Ludzie elektryczni/W niewoli
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ludzie elektryczni |
Podtytuł | Powieść fantastyczna Tom II |
Wydawca | Bibljoteka Książek Błękitnych |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jak morze rozlały się wokoło Elektropolisu nieprzeliczone mrowia Arabów, groźnych i rozfanatyzowanych.
Czekają tylko na rozkaz Mahdiego, by rzucić się na leżące przed nimi miasto, by zanieść zagładę miastu, zda się, napozór martwemu i bezbronnemu.
Lecz co to?
Od strony miasta ukazuje się biała chorągiew, rozlega się donośny odgłos trąby, a jednocześnie czyjś głos potężny, taki, że go wszyscy niemal Arabowie posłyszeć mogą, mówi po arabsku:
Dobiegło pytanie to do uszu Mahdiego, i dziwne na nim wywarło wrażenie. Znać było na obliczu jego, że przejął go trwogą ów głos tajemniczy, a tak potężny, dobywający się niewiadomo skąd. Obejrzał się też na towarzyszów swoich, jakby od nich chcąc zasięgnąć wskazówki, jakiej odpowiedzi ma udzielić.
— Trzeba ich wysłuchać, — rzekł ów zagadkowy Europejczyk w przebraniu Araba, — a nuż oddadzą nam miasto bez walki... Może ulękli się potęgi naszej!...
Uspokoiły te słowa Mahdiego, dał znak, i zielony sztandar proroka trzykrotnie powiał w powietrzu.
W tejże chwili, jakby tylko oczekując na ten znak, z Elektropolisu wyjechała grupa trzech jeźdźców z białym sztandarem na czele, mknąca w stronę obozowiska Arabów.
Składali ją: Czesław, jako główny poseł, oraz Henryk i Said, jako towarzysze jego.
Zbliżyli się do Mahdiego i, zsiadszy tuż przed nim prawie z koni, podeszli dla złożenia zwykłych salemów.
— Panie, — rzekł potem Czesław tonem spokojnym, ogarniając wzrokiem otaczające go nieprzeliczone mrowie Arabów, — przybyłeś tu z potężnemi siłami, by nieść zagładę miastu i tym, którzy tylko dobro wasze na celu mają. Myśmy nie przyszli tu z wojną, przybyliśmy w pokoju, by pracą swą i zabiegami usilnemi uczynić owocodajnemi bezpłodne piaski pustyni, by podnieść dobrobyt rodaków twoich, panie... Przybyliśmy tu w pokoju, i w pokoju żyć pragniemy z wami... Powiedz, panie, co żądasz od nas, a chętnie to uczynimy, by uniknąć krwi rozlewu?...
Utkwił w twarzy jego błyszczący wzrok Mahdi i świszczącym głosem, jakby zawczasu wyuczoną lekcję, rzekł:
— Oddajcie nam miasto swoje wraz ze wszystkiem, co się w niem znajduje, a sami idźcie precz z ziemi naszej, szczęśliwi, że życie unosicie. Na tych warunkach przystaniemy na pokój.
— Czy to ostatnie twe słowo, panie? — spytał z godnością Czesław.
— Ostatnie! — odrzekł Madhi.
— A więc wiedz o tem, że do ostatniego tchnienia w piersi bronić będziemy miasta, a dobrowolnie nie oddamy go na zagładę.
I rzekłszy to, skierował się już do towarzyszów, by wracać do miasta, gdy wśród Arabów rozległy się głosy:
— Nie puszczać giaura... Jeńcem on naszym...
I nim Mahdi zdążył choć słowo wyrzec, tłum Arabów rzucił się na Czesława i towarzyszów jego, w okamgnieniu powalił ich na ziemię, i nim spostrzec się zdołali, zostali skrępowani i uniesieni.
Napad był tak nagły i niespodziewany, że gdy odzyskali przytomność, znajdowali się już wśród obozowiska Arabów, ze związanemi rękami i nogami, złożeni na piasku i pilnie strzeżeni przez zbrojnych od stóp do głów Arabów.
Całej tej sceny bezsilnym świadkiem był Kazimierz Halicz. Zawrzał też na ten widok niepohamowanym gniewem i przez tubę specjalnej konstrukcji, której głos rozchodził się tak daleko, zawołał:
— Mahdi!... pogwałciłeś nietykalność poselską... postąpiłeś wbrew prawom, które nawet dzikie ludy szanują... Teraz między nami walka na śmierć i życie, i przysięgam, że jeżeli choć włos z głowy jeńcom waszym spadnie, z pośród was nikt żywym stąd nie ujdzie... Walka się zaczyna...
I w tejże chwili, na dany znak, wzniosły się w przestworza lotne ptaki powietrzne — aeroplany, i szerokie zakreślając koła, pomknęły w stronę obozowiska Arabów.
Stali ci nieruchomo, z wrokiem utkwionym w górę, ścigając nim zwroty latawców. Lecz co to? Gdy znalazły się one nad samym obozowiskiem, oderwały się od nich drobne, czarne punkciki i runęły na ziemię.
Rozległ się huk, trzask donośny, którym towarzyszył krzyk przerażenia i jęk bólu, rażonych pociskami napastników. Rozbiegli się na wszystkie strony Arabowie, w ucieczce szukając ratunku, lecz wtedy rozległ się sygnał: do ataku!
Zbrojne tłumy Arabów, jakby w domach miasta chcąc szukać ratunku, rzuciły się na nie, pewne łatwej zdobyczy, gdyż żaden mur go nie bronił, żaden wał nawet. Okalał je tylko pięciokrotnie drut błyszczący, na różnej umieszczony wysokości.
Dopadły do niego tłumy Arabów, by porwać tę jedyną przeszkodę i dostać się do upragnionego celu.
Lecz co to?
Dłonie ich schwytały drut, lecz mimo wszelkich wysiłków puścić go nie mogą. Mimowoli trzymać muszą go mocno, a w ciele całem dziwnego doznają uczucia, jakby uderzenia silne jakieś, jakby siła jakaś tajemnicza schwytała ich i trzyma z całej mocy, nie myśląc nawet puścić, biorąc do niewoli.
I strach blady wykrzywił ich twarze, i miotać się poczęli, i szarpać, lecz bezowocnemi były ich usiłowania. Drut trzymał mocno i ani myślał ich puścić.
Widząc to, podążające po za nimi szeregi zatrzymały się bezładnie, nie wiedząc co robić? Z przodu zagradzał im drogę tłum współbraci, przykutych przez tajemniczą siłę do okalających miasto drutów, z góry znów raziły ich pociski, miotane z aeroplanów.
Co robić? Na twarzach większości odbił się lęk, i już zawracali do ucieczki, gdy od strony Mahdiego ukazali się jeźdźcy, nawołujący do ataku, do strzelania.
Wymierzyli więc z karabinów i strzelać poczęli. Salwa za salwą rozbrzmiewały w powietrzu, grad kul sypał się na miasto, lecz szkody żadnej nie wyrządzał; padały ofiarą tylko szyby najbliżej leżących domostw oraz ściany ich podziurawione, jak sito.
Natomiast salwy mieszkańców Elektropolisu, którzy, zabezpieczeni w swych kryjówkach, jak na dłoni mieli przed sobą rozszalały tłum Arabów, były morderczemi dla nich.
Kule ich nie szły napróżno. Za każdym strzałem padał jeden z napastników, lecz na miejsce jego stawały wnet dziesiątki innych.
Zdawało się, że mimo wielu, wielu ofiar, liczba atakujących Arabów nie zmniejszyła się, a przeciwnie rosła z każdą nieomal chwilą.
Już aeroplany wyczerpały swój zapas pocisków i tylko krążyły w przestworzach, gdy, wreszcie zmrok zapadł.
W obozowisku Arabów rozległy się dźwięki rogów, sygnał do odwrotu, i zdziesiątkowany tłumy ich, ostrzeliwując się jeszcze w odwrocie, cofać się poczęły.
Pozostali tylko przykuci do drutów tajemniczą siłą, wyczerpani ustawicznem szarpaniem się, Arabowie.
Stali już bezsilnie, wstrząsając się tylko od czasu do czasu pod działaniem tajemniczej siły, przebiegającej z drutu przez ich ciało.
Szeroko rozwartemi z trwogi oczyma patrzeli w ślad za oddalającymi się towarzyszami, jakby błagając ich o pomoc, o wybawienie.
Lecz ci głusi byli na ich wezwanie. Cofali się, radzi, że życie unoszą w całości, zapominając o nich, pozostawiając ich na pastwę losu.
Naraz ci nieszczęśliwi poczuli, że dzieje się coś tajemniczego. Działanie tajemniczej a potężnej siły ustało, ręce ich, choć zdrętwiałe i sztywne, stały się wolne, puściły drut przeklęty, do którego przykute były wbrew ich woli.
Radość ich ogarnęła bezgraniczna. Nie oglądając się nawet poza siebie, rzucili się do ucieczki, potykając się o ciała poległych współbraci, mknąc do obozu, w którym jedyny ratunek i ucieczkę widzieli.
Mrok otulił ziemię, okrywając zasłoną swą wszystko. W obozie Arabów cisza zapanowała głucha. Nie słychać było okrzyków radości i triumfu, nie cieszono się zawczasu ze zwycięstwa, z pokonania giaurów.
Gdzieniegdzie tylko płonęły ogniska, gdzieniegdzie tylko rozlegał się płacz i zawodzenie.
To jakiś ranny Arab opatrywał swą ranę, to jakaś Arabka opłakiwała męża swego lub syna, poległego w walce.
Czesław Halicz i towarzysze jego, skrępowani i pozostający pod strażą, ciekawie i z niepokojem przysłuchiwali się przebiegowi walki.
Widzieli krążące po przestworzach aeroplany i sprawione przez nich zniszczenie, słyszeli ryk przerażenia przykutych do drutów Arabów oraz rechotanie salw karabinowych. Z siły ich tylko wnioskować mogli o wyniku walki.
Serca ich ściskały się boleścią na myśl, że może w oblężonem mieście walczą już ostatkiem sił. Najwięcej bolało ich to, że nie mogą się znaleźć tam, na terenie walki, by przyjąć w niej udział, by wspólnie z innymi piersią swą bronić miasta, które było ich dziełem.
Gorączka ich opanowała, napróżno jednak silili się zobaczyć choć cośkolwiek. Nic a nic widzieć nie mogli, gdyż zasłaniał im widok miasta tłum Arabów, stojących przed nimi.
Dopiero, gdy zmierzch zapadł, gdy ucichło rechotanie salw, z okrzyków powracających z terenu walk Arabów, poznali, że zostali oni pokonani, że miasto się trzyma.
Odetchnęli z ulgą.
A tymczasem groziło im poważne niebezpieczeństwo. Tłum Arabów rozwścieczonych otoczył kołem Mahdiego, dopominając się ich śmierci.
Już miał ulec ich żądaniom Mahdi, gdy wystąpił naprzód ów Europejczyk w arabskiem przebraniu i rzekł:
— Nie ustępuj im, panie... Niewolnicy ci niezmiernie są cenną zdobyczą dla nas. Trzymając ich w ręku, dyktować możemy warunki miastu. Śmierć ich do większej jeszcze zaciętości pobudzi obrońców miasta.
Przyznał mu słuszność Mahdi, a nie chcąc wprost odmową zrazić tłumu swych walecznych, odrzekł im:
— Idźcie w pokoju. Godzina zemsty nad giaurami nie wybiła jeszcze. Allah ją sam wskaże.
Słowa te zadowolniły i uspokoiły wzburzony tłum, który się cofnął do ognisk swoich.
Życie Czesława i towarzyszów jego przedłużone zostało o godzin parę.
Leżeli z przymkniętemi oczyma, nie myśląc o strasznym swym losie, szczęśliwi, że Elektropolis nie uległo przewadze wrogów, że trzymało się jeszcze. Sen ich morzyć zaczął, tak samo, jak i strażników, którzy, wsparci o broń, kiwali się sennie, podobni w swych białych burnusach w zmroku nocnym do widm fantastycznych.
Naraz Czesław poczuł, że więzy na nogach jego zelżały, że ktoś dotyka się ramienia jego, wreszcie poczuł gorący czyjś oddech na twarzy swej i posłyszał szept:
— Effendi... jesteś wolny... otul się w burnus i uchodź do miasta... uchodź czemprędzej.
Otworzył oczy, zdumiony tem wszystkiem, i z trudem poznał w mroku nocy Aïę, która, pełzając przy nim, przecinała jednocześnie nożem jego więzy.
— A oni? — zapytał się jej, wskazując na leżących obok towarzyszów niewoli.
— Nie troszcz się o nich, effendi!... — odrzekła szeptem Aïa, — uchodź sam!..
— Nie — stanowczo odrzekł Czesław, — bez nich nie pójdę! Zwolnij i ich z pęt, uciekniemy razem. Strażnicy śpią, zdołamy się przemknąć.
Posłusznie Aïa przesunęła się do Henryka i Saida, przecięła im więzy na rękach i nogach, szeptem informując, co mają czynić.
Nie upłynęła nawet i minuta, gdy cztery cienie, po cichu, bez szmeru prawie i pełzając po ziemi, wymknęły się z koła pilnujących ich a uśpionych straży.
Otuleni w białe burnusy, czyniące ich podobnymi do Arabów, prześliznęli się przez obóz, i minąwszy straże, śpiesznie dążyć poczęli w stronę skąpanego w potokach elektrycznego światła Elektropolisu.
Dopiero, gdy znaleźli się daleko od wszelkiego, mogącego im grozić niebezpieczeństwa, zapytał się Czesław Aï, jakim cudem dotarła do nich.
— Bradzo prostym sposobem, — odrzekło dziewczę, podnosząc na niego swe oczy gazelli, — gdy wiadomem się stało, żeście, effendi, dostali się do niewoli, pierwszą myślą moją było uwolnić was za wszelką cenę. Czekałam tylko na odpowiednią chwilę. Nadarzyła się wtenczas, gdy tłum Arabów po raz pierwszy przypuścił atak do miasta, i przykuty do drutów, napróżno uwolnić się usiłował. Skorzystałam z tego i mnie tylko znanem przejściem wymknęłam się z miasta, i zamięszana w tłum Arabów dostałam się do obozu.
Tam z łatwością odnalazłam was, effendi, lecz bałam zbliżyć się, byście jakim ruchem nie zdradzili mnie i nie popsuli z takim mozołem ułożonego planu. Widziałam też przerażenie Arabów, którzy nie spodziewali się takiego oporu, słyszałam słowa ich, że szatani mocą swą bronią miasta i że wierni nie dadzą mu rady.
Gdy zmrok zapadł, uwolniłam was.
Nie miał czasu pytać się jej o więcej szczegółów, gdyż znaleźli się właśnie przed drutami, okalającemi miasto.
Zatrzymali się, gdyż z powodu przebiegającego przez nie prądu elektrycznego o silnem bardzo napięciu dotknięcie się ich groziło poważnem niebezpieczeństwem.
Lecz i temu potrafiła zaradzić Aïa. Wydobyła z pod burnusa przezornie wziętą parę rękawic gumowych, podała je Czesławowi, mówiąc:
— Rozsuńcie, effendi, druty tak, by towarzysze wasi między niemi przedostać się mogli.
Uczynił tak Czesław, i po chwili wszyscy znaleźli się w obrębie miasta, wolni narazie od grożącego im niebezpieczeństwa.
Radość Kazimierza Halicza, gdy ujrzał bratanka i towarzyszów jego wolnymi, nie miała granic.
Brakło mu wprost słów pochwały dla odwagi bohaterskiej Aï, która, nie słuchając ich nawet, uciekła do chatki, którą zajmowała ze swoją opiekunką.
Radość tę ich mąciły tylko dwie rzeczy.
Straszny, zaciekły atak Arabów na miasto nie obył się bez ofiar. Od kuli ich padło pięciu obrońców, rannych zaś było kilkunastu, między nimi zaś znajdował się i pan Erazm, rażony kulą w pierś akurat w chwili, gdy prowadził oddział swój do boju.
Spoczywał teraz w pokoju swoim, opatrzony przez lekarza, pod opieką jednej ze starszych kobiet, zupełnie świadomy swego stanu.
Dowiedziawszy się o powrocie Czesława, zażądał, ażeby przyszedł do niego, i ze skupieniem i uwagą wysłuchał jego sprawozdania.
— Dzielna dziewczyna... dzielna... — wyszeptał, gdy tenże skończył opowieść o bohaterskim czynie Aï.
A potem, zwracając się do Kazimierza Halicza, rzekł cichym głosem:
— Dość już tych ofiar... Starajcie się rzecz całą załatwić polubownie, przekonajcie o swych dobrych chęciach tych nieszczęśliwych Arabów, obałamuconych przez swych wodzów...
Skłonił się tylko w odpowiedzi na to żądanie Kazimierz Halicz i po cichu wyszedł wraz z Czesławem z pokoju, by dłuższą rozmową nie nużyć rannego, który potrzebował wypoczynku i spokoju.