.
Co się stało? co to znaczy? gdzie się podziały te Hordy napastników?
Oczy wszystkich zwróciły się w stronę Kazimierza Halicza, który stał nieruchomo, uśmiechnięty zagadkowo.
— Co to jest, panie? Czy to cud jaki? — zapytał go wreszcie jeden ze starszych mieszkańców miasta.
— Żaden cud, moi drodzy! — odrzekł im Halicz: — to zupełnie zwykłe zjawisko w pustyni. Nazywa się ono mirażem lub mamidłem, a pochodzi z tego: wskutek silnego nagrzania gruntu — warstwy powietrza przy samej ziemi są najsilniej rozgrzane i rozrzedzone, tak że do pewnej wysokości warstwy idą coraz gęstsze, promienie zatem światła, pochodzące od wyżej położonego przedmiotu, ulegają nienormalnemu załamaniu. Do oka obserwatora dochodzi obraz odbity przedmiotu, a odbicie to wywołuje zarazem złudzenie, jakby to był obraz znajdujący się zupełnie blisko.
Mogliście tu z łatwością obserwować taki miraż, który ukazał nam nieprzyjaciela, dążącego przeciwko nam w odległości kilkunastu mil conajmniej.
W każdym bądź razie wiemy jak on wygląda i możemy już zawczasu przygotować się na jego przyjęcie.
Podobne mamidła należą do zjawisk bardzo częstych w pustyni, zwłaszcza często ukazują się spragnionym wędrowcom, mamiąc ich bliskością oazy lub też źródłem wody.
Wojsko francuskie w Egipcie, w roku 1798, cierpiące na dotkliwy brak wody, często łudzone bywało owym pozornym jej widokiem.
I właśnie jeden z uczonych, nazwiskiem Monge, który przyjmował udział w tej wyprawie, wyjaśnić zdołał pochodzenie tego zjawiska.
Niekiedy miraże widzialne są i w okolicach podbiegunowych, zwłaszcza w godzinach rannych. Lecz tam bywają one zwykłe górnemi, to jest obraz widzimy odbity odwrotnie, w górze.
Przyczyną tego jest to, że podczas pogody powierzchnia wody silnie się tam oziębia, dolne warstwy powietrza są bardzo zimne i gęste, ku górze zaś gęstość powietrza szybko się rozrzedza, może się więc zdarzyć, że promienie, pochodzące z dalekiego okrętu, dosięgają tych warstw pod kątem całkowitego odbicia, co daje obraz okrętu odwrócony, nad nim położony. W niektórych okolicznościach widać tylko obraz, gdy sam okręt znajduje się pod poziomem obserwatora i nie jest dla niego widoczny. Niekiedy też powstaje obraz boczny, jeżeli warstwy powietrza pionowo rozgrzewają się od jakiego muru. Zresztą, łatwo pojąć, że okoliczności mogą tu być rozmaite bardzo, i wywoływać wielką różnorodność zjawisk, jeżeli warstwy powietrza, zasłaniające promienie światła, mieszają się z sobą i promieniom nadają bieg chwiejny, drżący.
W cieśninie Mesyńskiej obserwować się daje zjawisko, należące do tej kategorji, a zwane fata-morgana. Mianowicie z miasta Reggio, patrząc w stronę miasta Mesyny, dostrzega się niekiedy obrazy kolumn, pałaców, wież, które mają być obrazem tegoż miasta, położonego o 13 kilometrów.
Do mirażów zaliczają również i zjawiska, które są prawdopodobnie tylko cieniami, rzuconemi na chmury, albo odbiciem od chmur; takie jest naprzykład słynne widmo gór Brocken, w paśmie Harcu, w Niemczech. Podobne widma występują i w innych górach, nieraz też obserwowano je u nas, w Tatrach.
Z zajęciem wysłuchali mieszkańcy Elektropolisu tego wykładu Halicza o mirażach, zapominając zupełnie o grożącem im, a bliskiem niebezpieczeństwie.
Spokojnie też udali się do domów, jeden tylko Kazimierz Halicz, w towarzystwie Czesława i pana Erazma, z głęboką zmarszczką na czole, wrócił do pracowni, by naradzić się z nimi nad tem, co dalej czynić należy.
Nieprzyjaciel był blisko; nie ulegało kwestji, że za dwa dni najdalej stanie on pod miastem, by, rzuciwszy się na nie, zgnieść je masą swoją, zawładnąć i do ruiny doprowadzić...
Sytuacja była groźną, zwłaszcza, że miraż dał pojęcie o liczebności wroga.
Co czynić?
Oto pytanie, które dręczyło umysł Halicza. Co czynić, ażeby lekkomyślnie nie narazić na zgubę dzieła rąk swoich, owocu pracy, wysiłku tylu ludzi, by nie dopuścić do zagłady tylu istot ludzkich, które mu zawierzyły i znęcone obietnicami przybyły, by pracować nad dalszym rozwojem i rozkwitem jego dzieła.
Z tem zapytaniem zwrócił się do najlepszych i najwierniejszych towarzyszów swoich.
— Walczyć do ostatniego tchu w piersi, — wojowniczo rzucił pan Erazm, wznosząc do góry dumnie głowę, a w oczach jego ukazały się błyski: — trudno, zginiemy, taki nasz los, lecz wróg nie będzie mógł pochwalić się, że bez boju pozwoliliśmy zagarnąć dzieło twoje.
— A ty? — zwrócił się Halicz do Czesława.
— Jabym spróbował przeprowadzić pertraktacje pokojowe. Zwróciłbym się do nich z żądaniem, by wyłuszczyli nam swe żądania, i postanowiłbym, o ile możności, uczynić im zadość. Złota nam nie brak... możemy ich zadowolnić.
— A gdy nie przystaną?
— Wtedy walczyłbym z nimi... walczyłbym do ostatniego tchu w piersi, do ostatniej kropli krwi w żyłach... jak mówi dziad Erazm! — z zapałem zawołał Czesław.
Chwilę trwało milczenie, wreszcie przerwał je pierwszy pan Erazm, mówiąc:
— Rada Czesława dobrą jest, i radzę ci iść za nią, Kazimierzu. Choć młody, większą od nas odznacza się rozwagą. Należy wypróbować wszelkie drogi i sposoby, a nuż uda się sprawę całą załatwić bez krwi rozlewu...
— Któż zatem pojedzie jako parlamentarjusz do tej hordy? — zapytał Kazimierz Halicz.
— Ja, stryju!... Znam język arabski dobrze, a także arabskie obyczaje. Pocieszam się nadzieją, że może uda mi się sprawę załatwić pokojowo.
— Bardzo niebezpieczna to rzecz — z troską w głosie rzekł Kazimierz Halicz, — wiesz dobrze, że ludzie ci nie znają zupełnie zasad ludów cywilizowanych, i że nie uszanują w tobie parlamentarjusza. Lęk mnie przejmuje, że może cię spotkać w tej wyprawie jakie nieszczęście.
— Ech, wuju! — odrzekł z uśmiechem Czesław, — nieszczęście spotkać mnie może i w czasie walki. A nuż uda mi się moje poselstwo?
— A więc jedź, chłopcze! — rzekł, wstając z miejsca, pełnym wzruszenia głosem Halicz, — a Bóg niech ma cię w opiece swojej!...
Rozeszli się, pełni trosk tajonych, by znów od świtu zabrać się do pracy. Na twarze nałożyli maski pogody i spokoju, by w sercach mieszkańców Elektropolisu nie niecić trwogi daremnej.
Praca wrzała w dalszym ciągu, praca gorączkowa nad przygotowaniami do obrony, gdy wreszcie na drugi dzień po ukazaniu się mamidła, jeden z wywiadowców na aeroplanie, młody lotnik, powrócił z wieścią, iż od strony południowej ciągnie niezliczona ćma Arabów.
Wieść ta zelektryzowała wszystkich. W jednej chwili pochwycono za broń, i wszyscy stanęli w pogotowiu bojowem, gotowi do przyjęcia nadciągającego nieprzyjaciela.
Trwoga gdzieś znikła bez śladu. Wszyscy przejęci byli teraz jednem tylko gorącem pragnieniem zmierzenia się z wrogiem, starcia z niem, bronienia swej własności przed nim.
Kazimierz Halicz, blady, lecz spokojny, przemówił krótko:
— Nieprzyjaciel się zbliża, — mówił, — nieprzyjaciel nieubłagany, pragnący zagarnąć i zniweczyć to, cośmy wysiłkiem i pracą swoją wznieśli... Nie pozwolimy im triumfować... wszystkich sposobów użyjemy, by się bronić. Lecz przedtem, ażeby uniknąć próżnego rozlewu krwi i niepotrzebnych ofiar, spróbujemy rzecz całą załatwić pokojowo. Wszystkich sposobów użyję, by was ochronić od zagłady, a gdy nie uda mi się to, zginę wraz z wami...
Ta spokojna przemowa przyjętą została przez mieszkańców pełnemi entuzjazmu i zapału okrzykami.
— Zginiemy raczej, a nie pozwolimy, by wróg triumfował! Z tobą razem na śmierć, na walkę!... Prowadź nas! — aż wreszcie wszystkie te okrzyki zlały się w jeden potężny:
— Niech żyje Kazimierz Halicz!..
A on tymczasem zajmował wraz z Czesławem miejsce na aeroplanie, chcąc osobiście przekonać się o liczebności wroga.
Wznieśli się w przestworza i lotem ptaka pomknęli w kierunku, wskazanym przez młodego lotnika.
Po przebyciu kilku kilometrów, ujrzeli w oddali kłębiące się rojowisko ludzkie.
Trudno było narazie z odległości określić ich liczbę, lecz musiała ona być znaczną, ciągnęła się bowiem daleko i wszerz, i wzdłuż.
Zawiśli nad nimi, i Kazimierz Halicz przez lunetę począł czynić obserwacje.
Widok był rzeczywiście niezwykły.
Na wezwanie nowego Mahdiego stanęły pod bronią wszystkie nieomal ludy afrykańskie, wyznające wiarę Mahometa.
Widać tam było przedstawicieli wszystkich szczepów arabskich, rozsianych na olbrzymiej przestrzeni, od wybrzeży marokańskich aż do Egiptu, i dalej wgłąb Afryki. Wszyscy koczownicy pustyni zbiegli się na wieść o wyprawie, podnieceni do niej raczej nadzieją obfitego łupu, aniżeli sprawą wojny świętej z przybyszami. Gdzieniegdzie widoczne były grupy murzynów, fanatycznych wyznawców Mahometa, pogardliwie traktowanych przez Arabów.
I parła ta nawała naprzód do celu, wskazanego przez Mahdiego.
Szli groźni, połyskując w blaskach słońca orężem różnych kształtów i z różnych epok pochodzącym, od starożytnych skałkówek począwszy, a na ostatniego systemu karabinach skończywszy.
Kazimierz Halicz usilnie przez lunetę upatrywał w tym tłumie Mahdiego. Zrazu nie mógł go odnaleźć, aż wreszcie uwagę jego zwróciła grupa, dążąca jakby w odosobnieniu w samym środku tej tłuszczy.
Składała się ona z kilku osób, siedzących na wielbłądach. W samym środku tej grupy znajdował się wysmukły Arab, o twarzy ściągłej, okolonej czarnym zarostem, z oczyma płonącemi jakby ogniem wewnętrznym. Siedział on na białym zupełnie wielbłądzie, owinięty w biały burnus, szerokiemi fałdami opuszczający się w dół, z wzrokiem utkwionym w przestrzeń.
Otaczający go zwracali się do niego z szacunkiem, a oczy wszystkich Arabów spoczywały na nim z wyrazem cichego uwielbienia.
Z tych oznak domyślił się Kazimierz Halicz, że to jest ów groźny Mahdi.
— Proszę cię, przyjrzyj mu się, — rzekł do Czesława, oddając mu lunetę.
Czesław począł się przyglądać przesuwającemu się dołem tłumowi Arabów, szczególną uwagę zwracając na grupę, otaczającą Mahdiego.
Kazimierz Halicz, chcąc mu ułatwić obserwacje, zniżył jeszcze więcej lot aeroplanu.
Naraz z ust Czesława wyrwał się cichy okrzyk:
— To Jussuf!...
Kazimierz Halicz, który dobrze był powiadomiony o wszystkich poprzednich jego przygodach, z ciekawością spytał:
— Który to?
— Ten Arab, który znajduje się najbliżej Mahdiego, — odrzekł mu Czesław, — lecz kto może być ten drugi, w białym burnusie, który podąża z drugiej strony Mahdiego, a teraz opowiada mu coś z takiem ożywieniem, wskazując na nas?
Aeroplan opuścił się jeszcze niżej, tak że Czesław mógł dokładniej obejrzeć rysy twarzy tajemniczego Araba.
— Ależ to ten zagadkowy Europejczyk, — zawołał — któremu Jussuf służył za przewodnika...
Kazimierz Halicz wziął z rąk jego lunetę, i przez nią przyglądać się począł tajemniczej postaci.
Po chwili i z jego ust wydarł się okrzyk:
— To ten sam, który mnie czynił tak świetne propozycje. To on... poznaję go.
Teraz część zagadki stała się dla nich jasną. Ten wrogi ruch Arabów przeciwko nim nie był naturalnym wybuchem, lecz został wywołany sztucznie przez kogoś, co miał w tem cel.
Ale jaki?
To pozostawało dla nich zagadką, nad rozwiązaniem której napróżno się biedzili.
Tymczasem wśród Arabów na widok krążącego w przestworzach, tuż nad ich głowami, aeroplanu zapanował ruch niezwykły.
Przerażenie odbiło się na ich twarzach, i tylko niektórzy, śmielsi, groźnie spoglądali na nieznane zjawisko.
Na widok jego Jussuf wydawać zaczął jakieś rozkazy, i wnet wokoło niego zebrało się kilkudziesięciu Arabów, uzbrojonych w karabiny najnowszych systemów.
Rozległ się głos komendy, w stronę unoszącego się w przestworzach aeroplanu wyciągnęły się błyszczące lufy karabinów, nastąpił wnet potem głuchy huk, i grad kul ze świstem przeleciał obok śmiałych lotników.
— W górę!... — zawołał dźwięcznym głosem Kazimierz Halicz, i w jednej chwili aeroroplan, jak rumak szlachetny dotknięty ostrogą, wzniósł się prawie prostopadle do góry, ginąc w przestworzach.
Widzieli tylko dym, snujący się z karabinów po drugiej salwie, lecz kule nie dosięgły już ich, na tak znacznej znajdowali się wysokości.
— Wracamy! — zawołał Kazimierz Halicz i skierował aeroplan w stronę Elektropolisu.
Oczy jego płonęły, a na całem obliczu wyryta była stanowczość... Teraz, gdy widział wroga zbliska, wiedział, co ma czynić. Wahanie się znikło, a miejsce jego zajęła stanowcza decyzja walczenia z nieprzyjacielem do ostatniego tchu w piersi.
Zobaczywszy go, przekonał się, że z takim nieprzyjacielem traktować o pokój nie opłaci się, że nie przystanie on na żadne warunki... Spojrzał na Czesława i spytał go krótko:
— Pójdziesz?
— Pójdę — odrzekł tenże, — pójdę, żeby nie wiem co... Jeżeli nie przekonam ich, ażeby cofnęli się, to przynajmniej zbadam ich siły, a przedewszystkiem dowiem się może, jaką rolę wśród nich odgrywa ten Europejczyk... W każdym bądź razie znajdę sposób porozumienia się z wami.
Aeroplan lotem strzały mknął z powrotem do Elektropolisu. Stanąwszy na miejscu, Kazimierz Halicz powiadomił wszystkich o zbliżaniu się Arabów, nakazując zarazem, by wszyscy z bronią w ręku zajmowali zawczasu wskazane stanowiska.
Ta bliskość niebezpieczeństwa, i to tak groźnego, podziałała uspokajająco na ogół. Bez słowa oporu lub obawy wszyscy zajmowali swe miejsca, szykując się do śmiertelnej walki.